Czytelnia

Czytamy regularnie „Odrę”, a na szczególne wspomnienie zasługuje numer listopadowy (11/2019). W nim między innymi szkic polonijnego pisarza posługującego się pseudonimem Christian Medard Manteuffel pt. Pochód o mało znanych u nas wydarzeniach w Niemczech – podzielonych wówczas na wiele małych państewek – po upadku powstania listopadowego, gdy szły tamtędy pochody pokonanych polskich żołnierzy, wzbudzając entuzjazm środowisk liberalnych i rewolucyjnych. Sam generał Bem stwierdzał: „W Niemczech znalazłem największą sympatię”. Z kolei Marianne von Willemer pisała do swojego przyjaciela Goethego, że ten nie rozpoznałby Frankfurtu nad Menem, gdyż pół miasta „oszalało na punkcie tych Polaków”. Pisze Manteuffel:

Propolskie stowarzyszenia przekształciły się rychło w kluby polityczne, które podjęły walkę o wolność i demokrację, a w dalszej perspektywie o stworzenie jednolitego państwa narodu niemieckiego, tym samym sprzeciwiając się własnym autorytarnym rządom.

Szczególnym wyrazem propolskich i zarazem prozjednoczeniowych nastrojów była sławna demonstracja Hambacher Fest. Słowami jednego z jej organizatorów, Johannesa Fitza, warto może zakończyć to krótkie streszczenie:

Niepodległość winna być zwrócona Polsce nie tylko w imię sprawiedliwości dziejowej. Leży ona przede wszystkim w interesie samych Niemców, bowiem bez wolności Polski nie ma wolności Niemiec. Bez wolności Polski nie ma trwałego pokoju, nie ma zbawienia dla innych narodów europejskich.

*

Z doskonałych materiałów w owej listopadowej „Odrze” odnotujmy jeszcze ciekawy esej szczecińskiego historyka Jana M. Piskorskiego o relacji „intelektualista” – „cham” w Polsce:

W elitach polskich po 1989 roku z trudem znajdziemy kilka osób, które dostrzegły wagę rozpadu wsi i upadku fabryki. […] Intelektualiści długo pozostawali bezkrytyczną tubą przemian, czasami tubą nowej klasy oligarchów. Pracując dla niej, chcieli jednocześnie uchodzić za bezstronnych. Intelektualne elity po prostu nie zdały egzaminu, podobnie jak politycy. Po części dlatego właśnie, że państwo nie tworzyło warunków dla ich niezależności . Zabrakło nam też wyczulenia na problemy społeczne oraz szacunku dla trudu i roztropności zwyczajnych ludzi.

Warta wspomnienia jest także relacja z festiwalu filmowego w Gdyni pióra Marcina Adamczaka, sprowadzająca się – w telegraficznym skrócie do następujących opinii: Obywatel Jones Holland akademicki i niespecjalnie ciekawy; w Piłsudskim dobry wątek romansowy; w Legionach – słaby romansowy, za to udane ogólny rys awanturniczo-przygodowy; Ukryta gra Kośmickiego to „udany komiksowy pastisz zimnowojennego kina szpiegowskiego”; Boże Ciało takie dobre, jak mówią.

*

Wreszcie listopadowy „Ósmy arkusz »Odry«”… „Ósmy arkusz” to w zasadzie jakby osobne pismo, poświęcone młodej poezji, a na końcu „Odry” doklejone. „Arkusz” wydaje się być skierowany do dość specyficznego odbiorcy, obeznanego z aktualną sceną poetycką, z młodą zwłaszcza warstwą tej sceny, z jej zainteresowaniami, jej wrażliwością, jej nawet problemami praktycznymi w rodzaju: jak wydać tomik, jak się przebić. Dla kogoś spoza wywołuje to wrażenie pisma środowiskowego, branżowego, co oczywiście nie musi być zarzutem, bo środowiska i branże mają prawa do swoich pism, a już na pewno paru stron doklejonych na gościnnym końcu pisma starszej generacji. Zwykle do „Arkusza” nie zaglądamy, ale tym razem zajrzeliśmy i znaleźliśmy niezwykle ciekawe rzeczy. Po pierwsze: wywiad z brytyjskim poetą Lukiem Kennardem (rocznik 1981), o którym nigdy wcześniej nie słyszeliśmy, choć wydaje się, że to autor dość utytułowany. Ściślej rzecz biorąc nie jest to wywiad, lecz relacja ze spotkania w stylu znanym z prasy anglojęzycznej, gdzie cytowane wypowiedzi bohatera przeplatane są z uwagami rozmawiających z nim autorów wywiadu/relacji (Marty Koronkiewicz i Pawła Kaczmarskiego) dotyczącymi jego biografii i twórczości. Do tego wywiad/relację poprzedza wybór utworów Kennarda (z jednego tomu, Truffle Hound) w przekładzie na polski. Tłumaczenia te są dopracowane, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że taka współczesna, pisana potocznym językiem, grająca różnymi potocznymi sztampami (które różne są przecież w róznych językach) nie bardzo daje się naturalnie przekładać. Tak czy inaczej relacja z rozmowy z Kennardem wciąga, a wiersze też poruszają. Autorzy relacji wspominają, że u Kennarda znajdziemy coś z „podejrzliwego stosunku do języka i stabilnych podmiotów”, jaki widzimy również u niektórych naszych poetów dzisiejszych („powiedzmy: Sosnowski, Foks, powiedzmy: Jarniewicz, Sommer etc.”). Baliśmy się trochę – dając być może upust swoim uprzedzeniom – że będzie tu się rozchodzić o takie raczej postmodernistyczne gry o niewielkie stawki. Ale Kennard nie toczy gier, lecz mówi o prawdziwych zmaganiach, jakby duchowych czy moralnych. To już nie jest tylko teoretyczna „podejrzliwość wobec podmiotu”, ale to jest „kwestionowanie siebie”, „samozwątpienie” – a więc, upraszczając, pewne zmaganie z własnym ego, z różnymi warstwami siebie, a do tego zmaganie ze środowiskiem, w którym Kennard się znajduje (sceną poetycką) i obecnymi tam tendencjami do bezkrytycyzmu.

Zawsze mówię tym z moich studentów [Kennard uczy creative writing – przypisek „Sumy”], którzy chcą wykonywać własne teksty na scenie, żeby wychodząc na nią, byli sobą, ale gorszą wersją siebie, taką naprawdę gorszą: jakby brali to, co w sobie najgorsze, i robili z tego całą podstawę, swoją rzecz. (…) Jeśli jesteś nerwowy i zalękniony, bądź bardziej nerwowy i zalękniony, nie próbuj być kimś innym (…) Przejaskrawiaj to, czym już jesteś, i używaj własnego głosu (…) Jest jakiś rodzaj desperacji w tych naszych próbach nadania sensu życiu i własnym pragnieniom, które przecież często nie dotyczą wyłącznie „dobrych” rzeczy (…) Chyba to wydaje mi się takie trudne do przetrawienia w tej przesadzonej atmosferze wzajemnego wsparcia, tym przesadzonym entuzjazmie, który czasem przenika scenę poetycką. Gdzie jest nasze samozwątpienie, gdzie jest ta moja ulubiona rzecz? (…) Gdzie jest kwestionowanie siebie, gdzie jest samozwątpienie? Nie rozumiem tej stałej celebracji, nie rozumiem jej wcale; nie chcę jej słuchać, nie chcę jej powtarzać, nie ma dla mnie sensu.

Autorzy rozmowy wskazują na ironię Kennarda, ale poeta podkreśla, że chodzi o ironię, która nie jest „sposobem kłamstwa” – nie pozą czy umacnianiem się w poczuciu własnej niewinności kosztem cudzej winy – lecz która jest, znów, podejrzliwością wobec siebie. W tym wszystkim jest mocne poczucie własnej grzeszności i świadomość nieustannych pokus: „Moment, w którym zaczynamy myśleć, że jesteśmy niewinni albo szlachetni, to może nasz najgorszy moment”. Kennard wspomina w tym punkcie esej filozofki Gillian Rose o niewinności, czy raczej przeciw niewinności – a także mówi o religiach (ogólnie), które „przynajmniej w ich najlepszym, najczystszym momencie” praktykują właśnie taką ironię, która podważa niewinność – jako przykład podani są Ojcowie Pustyni. Nie udało nam się zidentyfikować tego eseju Gillian Rose (ale długo nie szukaliśmy), natomiast istnieje książka o Rose – na łożu śmierci przyjmującej chrześcijaństwo – pisana z perspektywy teologicznej i nosząca tytuł Against Innocence. Odniesienie do Ojców Pustyni w młodej liryce anglosaskiej nie jest takie oczywiste, tak jak nie jest oczywista lektura Ja i Ty Martina Bubera, wspomniana w jednym z wierszy Kennarda. Tak jak nie są oczywiste rzucane tu i tam w poezji odniesienia do „wiary”, a nawet wprost do religii chrześcijańskiej. Mieliśmy poczucie – czy słuszne? – że Kennard reprezentuje wrażliwość religijną, chrześcijańską, wprowadzoną w samo centrum problemów młodej poezji, jej zmagań i pytań. To nie jest u Kennarda jednoznaczne, jednolite, ale chyba dlatego, że on się stara bardzo różne rzeczy przepracowywać i to w nie zawsze oczywisty sposób. Mówi on na przykład: „Często staram się obrócić ból czy nudę w coś ciekawego, w sztukę, w coś pięknego – w jakiś sposób paskudnie pięknego”. Niemniej jednak kierunek, horyzont wydaje się chrześcijański. I na koniec wspomnimy o dwóch jego utworach. Pierwszy, pod tytułem SI (a więc Sztuczna Inteligencja), to rzecz krótka a dość brawurowa, między innymi o tym, że „wszyscy martwimy się najwyżej tym, jak wypadamy przed innymi”. Drugi wiersz nosi tytuł Kinderbalowy posiłek i jego większa część to opis przyrządzania posiłku niczym na dziecięcą zabawę: robienia koreczków z sera i ananasa, i kanapek, ustawiania na stole misek z chipsami i butelek napojów. Rzecz tylko w tym, że czynność tę wykonuje podmiot liryczny będąc „sam w domu”, pod wpływem chwilowej zachcianki, a potem okazuje się, że to martwa natura, którą następnie zamierza malować.

Być może sądzisz – kończy się utwór – że trwonię czas i zasoby, albo marnuję jedyny talent, którym mnie obdarzono, ale jakie ma to znaczenie, skoro żyję i czuję, że żyję – być może najmocniej właśnie wtedy, gdy moje wybory są arbitralne i zupełnie niewytłumaczalne? I, tak serio, na tym etapie, jaki mam wybór?

Przypuszczamy, że poeta nie chciał tu tych retorycznych pytań stawiać ani po to, by je jednoznacznie ośmieszyć, ani po to, by dać na nie odpowiedź twierdzącą. Duchowa praca zdaje się tu dokonywać właśnie w wieloznaczności, wielogłosie. Kinderbalowy posiłek to metafora życia ludzkiego, które całe jest pełne pozornej przynajmniej arbitralności, mimo iż traktowanej przez nas tak bardzo serio – czasem zbyt serio, i ze zbyt dużą wagą przywiązywaną do arbitralnych zachcianek. W naszym odczuciu Kinderbalowy posiłek łączy w sobie krytykę tej naiwnej nihilistycznej celebracji życia z ukazaniem jednak czegoś pozytywnego, wymiaru liturgicznego, gdzie możliwa jest głębsza celebracja. A nad tym wszystkim wisi pytanie, odwieczne, o to, czy na dnie jest sens, czy bezsens, i jak się do tego ustosunkujemy: „I, tak na serio, na tym etapie, jaki mam wybór?”.

*

Skoro już zapuściliśmy się w tak niezwyczajne dla nas rejony, jak współczesna młoda poezja, to warto być może przytoczyć głos jednego z jej prawodawców, nie tak już młodego, lecz ciągle – jak mówią Poznaniacy – „na fleku”, pisarza Jacka Dehnela. W opublikowanym w Biurze Literackim dialogu rozmawia on o tych między innymi sprawach z Arturem Bursztą.

Burszta: Skąd więc ten stereotyp, że współczesna poezja jest trudna?

Dehnel: Po pierwsze, z tej strasznej edukacji szkolnej, która zabija całą radość czytania, nie tylko poezji zresztą, a po drugie, niestety, z modernizmu i awangardy. Wiek XIX i masowość pozwoliły najpierw odejść twórcom od możnych mecenasów – nie musieli już spełniać ich zachcianek. Mozart jeszcze komponował to, czego zażądali od niego arcybiskup Colloredo czy cesarz Józef II, ale już Beethovenowi arystokracja wiedeńska wypłacała pensję, żeby nie opuszczał stolicy, tylko komponował, co mu się żywnie podoba. To samo widać u Goi: jest nadwornym malarzem, ale prywatnie tworzy ryciny i freski, które służą tylko jego własnym poszukiwaniom artystycznym. To nabrzmiewa i ma swoją kulminację w impresjonizmie: po kilkudziesięciu latach Paryż musi ustąpić i przyznać, że błądził: to malarstwo akademickie było kiczowatą ramotą, a grono obdartusów miało rację. I to prowadzi do wielkiego przewrotu, bo każdy twórca może być teraz geniuszem niedostrzeganym przez tępych filistrów. Ma to kapitalne znaczenie dla całej kultury XX wieku: bez tego nie mielibyśmy żadnych -izmów, ani w malarstwie, ani w literaturze. Larkin mówił, że kulturę zepsuły trzy P: Picasso, Parker i Pound. Ale przecież gdyby nie ten przewrót, nie mógłby zacząć wiersza od They fuck you up, your mum and dad. Ba, nie mógłby nawet używać niektórych rymów, zbyt śmiałych dla tradycyjnej publiczności.

Burszta: Ale ma to również skutki uboczne.

Dehnel: Na każdego Picassa są niezliczeni twórcy pikasów; tam, gdzie ustąpiły tradycyjny gust i hierarchie, łatwo o hucpę. Mamy więc wspaniały zysk w postaci tego, co dała nam awangarda, eksplorując rubieże, ekstrema, granice sztuki, ale straciliśmy niestety zaufanie wielu użytkowników kultury, którzy czują się za głupi, odrzuceni, więc odchodzą na przykład do kina, seriali czy gier komputerowych, w których oczywiście nie ma nic złego, jeśli tylko są obok, a nie zamiast czytania. Równocześnie twórcy uprawiający sztukę trudną, dla użytkowników wyrafinowanych, mają tendencje do walki równie zażartej, co w XIX wieku, choć wtedy byli słabi, a dziś są mocni. Widać, z jaką zaciekłością zwalczani są nieraz twórcy uważani za zbyt „przystępnych” czy „łatwych” i cieszący się przez to popularnością, jak Beksiński czy Tokarczuk.

Byłoby więc tak, że po całym stuleciu awangardowej sztuki rekapitulujemy mieszczańskie gusty? Uznajemy, że filister, z którym tak zaciekle walczyli młodopolscy artyści, coś tam jednak o sztuce wie – to przynajmniej, że musi być dobrze zrobiona i zrozumiała? A może po prostu dochodzimy do wniosku, że modernistyczna rewolucja, jak każda inna rewolucja, oprócz twórczego fermentu zostawia po sobie całe morze kulturowych zgliszcz, na których kolejna epoka musi prowadzić wykopaliska.

*

UnHerd (unherd.com) to stosunkowo świeża inicjatywa brytyjskich „symetrystów” szukających trzeciej drogi między lewicą i prawicą, liberalizmem i reakcją. Jednym z ciekawszych autorów portalu jest Giles Fraser, anglikański duchowny znany niegdyś jako „Loose Canon” ze stron „Guardiana”. Niedawno zaproponował on listę lektur z zakresu „post-liberalizmu” – kierunku filozoficzno-politycznego, w który zdają się wpisywać autorzy UnHerd. Przy okazji wymieniania kolejnych lektur Fraser kreśli pobieżny zarys tej doktryny, zaczynając od rozróżenienia, używanego między innymi przez Isaiaha Berlina, na wolność negatywną i wolność pozytywną. Tak więc liberalizm skupiał się na wolności negatywnej – wolności od przymusu, ograniczeń, obowiązków – natomiast post-liberalizm podkreśla przede wszystkim wolność pozytywną, taką, jaka jest udziałem muzycznego wirtuoza, który dzięki długiemu kształceniu potrafi grać szczególnie pięknie – i swobodnie. Nic dziwnego więc, że pierwsze miejsce na liście lektur UnHerd zajmuje Dziedzictwo cnoty Alasdaira MacIntyre’a, przełomowa praca filozoficzna, w której szkocki filozof katolicki krytykuje dziedzictwo oświecenia i na nowo argumentuje za koniecznością formacji moralnej i intelektualnej. Kolejne miejsce zajmuje Why Liberalism failed (pol. Dlaczego liberalizm zawiódł) Patricka Deneena („[Książka ta] stanowi argument za tym, że doktryna, która miała promować wolność, rozmontowała podstawy – społeczne, edukacyjne, religijne – które umożliwiały prawdziwą wolność”) do spółki z esejem amerykańskiej myślicielki feministycznej, Nancy Fraser, From Progressive Neoliberalism to Trump – and Beyond (pol. Od postępowego neoliberalizmu do Trumpa – i dalej). Ten drugi tekst, reprezentujący wrażliwość lewicową, wymierzony jest przede wszystkim w „postępowy neoliberalizm” Clintona (a także Obamy), w którym walka o prawa mniejszości de facto sprowadza się do walki o status mniejszości wewnątrz klasy bogatych i utalentowanych, natomiast nie obejmuje swoją troską całych grup z innych klas, mimo ich wykluczenia ekonomicznego i symbolicznego. Dalej na liście są Elegia dla bidoków J. D. Vance’a i La crépuscule de la France d’en haut Christophe’a Guilluy’ego (pol. Zmierzch elit Francji) – obie pozycje, jedna z Ameryki, druga z Francji, upominają się o zapomniane prowincje. W spisie lektur Frasera znajdziemy jeszcze klasyków komunitaryzmu Charlesa Taylora i Michaela Sandela, wielkiego farmera/literata/myśliciela Wendella Berry’ego oraz anglikańskiego teologa, z którym rozmawialiśmy w poprzednim numerze „Sumy” – Johna Milbanka (tego ostatniego reprezentuje Theology and Social Theory, książka, której rychłe wydanie po polsku zapowiada „Teologia Polityczna”). Wspomniane zostają wreszcie dwie szczególne grupy wewnątrz brytyjskiej polityki – czerwoni torysi i niebiesci lejbużyści – starające się przełamywać rozróżnienie na prawicę i lewicę, upominając się o odrzucane w liberalizmie wartości, takie jak zakorzenienie, lokalność, wierność, wspólnota.

*

Tu warto odnotować serię zabawnych i dających do myślenia artykułów Maurice’a Glasmana, lidera wspomnianych niebieskich lejbużystów, w „The Jewish Chronicle”, opisujących jego żydowskie korzenie i podróż śladami tychże na Ukrainę. Pierwszy odcinek, No one had a good word to say about my Zaida, można znaleźć tutaj, stamtąd linki prowadzą do kolejnych czterech. W którymś miejscu Glasman głosi taką uniwersalną moralność, reprezentowaną przez autora Skrzypka na dachu, Szolema Alejchema, do spółki z Charlesem Dickensem:

Charles Dickens był angielskim Szolemem Alejchemem. To takie oczywiste. Można powiedzieć, że całą moralność Dickensa da się streścić w symbolu indyka na bożonarodzeniowym stole, ze wszystkimi dodatkami, i z całą rodziną usadzoną wokół, z błyskiem oczu i blaskiem świec. Wspomnienia przeszłości, nadzieja na przyszłość, życzliwość dla wszystkich ludzi. My, dzięki Bogu, mamy to w każdy Szabat. Piątkowy kurczak odgrywa u Szolema Alejchema równie centralną rolę, co bożonarodzeniowy indyk u Dickensa.

*

Mikołaj Łoziński, który przed laty błysnął na artystycznych salonach i uchodził (może do dziś uchodzi?) za młodą gwiazdę polskiej literatury, powrócił niedawno, po dłuższym okresie niepublikowania, w którym to okresie zajmował się m. in. wychowaniem synów. Powrócił z nową powieścią. W wywiadzie udzielonym Emilii Padoł z „Onetu” (z 5 listopada 2019 roku) powiada autor:

Jeździłem do Tarnowa, Krakowa, Lwowa, Paryża. Przez dwa lata siedziałem w różnych archiwach. Czytałem dokumenty, świadectwa, gazety. Starałem się dotrzeć do tamtego przedwojennego świata, żeby potem spróbować go na mój sposób opisać. „Stramer” zaczyna się na XX wieku i trwa do pierwszych lat II wojny światowej. Bardzo bałem się sztuczności rekonstrukcji historycznej. Na szczęście im dłużej czytałem o tamtej przeszłości, tym więcej nabierała odcieni i niuansów. A przedwojenni polscy Żydzi przestawali być Żydami z czarno-białej fotografii. W „Stramerze” starałem się wydobyć jak najwięcej kolorów. Próbowałem najlepiej jak umiem opisać codzienność zwykłej rodziny tamtych czasów. Opisać pełne życia niejednoznaczne postaci. Z ich tęsknotami, marzeniami, planami na przyszłość i poczuciem humoru. Ze „Stramera” można się nawet dowiedzieć, jak skutecznie podrywać dziewczyny metodą „ekonomii miłości”…

Kto by nie wiedział, po co nam (nie licząc metod skutecznego podrywu) w XXI wieku takie realistyczne powieści, jak Stramer, kto gotów jest przyklasnąć krytykom wytykającym płycizny tej książki – niech pamięta, że rozmaite są zadania literatury, że miewa ona wymiar bardzo jednostkowy i lokalny. Na pytanie o to, czy książka opowiada losy rodziny Mikołaja Łozińskiego, autor odpowiada tak:

Mój tata, któremu zadedykowałem „Stramera” [reżyser i dokumentalista Marcel Łoziński – przyp. red.], powiedział mi, że zwykle ludzie mają babcię i dziadka, a potem ci dziadkowie umierają. A on najpierw nie miał dziadków, a teraz dzięki mojej powieści ich zyskał.

*

Magazyn anabaptystycznej wspólnoty Bruderhof o uroczej nazwie „Plough” (pol. Pług) – www.plough.com – przygotował doskonały numer o kapitalizmie (nr 21 pt. Beyond Capitalism, lato 2019). W nim między innymi esej prawosławnego teologa Davida Bentleya Harta oraz tekst cystersa Edmunda Waldsteina. Ten drugi tłumaczymy w tym numerze „Sumy” jako Ekonomię Robin Hooda.

*

„Dwutygodnik” (nr 268, 11/2019) publikuje fragment wydanej przez „korporację ha!art”, a przez nas w tym numerze „Sumy” wspominanej, książki Michała Tabaczyńskiego Pokolenie wyżu depresyjnego. Rzecz to ciekawa i niebłaha, bo łącząca obserwacje współczesnego społeczeństwa w dobie hiper-technicyzacji z refleksją filozoficzną czy literacką. W tym drugim obszarze przywołuje autor zapomnianych może nieco a tak przydatnych do opisu współczesności pisarzy, jak Cesare Pavese czy David Foster Wallace. Na siatce z ich cytatów – i z cytatów wielu innych autorów – rozsnuwa Tabaczyński próbę definicji człowieka współczesnego, przedstawiciela pewnego pokolenia. Człowieka, którego cechami rozpoznawczymi – jeśli nie kluczowymi – stają się depresja i stłumiona miłość; jedno i drugie wprzęgnięte w skomercjalizowany świat konsumpcji i prostych, ujednoliconych bodźców.

Pornografia i depresja – zdawałoby się, że to dwa emocjonalne bieguny, które nigdy się ze sobą nie spotykają, są rozdzielne w jakiś doskonały sposób, jako że dzieli je kosmiczna po prostu odległość: od ekscytacji do nudy. A tymczasem jest inaczej, jest na odwrót: zamieszkują one tę samą ekologiczną niszę, łączy je to wspólne obywatelstwo – przemożna, śmiertelna nuda świata, gdzie depresja oznacza jej uleganie, a pornografia, pozorując bycie na tę nudę lekarstwem, jest tak naprawdę fałszywą (i krótkotrwałą) ucieczką, a naprawdę przesącza się, przenika powoli do krainy depresji, wyrzuca tam odpady swojej toksycznej działalności.

*

I jeszcze coś z kręgu marginaliów. Trafił nam w ręce periodyk „Hipoalergiczni”, który przedstawia się jako „Magazyn dla alergików i nie tylko”. Jak widać, rozmaite środowiska dopracowały się swoich łamów, nie tylko młodzi poeci. Jak widać, różne mogą być fundamenty więzi środowiskowych. Jednak środowisko alergików (i nie tylko) nie ma chyba wielkiego przywiązania do własnego pisma, gdyż – jak czytamy w przedmowie – magazyn właśnie żegna się z czytelnikami, zaprzestaje tradycyjnej działalności i przenosi się do Internetu. I dobrze – powie ktoś – o jedno mało wartościowe pismo mniej, bo po co komu takie pismo, dziwne, zideologizowane być może; w Internecie niech sobie istnieje, przecież to jeden wielki gabinet osobliwości. Ale, ale… proszę się pod nosem nie uśmiechać. Wystarczy zajrzeć za okładki „Hipoalergicznych”, żeby się przekonać, że w pismach, do których nigdy byśmy nie zajrzeli, znaleźć można rzeczy naprawdę ciekawe, takie, na które brakuje miejsca w pismach nobliwych i poważnych. Jest więc w 20. numerze tegoż magazynu seria obszernych artykułów na tematy ekologiczne; gdy się je czyta, nie opuszcza człowieka zdziwienie, jak to jest, że rzeczy tak już dziś bezdyskusyjne, mierzalne i opisane, jak zmiany klimatyczne spowodowane działalnością człowieka, nie potrafią się przebić do głównego medialnego nurtu, krążąc gdzieś po obrzeżach sfery informacyjnej. Ci, co wiedzą wszystko najlepiej, uśmiechną się tu ponownie – wszak wiadomo, ze ekologia to ideologia – lecz cóż, trudno dyskutować z tymi co wiedzą najlepiej. Jednak nawet oni mogliby, jak sądzimy, docenić pewne strony „Hipoalergicznych”. Bo gdzież indziej znaleźć by można na przykład opowieść o tym, jak mieszkający w Wielkiej Brytanii, Adam Zamoyski, absolwent Oksfordu, historyk-celebryta, autor sławnych książek o wieku XIX i o XX-wiecznej polskiej historii – stworzył na Zamojszczyźnie (a jakże) pięciuset hektarowe gospodarstwo, które prowadzone jest bez użycia wielkoprzemysłowych technik uprawy, nawozów itd.

Większość ziemi, którą kupiłem – mówi Zamoyski – to opuszczone zarośla. Część z niej przerodziła się w młode lasy. Wiele z nich zamieniłem w łąki, które wkrótce ożyły dzięki kwiatom i ziołom, wszelkiego rodzaju owadom i ptakom gniazdującym w tym obszarze. Część z nich używam jako wybieg dla naszych koni, łąki zamieniam w stosownym czasie na siano, ale dopiero późnym latem, aby ptaki mogły się gniazdować i wyhodować swoje pisklęta. Ziemię porośniętą drzewami stopniowo przekształcam w odpowiednie lasy – obszar jest bardzo bogaty w sójki, które roznoszą ogromne ilości żołędzi, a dzięki temu wszędzie rosną dęby! Niektóre tereny pozostawiam jako gęste zarośla,  w których mogą ukrywać się i zimować mniejsze zwierzęta. Moim celem długofalowym jest odtworzenie naturalnie zróżnicowanego krajobrazu, w którym flora i fauna będą mogły przetrwać.

*

Gdybyśmy chcieli wspomnieć wszystkie, godne wspomnienia publikacje bp. Grzegorza Rysia musielibyśmy powołać osobną rubrykę im tylko poświęconą, co też może kiedyś uczynimy. Na razie jednak – zmuszeni dokonać wyboru – szczególne polecamy wygłaszane przez biskupa – w wyjątkowych okolicznościach pandemii – rekolekcje wielkopostne, a także kazania ze świąt Wielkiej Nocy AD 2020. „Nie ma u was uczty pańskiej, nie ma u was uczty pańskiej” – mówił do kapłanów arcybiskup, a dlaczego tak mówił, to już trzeba wywnioskować z konferencji, tudzież z porównania katedralnych kazań z czasu zamkniętych kościołów do innych kazań z tego okresu – jest to doprawdy ciekawa praca komparatystyczna, mówiąca wiele o formacji duchowej i wierze.

Zaciekawił nas też niezwykle wywiad z Grzegorzem Rysiem opublikowany na łamach „Przewodnika Katolickiego”. Łódzki arcybiskup (a od niedawna także administrator apostolski diecezji kaliskiej) dowartościowuje w tej rozmowie duchowość ludową, podkreślając jej ważny, i może bardziej oczywisty, wymiar obrzędowy („procesje, pielgrzymki, odpusty, kapliczki, kult obrazów”), ale także coś, o czym dużo rzadziej wspomina się, myśląc o wiejskich parafialnych kościołach:

W pobożności ludowej ważna jest koncentracja na konkrecie. […] Jak ktoś pyta o sens cierpienia, to patrzy na krzyż. A nie rozważa abstrakcyjnie pojęte źródło zła w świecie. Odpowiedź jest w konkretnym krzyżu. […] Na pewno bardzo istotna jest wspólnota, antyanonimowość. Myślę, że w konkrecie mamy też miłosierdzie i dobro – pomoc wzajemną. Miłość musi być konkretna..

Czy to już czas, żeby miejscy intelektualiści odkryli, że są różne źródła żywej wiary także w miejscach innych niż ich elitarne wspólnoty tworzone przy modnych zakonach – tego nie wiemy. Lecz jeśli Kościół zaczyna do tego nawoływać ustami Papieża i jednego z najświatlejszych swoich reprezentantów w Polsce – coś chyba musi być na rzeczy. W kategoriach inspiracji i zachęty przywołajmy jeszcze jedną anegdotę (o ile można się tak wyrazić o historii z głębokim teologicznym przesłaniem), którą opowiada we wspomnianym wywiadzie biskup Ryś:

Przykładem kontemplacji w Katechizmie jest wieśniak z Ars. Siedział sobie w kościele, a jak go Jan Vianney zapytał: „Co robisz?”, odparł: „Ja patrzę na Niego, a On patrzy na mnie”. I to jest właśnie prosta wartość wpisana w pobożność ludową. Taka wręcz spontaniczna otwartość w stronę sacrum.