Nie warto pisać mało istotnych książek

Opowieść o Zofii Trojanowiczowej (1936-2015) i polonistyce poznańskiej

Wzdłuż wąskiej jezdni ulicy Iłłakowiczówny rosną lipy. Przed nimi rzędy zaparkowanych samochodów. Za nimi parkany ogrodzeniowe i bramy, kryjące w głębi podwórek majestatyczne poznańskie wille. Stoję przed jedną z nich, gdzieś pośrodku ulicy. Ma dwie kondygnacje i wyniesione poddasze, jest posadowiona na planie kwadratu. Z jednej strony proste schody wejściowe prowadzące ku drzwiom na wysokości podwyższonego parteru. Z drugiej romantyczny wykusz werandy z okami wychodzącymi na ogród. Na dachu duże i małe facjaty okienne sąsiadują z „wolimi okami”, żywcem jakby wyjętymi z polskiego dworku. Budynek jest podniszczony, dawno niemalowany, ma barwę popielatą – lecz sprawia wrażenie solidnego. A w ogrodzie grządki starannie pielęgnowane. I biała konewka ozdobiona kwiatowymi wzorami.

***

W domu tym, w latach 30. XX wieku mieszkał Stanisław Muszyński. Dawny powstaniec wielkopolski, przed drugą wojną znany poznański kupiec, posiadający sklep z bielizną pościelową na Starym Rynku (w wąskiej kamienicy zachodniej pierzei rynku, mieszczącej do niedawna lokal o nazwie Piccolo), mąż Kazimiery z Schubertów, ojciec trójki dzieci. Najstarsze z nich, Anna miała zostać w przyszłości profesorem Uniwersytetu Ekonomicznego. Syn Antoni – inżynierem i żeglarzem. Najmłodszej, Zofii – poświęcony jest ten artykuł.

Urodziła się w 1936 roku, 1 października. W tym samym domu. Ulica nazywała się Marynarska. Czy bawiła się w przydomowym ogródku? Czy widziała, jak sadzono aleję lipową? Czy chodziła wraz z ojcem do oddalonego o ponad cztery kilometry sklepu, na poznański rynek? Wiele lat potem, w jednym z wywiadów, wspominała, że najbardziej lubiła zawsze tamte okolice, Grunwald i Stary Rynek, lecz czy pamiętała je jeszcze z przedwojnia?

Później była przerwa. Wypędzenie do Generalnej Guberni, gdy do rodzinnego mieszkania kazano wprowadzić się Niemcom przesiedlonym z Litwy czy Estonii. Muszyńscy mieszkali w Warszawie, w różnych mniejszych miasteczkach, przez dłuższy czas także w Radomiu. Jak mała Zosia zapamiętała stolicę czasu wojny? Czy powracała ona w pamięci w jej dorosłych latach, gdy zaprzyjaźniła się z profesor Zofią Stefanowską, która w Powstaniu Warszawskim walczyła jako łączniczka słynnego Batalionu, nomen omen, Zośka. Ponoć wielokrotnie namawiała swoją imienniczkę do napisania wspomnień z okresy Powstania, Stefanowska konsekwentnie odmawiała.

Wrócili do Poznania zaraz po wojnie. Do tego samego domu. Ulicę przemianowano na Szyszkowskiego. Zosia poszła do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Niedaleko, przy ulicy Berwińskiego, naprzeciw Parku Wilsona, któremu w 1951 roku nadano imię Marcina Kasprzaka, a pomnik amerykańskiego prezydenta, stojący pośrodku parku, zastąpiono pomnikiem rewolucjonisty.

Ale wtedy Zofia Muszyńska była już uczennicą szkoły średniej, położonej zaledwie kilkaset metrów dalej. Liceum im. Generałowej Zamojskiej mieściło się bowiem (i mieści nadal) pod adresem Matejki 8, na niewielkim wyniesieniu, ponad poziomem parku. Swój powojenny start szkoła zawdzięczała dyrektorce, która piastowała tę funkcję jeszcze przed 1939 rokiem, dr Irenie Hoppe. Należała ona do pokolenia nauczycieli-społeczników, wypełniających organicznikowski, „siłaczkowy” testament Żeromskiego. Była więc pedagogiem, ale także naukowcem botanikiem, zaangażowanym w ostatnich latach życia w działalność lokalnej Ligi Ochrony Przyrody. Zapewne to głównie dzięki niej udało się w latach stalinowskich uchronić młodzież licealną przed „różnymi formami indoktrynacji” – jak to, nieco enigmatycznie, stwierdza zredagowany współcześnie tekst o historii szkoły.

Maturę zdała Muszyńska w 1953 roku. Poszła na polonistykę, choć rodzice doradzali jej zawód lekarza, powodowani tą samą może troskliwością, co inna matka kilka pokoleń wcześniej: „W dzisiejszym położeniu kraju, gdzie wszystko zależy od chwili fantazji, gdzie nikt pewnym jutra być nie może, jeden tylko zawód lekarski jest niezawisłym od nikogo, zatem zapewniający byt dobry, którego ani ogień nie spali, ani woda nie zaleje, ani złodziej nie ukradnie” (z listu matki Henryka Sienkiewicza, 1866 rok). Ale nie poszły te nauki rodzicielskie całkiem na marne, bo w 1961 roku Zofia Muszyńska stała się Zofią Trojanowiczową, a jej wybrankiem został – Roman Trojanowicz, lekarz. Lecz wybiegamy tu mocno w przyszłość, na razie mamy dopiero rok 1953 i początki drogi  polonistycznej, która okazała się drugą – obok tej pierwszej, osobowej, dopiero co wspomnianej – miłością życia naszej bohaterki. Kierunek, na którym studiowała i z którym miała być przez całe życie związana, zasługuje, jak sądzę, na dłuższą dygresję.

***

„Dzieje poznańskiej polonistyki uniwersyteckiej – pisze w swoim monograficznym opracowaniu Jarosław Maciejewski, jeden z najbliższych współpracowników Zofii Trojanowiczowej w latach 70. i 80. – rozpoczynają się w Berlinie[sic!] w roku 1842”. Wtedy to Wojciech Cybulski, polski filolog slawista, został docentem przy świeżo utworzonej katedrze języków i literatur słowiańskich na Uniwersytecie Berlińskim. Była to więc – można by dodać – poznańska polonistyka na uchodźstwie. Większość słuchaczy wykładów Cybulskiego stanowili bowiem Wielkopolanie. Tak się złożyło, że lata te – piąta dekada XIX wieku – wiążą się również z początkiem starań o założenie uniwersytetu w Poznaniu. Jego zarzewiem miały być publiczne prelekcje organizowane w Pałacu Działyńskich, wygłaszane m. in. przez Karola Libelta i Jędrzeja Moraczewskiego. Otoczenie Działyńskiego wystosowało oficjalny wniosek do sejmu krajowego tyczący powołania uniwersytetu. Zamiar ten długo jednak nie został ziszczony. Starania o uniwersytet miały swoje renesanse i okresy zapomnienia – które korelowały ściśle z burzliwą historią polityczną XIX; nie miejsce tu, by szerzej o niej wspominać. Warto przywołać jednak kilka nazwisk profesorów, którzy mogli stać się wykładowcami poznańskiej polonistyki (gdyby uniwersytet powstał na skutek owych starań), takich jak – poza wspomnianym już Cybulskim – Jan Rymarkiewicz (nauczyciel, mesjanista, badacz średniowiecza i renesansu), znany skądinąd Hipolit Cegielski (poza działalnością przemysłową, także filolog, autor prac o języku polskim i podręcznika poetyki), Antoni Małecki (literaturoznawca, historyk, profesor uniwersytetów we Lwowie i Krakowie) czy Władysław Nehring (nauczyciel, slawista, profesor we Wrocławiu).

Koniec końców, mimo licznych zabiegów we wcześniejszym okresie, uniwersytet w Poznaniu powstał dopiero w momencie, gdy nastąpiło odrodzenie większości instytucji państwowych, tj. po odzyskaniu niepodległości. Swego rodzaju wstępem do powołania Uniwersytetu Poznańskiego stało się zorganizowane w 1913 roku Towarzystwo Wykładów Naukowych, w ramach którego z gościnnymi prelekcjami przyjeżdżali do Poznania profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego: Ignacy Chrzanowski (mówił głównie o poezji romantycznych wieszczów) i Tadeusz Grabowski (m.in. o Piotrze Skardze i historii krytyki literackiej). Ten ostatni zadomowił się w stolicy Wielkopolski na tyle, że w 1919 roku stanął na czele nowo utworzonej Katedry Historii Literatury Polskiej. Oprócz niego Katedrę stanowili dwaj docenci: Romana Pollaka i Stanisława Pigonia. Obaj byli jednocześnie nauczycielami w gimnazjum. Pigoń niebawem przeniósł się na etat profesora do Wilna, a następnie do Krakowa. Pollak z biegiem lat stawał się coraz bardziej znaczącą postacią polonistyki poznańskiej. W przededniu wojny miał objąć jej przewodnictwo (w 1939 roku na emeryturę odszedł Grabowski), reprezentował ją w latach okupacji – jako rektor tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich, który zawiązał się na wysiedleniu w Warszawie, a po upadku Powstania działał w Częstochowie – w końcu wprowadził ją w nową epokę (najbardziej nas tutaj interesującą), gdy w 1945 roku powrócił do Poznania.

***

Roman Pollak pochodził z Żywiecczyzny, urodził się w 1886 roku w Jeleśni. Uczył się w gimnazjum klasycznym w Samborze, a następnie, od 1905 do 1910 roku studiował filologię polską w Krakowie. Słuchał wykładów najwybitniejszych przedstawicieli ówczesnej polonistyki: Chrzanowskiego, Łosia, Tarnowskiego. W Krakowie grał też w piłkę nożną, był jednym z założycieli klubu Cracovia. W czasie pierwszej wojny był m. in. porucznikiem I pułku Strzelców Podhalańskich; napisał też rozprawę o tłumaczeniu Gofreda Tassa, a dokładniej – jak na czasy wojenne przystało – o jego warstwie batalistycznej. Prosto z pułku przyszedł na katedrę uniwersytecką w Poznaniu. Zajmował się literaturą staropolską, wydał m. in. Pamiętniki Paska, Dworzanina Górnickiego, Opis obyczajów Kitowicza, odkrył kilka mniej znanych utworów barokowych (niektóre z nich zachowały się, wskutek zniszczeń drugiej wojny, tylko w jego odpisach). Był także zwolennikiem patrzenia na literaturę przez szeroki pryzmat kultury, historii, architektury, procesów politycznych.

Zza katedry wykładowcy wrócił do wojska na czas kampanii 1920 roku. W latach następnych dzielił zajęcia poznańskie z wykładami na uniwersytecie w Rzymie. Po roku 1930 stał się czołową postacią poznańskiej polonistyki. Starał się systematyzować, nieco chaotyczną wtenczas, organizację studiów. Przykładał wielką wagę do seminariów, rozmów egzaminacyjnych ze studentami. „Pilnował i prowadził swoich uczniów” – jak pisze Maciejewski – dzięki czemu wykształcił zastępy absolwentów, którzy najczęściej trafiali potem jako nauczyciele do szkolnictwa średniego. Co bardziej krnąbrni adepci polonistyki przydali uczniom Profesora miano „Pollakowej szkółki”.

W 1939 roku Pollak szykował się do objęcia Katedry Historii Literatury. Został jednak zmuszony do opuszczenia Poznania. W Warszawie jego formacja akademicka i formacja wojskowa zbiegły się w jedno. Profesor tajnego uniwersytetu, jego dziekan, a następnie rektor – każde z tych stanowisk mogło stać się bezpośrednią przyczyną aresztowania i rozstrzelania. Działalność uniwersytecka oznaczała w zasadzie działalnością konspiracyjną, wojskową. Oprócz nauczania i rektorowania w Warszawie, od pewnego momentu Pollak dojeżdżał także na zajęcia do Częstochowy, gdzie utworzono filię (drugą obok Kielc) Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Po Powstaniu Warszawskim, w którym stracił syna, przeniósł się na stałe do Częstochowy. Tu zainstalował się tajny Uniwersytet. Przedwojenna doktorantka profesora, Stefania Land prowadziła seminaria, Wacław Kubacki uczył teorii literatury, Pollak wykładał literaturę staropolską. Po wejściu Rosjan, w styczniu 1945 roku, konspiracyjna struktura ujawniła się, uniwersytet dostał salę wykładową w budynku dawnej szkoły handlowej. Naprzeciwko, w kamienicy, był rosyjski szpital wojskowy.

qt [Rosjanie] usiedli w oknach i lusterkami zaczęli świecić. Profesor Pollak miał wykład, a te światła od lusterek migały po całej sali […] Aż jedno światełko mignęło na twarz profesora i całą twarz mu oświetliło, a on się oparł o katedrę i powiedział z taką ironią: Ex oriente lux [Światło ze wschodu]. Profesor wychowany w kulturze zachodniej, rozmiłowany we Włoszech, stworzył przecież polonistykę w Rzymie, przesiąknięty najlepszą literaturą, tej nowej cywilizacji, która weszła do Polski, tak nie lubił! (ze wspomnień Barbary Surzyńskiej-Zakrzewskiej pt. Polonistyka w konspiracji)

Pod przewodnictwem tej nowej cywilizacji przyszło mu odbudowywać polonistykę poznańską. Wysłany na zwiady asystent profesora, Bogdan Zakrzewski na początku 1945 roku donosił:

qt Dostaliśmy inne pomieszczenia [poprzednia siedziba została zrujnowana wskutek działań wojennych] – przy ulicy Stolarskiej, w dawnym probostwie, które graniczyło z kościołem św. Michała, gdzie w podziemiach jest mnóstwo książek zwiezionych przez Niemców z wielkopolskich dworów. Okna są już oszklone, ławek nie ma, ale są stoły i krzesła, półki są i książki poukładane. Nawet są wieszaki na płaszcze, i właściwie można by zacząć studia.

Wkrótce potem, zadbawszy o transport biblioteki tajnego Uniwersytetu, prof. Pollak wrócił do Poznania. Katedra dostała dwie małe sale wykładowe na pierwszym piętrze plebanii, dwa pomieszczenia dla asystentów i jeden pokoik dla Koła Polonistów. Grono historyków literatury stanowili – poza Romanem Pollakiem – jeden profesor, Zygmunt Szweykowski (mianowany na tę katedrę jeszcze przed wojną), jeden adiunkt (wspomniany już dr Wacław Kubacki) oraz trzech asystentów (Bożena Osmólska-Piskorska, Bogdan Zakrzewski, Zofia Skorupska). Tak rozpoczęto pierwszy rok akademicki, który trwał od kwietnia do października 1945 roku. Pierwszy zaciąg powojenny, choć nieliczny, był bardzo zróżnicowany wiekowo, a także w zakresie przygotowania studentów (co oczywiście było wynikiem rozproszonej edukacji wojennej). Wydał jednak wielu wybitnych filologów, by wspomnieć tylko Jarosława Maciejewskiego, Zbigniewa Raszewskiego czy Alojzego Sajkowskiego.

Rosło grono studentów, rosło grono nauczycieli. Wskutek tego, już w 1947 roku zdecydowano się przenieść polonistykę w inne miejsce, do gmachu przy ul. Matejki 48/49. Historyków literatury ulokowano na pierwszym piętrze, językoznawców na trzecim. Niedługo potem, w 1949, powołano do życia trzecią – obok prowadzonych przez Pollaka i Szweykowskiego – Katedrę Literatury Polskiej, którą objął Wacław Kubacki. Lata powojenne przyniosły rozpoczęcie prac nad wielkimi projektami zbiorowymi, takimi jak „Polska Bibliografia Literacka Nowy Korbut”. Ale przyniosły również narastającą ideologizację studiów, np. przez wprowadzenie obowiązkowych zajęć z literatury radzieckiej. Trzeba w tym miejscu przyznać, że Poznań wyróżniał się pod tym względem – in plus, choć dla ówczesnych władz z pewnością in minus – na tle uczelni w Łodzi, Wrocławiu czy Krakowie. Dowodem niech będzie fakt, że nigdy nie przyjął się na tutejszej polonistyce marksizm – niemal powszechna, a z pewnością stanowczo przez władze zalecana w tej epoce metoda badań literackich. Nieprzecenioną, choć nieudokumentowaną rolę odegrali w tym procesie zapewne prof. Pollak i prof. Szweykowski.

Przełom lat 40. i 50. to także chaotyczne i częste zmiany modelu studiowania – najpierw na system trzy plus dwa (od 1949), następnie studia jednolite czteroletnie (od 1951), w końcu jednolite pięcioletnie (od 1955) – które służyły władzom także jako instrument dyscyplinujący niepokorne uniwersytety. Jak w sposób elegancki zauważa Jarosław Maciejewski:

qt System ten w dużym stopniu burzył nie najgorszą przecież w zakresie sprawności studiów poznańskiej polonistyki i wprowadzał nowy styl pracy, do którego nie tak łatwo można się było przyzwyczaić. Styl ten wyniknął z nowych tendencji widocznych w ówczesnej polityce władz centralnych – postawy i metody naukowe reprezentowane przez poznańskich historyków literatury nie znalazły tam uznania.

Z wewnętrznych zmian strukturalnych należy odnotować – ważne z punktu widzenia losów naszej bohaterki – powołanie w 1953 Zespołowej Katedry Literatury Polskiej (pod kierownictwem prof. Pollaka), w której skład wchodziły Zakłady: Literatury Staropolskiej, Literatury Wieku XIX, Literatury Wieku XX.

***

Tak mniej więcej prezentuje się poznańska polonistyka w momencie, gdy w jej podwoje wkracza Zofia Muszyńska. Przypomnijmy: jest rok 1953, świeżo upieczona absolwentka Liceum im. Generałowej Zamojskiej odrzuca nęcącą karierę lekarską i wybiera studia polonistyczne. Warto może dodać, że nie były to studia łatwe i jako humanistyczny kierunek uniwersytecki posiadały wysoki etos. Roman Pollak mawiał podobno: „Nie daje pani sobie rady na polonistyce, to niech pani idzie do pigularzy! Niech pani idzie do stomatologów, to są tacy lepsi rzemieślnicy”. Profesor dbał także o to, aby młodzi poloniści otrzymywali możliwie wszechstronne wykształcenie kulturalne, by chodzili do opery, do teatru, na koncerty. Uczył studentów topografii i zabytków Poznania, w ich wspomnieniach powracają wspólne wycieczki do katedry na Ostrowie Tumskim, romańskiego kościoła św. Jana na Malcie, zamku kórnickiego mieszczącego sławną bibliotekę; czy do Torunia na inscenizację Romea i Julii („Wyprawa odbyła się w typowy na owe czasy sposób. Dość dużą grupą jechaliśmy pociągiem towarowym w wagonie bez okien”). Opiekował się też Kołem Polonistów, które poza rozwijaniem zainteresowań naukowych odkryło wiele talentów poetyckich, aktorskich i dziennikarskich. Uczniowie profesora wspominają jego życzliwość (której nie przeszkadzała surowość i wysokie wymagania) wobec studentów i młodszych pracowników naukowych. Żona Bogdana Zakrzewskiego, który w 1953 został wyrzucony z Uniwersytetu Poznańskiego (za pochodzenie) i zmuszony do przenosin do Wrocławia, wspominała:

qt Profesor Pollak nie mógł rozstać się z moim mężem i jak za synem tęsknił. Odwiedzał nas, przyjeżdżał zawsze razem z Profesorową. Cieszył się, jak kolejne dzieci się rodziły, bardzo się nimi interesował. Potrafił z dziećmi rozmawiać i one zawsze czekały na jego przyjazd.

W latach 50. darzono profesora wielkim szacunkiem, otaczała go swoista legenda – także dzięki „próbie ogniowej” z obydwu wojen, jak to ładnie określił prof. Fiećko – legenda, z którą musiały liczyć się nawet władze komunistyczne. Zapewne w nimbie tej legendy widziała go także Zofia Muszyńska. Dla młodej studentki był jednak prof. Pollak przede wszystkim wykładowcą literatury staropolskiej. Nauka tego przedmiotu miała charakter stopniowy. Najpierw komplet zdanych sprawdzianów z lektur, następnie dopuszczenie do końcowego kolokwium przed profesorem. A na zakończenie jeszcze egzamin końcowy z całej historii literatury polskiej (coś niewyobrażalnego na dzisiejszych polonistykach). Swoje seminaria Pollak dzielił na kilka sekcji, każda prowadzona przez jednego asystenta i grupująca studentów zajmujących się podobną problematyką. Sekcje pracowały w swoim gronie, by ich członkowie mogli wystąpić na koniec – z prezentacją swojego tematu – na spotkaniu ogólnym z profesorem. Była więc i hierarchia, i przekazywanie części odpowiedzialności młodszym pracownikom naukowym, lecz zawsze pod czujnym okiem profesora.

qt Dziś było pierwsze seminarium z profesorem Pollakiem. Naturalnie srożył się bardzo, postawił nowe warunki do przyjęcia na wyższe seminarium, ale jak się wykrzyczy to mu przejdzie. Po pewnym czasie jak zwykle złagodnieje” (z listu Izabelli Teresińskiej do rodziców, 1947).

Lecz Zofia Muszyńska nie wybrała seminarium u Romana Pollaka. Nie chodziło przy tym chyba o owo profesorskie srożenie się, raczej o zakres naukowych zainteresowań. Ciągnęło ją do wieku XIX, któremu – uprzedźmy nieco przyszłe fakty – pozostała wierna przez całą swoją akademicką drogę. A na froncie – żeby wrócić z powrotem do żargonu epoki – XIX wieku królował niepodzielnie Zygmunt Szweykowski.

***

Był on nieco młodszy od Pollaka, urodził się w 1894, w Krośniewicach (niedaleko Kutna). W latach 1915-20 odbył studia na Uniwersytecie Warszawskim pod kierunkiem Juliusza Kleinera, by zająć się dalszą pracą naukową nad powieścią polską. Pisał o Rzewuskim, Dygasińskim, o Trylogii Sienkiewicza; przygotował wydanie dzieł m.in. Kaczkowskiego i Czajkowskiego. Ale największą sławę – a także habilitację w 1928 roku na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie – przyniosły mu książki o Bolesławie Prusie. Monografię Lalki jego autorstwa kończy zdanie: „Kto Lalkę przeżył – wiele przeżył – powiedział sam Prus o swej powieści”.

Ale i Szweykowski przeżył niemało. Po habilitacji wykładał na Uniwersytecie Warszawskim, w 1932 został także profesorem Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie, a później również w Łodzi. W 1939 – jak już wspomniano – miał przenieść się do Poznania. I znów ten sam „szlak bojowy”, co u Pollaka: wykłady na tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich, w Warszawie, potem w Częstochowie, praca nad kolejną książką o Prusie (gdy pewnego dnia na wykład w Częstochowie przyszedł z raną na policzku po odprysku granatu, powiedział tylko: „Szczęście, że gdzieś nie wyżej głowy, bo byście o Prusie nic nie słyszeli”), po „wyzwoleniu” objęcie jednej z dwu katedr historii literatury w Poznaniu. Szybko stał się autorytetem w poznańskim środowisku. Uznania przymnażał mu aktywny udział w życiu społecznym: naukowym, literackim i teatralnym, a także – jak sądzę – niechęć, jakim darzyły go komunistyczne władze.

Ponoć Szweykowski chciał w młodości zostać aktorem. Posiadał w tym kierunku istotne uzdolnienia, co predestynowało go do zajmowania się teatrem (był opiekunem tej sekcji w Kole Polonistów), ale także ubarwiało jego wykłady: „Jego wykłady o komedii pozytywistycznej – wspomina Izabella Teresińska – cieszyły się ogromnym powodzeniem, bo każdy fragment utworu przez niego cytowany stawał się małą scenką teatralną”.

Jednak w badaniach literackich stawiał przede wszystkim na wnikliwą pracę z tekstem. Jego kurs literatury składał się z trzech stopni, z trzech jakby kręgów wtajemniczenia: najniżej poetyka opisowa, gdzie uczono się strukturalnych elementów budowy dzieła literackiego; następnie, na tzw. seminarium niższym, poznawano narzędzia historycznoliterackie, aby dopiero na trzecim roku, w ramach seminarium wyższego, zająć się dziełami literackimi w sposób przekrojowy i syntetyczny. Profesor Szweykowski – pisze Jarosław Maciejewski – „uczył myślenia racjonalnego i empirycznego oraz przyzwyczajał do mniemania, że głównym przedmiotem polonistycznych studiów jest utwór literacki – nosiciel określonych wartości ideowych i doznań estetycznych”.

Takie podejście przejęła od Szweykowskiego Zofia Muszyńska. Jak podkreślają zgodnie jej uczniowie, szacunek dla tekstu, rzetelność, chęć zrozumienia, „niedogmatyczność” lektury – były jedną z osi opisujących osobowość badawczą pani profesor. Szweykowskiemu zawdzięczała coś jeszcze: przekonanie, że nie warto zajmować się tematami błahymi, że nie warto pisać mało istotnych książek. Dlatego zapewne wybrała Norwida (gdy prof. Krzysztof Trybuś wiele lat później chciał iść w jej ślady, decydując się na doktorat poświęcony poezji tegoż autora, powiedziała mu: „Jak spadać, to z wysokiego konia”) i – w ramach seminarium doktoranckiego – zajęła się przede wszystkim wczesną twórczością romantyka. W 1965 roku odszedł na emeryturę profesor Szweykowski, w tym samym roku Zofia Muszyńska-Trojanowiczowa (cztery lata wcześniej miał miejsce ślub) na podstawie dysertacji Rzecz o młodości Norwida uzyskała stopień doktora, a w rezultacie także stanowisko adiunkta. Pałeczka w uniwersyteckiej sztafecie pokoleń została przekazana. A Norwid stał się później jednym z podstawowych motywów w naukowej, i chyba nie tylko naukowej, biografii pani profesor. Pisała o nim jeszcze po wielokroć. Zapoczątkowała też poznańską szkołę norwidologiczną (zwieńczoną powstaniem Pracowni Życia i Twórczości Norwida) – jeśli nie pierwszą, to z pewnością jedną z najważniejszych w Polsce.

***

Także Norwidowi, choć pokazanemu przez pryzmat sporu z Julianem Klaczką (emigracyjnym krytykiem literackim i politykiem ze środowiska Hotelu Lambert) poświęciła Trojanowiczowa swoją drugą ważną publikację, której wstępna wersja stała się podstawą jej habilitacji w 1978 roku (Ostatni spór romantyczny. Cyprian Norwid –  Julian Klaczko wydano w 1981 roku). Książka ta była znakomitym przykładem charakterystycznej dla prof. Trojanowiczowej metody badawczej. Cechowała ją szeroka perspektywa, w ramach której – nie rezygnując z rzetelności badania tekstu – należało ujmować literaturę wielopłaszczyznowo, wiązać ją z problemami historycznymi i politycznymi, wpisywać w porządek historii idei. Była to metoda stosowana przez Szweykowskiego, mistrza Zofii Trojanowiczowej, oraz przez jej starszych kolegów, Jarosława Maciejewskiego i Edwarda Pieścikowskiego – swoiste signum poznańskich polonistów. Jednak każdy z nich wykorzystywał owo szerokie spojrzenie w sobie właściwy sposób, do zogniskowania uwagi czytelników i studentów na kwestiach, które uważał za fundamentalne.

Taką kwestię stanowiła dla Trojanowiczowej konieczność społecznego, obywatelskiego zaangażowania, niestania z boku. Jak wspominała, znaczenie przełomowe miał dla niej w tej sprawie rok 1968: „Wtedy uświadomiłam sobie ostro, że dalsza moja postawa wobec siebie i rzeczywistości politycznej wymaga wewnętrznego opowiedzenia”. Różne działania podejmowane w kolejnych latach były logicznym następstwem tej decyzji. Naturalna i moralnie oczywista była obrona Stanisława Barańczaka, którego pod pretekstem incydentu w bibliotece w Puszczykowie (będącego jawną prowokacją) usunięto z poznańskiej polonistyki. Aktywna postawa Trojanowiczowej i Jarosława Maciejewskiego, mocno powiedziane „nie” – wyraźnie odznaczyły się wtedy na tle nieporadności, żeby nie rzec więcej, władz uniwersyteckich.

O duecie Maciejewski-Trojanowiczowa po raz kolejny stało się głośno – i to nie tylko za murami uniwersytetu – gdy, wskutek przyspieszenia historii w epoce Solidarności (1980-81),  możliwa stała się publikacja książki o Poznańskim Czerwcu 1956. Opracowana w ciągu zaledwie kilku miesięcy księga zawierająca dokumenty źródłowe, relacje świadków i analizy politologiczne – była pierwszą „monografią” tego wydarzenia. Miała jednak wymiar nie tylko naukowy. Dzięki niej po raz pierwszy powiedziano publicznie o zbrodniczych działaniach rządu w pamiętnym czerwcu. Książka wpisała się też w pewną mitologię walki o niepodległość, mitologię, w logice której po czerwcu następowały strajki lat 70., a po nich działalność Solidarność. Stąd rozgłos Poznańskiego Czerwca 1956, stąd żywe komentarze najważniejszych historyków tamtej epoki (z podziemia i z nurtu oficjalnego), stąd autentyczny rezonans społeczny.

Poza walorami syntezy książka zawierała coś jeszcze: indywidualne świadectwa konkretnych osób. Dla Trojanowiczowej – jak podkreślają jej uczniowie – było to nie mniej ważne od wymiaru ogólnego, więcej nawet: bez jednostkowości wymiar ogólny nigdy by się z taką mocą nie pojawił.

***

W tej samej optyce – ważnego jednostkowego świadectwa, które domaga się głosu – można widzieć podjęcie przez panią profesor, szerokiego jak „suchego przestwór oceanu” (by podeprzeć się słowami wieszcza szczególnie jej bliskiego, o czym będzie jeszcze mowa) tematu literatury zesłańczej. Dr Jerzy Borowczyk wspomina pieczołowitość towarzyszącą pracy nad książką Sybir romantyków, którą z pomocą swojego ucznia, prof. Fiećki, Zofia Trojanowiczowa opublikowała w 1992 roku. Praca nad biografią zesłańców, kwerendy w archiwach Petersburga i Irkucka, mozolne gromadzenie tekstów – a dopiero potem opis, rzetelna próba uchwycenia tamtych realiów, oddzielenia rzeczywistości od mitów o Sybirze (ale również tym mitom przyznanie należnego miejsca na mapie narodowej wyobraźni). 

Dla porządku dopowiedzmy tutaj o pozostałych sferach aktywności społecznych Zofii Trojanowiczowej. Obrona członków Studenckich Komitetów Solidarności, wspieranie poznańskiego KOR-u, założycielska rola w uniwersyteckiej Solidarności w 1980 roku i ważna (buforowa dla zagrożonych uczniów) funkcja wicedyrektora Instytutu ds. studenckich, w końcu także członkostwo w Komitecie Obywatelskim Lecha Wałęsy, a po 1989 w ROAD, Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Akces do tych inicjatyw nie oznaczał jednak nigdy ślepej zgody na wszystko, co się w nich działo. Z dużą dezaprobatą przyjmowała pani profesor np. niegodne jej zdaniem, przepychanki w kręgach władzy na początku lat 90. I w takich wypadkach zawsze mówiła swoje osobne, głęboko ugruntowane i przemyślane veto. „Uosabiała dla wielu z nas – pisze Jerzy Fiećko – patriotyzm czystej próby, obywatelski, norwidowski z ducha, któremu obcy był zarówno pociąg do nadużywania frazesu, jak i język wrogości czy podziału”.

***

Czytała regularnie „Gazetę Wyborczą” i „Tygodnik Powszechny”. Ceniła Mazowieckiego, Kuronia, Turowicza. Jaki dogodny pretekst – w czasach politycznych antagonizmów– do uproszczeń, klasyfikacji, zwężania perspektywy. To samo można by zrobić z rewersem takiego stereotypu. Tylko po co? Czy coś nam to powie o ludzkich wyborach, o tragiczności polskiego losu? Czy może raczej wzbudzi niechęć do sąsiada, który myśli inaczej? Wydaje mi się, że głos pani profesor kazałby nam dzisiaj zawrócić z tych niszczących pozycji. Skupić się na jednostkowym świadectwie, zobaczyć człowieka. W całej jego brzydocie i pięknie. I w mocnych uczuciach. Nie lubiła bowiem letniości, także u ludzi, którymi się otaczała. Nietrudno zauważyć, że dzisiejsze grono profesorskie poznańskiej szkoły badań nad romantyzmem to w dużej mierze osoby zaangażowane w latach 80. w działalność opozycyjną. Przykładem niech będą prof. Fiećko, prof. Trybuś, dr Borowczyk czy prof. Zbigniew Przychodniak. Wszyscy oni byli jej uczniami. W tym miejscu przychodzą mi na myśl słowa, które usłyszałem od prof. Jacka Brzozowskiego, mojego promotora z łódzkiej polonistyki, kolegi po romantycznych fachu Zofii Trojanowiczowej: „miała dobrą rękę do ludzi”.

To chyba prawda. Bez tego nie stworzyłaby „własnej” szkoły badawczej, poznańskiej szkoły badań nad romantyzmem. Lecz nie była to szkoła w rodzaju tej, która powstała w otoczeniu Marii Janion. Dla tamtego środowiska wspólnym mianownikiem była metoda badawcza (specyficzny rodzaj hermeneutyki) i obszar badań (romantyzm polski i europejski). Wszystko, co stworzyli uczniowie prof. Janion było w mniejszym lub większym stopniu rozwinięciem jej koncepcji.

Tymczasem w Poznaniu rzecz wyglądała inaczej. Tak, jak prof. Trojanowiczowa „dziedziczyła” po prof. Szweykowskim, lecz zajęła się tym, czego nie eksploatował badawczo jej mistrz – tak i jej uczniowie, podejmując czasami tematy jej bliskie (jak twórczość Norwida i Mickiewicza czy problematyka zesłańcza), zawsze szli – za jej zachętą – własnymi drogami, wypracowując własne metodologie i tematyczne obszary.

W romantycznej „szkole” Trojanowiczowej (by już zachować ten termin, nie oddający chyba jednak w pełni wewnętrznych relacji tego środowiska polonistów) ważną rolę odgrywały także więzi osobowe. Lecz nie było tam – jak twierdzi prof. Brzozowski – żadnego kumoterstwa, „prawie wszyscy zwracali się do niej: Pani Profesor”. Przy tym jednak nigdy nie zostawiała ludzi samych sobie, tak w sprawach naukowych, jak i prywatnych.

qt Wiedzieliśmy – wspominała Elżbieta Nowicka, jedna z pierwszych uczennic Zofii Trojanowiczowej – że jeśli zdarzy się trudna sytuacja osobista, życiowa, ona – obok osób najbliższych – będzie tym człowiekiem, do którego można pójść. A czasem była pierwszą osobą, do której się szło. Wiadomo było, że niekoniecznie nas pochwali, ale z całą pewnością nie zostawi nas samych sobie.

***

I tu wraca po raz kolejny dom rodzinny. W trudniejszych czasach stojący wciąż przy Szyszkowskiego, w łatwiejszych, tj. po 1989 roku przy Iłłakowiczówny. Był on przedłużeniem Instytutu, tu odbywały się najważniejsze – w opinii uczniów pani profesor – wielogodzinne spotkania, zarówno przyjacielskie, jak i naukowe – nierzadko inspirujące pomysły badawcze, które później przynosiły owoce w postaci książek, artykułów etc. Również sama gospodyni, która była doskonałym słuchaczem, z tych rozmów potrafiła czerpać pomysły, choć przede wszystkim występowała w roli inspiratora. Ten styk miejsca pracy i domu rodzinnego wydaje się czymś niezwykłym, rzadko już chyba spotykanym. Pokazuje pewną harmonię życia, jego integralność. W tym życiu intelektualno-domowym uczestniczyła też zawsze rodzina, w szczególności mąż, Roman, który poza tym, że był – przypomnijmy – lekarzem, był także człowiekiem o stylu przedwojennego inteligenta, żywo zainteresowanym filozofią, kulturą, literaturą. Stanowili z Zofią Trojanowiczową bardzo zgrane małżeństwo – mówią mi uczestnicy owych spotkań w salonach starej poznańskiej willi – choć różnili się diametralnie. Romek – cytując za relacjami świadków – gawędziarz, lubił długie potoczyste opowieści, Zosia mu przerywała, prostowała fakty, on mówił dalej.

Pasją, którą oboje podzielali, były również podróże. To skądinąd ciekawe, rodowici wielkopolscy mieszczanie, przywiązani do swojego miejsca na poznańskim Łazarzu, do swoich zajęć (lekarskich, uniwersyteckich) – a jednak ciągnęło ich do dalekiego świata. Pytałem o lokalność Zofii Trojanowiczowej, o jej poznańskość. Profesorowie niby się zgodzili (bo sumienna, dokładna, można na niej polegać), ale po chwili zgłaszali jednak zastrzeżenia. Że wybrała Norwida, pisarza wybitnie nielokalnego. Że rzadko pisała o Wielkopolsce (w przeciwieństwie do Maciejewskiego). Że szczególną sympatią obdarzyła XIX-wiecznych zesłańców. Że lubiła poznawać ludzi spoza swojego środowiska (np. utrzymywała wieloletnie przyjaźnie nawiązane podczas wakacji gdzieś na Suwalszczyźnie czy na Podhalu).

Nieoczywista dynamika zakorzenienie-podróż musiała być dla Zofii Trojanowiczowej ważnym elementem jej osobowości, twórczym pierwiastkiem, może tą „odrobiną szaleństwa”, o której wspominała w jednym z wywiadów. Dowartościowanie stałości, otwarcie się na nieznane.

Jerzy Borowczyk opowiadał mi, jak zwiedzał z panią profesor Petersburg (przy okazji wyjazdów do tamtejszych archiwów) w epoce Rosji Jelcynowskiej, jak słuchał jej opowieści przy gruzińskim koniaku, jak w tych opowieściach pojawiały się wątki nieznane, ledwie muśnięte: wspomnienie przyjaźni z rodziną Barańczaków, zamiłowanie do poezji współczesnej (Miłosz, Szymborska), plany obszernego studium o Jerzym Czartoryskim, wspomnienia Paryża i Rzymu. Opowiadał też, jak jechali wspólnie na pogrzeb Zofii Stefanowskiej, przyjaciółki Zofii Trojanowiczowej, jej intelektualnego partnera, osoby o niezwykłej biografii (o której można by napisać oddzielne, obszerne wspomnienie). Słuchając tych opowieści miałem przed oczyma bogactwo osobowości pani profesor, które trudno uchwycić, a jeszcze trudniej opisać.

W takich wypadkach można odwołać się tylko do największych. A tym największym był dla pani profesor chyba jednak Mickiewicz, którego „dziedzictwem zajmowała się nieprzerwanie – pisze prof. Fiećko – od czasu zajęć na seminarium magisterskim, i który bodaj był jej największą, choć po trosze skrywaną miłością naukową, którego twórczość w całości uznawała za wybitną, pozbawioną rzeczy słabych lub nieprzemyślanych”. Myślę, że obok tej „naukowej miłości” i podziwu dla dzieł mistrza, Zofia Trojanowiczowa znajdowała w Mickiewiczu coś jeszcze. Wymiar etyczny, który uznała za swój. To romantyczne z ducha przekonanie, że literatura nie ma sensu – jeśli nie traktuje się jej poważnie; w taki sposób, by być gotowym podporządkować jej wszystkie życiowe wybory. „Życie na miarę literatury” – można by powiedzieć za Michałem Pawłem Markowskim. Pani profesor szukała w literaturze wartości – nie arbitralnych przecież, ale odwiecznych, ludzkich, zwyczajnych – których gotowa była bronić bez względu na konsekwencje. I potrafiła żyć w zgodzie z nimi. Bez prostych rozwiązań, bez pobłażliwości, z ciepłą ironią i dobrocią dla ludzi – autentycznie.

***

Bliscy, przyjaciele, współpracownicy pani profesor z trudem wspominają ostatnie lata jej życia, kiedy – chociaż obecna fizycznie – traciła stopniowo kontakt z otoczeniem. Mówią, że był to najtrudniejszy okres, bo nie można było mówić o niej, jak o zmarłej, a przecież jakby już jej nie było. Mówią, że teraz jest – mimo wszystko – łatwiej.

Nie ma słów, które potrafiłyby dotknąć ludzkiego cierpienia. Choroby, umierania. Dramatu rodziny, która jest świadkiem wypełniania się nieuniknionego wyroku. Nie ważę się umniejszać wagi tych doświadczeń, ich – może na krótką metę niszczącego – charakteru. Czuję jednak, patrząc na to wszystko z pewnego oddalenia, że i tutaj ukrywa się jakaś lekcja, jakiś ostatni wykład pani profesor, na którym z filologiczną skrupulatnością, dbałością o rzeczywistość – wyciąga się niezwykłą (i niezwykle trudną) prawdę o naszej ziemskiej kondycji. Mówi ona o chorobie i śmierci jako integralnych, harmonijnych pierwiastkach życia. Jego nieodłącznej części, którą oduczyliśmy się przyjmować z pokorą. I o tym, że należy ją przyjąć.

***

W czasie rozmów o pani profesor nie mówiliśmy wiele o religii. Bo też jej religijność była cicha, nienarzucająca się. Rozumiana po dominikańsku, intelektualnie, „wrażliwościowo”, wymagająca przede wszystkim od siebie. Ale – jak twierdzą uczniowie Zofii Trojanowiczowej – była to duchowość bardzo głęboka. Element życiowej harmonii. Nienamacalne zakorzenienie opierające się dynamice przemijalności, podróży. A pani profesor – jak powiedział w pierwszych słowach pogrzebowego przemówienia Jerzy Fiećko – lubiła podróżować.

***

Zofia Trojanowiczowa zmarła 17 listopada 2015 roku. Pozostała poznańska „szkoła romantyczna” składająca się z ludzi o różnych zainteresowaniach, charakterach, temperamentach. Pozostały (uwypukliły się?) podziały w postrzeganiu otaczającej nas, nie najprostszej przecież rzeczywistości.

Lecz – jak powiedział mi na koniec naszej rozmowy jeden z profesorów – ich mistrzyni apelowała do tego, co w człowieku najlepsze. Może dlatego jej duch działa dziś na obecny zespół „co najmniej tonująco”, stawiając przed oczyma godną tradycję Pollaka, Szweykowskiego, Maciejewskiego… Trojanowiczowej.

***

A w ogrodzie grządki starannie pielęgnowane. I biała konewka ozdobiona kwiatowymi wzorami.

Nie chciałem pisać laurki Zofii Trojanowiczowej. Co najwyżej oddać hołd tradycji poznańskiej polonistyki, tak unikalnej na mapie akademickiej Polski. Jednak ludzie, z którymi rozmawiałem o pani profesor, jej współpracownicy, znajomi, przyjaciele zamknęli w swoich opowieściach tyle szczerości, uroku i dyskretnego ciepła, że pozostając wiernym „tekstowej rzetelności” – mogłem napisać jedynie to, co napisałem powyżej. Czy jest to obraz prawdziwy – nie mnie oceniać.

Serdecznie dziękuję pracownikom Instytutu Filologii Polskiej UAM w Poznaniu: prof. Jerzemu Fiećce, prof. Krzysztofowi Trybusiowi, dr. Jerzemu Borowczykowi, prof. Zbigniewowi Przychodniakowi, że zechcieli poświęcić słoneczny wrześniowy dzień na długie rozmowy ze mną w dostojnym budynku Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej, i w okolicznych kawiarniach. Mam nadzieję, że nie byłem dla nich rozmówcą za nadto irytującym i nudnym. W sposób szczególny dziękuję prof. Jackowi Brzozowskiemu za pierwsze informacje o pani profesor i „przepustkę” do Uniwersytetu Adama Mickiewicza.

Ilustracja: źródło: link; czas dostępu: 22:00 dnia 29.10.2016 r.