Wszystkie wpisy, których autorem jest Suma

Poezja i dobro (wspólne). Rozmowa z Johnem Milbankiem – teologiem, filozofem i poetą.

Okoliczności tej rozmowy są być może godne odnotowania. Było to piątkowym popołudniem w publie Lamb & Flag w Oksfordzie. Mimo iż Inklingowie – grupa literacka, do której należeli J. R. R. Tolkien i C. S. Lewis – zwykle kojarzeni są z lokalem Eagle and Child po przeciwnej stronie ulicy, spotykali się przez jakiś czas również w Lamb & Flag. Dokładnie rzecz biorąc, przenieśli się tu około roku 1960 w reakcji na modernizację wystroju w ich poprzednim lokum.

*

Kiedy i gdzie się to wszystko zaczyna? Jeśli nie ma Pan nic przeciwko, chciałbym się cofnąć do Pańskiego dzieciństwa.

W pewnym sensie wiele składowych mojej religijnej wrażliwości i mojej myśli rzeczywiście bierze początek w odległych latach dzieciństwa. Przyszedłem na świat i wczesne dzieciństwo spędziłem w Kings Langley, wsi na północnych przedmieściach Londynu. Gdy miałem około pięciu lat, zachorowałem na zapalenie opon mózgowych, które okazało się prawie śmiertelne, choć ostatecznie wyzdrowiałem całkowicie bez żadnych trwałych następstw. Tak czy siak moi rodzice stwierdzili, że muszę poratować zdrowie i był to jeden z powodów, dla których postanowili przeprowadzić się do hrabstwa Gloucestershire, na wzgórza Cotswolds, znane w Anglii jako urocza kraina wiosek i małych miasteczek. Mój ojciec, który był nauczycielem, objął posadę w szkole w jednym z takich miasteczek, Wotton-under-Edge. Tam spędziliśmy następne cztery lata. W naszej rodzinnej pamięci miejsce to ma status niemalże mityczny, jest sielankową krainą radości, wolną od zepsucia i złożoności miejskiego życia. Bez mała rajem utraconym.

W Pańskim pierwszym tomiku wierszy (który, swoją drogą, dedykował Pan ojcu), otrzymujemy następujący obrazek z Pańskiego dzieciństwa:

Security
In the back of my father’s car
Forever travelling
Through the landscape of no demands.

(Bezpiecznie
Na tyłach samochodu ojca
Podróżując bez ustanku
Przez pejzaż bez nakazów
Tłum. M. S.)

Cóż, rzeczywiście miałem pogodne dzieciństwo – i w dużej mierze zawdzięczam to rodzinie. Do tego to właśnie tam, w Cotswolds, w pewnym sensie ukształtowały się moje główne zainteresowania. Na przykład, jak wiele brytyjskich dzieci, przeczytałem książkę pióra Henrietty Elizabeth Marshall pod tytułem Our Island Story [pol. Opowieść o naszej wyspie]. Jest to wyidealizowana historia Anglii i imperium brytyjskiego. I pamiętam jak dziś moje zadziwienie, że istnieje coś takiego jak prawdziwa opowieść – a nie tylko fikcyjne opowieści. Jak gdyby rzeczywistość na jakimś poziomie była równocześnie mitem – ale prawdziwym mitem. Moje późniejsze zainteresowanie historią i decyzja, by studiować właśnie historię, bierze się z tego zadziwienia.

W tamtym okresie przeczytałem również mity greckie w opracowaniu dla dzieci i książkę o królu Arturze. To tym lekturom zawdzięczam świadomość znaczenia mitu i legendy – i zainteresowanie szczególną legendą, jaką jest opowieść o poszukiwaniu Świętego Graala. Również w bardzo młodym wieku przeczytałem Ewangelię św. Jana, której prolog zrobił na mnie duże wrażenie. Przypominam sobie też lekturę nieukończonego poematu Coleridge’a Chan Kubilaj (nieukończonego, ponieważ ktoś przerwał wywołaną oparami opium wizję poety). Utwór ten był dla mnie ważny jako wprowadzenie w świat wyobraźni.

Tak właściwie nawet mój platonizm w pewnym sensie ma swój początek w tamtym okresie życia. Pewnego dnia, podczas jazdy samochodem mój ojciec wskazał doskonale ukształtowane wzgórze i powiedział: „To wzgórze platońskie!”. Gdy zapytałem go, co to oznacza, ojciec wytłumaczył mi pokrótce platońską teorię idei. Miałem wówczas zaledwie siedem lat. Mój ojciec, jak przystało na świeckiego kaznodzieję metodystycznego, bardzo interesował się historią chrześcijaństwa, a także, oczywiście, literaturą (był nauczycielem angielskiego). Był również bardzo dobry z muzyki, ale z pewnością nie interesował się filozofią – choć posiadał nienajgorsze wykształcenie ogólne, co w tamtym czasie znaczyło chyba więcej niż dziś. Jednak tak czy inaczej był w stanie wytłumaczyć mi, że dla Platona rzeczy materialne są odbiciem wiecznych idei – czy coś w tym stylu. I od razu pomyślałem: „To prawda!”, i nadal tak myślę – gdy należycie tę teorię rozumieć. Nigdy nie przestałem być platonikiem.

Wszystkie te idee – historyczność, mit, Chrystus jako Logos, wyobraźnia, platońskie wieczne idee (czy też „idee w umyśle Boga”, jak rozumieją je chrześcijanie) – wszystkie te składowe mojej myśli wiążą się w mojej pamięci z okresem dzieciństwa, gdy mieszkaliśmy w wiejskim Gloucestershire.

Dekada, na którą przypadało pierwsze osiem lata Pańskiego dzieciństwa – lata 50. XX wieku – omawiana jest z nieco innej, mniej osobistej perspektywy w Pańskiej ostatniej książce (napisanej wspólnie z Adrianem Pabstem), The Politics of Virtue. Post-liberalism and the Human Future (pol. Polityka cnoty. Postliberalizm i przyszłość ludzkości). Lata 50. są tam opisane jako czas, gdy dzieci miały większą „swobodę włóczenia się i snucia marzeń”, „zaangażowanie obywatelskie w religię i politykę” było bardziej masowe, a nawet – ludzie poświęcali więcej czasu na „zajmowanie się swoimi hobby i uprawę ogródków działkowych”. Co ciekawe, tuż przed tymi fragmentami omawiacie Panowie teorię idei Platona, sugerując, że ma ona coś wspólnego z dobrymi stronami lat 50.

Rzeczywiście, jeśli moje dzieciństwo upłynęło w poczuciu bezpieczeństwa i zadowoleniu, to w jakiejś mierze także ze względu na historyczny kontekst lat 50. i wczesnych 60. z panującym wówczas względnym ładem, licznymi stowarzyszeniami, stosunkowo ułagodzonym kapitalizmem, państwem opiekuńczym i tak dalej. W pewnym sensie życie było wtedy ciekawsze – być może dlatego, że panowała kultura cierpliwości, skupienia na szczególe, kreatywności w wykorzystywaniu tego, co się ma. Można powiedzieć, że wciąż utrzymywał się swego rodzaju nieuświadomiony platonizm w postaci założenia, że rzeczywistość, nawet jeśli ograniczona do wąskiego zakresu możliwości, posiada transcendentną głębie, którą można poznawać bez końca, która nigdy się nie znudzi. Ale dostrzegam to dopiero z perspektywy czasu. Jako dziecko moje życie ograniczało się w dużej mierze do chrześcijańskiego domu rodzinnego. Moi rodzice byli metodystami, ale stali się nimi po okresie przynależności do ruchu uświęceniowego [ang. Holiness movement], wspólnoty nawiązującej do źródłowej nauki Johna Wesleya, założyciela metodyzmu, o powołaniu wierzących do doskonałości rozumianej jako osobiste uświęcenie. W wyniku tej formacji byli oni dość purytańscy. Nie chodziliśmy do pubów, tylko do kawiarni; nie zatrzymywaliśmy się w hotelach, lecz w pensjonatach. Tytoń, alkohol i kosmetyki były niedozwolone. Później moi rodzice przeszli na anglikanizm i zachowywali się zgoła inaczej, ale gdy byłem dzieckiem, nie było niedzielnych zabaw, prawie nie było wyjść do kina i tak dalej. Czułem się odłączony od głównego nurtu społeczeństwa, jak gdybyśmy zamieszkiwali boczne ulice i nie mieli wstępu tam, gdzie toczy się życie. Często udawaliśmy się jednak na wycieczki za miasto – to było wspaniałe!

Co dziwne, podczas gdy wiele osób dorastających w podobnym otoczeniu buntuje się przeciw niemu, ja wspominam je z wdzięcznością. Moi rodzice byli dobrymi, życzliwymi ludźmi i paradoksalnie czynili nasze życie interesującym. Zawsze miałem poczucie, że ta chrześcijańska przygoda – nawet w dość purytańskiej formie – jest bardziej fascynująca niż to, co ma do zaoferowania świeckość. Do tego, mimo iż wychowano mnie na metodystę, miałem dobre wyczucie chrześcijańskiego kalendarza. Boże Narodzenie, Wielkanoc… Wydaje mi się, że wszyscy przywiązywali większą wagę do tych spraw. Wie Pan, tłusty wtorek [ang. Shrove Tuesday, odpowiednik naszego tłustego czwartku], środa popielcowa, Zielone Świątki… W latach 50. ogół społeczeństwa był wciąż dość chrześcijański, a uczestnictwo w nabożeństwach nawet wzrastało. Wydaje mi się, że miałem – i nadal mam – bardzo wyczulony zmysł powiązania między liturgią a porami roku, transcendencją a przyrodą. Zaszczepiono go we mnie w dzieciństwie – podobnie jak rozumienie kościoła jako pewnego miejsca, świętej przestrzeni.

Gdy przeprowadziliśmy się na północ Anglii, do wschodniej części Yorkshire [ang. East Riding of Yorkshire) – nieco bardziej zurbanizowanej od Cotswolds – wciąż byłem dość zadowolonym dzieckiem. Lubiłem chodzić do szkoły. Byłem dość towarzyski i zwykle wolałem bawić się z dziewczętami, chociaż bawiłem się również z chłopcami. Gdy miałem około dziesięciu lat, wciąż się zakochiwałem. Ale wówczas coś we mnie pękło i okres dojrzewania był koszmarem. W pewnym sensie moim udziałem jest odwrotność biografii większości ludzi, bo w wieku, gdy inni wybijali w górę, ja właściwie przestałem rosnąć na jakiś czas. Byłem niski jak na mój wiek i dość gruby – przekształciłem się z normalnego dziesięciolatka w nieszczęśliwego podlotka, niskiego i z nadwagą. Trwało to mniej więcej do siedemnastego, osiemnastego roku życia – wówczas schudłem i znów zacząłem rosnąć. Gdy zaczynałem studia w Oksfordzie, znów byłem w normie. Ale wydaje mi się, że to wyalienowanie okresu dojrzewania odcisnęło piętno na mojej psychice, wzmacniając jeszcze obraz dzieciństwa jako raju utraconego. I sprawiło, że na przykład miłość romantyczna jest dla mnie w przemożny sposób powiązana z dzieciństwem – jest jakby powrotem do wolności, zaczarowania, zauroczenia właściwego dzieciństwu.

Ten mój dość nieszczęśliwy okres dojrzewania zbiegł się w czasie z latami 1960. Miałem bardzo ambiwalentny stosunek do tamtych czasów. Z jednej strony byłem dość zainteresowany politycznie rewolucyjną stroną przemian, z drugiej jednak nigdy – na ile pamiętam – nie byłem przekonany do hippisowości, wie Pan, seksu, prochów i rock’n’rolla, zwłaszcza, że te rzeczy zdawały się zamieniać ludzi w niezbyt bystrych nudziarzy. Moi rodzice byli oczywiście zdecydowanie nieszczęśliwi z powodu zachodzących przemian obyczajowych, a ja zdawałem sobie z tego sprawę. Wzrastało we mnie poczucie oddalenia i alienacji, które jeszcze wzmacniało nostalgię za utraconym ładem powojennym. Wydaje mi się, że wielu moich współczesnych podobnie się wówczas czuło. Oczywiście nie wszystko w latach 60. było złe – tak jak nie wszystko w latach 50. było dobre – ale z perspektywy czasu lata 60. są pewną cezurą. Jest to początek Nowej Lewicy, rej zaczynają wówczas wodzić indywidualizm i narcyzm, a niedługo później pojawia się Nowa Prawica z indywidualizmem ekonomicznym – i powojenny ład zostaje rozmontowany. Moim zdaniem ci, którzy widzą w przemianach lat 60. przejaw radykalnego socjalizmu, który miał następnie zostać zdławiony przez neoliberalizm lat 70., zbyt duże zaufanie pokładają w narracjach rodem z magazynów rockowych. Między przemianami obyczajowymi a neoliberalizmem była ciągłość.

W Politics of Virtue opisujecie Panowie ten proces w drobnych szczegółach, argumentując, że wyemancypowanie z tradycyjnej i wspólnotowej formy życia zaowocowało bezbronnością wobec kapitalizmu i technokratycznej biurokracji państwowej.

Warto zauważyć, że liberalizm ekonomiczny i liberalizm kulturowy zlały się w jedno. W naszej książce argumentujemy, idąc za wywodem Karla Polanyi’ego przedstawionym w jego Wielkiej transformacji, że współczesna lewica i współczesna prawica są raczej wspólnikami [ang. partners in crime] niż przeciwnikami. Oba ruchy zwróciły się, począwszy od lat 60., przeciw organicznym instytucjom samopomocy i wzajemnej formacji intelektualnej i moralnej, które były jeszcze wciąż dość żywe w latach 50.

To, co można jeszcze dodać do tego wywodu, to że powojenny ład polityczny z takimi składowymi jak państwo opiekuńcze w Wielkiej Brytanii, Unia Europejska w Europie kontynentalnej czy Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, nie był tylko przejawem trwałości tradycyjnych form życia i myślenia – choć miał też taki wymiar. Zasadnicze jest jednak to, że tego typu inicjatywy były wyrazem aktywnych, i do pewnego stopnia świadomych, prób prowadzenia polityki autentycznie chrześcijańskiej. Historycy dziś zajmują się tymi sprawami, choćby Samuel Moyn z Yale w swojej pracy Christian Human Rights [ang. Chrześcijańskie prawa człowieka]. Zdeklarowani chrześcijanie a nawet teologowie odgrywali kluczowe role w tych inicjatywach. Innymi słowy, ład powojenny był w jakiejś mierze ostatnią realizacją idei Christianitas [ang. Christendom], chociaż w pewnym sensie była to próba już zbyt nieśmiała, zbyt zeświecczona, zbyt dostosowana do norm liberalnych.

Christianitas nie jest dziś terminem zbyt popularnym.

Zdaję sobie z tego sprawę, ale ja się przeciw temu buntuję. Wydaje mi się, że nie ma zasadniczej różnicy między prawdziwym chrześcijaństwem a Christianitas jako cywilizacją chrześcijańską, co zresztą sugeruje już samo to, że w wielu językach chrześcijaństwo i Christianitas określa się tym samym słowem. Christianitas to ciało społeczno-polityczne, kulturowo osadzone w konkretnym czasie i konkretnym miejscu. To jest prawdziwe znaczenie Christianitas – nie chodzi w niej o triumfalną dominację chrześcijaństwa. Gdy tylko oddzieli się chrześcijaństwo od Christianitas, chrześcijaństwo zaczyna być rozumiane jako przede wszystkim system wierzeń – nie jest już liturgią i praktyką, staje się sprawą prywatną. Gdy oddzieli się Kościół od Christianitas, staje się on albo sektą, albo zbiorem pojedynczych wierzących. A jednocześnie kultura i społeczeństwo więdną bez Kościoła, bez religii. Wydaje mi się, iż przyszedł czas, by chrześcijanie zdali sobie sprawę, że nie jest prawdą, iż, jak chcą niektórzy, na naszych oczach rozpada się świecki konsensus powojenny. Raczej ów konsensus nigdy nie był świecki, lecz od początku był w dużej mierze chrześcijański – a postępująca od tamtego czasu sekularyzacja jest właśnie główną przyczyną jego rozpadu.

W pierwszej dekadzie po wojnie mieliśmy w Anglii do czynienia z czymś w rodzaju konkordatu między państwem a Kościołem [anglikańskim]. Państwo opiekuńcze, na przykład, było w dużej mierze osiągnięciem anglikańskim, co dziś badacze zaczynają dostrzegać. Moi rodzice, choć wówczas byli jeszcze metodystami, zdawali sobie sprawę z tych kwestii – na przykład mój ojciec cenił i czytał George’a Bella, anglikańskiego teologa i biskupa, który nawoływał do odbudowy Europy po wojnie na podstawach chrześcijańskich. W latach 60. powojenna realizacja idei Christianitas zaczyna ulegać erozji. Z jakiegoś powodu moje pokolenie wchłonęło wartości wolności i demokracji, ale już nie inne chrześcijańskie zasady, które nagle zaczęły być postrzegane jako zbędne czy nawet opresyjne. Nawet teologowie tamtych czasów zaczęli uznawać sekularyzację za coś dobrego. I mówić o pozytywnym wymiarze „śmierci Boga” – tym samym według mnie przyczyniając się do postępującej sekularyzacji.

W latach 60. jesteśmy świadkami wielkiego oburzenia, że nie istnieje absolutna wolność we wszystkich sferach i demokracja totalna bez żadnych śladów hierarchii. Również w edukacji: zaczęto pytać: „Dlaczego nie możemy zdecydować, czego mamy się uczyć, zanim się tego nauczymy?”. To jest oczywiście sprzeczne z założeniami prawdziwej edukacji. To prawda, że dla Platona wykształcenie polega w jakimś sensie na tym, że niejako już na wstępie przeczuwamy, czego warto się uczyć, ale to naturalne „przypominanie” sobie musi być wywołane bodźcem zewnętrznym, konkretnie: wskazaniem nauczyciela. Hierarchia, którą tak rozumiana edukacja zakłada i wzmacnia, nie musi być opresyjna – wręcz przeciwnie, historia pokazuje, że bez edukacji jesteśmy jeszcze bardziej bezbronni wobec sił rynku i państwa. Hierarchia ta nie jest również statyczna ani nieodwracalna, ponieważ ci, którzy są kształceni, kształcą następnie innych. Staroświecka lewica wiedziała, że potrzebujemy sprawiedliwej, dynamicznej hierarchii, ponieważ brak uznania dla talentu i cnoty i niedostateczne wykształcenie skutkują równaniem do dołu, a nie prawdziwym egalitaryzmem – czyli maksymalizacją twórczych zdolności wszystkich obywateli.

„Prawdziwy egalitaryzm”, przeciwstawiony równaniu do dołu, pojawia się na ostatnich stronach jednej z Pańskich wcześniejszych książek, Beyond Secular Order (pol. Poza porządkiem sekularnym), gdzie w końcowym zdaniu określa go Pan „demokratyzacją wzniosłości”. Jestem szczególnie przywiązany do tej pracy, ponieważ była to pierwsza Pańska książka, którą czytałem w całości. Ostatnie dwie strony znam niemalże na pamięć. Pokazuje tam Pan związek między zubożonym współczesnym rozumieniem egalitaryzmu a sekularyzmem i proponuje, by remedium szukać w programie politycznym, który „łączy chrześcijański socjalizm z nowym odczytaniem tego, co było słuszne w «konserwatywnej» krytyce nowoczesności” (program ten zostaje następnie nakreślony przez Pana i Adriana Pabsta na 400 stronach Politics of Virtue). Zacytuję, jeśli Pan pozwoli, jeden fragment z ostatnich stron Beyond Secular Order:

Zamiast powiedzieć – idąc za romantyczną reinterpretacją Christianitas autorstwa Chateaubrianda, [Wiktora] Hugo, Novalisa, Carlyle’a i Ruskina – że wszyscy ludzie, mężczyźni i kobiety, zdolni są do cnoty, rycerstwa, miłości romantycznej, sztuki oraz kontemplacji Boga i wszechświata, [współczesna wykładnia egalitaryzmu] mówi raczej, że co prawda nic z tych wartości nie istnieje, ale w ramach rekompensaty możemy po równo rozdzielić ubogą resztę. Zamiast, jak u Platona, w wizji Dobra widzieć podstawę równego podziału pogłosów Dobra, [doktryna ta] zaprzecza istnieniu Dobra – jak w przypadku szwedzkiej socjaldemokracji, która doszła do wniosku, że sprawiedliwość wymaga wyburzenia znacznej części dawnego dziedzictwa architektonicznego, a przy okazji rozmontowania międzyludzkiej wzajemności odgrywającej zasadniczą rolę społeczną.

Czy warto tu coś dodać?

Jednym z odkryć Radykalnej Ortodoksji [ruchu teologiczno-filozoficznego reprezontowanego przez Milbanka] jest to, że świeckość, gdy pozostawiona całkowicie sama ze swoim rozumowaniem, nie jest w stanie celebrować świata. Paradoks tego, co materialne, polega na tym, że jeśli chce się celebrować je jako samowystarczalne, staje się czymś mniej, niż jest, i zapada się w nicość. Wiąże się to z ideą „zawieszenia”, którą wzięliśmy od Kierkegaarda, a której jedno ze znaczeń w naszej interpretacji jest takie, że rzeczy są „zawieszone od góry” i jeśli chce się je postawić na własnych nogach jako coś całkowicie autonomicznego, okazuje się, że znikają. W tym sensie postmodernistyczny antyfundacjonizm okazuje się okazją do podkreślenia faktu, że rzeczywistość jest stworzona, to znaczy partycypuje w transcendencji i nie jest samowystarczalna. Tak więc zwłaszcza wzniosłe i szlachetne aspekty rzeczywistości – piękno, cnota, honor i tak dalej – okazują się znikać w przypadku braku transcendentnej wizji rzeczywistości. A jeśli nadal trwają, stają się dostępne tylko wąskim elitom, co wzmacnia nierówność. Jest to jeden z powodów dla których chrześcijanie muszą stać twardo przy stanowisku, że transcendencja, rzeczywistość duszy, duchowy charakter relacji międzyludzkich i tak dalej jednak mają znaczenie dla polityki demokratycznej. Widzimy dziś na przykładzie ruchów populistycznych, że gdy brakuje transcendentnej perspektywy, bunt przeciw globalnemu kapitalizmowi może przybrać atawistyczną formę, w której akcentuje się tylko wąską tożsamość etniczną i instrumentalizuje religię do tego celu.

Jestem zdania, że ostatecznie krytykę i demontaż kapitalizmu można skutecznie przeprowadzić tylko z pozycji religijnych. Bardzo możliwe, że powodem, dla którego projekt marksistowski poniósł porażkę jest to, iż był ateistyczny. Jak zauważył Polanyi, kapitalistyczna „pierwotna akumulacja kapitału” [niem. ursprüngliche Akkumulation] była powiązana z desakralizacją, to znaczy z utratą zdolności postrzegania ludzi, rzeczy i miejsc jako w jakimś sensie świętych, godnych celebracji. Wielki francuski filozof i poeta Charles Péguy (1873-1914), którym się ostatnio zajmuję, patrzył na te kwestie z punktu widzenia życia w czasie. Idąc za Bergsonem, Péguy uważa, że ludzkość w ogóle, a ludzkość nowoczesna w szczególności, ma problem z życiem w danej chwili, w czasie od świtu do zmierzchu, jak uczą Ewangelie. Być może znów nie można się tu obejść bez transcendencji, rozumianej w tym przypadku jako „wysokość” lub „głębokość” każdej upływającej chwili, do której trzeba sięgać, by naprawdę żyć ową chwilą. W przeciwnym wypadku istnieje pokusa „zachowania” czasu „na później”, co jest niemożliwe – i zamiast celebrować i dzielić się, gromadzimy. Dla Péguy’ego więc pieniądze i kapitał są w swojej istocie właśnie próbą stłumienia żywej teraźniejszości. Marks, któremu brakuje wyczucia czasowości i spraw ducha, zakłada jedynie przestrzenny i materialny charakter ludzkiego życia – w czym można widzieć wzmocnienie tej samej kapitalistycznej logiki, która była mu tak wstrętną.

Czy mogę wrócić do Pańskiej biografii? W 1971 rozpoczął Pan studia tu, w Oksfordzie.

Moje studia to jeszcze swego rodzaju prehistoria, ponieważ nie zajmowałem się jeszcze wówczas tym, czym zajmuję się dziś, teologią i filozofią. Wyjazd na uniwersytet zbiegł się z końcem mojej dość smutnej nastoletniości, o której mówiłem wcześniej, więc pod tym względem studia były ulgą. Ale ogólnie moje wspomnienia z Oksfordu są dość mieszane. Z jednej strony kochałem samo miasto, wydawało mi się tchnąć historią, romantycznością, współgrało z moją wyobraźnią. W dodatku Oksford jest stosunkowo niedaleko od wzgórz Cotswolds, a więc w pewnym sensie czułem się, jakbym wracał do raju utraconego mojego dzieciństwa.

Do którego college’u Pan należał?

Do The Queen’s College, a więc college’u dla ludzi z Północy, ponieważ w tamtym czasie, jak mówiłem, moja rodzina mieszkała w Yorkshire i szkoła w Kingston-upon-Hull, do której uczęszczałem, miała jakieś kontakty z Queen’s.

Oksford jest znany z niezliczonych stowarzyszeń i klubów studenckich. Należał Pan do którego z nich?

Należałem do Stowarzyszenia Archeologicznego [ang. Archeological Society]. Zawsze, od dzieciństwa, fascynowałem się archeologią. Ogólnie pod względem towarzyskim dobrze wspominam Oksford. Ale jeśli chodzi o naukę, sytuacja była bardziej skomplikowana. Pamiętam szczególnie jeden trymestr letni, gdy nie byłem na żadnych zajęciach, a nikt tego nawet nie zauważył. Dziś coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Spędziłem cały trymestr pływając łódką po rzece, chodząc na długie spacery i na przyjęcia – i nic się nie uczyłem. Inne trymestry nie były aż tak skrajne, ale ogólnie przez pierwsze dwa lata nie czułem motywacji do nauki. Podejście moich nauczycieli do historii wydawało mi się strasznie wąskie i nudne. Na przykład moi profesorowie historii średniowiecznej nie interesowali się szczególnie średniowieczną religijnością ani umysłowością. W tamtych czasach historia na Oksfordzie zdominowała była przez program historii brytyjskiego konstytucjonalizmu o jeszcze wiktoriańskiej proweniencji. Paradoksalnie dziś te kwestie mnie dość interesują, ale jako młody student wydawały mi się strasznie nużące, szczególnie biorąc pod uwagę moje kształtujące się wówczas zainteresowania. To właśnie wtedy stopniowo odkryłem, dzięki własnej lekturze, francuską szkołę „Annales” – wielkich historyków spod znaku longue durée, a więc prowadzących badania nad procesami dziejowymi, które rozciągają się na całe stulecia i dotyczą struktur społecznych, politycznych i ekonomicznych. Podejście szkoły „Annales” było tak różne od tego, które znałem z zajęć na Oksfordzie. Zainteresowałem się również szkołą historii myśli politycznej z Cambridge, która kładła nacisk na kontekstualizację – znów w odróżnieniu od historyków oksfordzkich. Zacząłem pasjonować się historią mentalności, historią społeczną, a przede wszystkim – historią idei, w znacznie większym stopniu niż historią wydarzeń czy wąsko pojmowaną historią polityki. Doszedłem do wniosku, że powinienem był pójść na Cambridge albo jeszcze lepiej na Uniwersytet Sussex, nowopowstałą uczelnię, która wówczas realizowała bardzo ciekawy program. Wybór Oksfordu wydawał mi się błędem.

Jednak na trzecim, ostatnim roku mój odbiór uczelni diametralnie się zmienił dzięki zajęciom z historii rewolucji naukowej – jednego z tzw. „przedmiotów specjalnych”, które studiowało się dogłębniej. Przedmiotu tego uczyła nas osoba znacznie młodsza i znacznie bardziej na czasie niż reszta kadry. Omawialiśmy zdarzenia z historii nauki w ich szerokim kontekście. Bardzo mnie to ciekawiło – wie Pan, nauka nie jako nieunikniony produkt ewolucji, lecz raczej coś zrodzonego z konkretnego momentu historii i konkretnej kultury.

Czyli odrzucał Pan tak zwaną „Wigowską interpretację dziejów”, jak Herbert Butterfield określał deterministyczną wykładnię narodzin naszego zachodniego status quo.

Tak, mój bunt przeciw „Wigowskiej interpretacji dziejów” zrodził się w Oksfordzie, jeśli nie wcześniej. Fascynowało mnie to, jak nauka u swoich początków wciąż powiązana była z filozofią, a także magią i tak dalej. Na tym trzecim roku przeczytałem sporo z historii idei – właściwie znacznie więcej niż z tematów, których powinienem był się przede wszystkim uczyć. Skupiłem się szczególnie na wieku XVII, a zwłaszcza angielskiej myśli tego stulecia. Swoją drogą w pewnym sensie teraz po latach wracam do tych kwestii. W drugim trymestrze trzeciego roku znów miałem „przedmiot specjalny”, tym razem społeczeństwo i władza we Francji XVII wieku – a więc ponownie wiek XVII, ale tym razem we Francji, co pozwoliło mi na pogłębienie mojej znajomości szkoły „Annales”, której przedstawiciele zajmowali się tym okresem.

Na tym etapie, by tak rzec, złapałem bakcyla nauki. Ale było już za późno, więc studia pierwszego stopnia ukończyłem ze słabą notą – co było niefortunne, ale być może opatrznościowe w tym sensie, że w przeciwnym razie pewnie dalej zajmowałbym się historią. Choć z drugiej strony prawdopodobnie nie była to jedynie kwestia mojego niedostatecznego przygotowania do egzaminów. Wydaje mi się, że moja nota końcowa byłaby mimo wszystko lepsza, gdyby studenci z mojego roku, którzy utożsamiali się z lewicą, nie dostali celowo zaniżonej oceny – z powodów ideologicznych – od Hugh Trevora-Ropera, wówczas zajmującego stanowisko Królewskiego Profesora Historii [ang. Regius Professor of History] na Oksfordzie. Że takie coś mogło mieć miejsce, dowiedziałem się jednak znacznie później.

Czy był Pan w tamtym czasie praktykującym chrześcijaninem?

To bardzo dobre pytanie. Nie było takiego okresu w moim życiu, w którym nie byłbym chrześcijaninem. Jak mówiłem, wychowałem się w rodzinie metodystycznej, ale na ostatnim roku studiów zacząłem być coraz bardziej nieprzekonany do metodyzmu. Na pierwszym i drugim roku wiąż chodziłem do kościoła metodystycznego, ale później w ogóle przestałem uczęszczać na jakiekolwiek nabożeństwa. Po ukończeniu studiów zacząłem znów chodzić do kościoła – teraz już anglikańskiego – i zostałem bierzmowany jako anglikanin. Moi rodzice mieszkali już wówczas w Londynie, więc tam miała miejsce moja konwersja. W pewnym sensie – jak ja to widzę – była to dość naturalna ewolucja. John Wesley, założycie metodyzmu, nigdy nie miał w planach stworzenie nowego kościoła. Sam był anglikaninem, przedstawicielem Kościoła Wysokiego [ang. High Church, frakcja Kościoła Anglii przywiązana do przedreformacyjnych form liturgicznych]. Niedługo po przejściu na anglikanizm zdecydowałem się przyjąć święcenia kapłańskie. Ostatecznie do tego nie doszło, ale rozpocząłem formację kapłańską. Ponieważ moja decyzja sprawiała wrażenie dość pochopnej, musiałem przez dwa lata czekać (w tym czasie czytałem m.in. takich autorów, jak Mary Douglas i Peter Berger, łączących myśl społeczną z chrześcijaństwem), aż w końcu przeniosłem się do Cambridge, by rozpocząć formację w Westcott House, anglikańskim seminarium teologicznym.

W Cambridge miałem wielkie szczęście mieć zajęcia z Rowanem Williamsem (który znacznie później, w latach 2003-2012 piastował urząd arcybiskupa Canterbury, czyli głowy Kościoła Anglii) – tak się złożyło, że przyjechał on do Westcott w trakcie mojego pierwszego roku. Moja edukacja teologiczna pod jego kierownictwem miała dość nieformalny charakter. Po prostu siedziałem i czytałem – Ojców Kościoła, Tomasza z Akwinu, innych myślicieli, w tym oczywiście współczesnych teologów. Z powodu mojej niskiej ocen końcowej z poprzednich studiów nie pozwolono mi ubiegać się o stopień naukowy – do dziś mój jedyny tytuł jeśli chodzi o teologię to Doctor of Divinity przyznany później przez Cambridge na podstawie moich publikacji.

Których współczesnych teologów czytał Pan w tamtym okresie?

Byli to przede wszystkim Hans Urs von Balthasar, Henri de Lubac, ogólnie Nouvelle théologie, lecz również na przykład Władimir Łosski. Także Karl Barth – chociaż nigdy nie pałałem do niego taką sympatią, do jakiej czułem się zobowiązany. Wolałem Balthasara, chociaż u Balthasara jest wiele z Bartha – później zdałem sobie sprawę, że zbyt wiele. Dla mnie Balthasar jest gdzieś między Barthem i Siergiejem Bułgakowem. Z reguły mamy u niego ciągłość natury i łaski, której nauczył się od myślicieli rosyjskich i de Lubaca, lecz czasem nagle ni z tego ni z owego pojawia się ostry, rozdzierający kontrast pomiędzy naturą i łaską, który przywodzi na myśl Bartha. Tak czy inaczej jednak to Balthasar bardziej niż jakikolwiek inny teolog nauczył mnie, że między naturą i łaską nie ma zerwania i nić transcendencji przeplata się ze zwyczajnym życiem w taki sposób, że nie da się jej oddzielić. Życie ludzkie jako takie jest domeną łaski. Do momentu spotkania z Rowanem Williamsem i Alison – dziś moją żoną, wówczas również seminarzystką w Cambridge o ustalonych już, anglo-katolickich zapatrywaniach – a więc do tego momentu moja teologia była niesprecyzowana i dość liberalna, a nawet panteistyczna. Ale dzięki ich wpływowi, a także pod wpływem lektury – Balthasara, Ojców Kościoła, a także, paradoksalnie, Hansa-Georga Gadamera – stałem się chrześcijaninem przywiązanym do ortodoksji – i anglo-katolikiem. Pamiętam zwłaszcza jedno szczególnie upalne lato, podczas którego moje poglądy zostały całkowicie odmienione.

Jaka była największa trudność, którą musiał Pan pokonać?

Miałem duży problem ze zrozumieniem, dlaczego historia – objawienie się Boga w historii – ma znaczenie dla teologii.

Pomimo tego, że był Pan z wykształcenia historykiem?

Na tym właśnie polegał problem. W moim umyśle panował ścisły rozdział między metafizyką z jednej strony, a historią z drugiej, przy czym ta druga polegała według mnie na rozumieniu spraw w ich kontekście historycznym. Nie zdawałem sobie sprawy, że istnieje jeszcze coś takiego jak wymiar hermeneutyczny – świadomość, że nic nie jest nigdy zamknięte w swoim lokalnym kontekście ponieważ nasze rozumienie wszelkich faktów i ich interpretacja ma również charakter historyczny. Nasze myślenie jako takie jest zawsze uczasowione – nie wydarza się tylko w wyizolowanym momencie. Wydarzenia i idee w historii są przez to w jakimś sensie płynne, nie da się ich uwięzić w ich własnej epoce, można wciąż na nowo do nich wracać i je przeinterpretowywać. Dopiero po lekturze Gadamera porzuciłem podejście kontekstualizujące, które rozpropagowali Quentin Skinner i jego szkoła z Cambridge, na rzecz – początkowo – podejścia hermeneutycznego. A gdy zacząłem dostrzegać, że nasza historiografia a nawet filozofia czy teologia również tworzone są w czasie, przynależą do potoku historii, zdałem sobie sprawę, że objawienie chrześcijańskie może odgrywać rolę pośrednika między historią a metafizyką. Właśnie dlatego, że musiałem sobie z tego wszystkiego zdać sprawę zanim dostrzegłem znaczenie chrześcijańskiego objawienia, ciągłość natury i łaski, a więc historii i religii, była tak ważną ideę na mojej drodze do chrześcijańskiej ortodoksji. Prawdopodobnie dlatego jestem tak wojowniczy, gdy chodzi o kwestię natury i łaski – ponieważ to była moja „furtka” do ortodoksji. Wydaje mi się, że gdy ktoś mówi o „naturze czystej”, niszczy całą logikę chrześcijaństwa i trudno uznać go za prawowiernego.

Czas spędzony w Cambridge był dla mnie ważny jeszcze z innych powodów. Po pierwsze, ożeniłem się z Alison. Po drugie, poznałem tradycję chrześcijańskiego – a szczególnie anglo-katolickiego – socjalizmu dzięki Jubilee Group, grupie prowadzonej przez znanego księdza anglikańskiego, Kena Leecha, do której należeli też Rowan Williams i Alison. Było to ważne doświadczenie formacyjne. Jednocześnie stopniowo stawałem się coraz mniej przekonany do tego, że mam powołanie do kapłaństwa. Chciałem jeszcze studiować, więc postanowiłem przynajmniej odroczyć święcenia. A ostatecznie stałem się całkowicie przekonany, że moim powołaniem nie jest kapłaństwo, lecz raczej bycie naukowcem, świeckim teologiem i filozofem. Jednak z kiepską notą z pierwszych studiów i nieformalną eduakcją teologiczną bez dyplomu nie było to łatwe.

A jak to się stało, że zajął się Pan akurat Giambattistą Vikiem (1668-1744)? W Polsce neapolitański myśliciel pozostaje postacią prawie nieznaną, choć odcisnął piętno na naszych romantykach (za pośrednictwem Micheleta), a później interesował najciekawszego polskiego mysliciela socjalistycznego końca XIX wieku, Kazimierza Kelles-Krauza?

Giambattista Vico rzeczywiście jest popularny przede wszystkim w rodzimych Włoszech, choć w Anglii zajmował się nim R. G. Collingwood, brytyjski historyk filozofii z początku XX wieku. Moja droga do zainteresowania Vikiem była dość kręta. Po tym, jak w Westcott odebrałem moją edukację teologiczną – doskonałą, choć cokolwiek nierówną – zacząłem myśleć, w jaki sposób problemy teologiczne, które mnie pasjonowały, mogą wiązać się zagadnieniami, którymi zainteresowałem się wcześniej, czytając o historii wieku XVII. Szczególnie interesował mnie nurt angielskiej myśli tamtego stulecia, który można by określić neoplatońsko-hermetyczno-scholastycznym, a który – jak się przekonałem – był ważniejszy od empiryzmu. Ów nurt wywodził się z renesansu, więc moja uwaga skupiła się następnie na tym właśnie okresie. W końcu to w renesansie zaczęto konfrontować chrześcijańską tradycję patrystyczno-scholastyczną z nowożytnością i zjawiskami takimi jak nauki przyrodnicze, większy akcent na ludzką twórczość, „odkrycie” nieskończoności i tak dalej. Są to fascynujące pytania.

Osoby pobieżnie zaznajomione z Pańską twórczością czasem przypisują Panu wizję historii teologii, w której począwszy mniej więcej od Dunsa Szkota wszystko się psuje, w związku z czym należy po prostu wracać przed tą cezurę – mówiąc krótko, do św. Tomasza z Akwinu. A jednak – jak wyjaśnia Pan w długiej przedmowie do drugiego wydania swojej najbardziej znanej pracy, Theology and Social Theory [pol. Teologia i teoria społeczna] – Duns Szkot, Ockham i inni myśliciele późnośredniowieczni, jakkolwiek mogli się mylić w wielu sprawach, stawiali jednak ważne pytania, które domagały się odpowiedzi. Podobnie należało ustosunkować się do nowych realiów historycznych. To wszystko sprawia, że – jak Pan to ujmuje – nie da się po prostu powtarzać św. Tomasza.

Kwestie, o których Pan mówi, wiążą się z moją ogólną teologią historii, wedle której prawdziwa wierność początkom wymaga powtórzeń nieidentycznych. W tym temacie warto czytać Charlesa Péguy’ego. Historia zawsze przynosi nowe zjawiska, dochodzi do wydarzeń i trzeba na to wszystko odpowiedzieć, nie da się po prostu duplikować przeszłości.

Podkreśla Pan znaczenie renesansu, romantyzmu i chrześcijańskiego socjalizmu (a w jakiejś mierze po prostu socjalizmu jako takiego) jako kluczowych „aktualizacji” średniowiecznego chrześcijaństwa, które pozostaje jednak centralnym punktem odniesienia. Nie zdawałem sobie sprawy, że zainteresowanie tymi pozostałymi epokami – zwłaszcza renesansem – pojawiło się u Pana tak wcześnie.

Renesans był u samych początków moich zmagań z teologią. Po ukończeniu mojej teologicznej edukacji w Cambridge, szczególnie zainteresowałem się Mikołajem z Kuzy – piętnastowiecznym filozofem, teologiem i kardynałem – w tym zwłaszcza jego teologią języka i twórczości. Następnie stopniowo zdałem sobie sprawę, że od Kuzańczyka można przejść właśnie do wspomnianego Giambattisty Vica. Vico, choć był myślicielem późniejszym, wciąż przynależy do epoki nowożytnej [ang. early modern period], w której konfrontowano dziedzictwo antyczne i średniowieczne ze zjawiskami zwiastującymi już nowoczesność. Szczególnie łączy ich filozoficzna refleksja nad tworzeniem i twórczością. W rzeczy samej, sławny aksjom verumfactum Vica – zgodnie z którym prawda rzeczy i ich tworzenie są wymienne – znajdziemy już u Mikołaja z Kuzy. Można tu dodać, że ostatecznie, patrząc wstecz, historia verumfactum sięga w jakimś sensie aż nauki św. Augustyna o performatywnym charakterze Bożej prawdy w akcie stworzenia i zrodzeniu Syna Bożego wewnątrz Trójcy Świętej (te implikacje teologii biskupa Hippony ukazuje wyraźnie na przykład Robert Grosseteste w XIII wieku). Z pewnością jednak motyw ten jest obecny u Kuzańczyka. Nie wiemy, czy można tu mówić o wpływie na Vica i kto mógły służyć za pośrednika między nimi, ale tak czy inaczej zarówno jeden, jak i drugi, mówią bardzo podobne rzeczy: że naprawdę znamy tylko to, co tworzymy, jak również, że poznanie zawiera w sobie swego rodzaju tworzenie. Odnosi się to przede wszystkim do Boga, który jako stwórca wszystkiego również wszystko zna, lecz w mniejszym stopniu także do człowieka-twórcy. Swoją drogą, idea ta jest również obecna u angielskiego myśliciela pierwszej połowy XVII wieku, do którego ostatnio wracam – Herberta z Cherbury, w jego pracy De Veritate, z której korzystał Vico.

Vico zdawał mi się ciekawy również ze względu na swoją filozofię historii – wciąż bowiem pasjonowałem się historią, zresztą do dziś się nią interesuję i uważam się za swego rodzaju historyka. Tak więc napisałem artykuł o Vicu i później dostałem się na doktorat do Birmingham, by zajmować się właśnie tym myślicielem – pod kierunkiem Leona Pompy, analitycznego filozofa historii włoskiego pochodzenia, który specjalizował się właśnie w Neapolitańczyku i tłumaczył go na angielski. Pompa jest naprawdę niezwykle życzliwym człowiekiem i doskonale zna się na Vicu, ale mieliśmy nieco inne podejście do tematu – przede wszystkim jego nieszczególnie interesowała religia, dla mnie natomiast najciekawszy był właśnie religijny wymiar myśli Vica.

Tak też brzmi tytuł Pańskiej pierwszej książki – The Religious Dimension in the Thought of Giambattiasta Vico 1668-1744 [pol. Wymiar religijny myśli Giambattisty Vica, 1668-1744], której pierwszy tom stanowi Pańska rozprawa doktorska.

Tak właściwie oba tomy tej książki zawierają moją rozprawę doktorską, ale ponieważ była ona za długa – liczyła ok. 200 tysięcy słów – ostatecznie oficjalnie złożyłem na uczelni tylko pierwszą część, a następnie ogłosiłem całość drukiem.

Jak się dalej rozwijała Pańska kariera naukowa?

Gdzieś dwa lata po rozpoczęciu doktoratu dostałem tymczasową pracę na Uniwersytecie w Lancaster. Płaciła mi za to organizacja o nazwie Christendom Trust [ang. Fundacja Christianitas], stanowiącą część ruchu o tej samej nazwie – Christendom Movement. Złoty okres ruchu przypadł na lata 30. XX wieku, gdy należał doń T. S. Eliot. Jego członkowie mówili o potrzebie „nowej cywilizacji chrześcijańskiej”, w której chrześcijaństwo zajęłoby znów centralne miejsce w społeczeństwie, ale bez użycia politycznych środków przymusu – były to więc idee bardzo podobne do tych, które wyznawali Jacques Maritain i bliscy mu myśliciele katoliccy w Europie kontynentalnej. W czasie, kiedy ja byłem przez nich zatrudniony, organizacja ta już dawno straciła wiarę w Christianitas. Nie oczekiwali też ode mnie, że będę w nią wierzył. Mimo to w ramach moich obowiązków musiałem uczyć anglikańskiej myśli społecznej, w tym dziedzictwa ruchu z lat 30. Dzięki temu odświeżyłem swoje zainteresowanie anglo-katolickim socjalizmem, które w Cambridge zaszczepiła we mnie Jubilee Group.

W początkowym zamyśle kontrakt ten miał być tylko na dwa lata, ale został dwa razy przedłużony, tak że w sumie spędziłem w Lancaster osiem lat. W tym czasie dostałem zamówienie od akademickiego wydawnictwa Blackwell’s na standardowy podręcznik z pogranicza teologii i teorii społecznej. Myśleli o czymś w rodzaju konwencjonalnego wprowadzenia na około 200 tysięcy słów. Ja jednak napisałem coś zupełnie innego.

Książka, o której mówimy, Theology and Social Theory, została wydana po raz pierwszy w 1991 roku i od początku przez wielu uważana jest za przełom we współczesnej teologii. Wkrótce wreszcie ukaże się również po polsku – „Teologia Polityczna” zapowiedziała, że przekład autorstwa Michała Filipczuka wyjdzie w grudniu 2019 roku. Jedno z zadań, które realizuje Pan na kartach Theology and Social Theory, to swego rodzaju dociekanie genealogiczne korzeni współczesnych nauk społecznych. Argumentuje Pan, że nauki te nie są neutralne teologicznie, lecz od zawsze opierały się na pewnych teologicznych i antyteologicznych założeniach. Przede wszystkim zaś pokazuje Pan – na pozór paradoksalnie – że u samych źródeł sekularnego paradygmatu charakteryzującego znaczną część współczesnej myśli społecznej znajdują się konkretne nurty teologiczne – późnośredniowieczny nominalizm i jego kontynuacje – które, w celu podkreślenia Bożej „odmienności”, postulowały istnienie rzekomo neutralnej sfery spraw „świeckich”. Swoim szczegółowym dociekaniem w pewnym sensie dodał Pan odwagi teologii do kwestionowania sekularyzmu.

Mam nadzieję! Książka rzeczywiście pozostawiła pewien ślad. Szczerze mówiąc, w ogóle nie spodziewałem się takiego przyjęcia, nawet jeśli pisanie Theology and Social Theory było dla mnie osobiście bardzo angażującym przeżyciem. W pewnym sensie wszystko, o czym do tej pory mówiliśmy, można odnaleźć między wierszami tej książki. Od lat szkolnych czułem napięcie pomiędzy świeckością mojej edukacji a chrześcijańskim domem. Czułem się nieswojo w świecie opisanym świeckimi kategoriami, w świeckiej szkole, a później na świeckim uniwersytecie – i wydaje mi się, że to uczucie wyobcowania dochodzi do głosu w książce. Ważny jest również kontekst polityczny –powstawała ona w epoce Margaret Thatcher, a taczeryzm był w moim odbiorze kulminacją procesu rozpadu ładu powojennego – i zarazem ostatecznym triumfem sekularyzacji. Jedynym sposobem, w jakim mogłem to wszystko sobie poukładać, było opisanie genealogii tych procesów. Rowan William zawsze w swojej życzliwości dostrzegał we mnie potencjał, ale jeśli w Theology and Social Theory wzniosłem się ponad oczekiwania, to dlatego, że pisałem o czymś, co mnie pasjonuje. I w pewnym sensie jest to nadal moja najważniejsza książka, choć być może konkuruje w tej kategorii z Being Reconciled [pol., dosł. Bycie/Będąc pojednanym]. Swoją drogą mam jednak nadzieję, że książka, której pisaniu teraz poświęcam część czasu, będzie ważniejsza – jej planowany tytuł to Philosophy: a Theological Critique [pol. Filozofia: krytyka teologiczna]. Piszę ją już od ponad dekady, więc prawdopodobnie będzie bardzo długa. Jej rdzeń stanowią Wykłady Stantonowskie wygłoszone w Cambridge w 2011 roku, które można znaleźć w Internecie, ale będą one znacznie rozszerzone i poprawione. Jest to projekt długoterminowy. Wcześniej, w lecie, zamierzam napisać nieco krótszą książkę o prawie i prawach naturalnych [ang. natural law and natural rights], a później skupię się już tylko na tej większej książce.

Jak wydawca zareagował na Theology and Social Theory, gdy Pan po raz pierwszy wysłał im swój tekst?

Cóż, byli przerażeni, ale wysłali go do Gillian Rose do recenzji. Rose była dla mnie ważna już wcześniej, zwłaszcza jako autorka Hegel contra Sociology [pol. Hegel kontra socjologia], ataku na socjologię przy użyciu Hegla.

Gillian Rose (1947-1995) pozostaje nieznana w Polsce, mimo iż swój oksfordzki doktorat napisała pod kierunkiem sławnego polskiego filozofa, Leszka Kołakowskiego. W tamtym czasie była jednym z czołowych przedstawicieli tzw. filozofii kontynentalnej w Anglii.

W Hegel contra Sociology Rose pisała, że sposób, w jaki Hegel krytykuje innych niemieckich idealistów, może zostać użyty do krytyki Durkheima i Webera. Niewątpliwie była inspirującym myślicielem. Gdy przysłali jej Theology and Social Theory, Gillian odpowiedziała: musicie to wydać, oczywiście rozumowanie jest całkowicie błędne, ale książka jest fantastyczna i zadziwiająca! Dzięki niej książka została wydana. Byłem i wciąż jestem za to ogromnie wdzięczny. Co do Gilian – poznałem ją osobiście, raz się nawet u niej zatrzymałem. Rozmowy z nią wspominam jako prawdziwy intelektualny ogień zaporowy, coś doprawdy przerażającego. Ale dobrze się dogadywaliśmy.

Czytając Pańskie książki zdałem sobie sprawę, że Pańskie rozumienie sekularyzmu rezonuje z pewnym doświadczeniem z mojego dzieciństwa. Kiedyś w szkole na lekcji wychowawczej – było to chyba w czwartej lub piątej klasie podstawówki – nasza nauczycielka zapytała o najważniejsze dla nas wartości. Moi koledzy odpowiadali: „rodzina”, „przyjaźń”, a ja myślałem: wszyscy ci sami uczniowie, lub prawie wszyscy, chodzą również na religię, gdzie mówimy, że Bóg jest najważniejszą rzeczą w naszym życiu. Więc teraz albo musimy zgłosić Boga na listę – mimo iż jesteśmy na „świeckiej” lekcji – albo być konsekwentni i przestać chodzić na religię. Nagle ten podział na dwie sfery, religijną i świecką, wydał mi się strasznie sztuczny, jak gdyby Bóg był ograniczony tylko do jednego obszaru.

Cóż, dokładnie o to chodzi, że teologia nie jest jakimś obszarem wydzielonym z innych – przenika wszystko. To dlatego tak cenię myślicieli rosyjskiego odrodzenia religijnego, tradycji sofiologicznej – ponieważ zdają sobie sprawę właśnie z tej nierozdzielności natury i łaski.

Skoro mówi Pan o Rosji… Marcus Plested wspomina w swojej pracy Orthodox Readings of Aquinas (pol. Prawosławne odczytania Akwinaty), że aby zrozumieć rosyjską myśl filozoficzno-teologiczną – to, jak odważnie podważa pewne założenia – trzeba zdać sobie sprawę, że myśliciele ci zasadniczo nie należeli do głównego nurtu prawosławnej teologii akademickiej, seminaryjnej, lecz znajdowali się na peryferiach lub nawet gdzieś poza. Czy myśli Pan, że to odnosi się również do Pana – że w Pańskim przypadku nowatorskie podejście do teologii wiązało się z tym, że przyszedł Pan niejako spoza, studiując najpierw historię i tak dalej?

Rzeczywiście, mam poczucie, że przyszedłem z peryferii, choć być może częściowo taka jest po prostu moja osobowość. Być może jest tu coś z faktu, że wywodzę się ze środowiska nonkonformistycznego – radykalny metodyzm moich rodziców stał w jakiejś mierze w opozycji do dominującego w Anglii Kościoła anglikańskiego. Swoją drogą to ciekawe, że wielu myślicieli anglikańskich, na przykład F. D. Maurice (jeden z pionierów socjalizmu chrześcijańskiego) czy nawet Rowan Williams nie urodzili się w rodzinach anglikańskich i musieli swoim rozumowaniem dojść do anglikanizmu. Wydaje mi się, że to doświadczenie naznaczyło również moją drogę intelektualną.

Skoro mówimy o mojej rodzinie, mój ojciec jest Anglikiem, ale matka jest Szkotką z urodzenia, więc jest w mojej rodzinie również gałąź szkocka. Czasem myślę, że mam w sobie rys pewnej celtyckiej bezpośredniości, prostolinijności, który rzadko widzi się u czystej krwi Anglików. Wie Pan, Szkoci, Irlandczycy czy Walijczycy przypominają nieco Południowców czy Słowian – potrafią się wkurzyć i powiedzieć, co myślą. Mają również ciut więcej takiej powszedniej kultury intelektualnej – w celtyckich narodach zwykli ludzie częściej spierają się o idee. Poza tym mówi się o „Starym przymierzu” [ang. Auld Alliance] – odwiecznym politycznym sojuszu między Szkocją a Francją. Może moja sympatia do kultury i myśli francuskiej też wiąże się ze szkocką częścią mojej osobowości.

Oczywiście proszę mnie źle nie zrozumieć. Bardzo pasjonuje mnie angielska literatura i wydaje mi się, że istnieje (a zwłaszcza istniała w XVII wieku) alternatywna angielska tradycja filozoficzna, która wiąże się właśnie z naszą literaturą i teologią i różni się od dominujących nurtów, takich jak empirycyzm, utilitaryzm i tym podobne. Niemniej jednak mam upodobanie do myśli kontynentalnej, która często pociąga mnie bardziej niż współczesna myśl angielska. Ktoś kiedyś powiedział o mnie, że z reguły angielscy teologowie łączą anglosaską filozofię analityczną z teologią niemiecką, ja natomiast łączę filozofię kontynentalną z teologią angielską. Myślę, że osoba ta trafiła w dziesiątkę, przy czym filozofia kontynentalna to dla mnie przede wszystkim filozofia francuska, nie niemiecka. Bardzo interesuje mnie francuska tradycja romantyczna od Chateaubrianda po Péguy’ego i Bergsona. Choć z drugiej strony ważni są dla mnie niektórzy myśliciele niemieccy: Friedrich Heinrich Jacobi, Hamann, Novalis, Schlegel. Ci wymienieni mają dla mnie większe znaczenie niż niemieccy idealiści, choć Schelling jest ciekawy.

A polski romantyzm? Filozof Paweł Rojek argumentuje, że pod wieloma względami filozofia polskiego romantyzmu – „mesjanizm” – antycypuje integralną koncepcję natury i łaski właściwą dla myśli rosyjskiej, Nouvelle theologie i Radykalnej Ortodoksji.

Cóż, na Zachodzie polski romantyzm pozostaje całkowicie nieznany, również ja go nie znam. Potrzebujemy dobrych tłumaczeń dzieł z tamtego okresu i opracowań. Ja bardzo chciałbym lepiej poznać tę myśl. Swoją drogą, skoro jesteśmy przy Polakach… Polak jest być może najwybitniejszym angielskim powieściopisarzem.

Tak?

Coraz częściej myślę, że Joseph Conrad – który w pewnym sensie był dziedzicem polskiego romantyzmu za pośrednictwem swoich rodziców – jest być może największym spośród naszych pisarzy. Jest doprawdy zachwycający! Czytałem ostatnio Lorda Jima i myślałem: psychologia i metafizyka są tu równie subtelne, co u Dostojewskiego, ale autor tej powieści ma tak zdumiewający warsztat językowy (te opisy krajobrazu!), a także – oczywiście – lepsze wyczucie romansu i przygody. A dla mnie najlepsze powieści (fr. romans) to wciąż „romanse”.

*

W tym momencie wspomniałem o książce poświęconej Conradowi, którą właśnie wówczas czytałem, Conradianach Rafała Marcelego Blütha. Blüth był Polakiem i Żydem, konwertytą na katolicyzm związanym z międzywojennym ruchem inteligencji katolickiej skupionej wokół ks. Korniłowicza i Lasek. Nasza rozmowa zeszła na Laski i chrześcijańskie odrodzenie w Europie lat 30. XX wieku. W pewnym momencie mój rozmówca przerwał mi pytaniem.

*

Czy mogę zadać Panu pytanie? Bo gdy wczoraj brałem udział w debacie w Londynie, na widowni było sporo młodych ludzi i mówili mi o swoich lekturach teologicznych i klubach dyskusyjnych. Czy się mylę, czy nagle wielu naprawdę imponujących młodych ludzi zwraca się ku religii? Czy obserwuje się to również w Polsce? Jestem pewien, że to ma miejsce, ale prawie nikt tego nie zauważa. Gdy byłem młody, czegoś takiego w ogóle nie było. Mój przyjaciel Lord Glasman, który również brał udział w tej debacie, dodał, że są to właśnie tego typu młodzi ludzie, po których spodziewalibyśmy się sukcesów – inteligentni, silni, energiczni. Być może to dlatego, że ludzie widzą, że wszystko staje się puste i dlatego wracają do religii. Przypomina mi to pod pewnymi względami lata 30. XX wieku, gdy według mnie naprawdę mieliśmy do czynienia z dość potężnym odrodzeniem chrześcijaństwa, czego przykładem są ludzie związani ze wspólnotą w Laskach, o której Pan mówił. Chrześcijanie w Europie zaproponowali wówczas naprawdę przekonującą krytykę komunizmu, faszyzmu i liberalizmu.

Ostatnio pisał Pan na ten temat.

Tak, moja następna książka – wspomniana przeze mnie niewielka praca o prawie i prawach naturalnych – będzie dotyczyć między innymi tych kwestii. Tytuł będzie prawdopodobnie brzmiał Humanity and Legitimacy [pol. Człowieczeństwo i prawowitość]. Podejmuję w niej dialog z Samuelem Moynem, wspomnianym już historykiem zajmującym się między innymi politycznym wymiarem chrześcijańskiego odrodzenia lat 30. i 40. i jego skutkami dla powojennej Europy. Podstawę książki stanowi około dziesięciu opublikowanych już artykułów o kwestiach takich jak prawa i godność, ale zamierzam poprawić te teksty i uprościć je, by wyszła z tego praca bardziej popularna. Samuel Moyn to niezwykle ciekawy przypadek. Przychodząc z przeciwległego, świeckiego bieguna, doszedł on do wniosku, jako historyk, iż chrześcijanie zanieczyścili tradycję praw naturalnych ideą prawa naturalnego. W pewnym sensie ja odwracam ten argument: to tradycja prawa naturalnego została zanieczyszczona po horrorze drugiej wojny światowej świecką ideą praw naturalnych. Równocześnie niektórzy liderzy przedwojennego odrodzenia chrześcijańskiego, na przykład Maritain, stają się bardziej liberalni, indywidualistyczni i „amerykańscy”. Emmanuel Mounier krytykował Maritaina za tę przemianę. Sam jednocześnie skręcał w lewo – być może zbyt mocno – trudno jednak nie zgodzić się, że miał on powody do krytyki swojego rodaka.

Moyn jest fascynującym myślicielem, ale według mnie ma trudności z właściwym rozumieniem niektórych zjawisk, na przykład korporatyzmu, który dla niego jest mniej więcej tożsamy z faszyzmem. Tymczasem korporatyzm to przede wszystkim jak najbardziej słuszna idea, że nie da się oddzielić ekonomii od polityki i że w związku z tym ludzie powinni być reprezentowani w polityce jako wykonawcy swoich zawodów, a nie tylko osoby prywatne. Jednocześnie polityczne role przedsiębiorstw i instytucji powinny zostać formalnie uznane – zarówno pod względem przywilejów, jak i odpowiedzialności. Wielu ludzi lewicy – choćby Durkheim – uznawało korporatyzm. A Lord Glasman zwraca uwagę, że część wczesnej refleksji w brytyjskim ruchu lejburzystów ma również powinowactwo z korporatyzmem. Podobnie znaczna część tego, co najlepsze w myśli katolickiej przed wojną, wiąże się z korporatyzmem, a nie tylko ideą „społeczeństwa obywatelskiego” – na przykład przedwojenny Maritain w swoim Humanizmie integralnym wcale nie odcinał się od korporatyzmu. Tylko jeden nurt katolickiego korporatyzmu porzucił personalizm na rzecz swego rodzaju organicyzmu grupowego o pozytywistycznej, Comte’ańskiej proweniencji, który instrumentalizował religię – jak to miało miejsce w przypadku Action Française.

Wspomniał Pan, że Pańska następna książka będzie miała charakter bardziej popularny. Zawsze zastanawiałem się, czy rozważał Pan opisanie swojej wizji teologiczno-filozoficznej – nie tylko konkretnego tematu, jakim są prawa naturalne, ale ogólnych spraw z zakresu metafizyki, religii i społeczeństwa – w sposób dostępny dla mas, powiedzmy w stylu Chestertona?

Cóż, w pewnym sensie wydaje mi się, że trzeba również pozwolić teologii na to, by charakteryzowała się trudnością i była dziedziną o nie mniejszym stopniu skomplikowania niż inne dyscypliny naukowe. Zawsze czułem, że moim zadaniem jest podkreślać właśnie tę złożoność teologii, popularyzację zaś zostawiłem raczej innym osobom.

Nie każdy wie, że uprawia Pan jeszcze inny rodzaj twórczości poza pisarstwem naukowym z zakresu historii idei, filozofii czy teologii. Mam na myśli Pańską poezję. Nie jest ona tłumaczona na polski, a dla osoby, dla której angielski jest językiem obcym, jest to lektura wymagająca. Mimo to dla mnie jest to ważna część Pańskiego dorobku. Od kiedy pisze Pan wiersze?

Sporadycznie pisałem jako nastolatek i dwudziestolatek.

I może Pan wciąż czytać tamte utwory?

Nie bardzo (śmiech). Choć jest jeden taki wczesny utwór w moim pierwszym tomiku. Kiedy pracowałem w Lancaster, pisałem ich więcej, a później w Cambridge. Z biegiem lat pisałem coraz więcej poezji i mam trzy czy cztery nie wydane jeszcze tomiki. Ostatnie dwa lata były jednak pełne różnych zobowiązań i nie miałem czasu się tym zająć.

Pod koniec tego miesiąca [marzec 2019] zamierzam „przejść na emeryturę” jeśli chodzi o artykuły czy rozdziały w pracach zbiorowych i skupić się na książkach, a także – wrócić do poezji. Te wszystkie mniejsze teksty zajmują bardzo dużo czasu, a oprócz tego dużo podróżuję zawodowo. Mam więc nadzieję, że wytrwam w swoim nowym postanowieniu. Poezja… Nie wiem, co więcej mogę o niej powiedzieć. W przedmowach do swoich tomików staram się opisać, o czym są te moje wiersze. Zawsze miałem obsesję na punkcie miejsc i krajobrazu, więc na najbardziej ogólnym poziomie moja poezja może być postrzegana jako wentyl dla tej obsesji.

Rzeczywiście – Pańska poezja często traktuje o szczególnych miejscach i momentach. W pewnym sensie centralnym motywem Pańskiej twórczości jest to, co we wstępie do pierwszego tomiku nazywa Pan site (pol. miejsce), a co przywodzi na myśl kolejne sceny podczas spaceru w dialogu Platona Fajdros (tekście ważnym dla Radykalnej Ortodoksji), gdzie właśnie konkretne miejsca inspirują Sokratesa do wygłaszania swoich mów. Zastanawiam się, na ile te poszczególne „miejsca” i momenty wiążą się z całością, z większą narrację – bo w swoich innych – naukowych – pismach zajmuje się Pan właśnie takimi większymi narracjami.

To dobre pytanie. Cóż, jeden sposób, w jaki mogę na nie odpowiedzieć jest taki, że w pierwszym moim tomiku The Mercurial Wood: Sites, Tales, Qualities [pol., dosł. Rtęciowe drewno/las: miejsca, opowieści, jakości] owe „miejsca” stanowią tylko jeden element tryptyku, obok „opowieści” i „jakości”. Ale to nadal uzasadnione pytanie: w jaki sposób takie izolowane „miejsce” wiąże się z większą narracją, a także na odwrót – w jaki sposób narracja wchodzi w chwilowe, jednostkowe ludzkie doświadczenie. Wydaje mi się, że poezja zawsze będzie miała dla mnie w sobie coś z epifanii – nagle człowiek znajduje się w świętej przestrzeni i rzeczywiście nie jest w stanie powiedzieć, w jaki sposób ten moment wiąże się ze wszystkim innym. Ale z drugiej strony być może powiązanie między „miejscem” a owym „wszystkim innym” jest właśnie tym, co próbuję badać poprzez odnoszenie miejsc do mitologii i teologii. Na przykład jestem bardzo zainteresowany możliwością połączenia romantycznej poezji krajobrazu z poezją metafizyczną – Thomas Traherne, angielski poeta XVII stulecia, może tu być wzorem. Tak czy inaczej w moim rozumieniu metafizyki wydarzeń zdecydowanie nie da się całkowicie podporządkować uniwersalnemu systemowi. I właśnie ten fakt – przynajmniej dla mnie – czyni pisanie poezji nieodzownym, bo po prostu nie da się wszystkiego wyrazić za pośrednictwem filozofii, ponieważ filozofia, a nawet teologia, dążą zawsze do pewnej całości, totalności. Jeśli jednak całość nie jest wcale ważniejsza niż fragment, to potrzeba poezji. W pewnym sensie uprawianie wyłącznie filozofii i teologii byłoby zwodzeniem. Wie Pan, każdy piszący w jakimś sensie jest nieszczery, nawet naukowiec, bo to, o czym pisze i sposób, w jaki pisze, sprawia wrażenie, że wciąż myśli tylko na te różne abstrakcyjne tematy – a przecież tak nie jest. W poezji staram się zrównoważyć moje pisarstwo akademickie przez skupienie się na tym, co w nim pominięte: na fragmencie, miejscu, chwili, a także różnych niejasnych, trudno ujmowalnych filozoficznie kwestiach, jak powiązania między bytami, nastroje, „psychogeografia”. Wydaje mi się, że żaden abstrakcyjny dyskurs nie jest w stanie oddać sprawiedliwości tym wymiarom rzeczywistości. Zwłaszcza owe „połączenia” są czymś, co mnie fascynuje.

Wie Pan, jest takie podejście, właściwe dla modernizmu, podejście, które dochodzi do głosu u takich twórców jak David Jones czy T. S. Eliot i które swoją drogą jest mi dość bliskie, mianowicie, że wiersz jest czymś obiektywnym, pewnym przedmiotem, który poeta-twórca kształtuje.

Przypominają mi się zdania napisane kiedyś przez młodego polskiego poetę Adama Leszkiewicza na temat Joyce’a: „[…] pisarzowi udało się w niej przemienić tekst w rzecz. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że taką samą, jak młotek czy lodówka. Młotek jest do wbjania gwoździ, lodówka do chłodzenia, a tekst […] – jest do czytania właśnie”.

No więc właśnie. Takie podejście może jednak sprawić, że wiersz-przedmiot zostaje całkowicie oddzielony od kontekstu powstania, od wydarzeń, okoliczności – a to nie jest do końca w porządku. Wydaje mi się, że w jakiejś mierze staram się odzyskać głos romantycznego podmiotu liryczny, który wiązałby wiersz z kontekstem. Głos ten nie musi mieć wymiaru jedynie indywidualnego, ale gdy traktujemy go z całą możliwą szczerością – jak robi to Wordsworth – będzie to jednak w znaczącym stopniu głos indywidualny. Interesują mnie więc zarówno rzeczy zewnętrzne, jak i podmiot – a zwłaszcza to, co dzieje się między nimi (właśnie dlatego tak podoba mi się koncepcja prawdy jako „dopasowania” [ang. conformation], którą przedstawia Herbert z Cherbury). Trzeba tu jeszcze dodać, że dla mnie poezja jest o tym, co się naprawdę wydarza – łącznie z owymi powiązaniami, rezonansami, nastrojami, które według mnie są rzeczywiste. W pewnym sensie takie podejście prowadzi do swego rodzaju symbolizmu i alegoryzmu, ale znów muszę podkreślić, że ja naprawdę wierzę w te powinowactwa i ukryte odwołania, które umożliwiają użycie symbolu i alegorii. Naprawdę wierzę, że one są realna, że obiektywnie istnieją – tak jak ludzie przypuszczali w dawnych wiekach. Jest to więc inne podejście niż dziewiętnastowiecznych symbolistów, którzy byli w większym stopniu wyalienowani ze świata i w związku z tym nie postrzegali tych wyczuwalnych powiązań między bytami i sensami jako rzeczywistych.

Jest tu swoją drogą pewna analogia do mojego pojmowania historii: rozumiem historię jako przede wszystkim opowieść, która naprawdę się wydarzyła jako opowieść, to znaczy która realnie, obiektywnie jest opowieścią – niemniej opowieścią o ogromnym stopniu złożoności, a przez to znaną w pełni tylko Bogu. „Fikcyjność” – w znaczeniu snucia opowieści – jest więc w pierwszym rzędzie czymś, w czym uczestniczymy, po prostu żyjąc – nie tylko czymś, co tworzymy, opowiadając bądź pisząc. Choć te opowieści, w których uczestniczymy, mogą być strasznie pogmatwane.

Mówiłem tu więc o próbie przezwyciężania różnych dualizmów – fragment-całość, rzeczywistość zewnętrzna-podmiot, obiektywizm-subiektywizm, fikcyjność-realność – i wydaje mi się, że nie tylko ja próbuję je przezwyciężać. Powiedziałbym wręcz, że to, co najlepsze w dzisiejszej sztuce i poezji, ma za cel właśnie pogodzenie tych pozornych przeciwności. Jestem na przykład pod dużym wpływem współczesnej poezji francuskiej, która koncentruje się na przyrodzie i miejscu – mam na myśli poetów takich jak Yves Bonnefoy (1923-2016), Philippe Jaccottet (1925-) i ich następców.

Wspominaliśmy wcześniej o Charlesie Péguym. Francuski filozof był jednak, jak Pan, także poetą, a część jego dorobku poetyckiego została w ostatnich latach wreszcie przełożona na polski (poematy Przedsionek tajemnicy drugiej cnoty w tłumaczeniu Leona Zaręby i Misterium miłości. Rzecz o Joannie D’Arc w tłumaczeniu Marii Żurowskiej, oba nakładem Wydawnictwa Karmelitów Bosych). Czy nie miał Pan nigdy pokusy, by pisać tak, jak on? Mówił Pan wcześniej o powtórzeniu nieidentycznym w filozoficznym systemie Péguy’ego, ale ono pojawia się też przecież w jego poezji: kolejne wersy zdają się często powtórzeniem poprzednich, ale z drobną zmianą, która przesuwa nieco akcent, naświetla inny aspekt.

Tak, to po prostu czysty geniusz! Nie wiem, czy mnie kusi, by tak pisać… Powiedzmy raczej, że żałuję, iż tego nie potrafię. To coś po prostu niesamowitego. Rzeczywiście warto się przyjrzeć, jak Péguy przekłada filozofię Bergsona na styl poetycki – i porównać, jak inni modernistyczni twórcy, tacy jak Marcel Proust czy Virginia Woolf, budują na tej samej filozofii. Wydaje mi się, że podejście Péguy’ego jest wierniejsze samemu Bergsonowi. Według mnie to powtórzenie nieidentyczne między wersami, o którym Pan mówił – gdzie coś się zmienia, lecz coś zostaje takie samo – lepiej oddaje Bergsonowską koncepcję bezpośredniego estetycznego doświadczenia czasu niż mętny, chaotyczny strumień świadomości wspomnianych twórców modernizmu. Poza tym zarówno Proust, jak Woolf, koncentrują się na strumieniu wewnętrznym, a przez to oddzielają czas prywatny od czasu obiektywnego, zewnętrznego, publicznego – a przecież przestrzeń całkowicie prywatna, całkowicie wewnętrzna, nie istnieje. Młody Sartre krytykuje Prousta z tego właśnie powodu. Nie wydaje mi się, by Bergsonowi chodziło o doświadczenie czysto subiektywne – stawką jego filozofii czasu jest pokazanie, iż nasze „wewnętrzne”, kreatywne „zadomowienie” w czasie rezonuje z najgłębszą i najbardziej realną ontologiczną naturą czasu: czas jako taki jest właśnie nieidentycznym powtórzeniem. Péguy, w mniejszym stopniu koncentrując się na tym, co wewnętrzne, jest więc wierniejszy Bergsonowi, a nawet poszerza jego filozofię i oczyszcza ją z elementów dualistycznych.

Bardzo ciekawe jeśli chodzi o recepcję Péguy’ego jest to, że z jednej strony pozostaje słabo znany, z drugiej jednak ma tak oddanych i licznych wielbicieli – do których zaliczają się przecież francuscy filozofowie Bruno Latour, François Laruelle, Alain Badiou. A dla chrześcijańskiej teologii Péguy jest niezwykle ważny, umożliwia bowiem odzyskanie Bergsona. Jest to sytuacja analogiczna do tego, jak De Lubac „odzyskał” filozofię Blondela dla teologii. Nie zapominajmy też, że Bergson niemalże przeszedł na katolicyzm pod koniec życia. Dla mnie Péguy ważny jest jeszcze z jednego powodu: ponieważ w swoim podejściu do polityki nie ogranicza się tylko do natury, lecz próbuje znaleźć miejsce dla łaski. Jego integralistyczna polityka jest antidotum na wszechobecny polityczny naturalizm.

Wspomniał Pan Latoura jako wielbiciela Péguy’ego. W eseju opublikowanym w setną rocznicę śmierci myśliciela z Orleanu (Nous sommes des vaincus – pol. Zostaliśmy pokonani), Latour zwraca uwagę, że poprzez swoją poezję – i to już na poziomie samej stylistyki – Péguy zadomawia się nie tylko w czasie, lecz także w przestrzeni.

Péguy zdaje sobie sprawę – pisze Latour – że za pośrednictwem samego stylu poetyckiego, poprzez długie wyliczanie nazw miejsc, jest w stanie dać wyraz nieciągłości [hiatus] istnienia w wymiarze przestrzennym naszego świata, nas, którzy jesteśmy przykuci do ziemi, nas-ziemian, tak jak wcześniej, za pomocą samego powtórzenia, był w stanie wyrazić nieciągłość teraźniejszości w wymiarze temporalnym naszego świata. Odważnie porywa się na uchwycenie tego wszystkiego za pomocą poezji. Jednak właśnie dlatego, że jest on [nie tylko poetą, lecz także] filozofem, ma odwagę dostrzec potencjał poezji w ustanawianiu owego cudownego poczucia zakorzenienia – a to wszystko w kontraście do systemu myśli swojej epoki, nieustannie zdmuchiwanej z kursu przez utopię globalnego rynku, tylko po to, by ugrząźć na cztery długie lata w trzęsawisku okopów, a następnie przez niemalże stulecie pogrążyć się w stanie wojny.

Wydaje mi się, że w Pańskiej poezji również znajdziemy próbę tworzenia poczucia zakorzenienia – choć realizowaną w inny sposób. A jednak Craig Hovey, recenzując jeden z Pańskich tomików w czasopiśmie „Modern Theology”, pyta: czy „Milbank nie mieszkał w zbyt wielu miejscach, i zbyt wielu nie odwiedzał, by być oddanym któremukolwiek z nich”?

Craig Horvey jest spostrzegawczy – rzeczywiście, chciałbym w większym stopniu pochodzić “z jednego miejsca”. Z drugiej strony jednak to nie może być sztuczne. Moim prawdziwym “jednym miejscem” jest Brytania, i taka była osobista przesłanka kryjąca się za tomikiem The Dances of Albion [pol. Tańce Albionu]. Obecnie myślę o sobie jako o mieszkańcu „środka Anglii”, choć w dzieciństwie i również w wieku dorosłym wykształciło się we mnie nabożeństwo do innych regionów wyspy – wschodniej Anglii/Essexu (krainy od pokoleń zamieszkiwanej przez Milbanków, a dwukrotnie przeze mnie samego nazywanej domem – podczas okresów spędzonych w Cambridge), Cotswolds/Gloucestershire (krainy mojego dzieciństwa), a także Szkocji – rodzinnych rejonów ze strony mojej matki. Czuję przyciąganie zarówno południowego zachodu Anglii – ze względu na moje dzieciństwo – jak i wschodniej Anglii, zarówno ze względu na korzenie rodzinne, jak i dlatego, że tam właśnie narodziła się Radykalna Ortodoksja, w czasie, gdy powróciłem z Lancaster do Cambridge i tam spędziłem kolejne piętnaście lat (wliczając okres, gdy przez znaczną część roku uczyłem w Virginii w Ameryce).

Którzy poeci anglojęzyczny Pana inspirowali?

Przedstawiciele brytyjskiej poezji metafizycznej, Coleridge, Gerard Manley Hopkins, Robert Browning. Spośród nowoczesnych i współczesnych z pewnością Geoffrey Hill (jego wczesne rzeczy), T. S. Eliot, W. H. Auden, David Jones, ale też poeci tacy jak Edward Thomas czy Ivor Gurney, których bardzo cenię. Więzy bliskiej przyjaźni wiążą mnie z Peterem Larkinem (nie mylić z Philipem), który jest autorem skomplikowanej poezji ekologicznej. Lubię również szkocką poezję minimalistyczną. Ale wpływ współczesnej poezji francuskiej jest być może ważniejszy jak również innych twórców zagranicznych: Argentyńczyka Roberto Juarroza i Rosjanina Aleksandra Błoka.

Pańska poezja roi się od aluzji i odwołań do mitologii, religii, historii, które mogą być nieczytelne dla odbiorcy. W ostatnim tomiku The Dances of Albion używa Pan przypisów, by wyjaśnić niektóre z tych odwołań.

Rzeczywiście. Nie jest to chyba aż na takim poziomie, jak u Davida Jonesa czy Ezry Pounda, ale niektóre moje wiersze rzeczywiście zawierają różne odwołania i w ostatnim tomiku starałem się dać podpowiedzi, w którym kierunku szukać. Ale przypisy te są na końcu książki, nie pod danym wierszem – dlatego, że czytelnik może sobie poradzić również bez nich.

Zanim skończymy, chciałbym wrócić do Josepha Conrada. A może nie tyle do Conrada, co do tematu, z którym Conrad się kojarzy i o którym pisał Pan sporo w ostatnim czasie – tematu imperium. Mówi Pan, że nie wszystkie aspekty imperium, w tym imperium brytyjskiego, są złe. W jaki sposób pogodzić to z negatywnym dziedzictwem kolonializmu?

Cóż, wydaje mi się, że pogląd, iż nie mogło być nic a nic dobrego w imperiach, które istniały w przeszłości, jest dość dziwny z historycznego punktu widzenia i jest bardziej modną ortodoksją niż zniuansowaną tezą naukową. Znaczna część ludzkiej historii była historią imperiów i nie jestem przekonany do tego, że państwa narodowe są bardziej niewinne. Na przykład państwa narodowe są nierzadko zbudowane na ograniczaniu praw mniejszości, podczas gdy imperiom zdarzało się być bardziej gościnnymi. Gdy spojrzymy na Cesarstwo Austro-Węgierskie czy Święte Cesarstwo Rzymskie – zdecydowanie było to prawdą. A Niemcy dopiero wtedy stały się zbrodnicze, gdy Prusacy zapragnęli stworzyć niemieckie państwo narodowe. Wydaje mi się, że dążenie do tego, by granice pomiędzy grupami etnicznymi pokrywały się z granicami politycznymi niebezpiecznie zbliża się do rasizmu. Oczywiście, gdy spojrzymy na imperia kolonialne, są one w ogólnym rozrachunku raczej winne niż niewinne – ale nawet w tych przypadkach można mówić o dobrych aspektach: o pluralizmie, o łagodnym mieszaniu się różnych narodowości, o ładzie, wspieraniu otwartości i pokojowego nastawienia narodów wobec siebie, choć oczywiście zjawiska te istnieją równolegle do aspektów przerażających, zwykle powiązanych z kapitalistycznym wyzyskiem. Boję się jednak, że w trosce o poprawność przekroczyliśmy granicę, za którą nie da się już dokonywać wyważonych ocen.

Joseph Conrad jest w tym temacie pouczający, bo w takich postaciach jak Lord Jim widzimy zarówno uosobienie tych bardziej szlachetnych, romantycznych aspektów imperium – jak również dowód, że ostatecznie sama „rycerskość” to za mało. Trudno oprzeć się wrażeniu, że powodem porażki Lorda Jima w momencie próby – powodem, dla którego nie potrafi on ocalić ludzi, uczynić tego, czego domaga się sprawiedliwość – jest brak transcendentnej wizji religijnej. Jak gdyby zabrakło tu korekty samego tylko etosu rycerskiego ze strony religii. Inna ciekawa rzecz u Conrada to jego przeczucie, że imperializm amerykański okaże się gorszy od brytyjskiego, bo opiera się tylko na pieniądzu, a nie, choćby i wypaczonych, ale jednak jakichś szlachetnych ideałach. Polsko-byrytyjski pisarz jest też ostrożny z idealizacją ludów pierwotnych. Jeśli ogólnie obawia się imperium, to dlatego, iż boi się, że to, co mroczne w pierwotnych instynktach zleje się w jedno z tym, co mroczne w instynkcie imperialnym. Nie ma u niego mowy o niewinności ani w przypadku ludów pierwotnych, ani w przypadku depozytariuszy imperium. Trzeba jednak również przyznać, że czasem Conrad daje upust rasizmowi i wręcz powiedziałbym, że u Rudyarda Kiplinga – choć ten bardziej wprost popiera imperium – jest mniej rasizmu niż u Conrada. Tak czy inaczej dociekania autora Lorda Jima na temat istoty imperium jest zniuansowane i głębokie – w przeciwieństwie do wielu dzisiejszych analiz.

Czasem dyskutując temat imperium zapominamy, że gdy imperia europejskie padły łupem imperializmu amerykańskiego i rosyjskiego, wielu autochtonów z obszarów należących do europejskich imperiów wolało, by imperia te przetrwały, ewoluując w coś na kształt Brytyjskiej Wspólnoty Narodów [ang. Commonwealth]. Jednocześnie jednak ci rdzenni mieszkańcy imperialnych prowincji pragnęli, by taka wspólnota stanowiła autentyczną siecią międzynarodowych powiązań – w większym stopniu, niż ma to miejsce w przypadku rzeczywistej Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Dla mnie te wyobrażone „imperia wspólnoty narodów” [commonwealth empires] są trzecią drogą pomiędzy czystym nacjonalizmem z jednej strony i jałowym utopijnym internacjonalizmem z drugiej strony. Myślę, że w Unii Europejskiej można widzieć jedną z realizacji tej idei. Bez prawdziwych imperiów tego typu, imperiów zbudowanych na wspólnej kulturze, nie da się osiągnąć internacjonalizmu, zabraknie bowiem prawdziwej więzi między ludźmi i cały projekt będzie zbyt ogólnikowy. Trzeba jednak zaznaczyć, że te międzynarodowe sieci nie muszą, a nawet nie mogą, być nadmiernie scentralizowane, jak gdyby jakieś centrum – powiedzmy Brytania – miało emanować swoją siłą, udzielając jej innym grupom pozostającym na zewnątrz od centrum. Wydaje się, że nawet w przypadku dawnego imperium brytyjskiego nie mieliśmy do czynienia po prostu z uzewnętrznieniem siły drzemiącej w centrum, bo Brytania była na to za mała; raczej powinno się postrzegać to imperium jako wspólny twór różnych zamieszkujących je narodów – choć oczywiście federalistyczny wymiar imperium brytyjskiego pozostawiał bardzo wiele do życzenia. W każdym razie imperialna “brytyjskość” nie była cechą rasową czy etniczną, mogła zostać zasymilowana i zmodyfikowana przez ludzi wszystkich nacji. Dziś mieszkańcy Karaibów [ang. West Indies] czy Afryki, a nawet Indii, bywają pod wieloma względami bardziej brytyjscy niż sami Brytyjczycy – wciąż zachowują oni bowiem niektóre ideały, które kiedyś były wspólne.

Tak więc wydaje mi się, że potrzebujemy federalizmu ponad granicami narodowymi, i to z dwóch powodów: po pierwsze, aby suwerenność narodowa nie była niepodważalnym absolutem, lecz służyła dobru wspólnemu; i po drugie – aby lepiej chronić suwerenność narodową. Na przykładzie Polski dobrze widać, że suwerenność narodu może być zagrożona już ze względu na samo położenie geograficzne i wówczas federalizm może okazać się pomocny. Kiedyś podczas spotkania w Polsce trochę niezręcznie powiedziałem, że nie czuję potrzeby pełnej suwerenności narodowej. Musiałem później doprecyzować, że bynajmniej nie chodzi mi o utratę suwerenności przez narody takie, jak polski, na rzecz obcych imperiów. Nie, nie chodzi mi o niewolę czy dominację słabszych przez silniejszych. A jednak wydaje mi się, że jest miejsce na pewien pluralizm lojalności czy też tożsamości, gdzie identyfikujemy się zarówno ze skalą bardziej lokalną, jak i, w inny sposób, skalą wyższą, aż po międzynarodową – lecz jednocześnie będę się upierał przy tym, że wszelka wspólnota ponadnarodowa musi być budowana na wspólnej kulturze. Mówiliśmy dużo o latach 30. XX wieku i ich niewykorzystanym dziedzictwie. Cóż, dla ludzi takich jak Maritain czy Mounier “federacyjny imperializm”, o jakim tu mówimy, byłby czymś naturalnym, nawet jeśli nie użyliby takiego terminu. To przecież dlatego nieco później, po wojnie, powstała Unia Europejska – z inicjatywy, w dużej mierze, polityków chadeckich. W pewnym sensie Jan Paweł II – jako myśliciel katolicki o skłonnościach nieco bardziej nacjonalistycznych – jest wyjątkiem, choć jego podejście wydaje się zrozumiałe na tle polskiej historii.

A jednak Jan Paweł II był zwolennikiem wejścia Polski do Unii Europejskiej. To, co Pan mówił o Maritainie, przypomina mi fragment książki Jamesa Chappela Catholic Modern: The Challenge of Totalitarianism and the Remaking of the Church (pol. Katolicka nowoczesność. Wyzwanie totalitaryzmu i rekonstrukcja Kościoła), którą recenzowałem na tych łamach. Chappel wspomina tam, że Léopold Sédar Senghor (1906-2001) – katolicki socjalista, myśliciel, poeta, później pierwszy prezydent niepodległego Senegalu i jeden z najważniejszych intelektualistów afrykańskich – marzył o przekształceniu francuskiego imperium kolonialnego w coś na kształt „imperium wspólnoty narodów”, o którym Pan mówił. „We Francji – pisze Chappel – wielu francuskich intelektualistów, w tym zwolennicy filozofii Maritaina w rodzaju Léopolda Senghora, mieli nadzieję, że imperium francuskie przekształci się stopniowo w innowacyjną, «euroafrykańską», postnarodową wspólnotę znaną pod nazwą Unii Francuskiej”. Unia Francuska (fr. Union Française) rzeczywiście powstała i istnieje do dziś pod nazwą Wspólnoty Francuskiej – jako swego rodzaju odpowiednik Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Z tego jednak co rozumiem, Senghor marzył o czymś nieco bardziej ambitnym i przełomowym, niż organizacja, która rzeczywiście powstała. Wydaje mi się, że jego wizja była zbliżona do Pańskiej. Na przykład zawsze podkreślał dwukierunkowość wymiany między Europą a Afryką – zamiast jednokierunkowego promieniowania własnej siły, ekonomicznej czy kulturowej, przez Europę.

Znam ludzi we Francji, którym ta wizja wspólnoty francuskojęzycznej byłaby bardzo bliska. Mówi się tam o łączeniu Unii Europejskiej z Brytyjską Wspólnotą Narodów i Wspólnotą Francuską, tak by powstało coś międzykontynentalnego, nie ograniczonego jedynie do Europy – a jednocześnie stworzonego na wspólnych elementach kulturowych. Nawet Macron zdaje się popierać bliższe łączenie dawnego imperium francuskiego z UE i muszę powiedzieć, że ten aspekt jego polityki podziwiam – choć jestem krytyczny wobec jego niektórych innych pomysłów. Tego typu hybrydy międzykulturowe – gdy zbudowane na pewnych wspólnych założeniach – mogą być bardzo płodne. Spójrz na Anglo-Irlandczyków [ang. Anglo-Irish people], niewielką mniejszość, która stworzyła tak wspaniałą literaturę i filozofię. Nawet dziś najlepsza poezja irlandzka powstaje w Ulsterze, właśnie ze względu na twórcze napięcie między tym, co angielskie, i tym co irlandzkie.

Rozmawiał Marcin Suskiewicz.

Kronika

luty– sierpień 2018

Umierają wielcy tego świata, o których pisze się wszędzie i obszernie. Notuje się każde wspomnienie, że komuś taki to a taki kiwnął palcem, a innemu taka a taka powiedziała „dzień dobry”, i jeszcze się uśmiechnęła „jak to tylko ona potrafiła”. Plotkarska publicystyka około-funeralna ma się w kraju wyśmienicie. Są jednak i tacy, których omija ona szerokim łukiem – za przykład bardzo znamienny niech posłuży śp. Tadeusz Zubiński. Jeden z większych to prozaików współczesnych, twórca własnego literackiego uniwersum – przepływającego jak senne obrazy Konwickiego – z powieści do powieści, z opowiadania do opowiadania. Wędrówka przez ten świat to także wędrówka przez możliwości polszczyzny, przez język gęsty i soczysty, przez frazę rozciągniętą jakby chciała wchłonąć więcej, niż to literaturze dane. Zmarł Zubiński nagle, 25 marca, w szpitalu w Aninie, pochowano go w oktawie Wielkiej Nocy, w rodzimym Suchedniowie. Nie obeszła świata (choćby literackiego) ta śmierć, coś niecoś wspomniał lokalny portal świętokrzyski, kilka słów napisali przyjaciele. Wikipedia do dzisiaj uznaje pisarza za żywego. Może to kara, Drogi Panie Tadeuszu, za ten bunt, za nonkonformizm, za to, że mówił Pan zawsze prosto w oczy – redaktorom, literatom, przyjaciołom. Może zbyt twardo Pan świat oceniał, zbyt wysokie przed ludźmi stawiał wymagania. Jednak jeśli kara – to kara niezasłużona, raczej dowód na naszą małostkowość i prowincjonalność (w tym złym sensie, bo Pan był wyrazicielem prowincjonalności najbujniejszej i wzniosłej). Ale przyjdzie może jeszcze czas, że się będzie o pisarstwie Zubińskiego mówić, może:

Syn minie pismo, lecz ty wspomnisz, wnuku,
Co znika dzisiaj (iż czytane pędem)
Za panowania Panteizmu – druku,
Pod ołowianej litery urzędem –
I jak zdarzyło się na rzymskim bruku,
Mając pod stopy katakomb korytarz,
Nad czołem słońce i jaw, ufny w błędzie,
Tak znów odczyta on, co ty dziś czytasz,
Ale on spomni mnie… bo mnie nie będzie

*

Tak się złożyło, że również 25 marca zmarł Ryszard Szociński – gospodarz bieszczadzki, poeta, wolny duch. Przez dziesięciolecia mieszkał jako osadnik w Strzebowiskach. Prowadził jedyny w swoim rodzaju kiosk – Atamanię Bieszczadu w Cisnej. Niech mu się dobrze po niebieskich połoninach biega!

może mi kilka daruje Pan lat
bym
mógł ocalać swoją duszę
być może
inny będzie świat
gdy
w wieczność samotnie wyruszę
gdy
już nakarmię swoje ego
galaktyk
i harmonii pyłem
i Głos usłyszę ten
dlaczego
na ziemi
między wami byłem
to skłonię przed Nim
czoło dumne
podam
swą duszę pełną strachu
i
po raz drugi jeszcze umrę
by zostać
na wszechświata dachu

*

Czasy zamarłe zmartwychpowstają pod jego pędzlem, a na widok jednego epizodu mimo woli odtwarza się w duszy cały świat rycersko kozaczy

– pisał o nim Henryk Sienkiewicz. Od 22 czerwca do 30 września 2018 w Muzeum Narodowym w Warszawie kozacza wystawa monograficzna Józefa Brandta, monachijczyka i pana na podradomskim Orońsku, artysty zakochanego w XVIII wieku, bitwach i koniach. Około 300 dzieł, a do tego wyjątkowo bogaty program wykładów i oprowadzań.

*

15 lipca bieżącego roku, dzień po francuskim święcie narodowym, reprezentanci kraju nad Loarą zdobyli mistrzostwo świata w piłce nożnej. Raczej zasłużenie, choć oceny ich postawy w finale są różne. Wielką niespodziankę sprawili waleczni Chorwaci, plasując się ostatecznie na miejscu drugim. Polacy zagrali słabo.

*

W Roku Herbertowskim – 28 lipca minęło już 20 lat od śmierci poety – dużo jest wszędzie wieszcza. Herbert jako prawodawca współczesnej poezji patriotycznej. Herbert jako prekursor prozy podróżniczej. Herbert jako szekspirowski mistyk z tomu Epilog burzy. Z drugiej strony – płynie nurt demitologizacyjny, na czele z imponującą biografią napisaną przez Andrzeja Franaszka, który metodycznie unieważnia heroiczną młodość w konspiracji i odkrywa rozmaite uzależnienia. Ale gdzie jest poeta względem tych dwóch biegunów wymyślonych przez literaturoznawców? Pewnie, jak to zwykle, gdzieś pośrodku, raz ocierający się o wielkość, to znów pikujący niebezpiecznie ku małości. A najbardziej może jest w ludziach, którzy go czytać i rozumieć próbują.

J. W. Goethe, Podróż włoska (fragmenty)

Palermo, poniedziałek, 2 kwietnia 1787

O godzinie trzeciej po wielu kłopotach i wysiłkach dobiliśmy wreszcie do portu. Powitał nas pogodny widok. Wróciłem już całkiem do sił i z największą przyjemnością syciłem nim oczy. Miasto leży u podnóża wysokich gór i ciągnie się ku północy. O tej porze promienie słońca padają tak, że wszystkie domy naprzeciw nas były w cieniu, oświetlone jednak ich odblaskiem. Na prawo delikatna sylwetka Monte Pellegrino w pełnym świetle, na lewo brzeg ciągnący się daleko, z zatokami, cyplami i podgórzami. Ale najpiękniejsza była świeża zieleń kształtnych drzew, których szczyty oświetlone od tyłu jarzyły się na tle ciemnych budynków jak wielkie roje roślinnych robaczków świętojańskich. Przezroczysta mgiełka malowała wszystkie cienie na niebiesko.

[…]

Do miasta wprowadzono nas przez niezwykłą bramę. Są to dwa ogromne filary, od góry nie zamknięte, by mógł przejechać wysoki jak wieża wóz świętej Rozalii podczas uroczystości ku jej czci. Od razu za bramą skręciliśmy w lewo do wielkiego zajazdu. Gospodarz, sympatyczny starszy człowiek, przyzwyczajony jest do cudzoziemców każdej narodowości. Zaprowadził nas do pokoju z balkonem i widokiem na morze, przystań oraz Górę Świętej Rozalii.

[…]

Palermo, poniedziałek, 3 kwietnia 1787

Zaczęliśmy od zawarcia bliższej znajomości z miastem; łatwe to i trudne zarazem. Łatwe, bo ogólne założenie jest proste. Milowej długości ulica biegnie od dolnej do górnej bramy miejskiej, od morza do gór. Ulicę tę, mniej więcej w połowie, przecina druga ulica. Wszystko, co mieści się wzdłuż tych dwóch linii, można odnaleźć bez trudu. Ale w środku miasta człowiek obcy gubi się i po tym labiryncie można się poruszać tylko z przewodnikiem.

Pod wieczór z ciekawością przyglądaliśmy się słynnej promenadzie powozów miejscowych notabli, którzy wyjeżdżają za miasto na przystań, by zaczerpnąć świeżego powietrza, porozmawiać i poflirtować, jeśli tylko nadarzy się okazja.

[…]

Palermo, czwartek, 5 kwietnia 1787

Obejrzeliśmy dokładnie miasto. Architektura w zasadzie taka jak w Neapolu, ale pomniki publiczne, np. fontanny, są w jeszcze gorszym guście. Brak tu, inaczej niż w Rzymie, owego ducha sztuki, który ustanawia wzorce. O istnieniu i kształcie dzieła stanowi czysty przypadek. Nie byłoby zapewne fontanny, którą podziwia cała ludność wyspy, gdyby nie to, że na Sycylii znajdują się złoża pięknego kolorowego marmuru, i gdyby pewien rzeźbiarz, specjalizujący się w rzeźbieniu figur zwierzęcych, w tym właśnie czasie nie cieszył się wielkim powodzeniem. Niełatwo tę fontannę opisać. Na niedużym placyku stoi okrągła budowla, sięgająca nie wyżej niż pierwsze piętro, której cokół, ściany i gzymsy są z kolorowego marmuru. Na wszystkich ścianach znajduje się na tej samej wysokości rząd nisz, z których wystają rzeźbione w białym marmurze głowy zwierzęce na wyciągniętych szyjach; na przemian głowa konia, lwa, słonia, wielbłąda, i w pierwszej chwili trudno sobie wyobrazić, że za tą menażerią kryje się fontanna. Po marmurowych schodach w czterech otworach wyciętych w ścianach ludzie chodzą czerpać płynącą obficie wodę.

Podobnie jest z kościołami. Jezuickie zamiłowanie do przepychu zostało tu przelicytowane, ale nie świadomie, z zamierzenia, lecz dzięki przypadkowi; jak gdyby jakiś współczesny rzemieślnik, rzeźbiarz figur i ornamentów, złotnik, lakiernik, kamieniarz pracujący w marmurze, postanowił bez ładu i składu popisać się swymi umiejętnościami.

W tym wszystkim daje się jednak zauważyć pewien talent do naśladowania natury. Na przykład głowy zwierząt, o których wspominałem, są bardzo dobrze wykonane. Budzi to podziw tłumu, dla którego jedynym źródłem doznań artystycznych jest możliwość rozpoznania modelu w wizerunku.

Pod wieczór zawarłem zabawną znajomość. Na głównej ulicy zaszedłem do jakiegoś sklepiku po jakieś drobiazgi. Stałem właśnie przed ladą, oglądając towar, gdy wtem zerwał się wiatr, wzbijając obłoki kurzu, który wdarł się do kramów i pokrył wszystkie szyby. „Na litość Boską! – zawołałem. – Dlaczego wasze miasto jest takie brudne? Czyżby nie można było temu zaradzić? Przecież ta ulica pod względem długości i piękności może iść w zawody z rzymskim Corso. Ma po obu stronach chodniki, który każdy właściciel sklepu i warsztatu utrzymuje stale w czystości, zamiatając wszystko na środek ulicy. Ale od tego ulica staje się jeszcze brudniejsza i wystarczy najlżejszy podmuch wiatru, by zniosło te wszystkie śmieci, które zepchnęliście na ulicę. W Neapolu pracowite osiołki wywożą codziennie nieczystości do ogrodów i na pola. Dlaczego u was nie ma podobnego zwyczaju?”

„U nas jest, tak jak jest – odpowiedział mi kupiec. – Wszystko, co wyrzucamy z domu, zaczyna natychmiast gnić pod drzwiami. Proszę, niech Pan spojrzy, pokłady słomy, trzciny, odpadków kuchennych i wszelkiego rodzaju nieczystości. Wszystko to wysycha i wraca w postaci kurzu. A z kurzem walczymy przez cały dzień. No cóż, jak pan widzi, nasze śliczne, dzielne miotełki niszczą się i tylko przysparzają nam śmiecia przed domami.”

Żart żartem, ale to była prawda. Miotełki, wyrabiane z karłowatych palm, mogłyby z powodzeniem służyć za wachlarze. Ścierają się szybko i tysiącami leżą na ulicy. Powtórzyłem moje pytanie, czy nie ma to rady, i usłyszałem w odpowiedzi, że ludzie utrzymują, jakoby ci właśnie, którzy powinni dbać o czystość, mieli tak wielkie wpływy, że nie można ich zmusić, by gospodarowali funduszami publicznymi zgodnie z przeznaczeniem. Poza tym boją się, że po uprzątnięciu tych nieczystości okaże się, jak kiepskie są bruki, co z kolei ujawni nieuczciwe zarządzanie inną kasą. Wszystko to jednak, ciągnął mrużąc oko, powtarzają ludzie złośliwi. On sam podziela zdanie tych, którzy twierdzą, że dygnitarze chcą po prostu zachować tą miękką podściółkę pod swoje karety, by ich nie trzęsło podczas wieczornych przejażdżek. Widocznie wsiadł na swego konika, bo końca nie było humorystycznym opowieściom o nadużyciach policji. Bardzo mnie to pocieszyło, że ludziom starcza jednak humoru, by śmiać się z tego, czemu nie mogą zaradzić.

[…]

Palermo, sobota, 7 kwietnia 1787

W ciszy ogrodów publicznych koło przystani spędziłem najprzyjemniejsze godziny. Jest to chyba najpiękniejsze miejsce na całym świecie. Park został założony niedawno, na regularnym planie geometrycznym, mimo to ma w sobie coś baśniowego, nadającego mu patynę starożytności. Na zielonych klombach rosną egzotyczne rośliny, szpalery drzew cytrusowych tworzą urocze pergole, wysokie żywopłoty z oleandrów, obsypane tysiącami czerwonych kwiatów przypominających goździki, wabią oko. Zupełnie nie znane mi drzewa, jeszcze bez liści – widocznie pochodzące z cieplejszych krajów – wyciągają swe dziwne gałęzie.

[…]

Palermo, 8 kwietnia 1787, Niedziela Wielkanocna

O świcie nastąpił wybuch hałaśliwej radości z okazji Zmartwychwstania Pańskiego. Petardy, rakiety, bomby, ognie sztuczne i tym podobne odpalano całymi skrzyniami przed bramami kościołów, podczas gdy wierni pchali się do otwartych drzwi. Huk dzwonów i organów, śpiewy chóralne procesji i odpowiadające im chóry księży mogły zaiste ogłuszyć ludzi nie przywykłych do tak rozgłośnej adoracji.

Ledwie skończyła się pierwsza msza, a już w naszym zajeździe pojawili się dwaj odświętnie wystrojeni posłańcy od wicekróla z podwójnym zadaniem. Po pierwsze, by złożyć życzenia świąteczne wszystkim cudzoziemcom i otrzymać za to napiwki; po drugie, by zaprosić mnie na obiad, co oczywiście oznaczało, że mam dać większy napiwek.

Przez całe popołudnie odwiedzałem kościoły, studiując twarze i zachowanie ludu, po czym pojechałem do wicekróla, którego pałac stoi w górnej części miasta. Przyjechałem za wcześnie.

[…]

Palermo, 13 kwietnia 1787

Kto nie widział Sycylii, ten nie rozumie Włoch. Tu bowiem jest klucz do wszystkiego.

***

Fragmenty przytoczone za: Goethe, Podróż włoska, tłum. H. Krzeczkowski, PIW, Warszawa 1980.

 

„Uczę się znikać…”. Z Przemysławem Dakowiczem – poetą, pisarzem, literaturoznawcą – o Nowym Sączu, błyskotliwcach literatury, Kierkegaardzie i gestach anihilacyjnych

rozmawia: Kamil Suskiewicz

W Afazji polskiej pisze Pan: „O tym, że ich Sokal [miasto nad Bugiem, przed drugą wojną w granicach Rzeczpospolitej, obecnie na Ukrainie] właśnie poczyna osuwać się w nicość, nie mogli jeszcze wiedzieć ani prababcia Anna, ani pradziadek Franciszek. Nie byli tego świadomi także ich synowie: Janek, Józek, Zbyszek i Antek. Ciekawi mnie zwłaszcza to, co robił tamtego sierpniowego wieczoru, między osiemnastą a dziewiętnastą, dziewięcioletni Zbyszek, którego wnuk siedemdziesiąt pięć lat później zapisuje te słowa”. Wróćmy może na początek do tamtych czasów, do tamtych osób – i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie – skąd się wziął Przemysław Dakowicz?

No tak – zaczął Pan od Sokala, niech i ja od tego powiatowego miasteczka moich pradziadków, które dziś znajduje się po wschodniej stronie polsko-ukraińskiej granicy, rozpocznę. Bo choć nigdy tam nie byłem – chyba że za obecność uznamy wodzenie kursorem po internetowej mapie – rzeczywiście uważam Sokal za jedno z miejsc podstawowych dla określenia, kim jestem, skąd przychodzę, w co zostałem wyposażony i jakie ograniczenia, jakie zawęźlenia określają moje życie tu i teraz, w tej przestrzeni i w tym czasie, w których zostałem umieszczony. Przychodzę – ujmijmy to w największym możliwym skrócie – z ruin dawnego świata, z rzeczywistości, która została poddana anihilacji, która istnieje już jedynie we wspomnieniu najstarszych przedstawicieli naszych rodzin, w pamięci pokolenia powoli żegnającego się z tym światem. Muszę jednak dodać od razu, że przez trzydzieści pierwszych lat mojego życia Sokal nie zajmował tak ważnej pozycji, że centrum świata było dla mnie inne miasto, doświadczane całkiem realnie, bez pośrednictwa wyobraźni. Myślę, oczywiście, o Nowym Sączu.

Skądinąd jest to ciekawe odwrócenie tożsamościowej chronologii. Nowy Sącz, który wydarzył się później jest Pana pierwszym doświadczeniem. Sokal, chronologicznie wcześniejszy (kiedyś, w Pańskiej biografii, ktoś umieści go w pierwszym rozdziale), przyszedł później. Zacznijmy więc – skoro Pan tak wskazuje – od Nowego Sącza. Co to za miejsce i co ono dla Pana znaczy?

Tam się urodziłem, tam chodziłem do szkoły podstawowej i średniej, stamtąd wyjechałem na studia. W Nowym Sączu mieszka do dziś większa część mojej licznej rodziny i duża część przyjaciół. Tamta sądecka przestrzeń jest najbardziej uwewnętrznioną ze wszystkich przestrzeni, jakich doświadczałem. Co się na nią składa? Łąki, lasy, rzeki i góry. Świadomość, że cywilizacja graniczy z naturą, że kultura tworzona przez człowieka nie jest nigdy ostatnim słowem, że dla doświadczenia pełnej wewnętrznej wolności należy, w samotności i w milczeniu, stanąć twarzą w twarz ze światem, którego nie dotknęła ludzka ręka. Dla tego świata istnienie człowieka ma takie samo znaczenie (lub jest tak samo nieważne), jak istnienie sarny, zająca, czy bukowego lasu porastającego zbocze góry. Ale z Nowym Sączem, z południem Polski, wiąże się – na prawie paradoksu – także inna nauka: że podstawową ludzką potrzebą jest potrzeba zakorzenienia, że człowiek musi gdzieś zamieszkiwać, że bezdomność to jedno z najbardziej dotkliwych doświadczeń, jakie mogą stać się naszym udziałem. Więc także – historyczność miejsca, miasta lokowanego pod koniec XIII stulecia, z gotycką kolegiatą, z domem, w którym pomieszkiwał Jan Długosz, z ruinami zamku, w którym bywał jeden z najpierwszych humanistów europejskich, wychowawca synów Kazimierza Jagiellończyka Filippo Buonaccorsi, zwany Kallimachem.

Zdarzyło się nam przypominać w „Sumie” fragmenty jego znanego Żywota Grzegorza z Sanoka.

A zatem: ściśle określone miejsce w świecie i ludzie, liczne rodzeństwo, rodzice, dziadkowie. Jeśli chodzi o tych ostatnich – zostałem wyposażony obficie. Z jednej strony: rodziny mocno osadzone w przestrzeni Południa, od pokoleń tam mieszkające, związane z okolicami Nowego Sącza i z Mszaną Dolną, miastem leżącym między Sączem, Krakowem i Zakopanem. Z drugiej strony: wygnańcy, uciekinierzy, wędrowcy, korzenie polskie i ukraińskie, podobno także niemieckie, jakieś parantele czeskie, różne bardziej i mniej straszne przygody z historią. Najogólniej mówiąc – wszystko, czego nie wybrałem, co zostało mi dane, z czym trudno dyskutować i do czego nie sposób odwrócić się plecami. Wędrówki po górach, z tatą, który wszędzie nas ciągnął – na jagody, w malinowe chruśniaki, na grzybobrania, jakby chciał z nami przerobić w praktyce Konopnicką, Leśmiana i Mickiewicza. A jeszcze – szkoły i nauczyciele. To już częściowo sfera świadomego i celowego działania, rejestrowanie kulturowych impulsów i przetwarzanie ich. Zwykła podstawówka z dyrektorką reprezentującą schyłkowy aparat komunistyczny, z kilkorgiem zdolnych pedagogów, następnie liceum o długich tradycjach, w tym roku obchodzące dwusetną rocznicę powstania. W liceum pierwsze kontakty z kulturą i sztuką, skrojonymi na miarę nastolatka – szkolny chór, konkursy, wyjazdy, świadomość, że warto być z ludźmi, od ludzi się uczyć, z ludźmi wchodzić w dialog, w interakcję. I niepowtarzalny, nie do przecenienia jeśli idzie o rozwój wewnętrzny, osobisty kontakt z muzyką. No, bo proszę pomyśleć, że się w zespole kilkudziesięcioosobowym wykonuje, na przykład, Ave verum corpus Mozarta czy fragment Mesjasza Haendla, że się śpiewa w Castel Gandolfo, podczas mszy odprawianej dla kilku niewielkich polskich grup przez papieża Jana Pawła II, lub w dużej sali koncertowej w Szwabii czy w kościele na Kahlenbergu pod Wiedniem, że jest się częścią żywej muzyki. A zaraz potem, w sądeckim domu kultury, zespół teatralny i studio piosenki, kontakt z niezwykłymi nauczycielami, Barbarą i Aleksandrem Porzuckami, dziś moimi serdecznymi przyjaciółmi, którym zawdzięczam pierwsze poważne otwarcie się na słowo poetyckie, pierwsze próby własnego pisania, jeszcze nie wiersze – jakieś teksty piosenek, jakieś miniatury sceniczne pełne purnonsensu, absurdalnego humoru.

To wszystko jest prehistoria, bez której niczego by nie było.

A do książek kiedy się Pan zwrócił? Czy ma Pan jakiegoś swojego Gucia zaczarowanego?

Nie będę mówił o najpierwszych początkach, bo pożerałem jakieś fantastyczne ilości drugorzędnych książek, przede wszystkim przygodowych, Dziki Zachód, Indianie, Irokezi z kamiennymi tomahawkami, faktorie białych ludzi gdzieś w ostępach amerykańskiej puszczy, i nazwiska autorów – Longin Jan Okoń, Yackta-Oya, Sat-Okh, nieszczęsny Karol May, właśnie Karol, nie Karl. No, nie tylko Indianie, także marynistyka, Stevenson, z Wyspą skarbów i Katrioną, Janusz Meissner itd. Należałem w Nowym Sączu do kilku bibliotek i spędzałem w nich wiele czasu. Przyjeżdżałem na rowerze i wybierałem, przeglądałem, kartkowałem. Dwie ulubione biblioteki rejonowe – jedna na szczycie jedenastopiętrowego wieżowca, z widokiem na pół miasta, tu książki były w foliowych okładkach; druga w wiejskim domku, w ciasnym pokoju zastawionym regałami pełnymi obłożonych szarym papierem tomów i stosami książek ustawionych jedna na drugiej, dla których zabrakło miejsca na półkach. Fantastyczna sprawa, bibliotekarka biegła do czytelnika prosto z kuchni, gdzie pichciła obiad dla domowników albo z kurnika, po podwórku chodziły kury, błąkały się jakieś pieski niemrawie poszczekujące. Czasem tam jeździłem, a czasem chodziłem, to były jakieś dwa kilometry od naszego bloku, który przez pewien czas był ostatnim blokiem w mieście, dalej były łąki, laski, rzeki i domostwa jednorodzinne. Najbardziej lubiłem te chwile, kiedy bibliotekarka, z którą jedenasto-, dwunastoletni chłopiec szybko znalazł wspólny język, obijała się gdzieś po domu, a chłopiec siedział sam i wyławiał książki z półek, kartkował, przeglądał, wąchał, bo miały bardzo specyficzny, wspaniały zapach starego, zawilgłego, kwaśnego papieru. Wyszukiwałem tam również lektury dla mojej babci Marysi, mamy mojej mamy, głównie Kraszewskiego, którego czytała pasjami, ale kiedyś przywiozłem jej, nieświadom co wiozę, Zakonnicę Diderota. Ciekawe, że do dziś to pamiętam. Wie pan, na tej błotnistej dróżce do biblioteki – maczugi wierzb rosochatych po lewej, a po prawej, powyżej zbocza z domkami, czarniawa zieleń lasu – musiałem być szczęśliwy, tak to dzisiaj oceniam.

No, ale znaczące decyzje lekturowe to dopiero czas liceum i epoka łódzka, epoka studiów.

No właśnie, na studia polonistyczne trafił Pan do Łodzi.

Nie od razu na polonistykę, najpierw rok filologii klasycznej, dopiero później filologia polska. Z łaciną i greką miałem skomplikowane relacje. Przede wszystkim w programie pierwszego roku stanowczo zbyt mało było literatury i kultury. Wciąż gramatyka i gramatyka. Rozumiem, że trzeba nas było nauczyć języka, bo przyszliśmy z różnych szkół i różny prezentowaliśmy poziom – ale pod koniec drugiego semestru miałem dość, zacząłem się dusić, chciałem poznawać literaturę, mówić o literaturze, a nie wciąż koniugacje i deklinacje, reguły gramatyczne i wyjątki od reguł. Przyznaję, byłem niecierpliwy. Ta niecierpliwość zawiodła mnie na polonistykę. Po miesiącu nie miałem wątpliwości. Wpadłem po uszy. No i – była to dla mnie zaskakująca konstatacja – sprawiały mi przyjemność również przedmioty językoznawcze.

Kogo spośród wykładowców najlepiej Pan zapamiętał?

Z kursów historycznoliterackich dobrze wspominam zajęcia Lidii Ignaczak, Marzeny Woźniak-Łabieniec, Tomasza Cieślaka, Magdaleny Kuran, wykłady monograficzne Jerzego Poradeckiego, warsztaty Włodzimierza Boleckiego. Ale postacią absolutnie pierwszoplanową stał się, od pierwszej rozmowy, świętej pamięci Profesor Jacek Brzozowski.

Tutaj mamy podobne doświadczenia. Ale nie umiem do dzisiaj powiedzieć na czym polegał ten swoisty magnetyzm Profesora Brzozowskiego, który sprawiał, że się do niego studenci garnęli. Coś jakby z Mickiewicza, albo… z Towiańskiego?

Wie Pan, to trudno określić jednoznacznie, decydowała – mimo oczywistego dystansu dzielącego studenta i wykładowcę, wtedy jeszcze doktora przed habilitacją – atmosfera bezpośredniości, autentyczności i szczerości, jakaś niepojęta energia bijąca od tej postaci, potwierdzająca moje głębokie wewnętrzne przekonanie, że literatura jest czymś najważniejszym, że nie da się jej oddzielić od życia, że obcowanie z nią daje nam możliwość najgłębszego poznania świata, innych ludzi i samych siebie. Za Profesorem szedłem odtąd wytrwale przez wszystkie stopnie polonistycznej edukacji. Był promotorem mojej pracy magisterskiej o rzekach Miłosza i promotorem doktoratu poświęconego dwudziestowiecznej recepcji Norwida. Oczywiście, że nie we wszystkim się zgadzaliśmy. Czasem dzieliły nas poglądy, czasem oceny i diagnozy dotyczące tego, co na zewnątrz – ale Profesor potrafił szanować odmienność, uważnie słuchał i chyba wiedział, że może na to samo liczyć z mojej strony. Był tradycjonalistą w najlepszym znaczeniu tego słowa, otwartym na nowość, ale wyraźnie wskazującym granice. Podczas ostatniego zebrania Katedry Literatury i Tradycji Romantyzmu, w jakim brał udział, niecierpliwił się, kiedy któraś z doktorantek, referująca postępy swojej pracy, nadużywała słowa „tekst”. „Tekst” to, „tekst” tamto i „tekst” owo – jakby to był preparat oglądany pod mikroskopem. Niecierpliwiłem się i ja, a Profesor o tym wiedział, od czasu do czasu spotykałem jego wzrok. Choć był doskonałym edytorem i tekstologiem, od rzeczownika „tekst” wolał rzeczownik „dzieło”, może nieco staroświecki, lecz o ileż bliżej doświadczenia ludzkiego się sytuujący…

A co Pan wtedy czytał?

W owym czasie, na początku studiów, były te najważniejsze doświadczenia czytelnicze, lektury formacyjne. Wymienię teraz tylko nazwiska najpierwsze, do dziś istotne – bardzo dziwny zestaw: Thomas Stearns Eliot, Søren Kierkegaard, Clive Staples Lewis, Samuel Beckett, Thomas Mann, Bohumil Hrabal. Z Polaków Miłosz, Różewicz, w pewnym stopniu Herbert. No – Mickiewicz, Słowacki, Norwid. Oczywiście, wiele innych lektur, wiele fascynacji mniejszych i większych.

Szybko stał się Pan też uczestnikiem łódzkiego środowiska literackiego, czy może ściślej poetyckiego. Jakich ludzi Pan tam spotykał? O czym się dyskutowało? Jakie panowały mody literackie?

Z pewnością nie „szybko”. Pan to stwierdza jako oczywistość, podczas gdy ja nawet dziś nie jestem pewien, czy mogę się uznać za część łódzkiego horyzontu literackiego – bo nikt mi dotąd nie powiedział, czy temu środowisku jestem na coś potrzebny. Pierwszy mój tomik wyszedł nakładem Stowarzyszenia Literackiego im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w 2002 roku, w momencie, kiedy kończyłem studia. To słaba książka, debiut stanowczo przedwczesny. Owszem, miałem w Łodzi znajomych i przyjaciół, z którymi rozmawiałem o ważnych sprawach, również o próbach pisarskich. Spośród poetów z pewnością Robert Rutkowski, dziś wicenaczelny „Arterii”. Nieco później Marek Czuku (mieszkaliśmy w tym samym mrówkowcu na łódzkim Manhattanie) i Wiesław Przybyła. Prawda jest jednak taka, że wkrótce po rozpoczęciu studiów doktoranckich nawiązałem kontakt z redakcją sopockiego dwumiesięcznika „Topos”, zaprzyjaźniłem się z poetami skupionymi wokół tego pisma – najpierw z Krzysztofem Kuczkowskim i Wojciechem Kassem, potem z innymi – i odtąd właśnie krąg „Toposu” stał się moim matecznikiem, najbardziej oczywistą przestrzenią dla wymiany myśli, dla podejmowania wyzwań w zakresie literatury. Było to podporządkowane regule wzrastającego napięcia – najpierw druk pojedynczych tekstów wierszowanych. Poetycki debiut prasowy miał być w „Zeszytach Literackich”, ale coś tam się straszliwie przeciągnęło i wiersz w „Toposie” ukazał się wcześniej. A potem były kolejne propozycje – po raz pierwszy pisałem na zamówienie, recenzje i dłuższe teksty krytyczne. W pewnym momencie, dość szybko, zacząłem przedstawiać własne koncepcje, przez jakiś czas miałem w „Toposie” cykl Lekturnik, w ramach którego szły duże eseje o ważnych dla mnie wydarzeniach czytelniczych – z centralnym dla zrozumienia różnych moich wyborów esejem o Listach do brata Vincenta van Gogha.

Uczyłem się, czym jest literatura, jakie miejsce w jej obrębie zajmuje poezja, szukałem własnego głosu.

Później pisał Pan, że „wśród poetów zbyt wielu jest błyskotliwców, wytwórców świecidełek”. Kiedy doszedł Pan do przekonania, że potrzeba jakiegoś innego, nowego języka poetyckiego, „który zdolny byłby do udźwignięcia prawdy o psychotycznym skrzywieniu człowieka współczesnego”?

To był wniosek bardzo wczesny. Myślę, że mniej więcej na etapie pisania nie w pełni udanego poematu Biedny pan Strix, który powstał z fascynacji życiem i pisarstwem Augusta Strindberga, przede wszystkim jego tomem Inferno. Od początku zajmowali mnie przede wszystkim twórcy dokonujący transgresji, wyznaczający dla literatury i sztuki, a także dla doświadczenia ludzkiego, nowe granice. Nie oznacza to jednak bezkrytycznego zachwytu dla wszystkich wyskoków dwudziestowiecznej awangardy. Istotny był komponent, by rzec najprościej, duchowy, to znaczy coś, co nie dozwala sztuce i literaturze ostatecznie oderwać się od refleksji nad życiem pojedynczego człowieka. Właśnie „pojedynczego” – tego się nauczyłem do Kierkegaarda.

A zatem: pierwotna świadomość, że literatura nie służy samej sobie, że to, co najważniejsze, czemu ona próbuje dać świadectwo, jest poza nią. Donośne „nie” dla sztuczek formalnych maskujących nicość. Dzieło poświadczone egzystencją, choć przecież także: literatura jako gra (bo nie sposób udawać, że nie było ostatnich stu trzydziestu, stu czterdziestu lat). Więc i eksperyment, ale w funkcji służebnej wobec podstawowego sensu.

A „prawda o psychotycznym skrzywieniu człowieka współczesnego”?

O „psychotycznym skrzywieniu” pisałem, zastanawiając się nad miejscem chrześcijaństwa we współczesnej kulturze. Proszę pomyśleć – jeszcze piętnaście lat temu można było w Polsce rozmawiać poważnie o sprawach z pogranicza teorii kultury i teologii. Kiedy Miłosz pisał Ziemię Ulro, a potem, po latach, Traktat teologiczny, wchodzono z nim w jakiś dialog. Dziś, mam wrażenie, ten dialog się skończył. Poważny namysł nad ludzkimi sprawami, jeśli tylko jest zakorzeniony w myśleniu religijnym, ląduje poza tzw. głównym nurtem. To bardzo smutna sprawa. Literaturoznawstwo nicuje język, ale ponieważ pod językiem rzekomo nic nie ma, filologia przemienia się w coś w rodzaju teorii gier. No, ja wiem, że teorią gier jako jeden z pierwszych zajmował się Pascal, ten sam, który umierał jako chrześcijański asceta. Ale któż by o tym pamiętał? Pamięć współczesnej kultury to jest najwyżej pięćdziesiąt lat, może nawet nie pięćdziesiąt, a pięć. I niech Pan zobaczy – żeby być au courant, trzeba znać najnowsze trendy, trzeba na wyprzódki cytować proroków z przełomu wieków XX i XXI, można zaś zupełnie nie znać klasyków.

Jeśli mamy na myśli te same środowiska, to moim zdaniem nawet cytatów nikt tam nie przytacza, wystarczy znać ileś nazwisk i kilka obiegowych tez, i obracać je w kółko. Wie Pan, takie na przykład dziennikarstwo albo komentatorstwo medialne – bo to one, mam wrażenie, ustawiają publiczną dyskusję intelektualną – to czasochłonne zajęcie, trudno znaleźć czas na czytanie.

Jeśli więc mówię o potrzebie przekazywania przez kulturę prawdy o czymś, co nazywam „psychotycznym skrzywieniem”, mam na myśli połączenie dwóch perspektyw, skonfrontowanie ze sobą „dziś” i „wczoraj”. Chodzi mi o zawieszenie przekonania, że nasze współczesne doświadczenia, jeśli zestawić je z tym, co minione, okazują się radykalnie odmienne; że w związku z tym dawny język, dawne idee, dawne wierzenia, sposoby widzenia i interpretowania świata – okazują się nieprzydatne, nieadekwatne, błędne; że język i człowieka – w świecie ostatecznie „odczarowanym” – trzeba skonstruować na nowo. Wydaje mi się, ze większa część kultury przemawia dziś tym radykalnie nowym językiem, to znaczy: bełkoce. Wolę syntezę dwóch perspektyw niż tę nieznoszącą sprzeciwu, bezalternatywną, rewolucyjną i totalitarystyczną nowość, która chce człowieka za wszelką cenę przerobić wedle własnych recept. To właśnie mam na myśli, gdy piszę o „nałożeniu siatki chaosu na kosmos tradycji”. Co to znaczy? Porównuj, sprawdzaj i konfrontuj, ucz się przez zestawianie, spoglądaj raz przed siebie, raz wstecz.

Cóż to powinien być za język, jaki gatunek literacki? Jacek Gutorow, z którym rozmawialiśmy w poprzednim numerze „Sumy” twierdzi na przykład, że takim gatunkiem najbardziej pasującym do doświadczenia świata ponowoczesnego – jest esej.

To, co najważniejsze, starałem się zapisać językiem poematu – długą frazą, warstwowym obrazowaniem, strukturą nawiązań, programową dialogicznością, wielopodmiotowością. Bez wahania wybieram więc formę poematu i wskazuję Ćwiczenia duchowne jako najistotniejszy punkt mojego osobistego doświadczenia (a zaraz obok wiersze z Bożych klaunów). Ale rozumiem Jacka Gutorowa, bo esej jest zapisem myślenia w procesie, takiego myślenia, które stawia świat i podmiot w stan podejrzenia.

Pan poruszał się w obrębie bardzo wielu gatunków literackich. Pojedyncze, krótkie utwory poetyckie; poematy; eseje; prace literaturoznawcze; krytyka literacka (przypomniałem sobie ostatnio Pański doskonały szkic o Miłoszu). Który z tych gatunków jest Panu obecnie najbliższy?

Tak, jak mówiłem: najwyżej cenię poemat. Nie wiem tylko, czy słowo „obecnie” byłoby tu stosowne, bo od pięciu lat nie piszę już ani poematów, ani wierszy.

Jak to: nie pisze pan?

Poezja to bardzo szczególny system impulsów. Bodaj od kwietnia 2013 roku już ich nie odbieram. Boleję nad tym, ale to prawda. Jakbym w wierszu powiedział – przynajmniej na jakiś czas – wszystko, co miałem do powiedzenia. Nie wykluczam, że to nieodwołalne, że jako poeta jestem skończony. Ale to nic, trzeba żyć dalej. Nie należę do tych, którzy siadają nad kartką i nie wstają, dopóki coś z nich na papier nie wylezie. Radzę sobie bez pisania. Zmywam naczynia, gotuję obiady, wychodzę z psem, czytam. Choć wielu ważnych dla mnie autorów miało zupełnie inną metodę. Mann, Miłosz, Różewicz – wszyscy byli katorżnikami biurka i białej kartki. Możliwe, wie pan, że nic już ze mnie nie będzie. Są tacy krytycy, których bardzo by ucieszyło, gdybym zniknął im z horyzontu. Uczę się znikać, może opanuję tę sztukę do końca.

Zostańmy jednak jeszcze na chwilę przy gatunkach literackich i ich związkach z naszą współczesną tożsamością. Jako pisarz doświadczony, nawet jeśli obecnie pisarz in suspenso – ma Pan na pewno w tym względzie swoje stanowisko. Czy w ogóle istnieje coś takiego, jak kwestia nieprzystawalności danej formy literackiej do określonej epoki? Lub jeszcze szerzej: nieprzekładalności na współczesny język określonej duchowości? Adam Zagajewski mówi, że żyjemy w „epoce małego antyromantyzmu”. Maria Janion pisze, że „nastała era trzeźwości i deiluzji”. Pan mówi: „strun romantycznych już dawno [w nas] nie ma”.

Taki problem istnieje. Człowiek przestaje rozumieć motywacje, które były całkowicie oczywiste i zrozumiałe dla jego poprzedników. Kiedy prowadzę zajęcia z literatury romantyzmu, staram się pokazać przede wszystkim tę dziewiętnastowieczną odmienność. I jakoś ją objaśnić – wielkim zwycięstwem jest, dajmy na to, sytuacja, kiedy student próbuje wejść w skórę Mickiewicza czy Słowackiego, by zrozumieć, jak skomplikowany zespół przeświadczeń i presupozycji kulturowych, historycznych, religijnych, biograficznych stał za decyzją każdego z tych wielkich poetów o przystąpieniu do sekty Towiańskiego. Przy tym trzymam się jak najdalej od pytania, czy Mickiewicz i Słowacki mieli rację, czy jej nie mieli. Uznaję bowiem, że kryterium racjonalistyczne tu nie wystarcza.

Odpowiem wprost na Pańskie pytanie. I stwierdzę oczywistość: nie da się powtórzyć gestów przeszłości, nie da się przemawiać językiem poprzedników. Zawsze trzeba od nowa wymyślić własny język. A jednak – od razu zastrzegam – możliwy (ba, konieczny) jest dialog z przeszłością. W takim dialogu kultura przeszłości zostaje poddana próbie, dzięki której wszystko, co nieaktualne i nieproduktywne, okazuje swą słabość, odpada, pozostaje zaś jedynie to, co zdolne jest dźwigać ciężar współczesności. Język „własny” nigdy nie jest językiem oderwanym, radykalnie nowym. Prof. Jarosław Ławski, wybitny badacz romantyzmu, mówi o „paradygmacie żywym” i „paradygmacie martwym” i ja się pod jego koncepcją podpisuję. Odwzorowywanie języka romantyzmu to zajęcie jałowe, ale wyzyskanie niektórych jego komponentów może się okazać czynnością kulturowo uzasadnioną. Była przed dekadą taka książka prof. Doroty Siwickiej Zapytaj Mickiewicza, w której wskazane zostały nasze i Mickiewicza miejsca wspólne, autor Dziadów objawił się jako pisarz i myśliciel zapowiadający nowoczesność, a nawet ponowoczesność, jakoś dialogujący – avant la lettre – ze współczesnymi metodologiami humanistycznymi.

Ale jednocześnie czyniący nowogródzki dialekt polskim językiem „urzędowym”.

Zgoda z Marią Janion – „era trzeźwości i deziluzji”. Ale to tylko kawałek rzeczywistości, tylko jedna z możliwych perspektyw, nie można jej absolutyzować. Racjonalizm w służbie rozumienia, nie na odwrót. Zresztą, to ciekawe, jak owa trzeźwość i owa deziluzja wyrastają z marksowskiego historyzmu, bo przecież tam gdzieś, w początkach metodologii marksowskiej, tkwią korzenie naszej powojennej historii literatury. Myślę o latach czterdziestych i pięćdziesiątych, o łódzkiej „Kuźnicy”, o seminariach Żółkiewskiego, wszechmocnego magistra Żółkiewskiego, dla zdolnych studentów łódzkiej polonistyki, o pierwszych, rewolucyjnych latach Instytutu Badań Literackich.

Wie Pan, jest taka świetna korespondencyjna wymiana zdań między Marią Janion, niegdyś bardzo zdolną studentką łódzkiej polonistyki, a Tadeuszem Różewiczem, studentem historii sztuki na UJ (odmienność ośrodków łódzkiego i krakowskiego dostrzegało się w późnych latach czterdziestych gołym okiem – proszę zajrzeć do felietonów Kisiela). Było to przy okazji nagrody Nike dla autora Niepokoju, pamięta Pan, za sylwiczny tom Matka odchodzi… Profesor Janion powiedziała i napisała o tym tomie. Urywek jej tekstu zacytowała w rozmowie z Różewiczem Krystyna Czerni: „Maria Janion prawie z triumfem oznajmia, że »pan nie wierzy w zmartwychwstanie« i kropka”. Uwaga! Odpowiedź Różewicza, jej pierwsze słowa: „Co to za triumf! Ja ciągle powtarzam, że wiara jest niezwykłą łaską. Kto jest nią obdarzony, jest człowiekiem szczęśliwym”.

W tym sporze jestem cały po stronie Różewicza.

Lecz jak to odnieść do romantyzmu?

W romantyzmie nie ma ważniejszej myśli niż myśl o związaniu tego świata, świata materii, świata fenomenów widzialnych – ze światem ducha. Na tej myśli wszystko jest ufundowane. Tymczasem niemal cała współczesna humanistyka tę myśl odrzuca jako głupstwo, jako objaw kulturowej, cywilizacyjnej niedojrzałości.

Jeśli romantyzm nauczył mnie czegoś – to właśnie tego, by nie zadowalać się utartymi sądami, by nie przyjmować bezkrytycznie każdego postępowego światopoglądu, by naiwnie zapytywać, co jest „pod”, „nad”, „obok”. Pozbawiona tych pytań, literatura staje się grą o nic, jakąś trudną do uzasadnienia zabawą dla monomaniaków, którzy zamiast, na przykład, szydełkować lub zajmować się hodowlą rybek akwariowych, układają sobie ciągi ze słów.

Gdzie szukać u Pana echa tak rozumianego romantyzmu?

Proszę zestawić, powiedzmy, siedemnastą część poematu Ćwiczony z Mickiewiczowską Romantycznością i zapytać, co z tego zestawienia wynika. Proszę zwrócić uwagę na ten ciąg nazwisk: Swedenborg – Kierkegaard – Strindberg – van Gogh – Nietzsche – Celan – Anneliese Michel. I zapytać, jaka jest tu reguła kojarzenia. Czy da się te nazwiska jakoś połączyć, dostrzec linię wspólną? Proszę się zastanowić nad tym, wedle jakiego porządku stają obok siebie miejscowości Naumburg i Paryż (Boże klauny), Kopenhaga, Saint-Rémy i Klingenberg nad Menem (Ćwiczenia duchowne). I jeszcze: co łączy Edytę Stein, Paula Celana i, znacznie u nas popularniejszego niż wymienieni, Günthera von Hagensa (w Łodzi jego „wystawę” pokazywano w centrum handlowym, tam gdzie się kupuje nowoczesne meble firmy Ikea)?

Na ten zespół pytań i odpowiedzi proszę łaskawie nałożyć zagadnienie języka, rozsiane tu i ówdzie w większości wierszy, od Placów zabaw ostatecznych poczynając, zasadnicze wątpliwości dotyczące tego, co da się powiedzieć, a o czym można jedynie milczeć, czy mówimy my, czy też ktoś inny lub coś innego przemawia przez nas. Wszystkie te kwestie współczesnej humanistyki, które literatura formułuje po raz pierwszy, zrazu bardzo nieśmiało, w dojrzałym romantyzmie, a które rozwija modernizm, nicuje zaś kultura po modernizmie. Z wymienionymi zagadnieniami związane jest, to oczywiste, pytanie o jednorodny, koherentny, niepodległy podmiot – z nieco humorystycznie umocowanym, w obrębie poematu Climacus i sobowtóry, Haroldem Bloomem. A to zaledwie pierwsze piętra, bo nie jestem zdolny w pełni kontrolować żywego organizmu wiersza, który wzrasta według sobie tylko znanych reguł, i choć z autora wychodzi, do autora nie wraca i na autorze się nie kończy.

Zatem – czy jest możliwa poezja po Derridzie? A jeśli jednak jest, jaka to powinna być poezja?

Proszę Pana, co to za straszliwe pytania: jaka powinna być? Nie wiem, nie mam pojęcia. Czy to się da zaprogramować? Są różni specjaliści od programowania – i to, wbrew pozorom, nie po jednej, ale po obu stronach zasadniczego sporu o wartości, bo wierzę, że to, w czym chcąc nie chcąc wszyscy uczestniczymy – jest to kłótnia o podłożu aksjologicznym. Sam czasem formułowałem jakieś „diagnozy” i „postulaty”. Ale dziś powiedziałbym raczej tak: nic nie planujmy, niech kultura działa w przestrzeni całkowitej wolności. Jeśli chce robić z siebie idiotkę, niech robi. Jeśli chce się stroić w szaty kapłańskie, niech się stroi. Jedno i drugie są to znamiona wolności. To co bezwartościowe lub wtórne, to co nazbyt poważne i nazbyt niepoważne – odpadnie, zniknie. Nie ogłaszajmy publicznie, że kogoś nie ma, że ktoś jest niewolnikiem lub że uparcie nie chce respektować wartości bliskich jakiejś grupie. Puśćmy wolno poetów, niech wędrują samopas.

Czyli jednak Miłoszowe: „zostawcie/ Poetom chwile radości,/ Bo zginie wasz świat”.

Poniekąd tak. Nie zapominajmy jednak, w jakim kontekście podmiot Miłoszowskiej poezji, czy mówiąc prościej: Miłosz, słowa te wypowiada. Wiersz W Warszawie należy czytać łącznie z innym programowym utworem z Ocalenia – z Przedmową. A także z tekstem Strefa chroniona z tomu Ogród nauk oraz, to być może kontekst najważniejszy, z listami do Tadeusza Juliusza Krońskiego (polecam Pańskiej uwadze przede wszystkim list pisany przez Miłosza w pierwszej połowie września 1947). To wszystko składa się na trudny do rozwikłania węzeł zagadnień literackich, historycznych, politycznych i ideologicznych.

Wracając do kwestii zasadniczej: poezja po Derridzie? Zapytam Pana inaczej. Czy po Arystotelesie była możliwa literatura? A po Augustynie z Hippony? A może po Kartezjuszu już się całkiem skończyła? Ewentualnie po Nietzschem, Bergsonie lub Freudzie? Może zamilkła razem z Wittgensteinem? A może jeszcze chwilę pożyła i dopiero Adorno mógł ogłosić, że zamknęła oczy? Jak Pan sądzi?

Nawet po największej katastrofie, nawet po zagładzie wszystkich wartości – poezja uparcie szuka nowych form życia, nowych sposobów wysłowienia, nowych rejestrów. Myślę, że ogromnie często chybia, nie znajduje, udaje lub fałszywie odgrywa nie swoją rolę. Czasem takiej nie-poezji wszyscy klaszczą. Ale to już nie moja sprawa, to sprawa środowiskowych zależności i hierarchii, staram się od tego trzymać z daleka.

Nie będzie żadnych indywidualnych recept?

A, to odrębna kwestia. Oczywiście, są jakieś uwarunkowania osobnicze, jakieś predylekcje i upodobania. Najbardziej dotkliwy komentarz do mojego pisania to urywek z dzienniczka Anneliese Michel: „kiedy mówię, moje serce nie mówi wraz ze mną”. Ona zapisała tę myśl, odnosząc się do spraw duchowych, ja stosuję ją także do kultury naszych czasów. Poza tym lekcja Kierkegaarda: podmiotowość mnoga, wiele głosów, które się wzajem ucierają, uzupełniają, komentują. Praktycznie nie ma kwestii, która nie byłaby podszyta jakimś rodzajem ironii, skontrowana innym głosem.

Najbardziej ewidentny przykład – wierszyk, który lubią brać na ząb krytycy jakoś mi niechętni, by dowodzić jakim to jestem wielbicielem kiczowatej podniosłości. Nosi tytuł Głos z tyłu głowy i stanowi czwartą cząstkę poematu Climacus i sobowtóry. Wszystkie wcześniejsze cząstki są ironiczne, cały poemat poprzedzony został mottem z rozprawy Kierkegaarda o ironii. Przypominam: Duńczyk nauczył mnie, że prawda w świecie nowoczesnym uwidocznić się może tylko poprzez zderzenie kilku nawzajem uzupełniających się, komentujących i znoszących głosów. Jeden z tych podmiotów to ów „głos z tyłu głowy”.

Niby wszystko już jasne, ale ponieważ uczyłem się także od Norwida, wiem, że dla jasności przekazu trzeba niekiedy dodać jeszcze jeden element – po to, by się czytelnik nie zapomniał, by nie zaspał, by nie przeoczył tego podwójnego semantycznego dna. Stawiam więc (po tym znaczącym tytule) motto z Platońskiego Iona. To jest wczesny dialog, ale Sokrates już tu jest Sokratesem, jakiego znamy. Rozmawia z rapsodem/recytatorem Ionem i wyprowadza go w pole pytaniami o zakres jego wiedzy i zdolności. Ion skłonny jest sądzić, że skoro nauczył się na pamięć Homera, posiadł także wiedzę, bez której genialny aojd nie stworzyłby Iliady. Sokrates prędko ukazuje Ionowi głębię jego niewiedzy. Bodaj najzabawniejszą z kwestii Sokratesa postawiłem jako motto wierszyka o patosie: „A czyż i wodzem jesteś najlepszym spośród Hellenów?”. To jest podstawowy mechanizm majeutyki – doprowadzenie wnioskowania ad absurdum. Czy takie motto można zlekceważyć?

No, chyba powinno się je wziąć pod uwagę. Tylko to wymaga takiego czytania poezji, do którego chyba nie jesteśmy przyzwyczajeni; czytania niemalże naukowego – nie wiem też, czy takie właśnie czytanie jest podstawowym żywiołem poezji. Czy nie jest nim raczej rytm, jak powiedziałby Jarosław Marek Rymkiewicz? Chociaż z drugiej strony – taka poezja erudycyjna, intelektualna ma także swoją dość już długą tradycję.

W tym punkcie ujawnia się podstawowa kontrowersja między mną a Jarosławem Markiem Rymkiewiczem. Staram się podążać drogą wskazaną przez Norwida, uważam go za jednego z największych polskich poetów. Jest taka popularna formuła stosowana przez norwidologów, komunał norwidologii: „poezja myśli”. Norwid pisze w Ogólnikach: „Ty! poezjo, i ty, wymowo”, żeniąc lirykę ze sztuką retoryczną. Taki mariaż jest mi bliski, Rymkiewicz go odrzuca.

Wróćmy jednak do zagadnienia interpretacji. Od krytyka literackiego wymagam elementarnej wiedzy historycznoliterackiej i spostrzegawczości. Jest krytyczka, która przeczytała ten mój wiersz, Głos z tyłu głowy, z całkowitą powagą, widząc w nim jednoznaczną pochwałę słowa wzniosłego. Czy to zbyt wiele – domagać się od interpretatora myślenia? Analiza musi być oparta na dowodach, nie na poszlakach i motywowanych ideologicznie przed-sądach. No, ale łatwiej jest powiedzieć, że Dakowicz jest epigonem „patetycznego romantyzmu grobów i męczeństwa”. Ma się wtedy komfort: napiętnowało się osobnika niebezpiecznego, wpuściło się trochę świeżego powietrza w najbardziej zatęchły (i najciemniejszy) kąt kruchty, poszerzyło się przestrzeń nowoczesności. Najkrócej mówiąc: grupa światłych edukatorów wyłapuje dzikich, opisuje ich zwyczaje, wsadza do obwoźnej klatki i zwracając się do transformowanego społeczeństwa, powiada: nie bądźcie tacy jak oni.

A Pan nie jest „dziki”?

Oczywiście, że jestem. Trzeba mi ostrzyc czub, zabrać z rąk kamienny tomahawk (mogę uczynić krzywdę sobie i innym), nauczyć manier i języka ludzi cywilizowanych.

Zastanawiam się, kiedy się to zaczęło. Chyba nie od Teorii wiersza polskiego. No, z pewnością Łączka była już dla niektórych czytelników kamieniem obrazy.

W jakim znaczeniu?

Muszę zacząć od pewnego szczegółu. Nie naruszę chyba żadnego tabu, jeśli zdradzę, że trzy moje książki były w minionych latach czytane przez jury Nagrody Kościelskich. Zaznaczmy – z samego czytania nic nie wynika. Procedura jest taka, że poszczególni jurorzy zgłaszają książki, a Fundacja zwraca się do wydawnictw o przesłanie egzemplarzy, by wszyscy oceniający mogli się zapoznać z tekstem. No więc zwracano się do wydawców o egzemplarze Teorii wiersza polskiego, Łączki, Ćwiczeń duchownych. Nie sądzę, bym kiedykolwiek miał szansę na tę nagrodę, zresztą – nie to jest przedmiotem naszej rozmowy. Chodzi o to, że jeden z jurorów wypowiedział w gazetowym dialogu kilka zdań, które uznaję za znaczące. Był to Jerzy Jarzębski, znawca m.in. twórczości Gombrowicza i Schulza, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Indagowany przez dziennikarkę „Tygodnika Powszechnego” w roku 2014 mówił m.in.: „Mam wrażenie, że kiedy już literatura zaczyna dostrzegać, że wszystko się zmieniło, rozpaczliwie próbuje powrócić do tego, co było. Symptomatyczny wydaje mi się w tym kontekście tomik poezji Przemysława Dakowicza pod tytułem Łączka, który nawiązuje do kwatery pomordowanych przez UB na warszawskich Powązkach. Dakowicz chciałby przywrócić model Polski – Chrystusa narodów. A to nie tak. Właśnie odkryliśmy, że nie jesteśmy niewinni. I bardzo dobrze: to z gruntu niechrześcijańskie uważać się za bezgrzesznych”.

Może jest w tym jakaś prawidłowość, że Gombrowicz łajał Juliusza Słowackiego (swoją drogą nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że go Słowacki „nie zachwycał”, skoro on nawet dzisiaj zachwyca, wystarczy się dobrze wczytać) – a badacz, a więc jakiś tam – toutes proportions gardées – spadkobierca duchowy Gombrowicza, łaja Przemysława Dakowicza.

Kiedyś te słowa prof. Jarzębskiego wywołały mój gwałtowny sprzeciw. Dziś jakby więcej rozumiem, choć symplifikacja zawarta w cytowanym akapicie dotyka mnie równie mocno. Otóż – stanowczo: pisząc Łączkę, nawet przez chwilę nie myślałem o Polsce według romantycznych kategorii mesjanistycznych. Owszem, w trzech, może czterech wierszach tomu występują elementy symbolicznego sztafażu pasyjnego. One się w pewnym sensie same narzucają, są warunkiem dokonywanej przeze mnie wtórnej, pozytywnej, semantyzacji niektórych wydarzeń z drugiej połowy lat czterdziestych minionego wieku, niektórych postaw i niektórych biografii. Gdybym chciał przedstawić Polskę jako „Chrystusa narodów”, musiałbym zawrzeć w mojej książce wyraźne wskazanie, że śmierć i cierpienie służą jakiemuś dobru ponadindywidualnemu, szerszemu niż dobro społeczności polskiej. Musiałbym napisać lub zasugerować, że mamy – jako Polacy – do spełnienia misję wobec innych narodów, wobec Europy lub świata. Wiara w takie posłannictwo jest warunkiem sine qua non jakiejkolwiek koncepcji mesjanistycznej. Nic takiego nie napisałem. Dlatego nazywam kwestię prof. Jarzębskiego symplifikacją.

Po co o tym mówię? Nie przez wzgląd na siebie samego, nie po to, by się skarżyć i rwać włosy z głowy lub udowadniać własną rację kosztem racji cudzej. Historia literatury zmiażdży mnie między swoimi zębami i wypluje – jak każdego piszącego. Możliwe, że będę samą nicością – tego nigdy się nie wie. Ale jeśli wyciągnęło się naukę z lektury wiersza Norwida Laur dojrzały, pewną porcję naiwności i wybujałych ambicji zostawia się za sobą.

Jaki jest więc cel tych refleksji?

Mam na myśli pewne mechanizmy kulturowego pozycjonowania i wykluczania, przy zachowaniu wszelkich pozorów obiektywności. Chyba sam autor przytoczonych słów nie jest świadom, że są one doskonałą ilustracją jego tezy – ale nie (lub: nie tylko) w odniesieniu do krytykowanego poety, lecz (również) do samego profesora interpretującego tekst.

To znaczy?

Zaraz spróbuję to pokazać. Mam prośbę. Niech Pan, z łaski swojej, przeczyta dwa początkowe zdania z przytoczonego wywodu profesora.

„Mam wrażenie, że kiedy już literatura zaczyna dostrzegać, że wszystko się zmieniło, rozpaczliwie próbuje powrócić do tego, co było. Symptomatyczny wydaje mi się w tym kontekście tomik poezji Przemysława Dakowicza pod tytułem Łączka, który nawiązuje do kwatery pomordowanych przez UB na warszawskich Powązkach.”

Teraz niech Pan w pierwszym zdaniu wstawi w miejsce rzeczownika „literatura” rzeczownik „literaturoznawstwo”. Proszę łaskawie zapisać to nowe zdanie.

Zapisane.

Dziękuję. A teraz proszę w drugim zdaniu zastąpić słowa „tomik poezji Przemysława Dakowicza pod tytułem Łączka” słowami „wywód profesora Jerzego Jarzębskiego”, a w miejsce zdania podrzędnego przydawkowego, „który nawiązuje do kwatery itd.”, proszę wstawić inne zdanie przydawkowe, powiedzmy takie: „który nawiązuje do podstawowych kategorii polskiego mesjanizmu romantycznego”.

Jest.

A teraz proszę wszystko odczytać.

„Mam wrażenie, że kiedy już literaturoznawstwo zaczyna dostrzegać, że wszystko się zmieniło, rozpaczliwie próbuje powrócić do tego, co było. Symptomatyczny wydaje mi się w tym kontekście wywód profesora Jerzego Jarzębskiego, który nawiązuje do podstawowych kategorii polskiego mesjanizmu romantycznego.”

Pokazuję to, by podkreślić jeden fakt – rzadko dostrzegany (lub: zupełnie ignorowany) przez krytyków, którzy lubią w takich jak ja widzieć nieokrzesanych Irokezów bawiących się tomahawkiem. Oni nie dyskutują ze mną, dyskutują z moimi tekstami przepuszczonymi przez filtr własnej symplifikującej interpretacji. Przez to prawdziwa rozmowa okazuje się niemożliwa. Nie ma wymiany zdań, bo mówi tylko interpretator (i sędzia w jednej osobie). Rozmawia sam ze sobą. Przedstawia rzekome argumenty strony, którą postrzega jako stronę przeciwną, i zbija je. Do dialogu nie potrzebuje partnera. Sam pyta i sam udziela odpowiedzi. „Dyskutuje” z preparatem, ze sztucznie wykreowanym obrazem. Ten stworzony przez siebie samego obraz bierze za realnego przeciwnika ideowego.

Jednak znaczna część literaturoznawstwa jest takim dialogiem z tezami innych – zmarłych czy żywych – które to tezy samemu się wybiera, by się później z nimi zmierzyć.

Mówię o innej sytuacji. Nie o „dialogu z tezami innych”, lecz o pseudodialogu, który w istocie jest monologiem. Krytyk monologujący rozmawia co najwyżej ze stworzonym przez siebie fantazmatem. Jakoś definiuje i jakoś sobie wyobraża interlokutora, ale owa definicja i owo wyobrażenie nijak się mają do rzeczywistości. Tego rodzaju „rozmowa” jest łatwa i przyjemna. W takim pojedynku zawsze się zwycięża. Okłada się przeciwnika z wdziękiem, widowiskowo, samemu zaś przyjmuje się jedynie ciosy markowane. Publiczność na ogół nie ma o tym pojęcia. Większość z takich krytycznoliterackich harcowników również zdaje się nie zauważać prawdy. Biorą udział w ustawionej walce, ale nie dopuszczają do siebie myśli, że coś jest nie w porządku. Tak właśnie, stosując do Łączki „mesjanistyczny” klucz interpretacyjny, postąpił prof. Jerzy Jarzębski. Klucz ten nic nie otwiera. Służy wyłącznie zamykaniu. Etykietka przylepiona, causa finita – książkę można odłożyć na półkę. Nic nie naruszy interpretacyjnego bezpieczeństwa krytyka-jurora. Największy kłopot polega na tym, że nie da się rozmawiać, jeśli wciąż mówi tylko jedna strona. Aby doszło do autentycznego dialogu, powinno się dopuścić interlokutora do głosu. Jednak i to nie wystarczy – trzeba podjąć próbę zrozumienia, dotarcia do rzeczywistych intencji rozmówcy.

Kiedy to mówię, staram się pamiętać, że powyższa zasada działa w obie strony – także ja muszę być gotów na otwarcie. Choćby nie wiem jak bolało, powinienem wciąż na nowo zgłaszać gotowość do nawiązania dialogu.

Wrócę do wcześniejszej myśli – może trudno o taki dialog w ramach konwencji pisarstwa ocierającego się publicystykę. Przecież i u Pana można nieraz znaleźć miejsca – mam na myśli na przykład początkowe szkice z tomu Obcowanie. Manifesty i eseje – gdzie walczy Pan z trochę jednak stereotypowymi poglądami tzw. mainstreamu w kwestiach postrzegania patriotyzmu czy polskiej historii.

Zapewne. Nikt nie jest wolny od tej słabości, której na imię symplifikacja. Żeby nie popaść w nadmierną wygodę intelektualną, którą wyrzucam innym… Jerzy Jarzębski ma rację w jednym punkcie. Nie jesteśmy niewinni, nie jesteśmy bezgrzeszni. Wiele ciemnych spraw domaga się wyjaśnienia. Potrzebujemy uczciwej rozmowy o cierpieniach własnych, ale również o bólu, który sami zadaliśmy, o krzywdzie, którą wyrządziliśmy. Bez obsłonek. A zatem obok tomu Na nieludzkiej ziemi Józefa Czapskiego, który wyżej cenię niż Inny świat Grudzińskiego, stawiam Spowiedź Calka Perechodnika, jedną z kilku najważniejszych oraz najbardziej dotkliwych książek, jakie dane mi było czytać (książka ta powinna się znaleźć w zestawie lektur obowiązkowych, podobnie jak Czapski), i domagam się od siebie samego odpowiedzi na najbardziej palące pytania. Na koniec mówię: tak, dziedziczę cierpienia i traumy przodków. Lecz również: jestem winien – jako następca tych, którzy cierpienie zadawali, którym brakło litości i miłosierdzia.

Tu się pojawia jeszcze jedno pytanie, przed którym nie ma ucieczki: czy mam prawo pisać książki odnoszące się do wybranych epizodów z polskiej historii, nie konfrontując się z ową winą? Przecież jestem jej świadom, sumienie mi ją wyrzuca. Odpowiedź najbardziej rygorystyczna moralnie: nie, nie mam prawa. Winę mieć zawsze przed oczyma – to pierwsze zadanie pokutnika, nakaz z pogranicza etyki i metafizyki.

To jest doświadczenie, które towarzyszy mi zawsze, gdy myślę na przykład o pogromie kieleckim – wydarzeniu strasznym, nieodkupionym, a jednocześnie wykorzystywanym do cynicznej gry poglądami i udowadniania swoich racji.

Wyszła niedawno dwutomowa praca Joanny Tokarskiej-Bakir. Jeszcze jej nie czytałem, jedynie przeglądałem. Podstawowa teza: pogrom kielecki, kielecka zbrodnia nie była rezultatem sowieckiej prowokacji. Z dokumentami, które Tokarska-Bakir udostępnia, z wynikami jej badań musimy się uczciwie skonfrontować, podobnie jak z ustaleniami autorów dwutomowego opracowania Dalej jest noc, traktującego o losach Żydów na ziemiach okupowanych przez Niemców, którego lekturę rozpocząłem. W ogóle temat Zagłady wciąż mi ostatnio towarzyszy, również w wymiarze czytelniczym. Miasto, w którym żyję od dwudziestu dwóch lat, to otwarta rana. Tak je postrzegam. Mieszkam przy Więckowskiego, dawnej Śródmiejskiej, niemal codziennie przechodzę obok dawnej kawiarni „Astoria”, gdzie spotykali się członkowie grupy Jung Jidysz. Trzy minuty pieszo dzielą mnie od placu po Wielkiej Synagodze, dziesięć minut od pustego miejsca po synagodze Alte Szil i tyle samo od budynku dawnego gimnazjum Icchaaka Kacenelsona przy Zawadzkiej, dziś Próchnika 43. Zawsze kiedy przekraczam linię ulicy Północnej (a szczególnie kiedy znajdę się w okolicach dzisiejszego placu Piastowskiego i ulic Bazarowej oraz Rybnej, gdzie tuż przed rozpoczęciem tzw. Wielkiej Szpery Rumkowski wygłosił swoje najsłynniejsze, straszliwe przemówienie), odczuwam niemal fizyczny ból. Podobnie jest, gdy mijam obie dawne szkoły przy ulicy Franciszkańskiej, w których funkcjonowały niegdyś tzw. kolektywy Żydów praskich. Wśród ludzi przywiezionych z Czech były dwie siostry Franza Kafki. Historia łódzkiego getta wciąż domaga się naszej uwagi, wciąż jest nie dość obecna w zbiorowej pamięci, również w narracji literackiej.

Proszę wybaczyć, wracam jeszcze na chwilę do opinii krakowskiego badacza o książce poetyckiej Łączka, bo są to sprawy, które trzeba wyjaśnić do końca. Czy dotkliwą świadomość związaną z Szoa da się nałożyć (i trzeba nakładać) na myślenie o tym rozdziale w naszej najnowszej historii, którego znakiem jest powązkowska kwatera „Ł”? To przecież całkiem inny ból, zupełnie odmienne cierpienie. Jeśli piszę o „Łączce” na Powązkach, inny zakres tematów biorę „na warsztat”.

O tamtej Wielkiej Winie, kto wie, może zdołałbym napisać odrębną książkę, lecz – mówię otwarcie – w tej chwili nie jestem gotów na taką pracę. Bo przytłacza mnie śmierć pomnożona przez miliony, paraliżuje płacz i krzyk niewinnych – mężczyzn, kobiet i dzieci. Bo jeszcze bardzo wiele muszę się dowiedzieć. Dlatego dotychczas zajmowałem się sprawami mniejszymi. Pisałem, na przykład, o planowej, przeprowadzanej przez Niemców i Sowietów, likwidacji naszych elit intelektualnych, społecznych, politycznych w latach 1939–1949 (to w obu tomach Afazji polskiej). Czy fakt, że to czyniłem, zasługuje na potępienie?

Te dwie sprawy, dwie prace, o których Pan mówi, chyba się nie wykluczają.

No, właśnie. Mam taką nadzieję. Ufam, że żaden płacz nad grobem niewinnie zamordowanego nie zasługuje na potępienie, na krytykę. By tak pomyśleć, wystarczy oderwać się od bieżących podziałów politycznych i ideowych, wznieść się ponad doraźność. Doraźność zawsze jest uwikłana, zawsze pozbawiona dystansu wobec samej siebie – a więc krótkowzroczna. Mamy w Polsce nieszczęsny zwyczaj krytykowania się nawzajem, wytykania innym błędów, nieustannego wzajemnego pouczania się – zanim w ogóle zagłębimy się w istotę sprawy. Nie potrafimy słuchać. Jesteśmy straszliwie powierzchowni. Tylko swoje własne przekonania uznajemy za uzasadnione – odmienne zapatrywania i interpretacje dezawuujemy, skreślamy, obśmiewamy.

Dotyczy to również krytyki literackiej?

Tak. Choć wyrażając ten pogląd, generalizuję. Obaj dobrze wiemy, że każda generalizacja spłaszcza obraz rzeczywistości. Mogę mówić jedynie o własnych doświadczeniach w tej mierze.

I co Pan powie?

Zastrzeżenie wstępne: czynię to z ogromną niechęcią. A przecież kiedyś należy to wreszcie powiedzieć. Takie słowa muszą padać w przestrzeni publicznej. Może moje tutaj wyrzekania przybliżą moment zrozumienia przez obie strony, że rozmowa jest koniecznością. Bez warunków wstępnych, bez odrazy i wstrętu, bez potępiania a priori. Rozmowa – nie ciąg bliźniaczych monologów.

To możliwe do pomyślenia?

Trzeba do tego dążyć, trzeba w to wierzyć. Choć „głos z tyłu głowy” natychmiast drwi ze mnie. Mówi, że dramat układam. No, ale dobrze – do konkretów.

Justyna Sobolewska, recenzentka „Polityki”. Napisała przed dwoma laty bardzo krytyczną – opatrzoną sugestywnymi ilustracjami, między innymi wizerunkiem trupa pegaza, żrącego obrok z biało-czerwonego worka (sam się uśmiałem) – recenzję Afazji polskiej 2. Nie odbieram krytyczce prawa do bycia krytyczną – to byłby absurd. Żądam jedynie, by była precyzyjna, by nie budowała swoich recenzenckich konstrukcji jedynie na fragmentach, które wyrwie z kontekstu. By nie przykładała mi wyimkami z innych poetów, kiedy nie znajdzie wystarczająco wiele literackich kompromatów w moim własnym tekście. A jednak – niechby i to, ileż to razy w krytyce rządziły zła wola i powierzchowność (proszę sobie przypomnieć odpowiednie ustępy Beniowskiego)! Choć, muszę przyznać, niektóre tezy Sobolewskiej zręczne są, a zakończenie jej tekstu – mimo że myśl bałamutną zawiera – jawi się jako efektowne. Wszystko to niech sobie będzie, nie musimy się – poeci i recenzenci – darzyć miłością; krytyka może kopać, nawet leżącego (tutaj zastrzeżenie: takiej krytyki sam nigdy nie uprawiałem, szkoda mi było czasu i papieru). Ale, na boga Apollina, niechże pani krytyk nie czyni jednego. Niech nie wyzyskuje moich własnych wierszy przeciwko mnie – odrysowawszy je koślawo, doprawiwszy im jakąś cudzą gębę. Na nadinterpretację, na naginanie faktów do tezy z góry założonej zgody nie ma.

Jakieś przykłady, dowody?

O jednej kwestii już parę minut temu wspominałem – wierszyk o patosie, w którym interpretatorka dostrzega zaledwie pierwsze dno. Są i inne przykłady lektury symplifikacyjnej. Materiał interpretowany to poematy z książeczki Ćwiczenia duchowne. Żeby potraktować fragment dotyczący „osobowości nekrofilitycznej” z sarkastycznego poematu Wyrzygnąć jako argument wzmacniający tezę o groźnym (i żałosnym) postromantyzmie Dakowicza, trzeba nie mieć dobrej woli albo oczu. No, a część dziesiąta Climacusa i sobowtórów (ten tytuł powinien stanowić ostrzeżenie przed pochopnymi odczytaniami), będąca oczywistą grą z Bloomowską teorią „lęku przed wpływem”? Cały ten poemat pisałem po to, by wytłumaczyć (i pokazać!), jak postrzegam relację między tradycją a późną nowoczesnością i ponowoczesnością, na czym buduję swój poetycki język i jak to robię. Ale krytyczka dostrzega tu „martyrologię, powagę i naród”, dokładnie to, co odrzuca Świetlicki w cytowanym w recenzji słynnym wierszu Dla Jana Polkowskiego (Justyna Sobolewska podaje błędny tytuł, zastępując przyimek „dla” przyimkiem „do”).

Stwierdza Sobolewska: „Po 25 latach […] romantyczny »trup« wyszedł z grobu razem ze swoimi akcesoriami”. Wydaje mi się, że to nie trup romantyczny, ale krytycznoliteracki, i nie z grobu wychodzi, ale z szafy pani recenzentki. Bardzo panią proszę, pani Justyno, więcej skrupulatności, mniej fajerwerków i widowiskowości. A wtedy nie będzie nas – na wiosnę – opanowywać nieprzezwyciężalna tęskność za rzetelną krytyką literacką i prawdziwą rozmową o polskiej kulturze nowoczesnej.

Wiele jest tego rodzaju omówień Pana książek?

Niemało, niestety. Niech Pan daruje, nie mam cierpliwości, by to wszystko poddawać szczegółowej analizie. Powiem jeszcze tylko o jednym tekście, by dowieść, jak bardzo obniżył się rejestr naszych sporów o kulturę. To dla mnie przykład szczególnie bolesny. Po tym autorze czego innego się spodziewałem. Nie pomyślałbym, że to w ogóle możliwe.

Kto to taki?

Na razie cytat. Pochodzi z felietonu wydrukowanego w poznańskiej „Gazecie Wyborczej”, w którym anonsowano uroczyste obchody jubileuszu Piotra Sommera. Poeta ten, tłumacz, długoletni redaktor „Literatury na Świecie”, człowiek bardzo zasłużony dla naszej kultury, został tu przeciwstawiony grupce… no, właśnie… jak to ująć… Proszę posłuchać:

„Poetę, faceta, chłopaka, stojącego z boku widać słabo, na pierwszym zaś planie dumnie prężą się nowi wieszczowie – Wojciech Wencel, Jan Polkowski, Przemysław Dakowicz – urzędniczym kolanem wepchnięci do kanonów i podręczników. Wcale nieźli poeci, lecz niewolnicy. Jakoby są, lecz w istocie ich nie ma”.

Nigdy bym nie wymyślił, że autorem takich słów może być prof. Piotr Śliwiński.

Dlaczego?

Bo istnieje coś takiego jak etos akademicki, etos filologa. Bo w dobrym towarzystwie nie używa się pewnego rodzaju obelg. Bo każdą treść można wyrazić na kilka sposobów.

Z tym małym akapitem związane są jeszcze inne, poważniejsze sprawy.

?

Mhm, jak by to wyrazić najdelikatniej? Brak zgodności słów ze stanem faktycznym.

Zastrzeżenie wstępne: w ogóle nie odnoszę się do pozostałych dwóch poetów – nie będę tu komentował twórczości ani wyborów życiowych, zawodowych etc. każdego z nich. To by oznaczało, że daję sobie narzucić perspektywę prof. Śliwińskiego.

A zatem – punkt pierwszy: maniera łączenia niepodległych autorów w grupy. Użyję mocnego słowa: manipulacja. Rzeczywiście, trzech pisarzy o pewnych cechach wspólnych. Cecha zasadnicza: każdy z nich zajmował się wydarzeniami z naszej dwudziestowiecznej historii. Istota manipulacji polega na tym, że budując ciąg, zbiór, triadę, Piotr Śliwiński milczeniem pomija różnice.

Domagam się dowodu – gdzie i jak „prężyłem się dumnie” jako „nowy wieszcz”? Co znaczą te słowa, jakie konkretnie sytuacje poznański badacz i felietonista ma na myśli? Tylko bez ogólników proszę.

Punkt drugi: co w odniesieniu do mojej osoby oznacza słowo „niewolnik”? Jak profesor je rozumie? Jakie zarzuty ze słowem tym się wiążą?

Punkt trzeci: w jaki sposób, gdzie i kiedy „urzędnicze kolano” wepchnęło mnie do „kanonów i podręczników”? Skoro prof. Śliwiński wezwał mnie na przesłuchanie, uprzejmie zeznaję: w żadnym programie nauczania, w żadnym kanonie i podręczniku nie ma moich wierszy czy innych tekstów. Jedyny wyjątek to trzecia część podręcznika do liceów i techników pt. Lustra świata. Od jakichś pięciu lat jako kontekst Goetheańskiego Fausta jest tam wyzyskany mój tekst do piosenki Elżbiety Adamiak i Adama Nowaka pt. Trwaj, chwilo, trwaj. Tyle tylko, że żadne kolano – ani urzędnicze, ani moje własne – go tam nie wpychało, wepchnęli tekst autorzy podręcznika. Nic o tym nie wiedziałem, dopóki nie otrzymałem informacji o jakichś niewielkich tantiemach z tego tytułu. A piosenkę pisaliśmy z Elżbietą, kiedy byłem na studiach, jakieś dziewiętnaście lat temu.

Tu muszę coś dodać.

Bardzo proszę.

Bogu dzięki, że żadnemu urzędnikowi nie przyszło na myśl, by „wpychać”. Nie życzę sobie żadnej obecności moich wierszy w kanonach. Kanony kształtują się naturalnie, o miejsce w kanonach się nie walczy, nie obwieszcza się triumfalnie wkroczenia do programów szkolnych – kto tak czyni, wystawia świadectwo jedynie własnej próżności. A przy okazji: filologowi i felietoniście Piotrowi Śliwińskiemu oraz samemu sobie (ba, każdemu poecie) wpisuję do sztambucha dwie początkowe strofy przywoływanego już wiersza Norwida Laur dojrzały.

Najtrudniejsza sprawa wciąż jednak przed nami.

Co ma Pan na myśli?

Zdanie zamykające akapit uroczego felietonu, zdanie, które budzi we mnie trwogę: „Jakoby są, lecz w istocie ich nie ma”.

Dlaczego: trwogę?

A czy nie wydaje się Panu, że został w tym zdaniu zawarty jakiś fundamentalny gest anihilacyjny? Oczywiście, he-he, Kochanowski. Filologiczna sztuczka. Pełno, a jakoby nikogo – ja też lubię tę frazę, często ją przywołuję. Ale bądźmy poważni – profesor wykonał gest likwidatorski, nicościujący. Cokolwiek bym sądził o różnych poetach, nigdy nie życzę im, by zniknęli, by ich nie było. Czy takie słowa powinien wypowiadać historyk literatury czynnie uczestniczący w tworzeniu hierarchii literackich w Polsce, nominujący, oceniający, wygłaszający laudacje?

Tu się zgadzamy. Z podobnych powodów nie podobało mi się, gdy Jarosław Marek Rymkiewicz nazwał Adama Michnika „publicznym trupem”, owszem, tam była ta absurdalna sprawa sądowa, która zresztą (utrwalona w filmie Poeta pozwany) pokazuje jakąś nieludzkość instytucji w zderzeniu z człowiekiem, z poetą, który swoimi prostymi słowami dużo lepiej oddaje rzeczywistość niż robi to bezbarwny słowotok pani sędzi. Ale mimo wszystko – tak się robić nie powinno. Prawda, że tego rodzaju gesty – skreślenia, unieważnienia – od kilku lat częściej trafiają w twórców bliższych światopoglądowo Rymkiewiczowi niż Michnikowi.

W ogóle, ta retoryka: „nowi wieszczowie”, „dumnie się prężą”, „wepchnięci kolanem”, „niewolnicy” i „w istocie ich nie ma”. Czy to nie jest stuprocentowy dyskurs wykluczeniowy? Stygmatyzacja i życzenie zniknięcia? Autor przemawiający z wysokości niepodważalnej moralnej racji, zarazem prokurator i sędzia. Sentencja wyroku – potępienie i, tak to czytam, zachęta do zachowań izolacyjnych, jakby stwierdzał: „nie podawajcie mu ręki”, „trzymajcie się od niego z daleka”. Gdyby to była jedynie sprawa felietonu – dałoby się przejść na tym do porządku dziennego. Obawiam się jednak, że to ma i będzie miało jakieś ciągi dalsze, że skutkuje i będzie skutkowało jakąś polonistyką, jakimś literaturoznawstwem wykluczeniowo-anihilacyjnym. Czy stąd nie jest już nazbyt blisko do filologicznego, historycznoliterackiego totalizmu?

Proszę profesora Śliwińskiego, by odpowiedział na zadane tu pytania – ale jedynie w odniesieniu do mnie. Aby nie szukał argumentów w decyzjach życiowych i artystycznych innych twórców. W literaturze nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Nazywam się Dakowicz. I uwaga na koniec tego przykrego dla mnie, niechcianego wywodu. Odnoszę wrażenie, że Piotr Śliwiński w ogóle nie zna moich wierszy. No, może Place zabaw ostatecznych… Zdaje się, że siedem lat temu nominował je do nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Zresztą, może się mylę i nie ma powodu, by podpowiadać, że w Bibliotece Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu są wszystkie moje tomiki – Ćwiczenia duchowne, Boże klauny oraz książki wcześniejsze? Może nie ma sensu rekomendować lektury wierszy, które pozwolą jakoś odróżnić Dakowicza od innych poetów poświęcających uwagę dwudziestowiecznej historii (Jeszcze nowsze Ateny, Wersyfikacja polska, Opowieść zimowa, Elizja, Szesnastu. Poemat dygresyjny, Sen Celiny i Miłość nie umiera z Teorii wiersza polskiego oraz W Szwajcarii, Ballada o biegnących piekarzach, Zmartwychwstanie Ossendowskiego, Czesław Miłosz i Jerzy Andrzejewski piszą scenariusz i wyglądają przez okno, Spowiedź afatyka z Łączki), bo profesor je zna?

Byłoby to jednak nie bardzo na miarę cenionego krytyka poezji – aby wypowiadał się o twórcy nie znając jego dzieła. Ale dlaczego wymienia Pan akurat te wiersze?

Można w nich znaleźć kilka rodzajów ironii, autoironii i pokrewnych strategii mówienia nie-wprost. Niechaj zechce je przeczytać także pani Justyna Sobolewska, która w przywoływanej wyżej recenzji tak streszcza mój rzekomy program literacki: „Dość już relatywizującej ironii, czas na patetyczną powagę: wielkie uczucia, wielkich bohaterów, nieśmiertelne sprawy”? Pani Justynie rekomenduję na początek Niechybnie! z tomu Teoria wiersza polskiego – rzecz bardzo poważną, przepełnioną, by tak rzec, bezbrzeżnym patosem.

Chyba wreszcie możemy porozmawiać o poezji…

Tak, tak. Jeśli uważa pan, że to konieczne.

Czy nie ma Pan wrażenia, że polska poezja dzisiejsza, zarówno eksperymentalna jak i klasycyzująca, jest przede wszystkim jakimś konstruktem intelektualnym? Że z jednej strony ucieka jej z pola widzenia świat rzeczywisty, z drugiej pewne determinanty harmonii tego świata, jak struktura, rytm, melodia?

Wie pan, nie chciałbym się wikłać w uogólnienia. Będę więc mówił jedynie o moich własnych refleksjach i przeświadczeniach, na podstawie niewielkiego wycinka współczesności. Ostatnio czytam znacznie mniej poezji niż dawniej. A jednak to, co czytałem i przeglądałem w ciągu minionych piętnastu lat, daje jakąś minimalną podstawę do sformułowania poglądu o wyraźnej nadwyżce poezji, którą nazwijmy tu roboczo poezją „mózgową”. Efekt i błyskotliwość. Perspektywy lingwistyczna i socjologiczna. Znikający człowiek i kurczący się świat.

Zastanawiam się, jak ta relacja do rzeczywistości przebiega w Pana twórczości. Bo z jednej strony pełno tam historycznej faktografii czy symboliki, z drugiej – mam wrażenie – tworzą one jakąś meta-rzeczywistą płaszczyznę, jakieś symulakrum świata, „który jest”. Bo wie Pan, jak Słowacki pisał Króla-Ducha, też przecież rzecz o historii, to tam wszystko zbudował na namacalnych prawie „piorunach”, „grzmotach”, „ogniach”; żeby nie wspominać już Pana Tadeusza, gdzie – jak pisze Krasiński – „wszystko z taką prawdą oddane, z taką prostotą, że aż strach bierze”. A u Pana ta namacalność świata chyba gdzieś się nieco gubi.

Z tym, co pan mówi o Królu-Duchu, musiałbym dłużej dyskutować. Natomiast Pan Tadeusz jest rzeczywiście jedną z ostatnich książek, w których nie wątpi się w istnienie rzeczywistości oraz w możliwość restytucji utraconego świata poprzez słowo. Owa rzeczywistość objawia się u Mickiewicza w dwóch porządkach – mimetycznym i symboliczno-metafizycznym.

A my? Przez lata prowadziłem wewnętrzną dysputę z rozpoznaniem Miłosza z Ziemi Ulro. Miłosz posługiwał się terminem „erozja wyobraźni religijnej”. A to jest termin nieadekwatny wobec naszego doświadczenia. Miłosz wyszedł z prowincji litewskiej, potem przez lata żył w relatywnie konserwatywnej kulturze amerykańskiej, w obrębie której pielęgnował swój sceptyczny i heretycki chrystianizm (trochę katolicki i trochę protestancki). My, nawet tu, w Polsce, w ostatniej dekadzie dostaliśmy się w orbitę kultury całkowicie zdechrystianizowanej, multimedialnej, symulacyjnej. Nie jest przypadkiem, że w Precesji symulakrów Baudrillard poświęca uwagę także wyobraźni. Jako poeta, jako uczestnik współczesnego dialogu kulturowego nie mogę udawać, że nie dostrzegam tych procesów.

Skoro już jesteśmy przy nazwiskach współczesnych proroków, na chybił-trafił: Baudrillard, Derrida, Deleuze, Lyotard… Nasi literaturoznawcy bardzo lubią te wszystkie imaginaria pojęciowe. No, nie udawajmy, że nie przejawiam żadnej skłonności w tym kierunku… W kontekście symulakrów i symulacji proszę zajrzeć do szóstej części Ćwiczonego, w ogóle cały poemat poświęcony jest owemu splotowi zagadnień: języka, rzeczywistości, metafizyki, wiary. Podobnie w Wyrzygnąć (podtytuł: Traktat o całości). A schizoanaliza, a kłącze, a para pojęć: krytyka i klinika? Wszystko to Pan u mnie znajdzie – oczywiście, przede wszystkim w „schizofrenicznym” dyptyku Boże klauny/Ćwiczenia duchowne. Nawet Teoria wiersza polskiego jest projektem rizomatycznym…

I po lekturze tych wszystkich Francuzów wierzy Pan jeszcze chociaż w skrawek bezdyskusyjnie istniejącej rzeczywistości?

Po drugiej stronie tego wszystkiego jest świadomość, że niemal każdą z uprzywilejowanych koncepcji filozoficznych współczesności dałoby się uznać za rodzaj „nakładki”. Nakładki na co? Na nicość? Co jest niżej, pod spodem? Ten oszalały świat jest moim światem, bo nieustannie rozbija (i na powrót scala) moją świadomość, a ja, nie odrzucając żadnego z języków (imaginariów pojęciowych), którymi chcąc nie chcąc mówię (organizuję przestrzeń wyobrażoną), próbuję pozostać chrześcijaninem, próbuję ocalić moje pierwotne – rodzinne, biograficzno-historyczne, może nawet, o zgrozo!, etniczne – zakorzenienie. Ale, wbrew własnej woli (?), rozpadam się na kawałki i z tej fragmentacji, z tego rozproszenia nie potrafię się pozbierać.

Pan dużo czerpie w swojej poezji z poetyki Eliota. Ale czy to się da pogodzić – uprawianie żywej, stojącej blisko rzeczywistości literatury – z klasycystycznym, intelektualnym wierszem Ziemi jałowej? Oczywiście, nie podważam tu wybitności poematu Eliota, chodzi mi jedynie o wskazanie, że to, co on mówi, można powiedzieć tylko raz, bo to jest punkt dojścia pewnej tradycji – a później trzeba ruszyć dalej.

Mnie do Eliota wciąż na nowo zbliża pragnienie pogodzenia tych dwu perspektyw kulturowych – przed i po schizofrenicznym kryzysie (o którym piszę szerzej w Nowoczesności schizofrenicznej, zbiorze „notatek do nienapisanego eseju” z książki Obcowanie). Jeśli tak na to spojrzeć, to nie ma dokąd ruszać – tkwi się w szczelinie, w klinczu idei, obrazów, opisów świata. A Eliot w Ziemi jałowej wcale nie jest klasycystą, Pan się myli. Eliot jest klasycystą w deklaracjach programowych. Wiersz The Waste Land to na wskroś nowoczesny wiersz awangardowy, zapowiadający poezję, którą znamy z ostatnich dziesięcioleci. Może nieco inaczej rzecz przedstawia się w Czterech kwartetach – nie wiem, musiałbym to głębiej przemyśleć.

Wie Pan, od dobrych kilku lat bardziej nawet niż ostateczna, Poundowska redakcja Ziemi jałowej, interesuje mnie pierwotna wersja tekstu, owo „robienie policji na różne głosy”. Nie daje mi spokoju pytanie, co jest literaturą prawdziwą – to pierwsze czy to drugie? I na ile głos, który czytelnik bierze za głos autora, jest naszym własnym głosem? Owszem, to najbanalniejsze zagadnienia teorii literatury – trochę wstyd do nich wracać. W Ziemi jałowej jeszcze ciekawsze od tekstu są szczegóły biograficzne. Mniej więcej wtedy, gdy pracował nad poematem, Eliot cierpiał na abulię, waliło mu się życie osobiste (relacje z Vivien, choroby Vivien), jeździł na psychoterapię do Szwajcarii…

Ale jak to się ma do poezji?

No, właśnie. Objective correlative, New criticism, Hamlet i jego problemy… Cytuję w przekładzie Heleny Pręczkowskiej: „Wyrazić uczucie w formie artystycznej można, tylko znajdując korelat obiektywny, a więc zestaw przedmiotów, jakąś sytuację, jakiś ciąg wydarzeń, które powinny stać się formułą tego właśnie konkretnego uczuciowego stanu, skutkiem czego przywołanie faktów o charakterze zewnętrznym, które wyczerpać się muszą w doznaniu zmysłowym, przywoła również odpowiedni stan uczuciowy”.

Mimo wszystko wciąż zajmuje mnie pytanie o tę psychoterapię Eliota, a przy okazji o inne sprawy, o innych ludzi, o inne biografie.

Na przykład?

Szalony król Ludwig II Wittelsbach, boży klaun Niżyński, wariat Nietzsche, obłąkaniec van Gogh, stuknięty Swedenborg, monomaniak Kierkegaard, paranoik Strindberg, a jeszcze histeryczne panie: Vivien Eliot i Celina Szymanowska-Mickiewiczowa. Tylko o pierwszym z wymienionych nigdy nic nie napisałem – to się zmieni. Wszyscy siedzą w mojej głowie i po tylu latach wciąż domagają się uwagi.

Te deklaracje wskazują, że literacko coś jednak z Pana jeszcze będzie.

Tak Pan myśli? Przyszłość wszystko zweryfikuje.

Jedno nie ulega wątpliwości. W centrum każdego zagadnienia, które zajmowało mnie i zajmuje jako odbiorcę kultury, stoi jakaś biografia, jakaś osoba. Bo nic się nie zmieniło od pierwszego roku filologii klasycznej, a następnie polonistyki – życie zawsze idzie przed literaturą i życie zawsze po niej następuje. Najpierw ono, potem konstrukcje ze słów.

Humory

Wakacje wyobrażone (Z życia redakcji)

Wraz z pojawieniem się w naszym piśmie działu ekonomicznego – wiele rzeczy uległo zmianie. Dowiedzieliśmy się między innymi, że pojęcie dziury budżetowej stosuje się, owszem, do państw, ale nie do pism społeczno-kulturalnych, gdzie lepsze zastosowanie ma przysłowie: „Z pustego to i Salomon nie naleje”. Zresztą nieraz przecież testowała owo przysłowie w dosłownym sensie rozrywkowa grupka z działu Społeczeństwo, gdy po spotkaniu komitetu dobierała się do barku. Usłyszeliśmy także opinię, iż zeszłoroczny wyjazd wakacyjny tak nadszarpnął finanse naszego pisma, że w tym roku pod żadnym warunkiem podobny wyjazd nie będzie możliwy. Co prawda pojawiły się nieśmiałe głosy protestu, w których prym wiódł Wiktor z działu Wiara, skądinąd – według złośliwych – główny odpowiedzialny za owo zeszłoroczne nadszarpnięcie. Redaktor działu sportowego (co do którego nikt już nie pamięta, w jakich okolicznościach dołączył do Redakcji; był to chyba jednak ów szczęśliwy wypadek, nie pierwszy w naszej historii i, miejmy nadzieję, nie ostatni, gdy literówka w adresie mailowym kieruje wiadomość właśnie tam, dokąd chce ją dostarczyć przeznaczenie), redaktor ów dał więc soczystym acz zwięzłym mailem wyraz swojemu rozczarowaniu faktem, iż nie dojdzie do skutku coroczny wyjazdowy turniej plażowej piłki siatkowej. Jego smutek należy rozumieć w świetle faktu, że ów turniej był prawdopodobnie jedynym powodem, dla którego co roku tuż przed wakacjami na chwilę wychodził z ukrycia, odpisywał na jeden jedyny mail i stawiał się na miejscu zbiórki, starszy o rok, ale z tym samym poczciwym wyrazem twarzy, z piłką i nieodłączną zgrzewką browara. Przypominano sobie potem o tej zgrzewce przy okazji wyborów naczelnego, a wspomnienie to zapewniło poczciwcowi niejeden głos. Wracając jednak do tegorocznych rozporządzeń: zrozumieliśmy, że wyjazdu nie będzie. Trzeba było wymyślić alternatywę, bo trudno przecież przeżyć w mieście lato, gdy wszyscy dookoła zażywają wczasów. „Od czego mamy nasze horyzonty intelektualne?” – zagadnął jednego razu redaktor naczelny, który jakoś częściej zaczął pojawiać się w redakcji, odkąd dział ekonomiczny stwierdził, że w każdym porządnym piśmie redaktor naczelny jest sowicie wynagradzany, a już najlepiej jest wtedy, gdy ustali się stawkę godzinową. „Nie wyjedziemy, ale udamy się w podróż” – powiedział niczym wyrocznia w Delfach, mając na „horyzoncie” być może oszczędności, a więc i swoją sutą pensyjkę. „Udamy się w podróż literacką. Po krainach prawdziwych i wyobrażonych” – słysząc to zaczęliśmy się zastanawiać, czy redaktor zbyt dużo czasu nie spędził w upale. „Dla pisma będzie to z korzyścią. Od dawna wiadomo, że podróże rzeczywiste niewiele człowiekowi dają (tu dział turystyczny sarknął z pogardą i wyszedł), a taka podróż wyobrażona – kto wie, gdzie nas może zaprowadzić”. „Naczelnego – mruczał pod nosem Wiktor z działu Wiara – zaprowadzi może w złote góry, i to wcale nie wyobrażone”. Adresat złośliwości zbył uwagę wyższościowym milczeniem, patrząc tylko po obecnych, żeby się upewnić, że pamiętają zeszłoroczne wakacyjne dokonania działu Wiara. „Gdzie zatem będziemy jechać, drodzy redaktorzy?” – podjął na nowo naczelny – „cała literatura stoi przed nami otworem”. Kajtek z działu Krakowska Młodzież zaproponował wówczas jako przedmiot literackiej podróży wiersz Świetlickiego „Finlandia” ze sławnym wersem „Nigdy nie będzie już takiego lata”, ale gdy dojechał do zwrotki „Reprezentacja naszego kraju nie będzie miała takich wyników. Już nigdy”, słowa nagle utknęły mu w gardle, a w pokoju zapanowała na długie minuty niezręczna cisza. Wreszcie odezwał się redaktor działu Kultura, który w upalne dni zamienił tweedy na jasne płócienne marynarki, a pod szyją rozpiął dodatkowy guzik koszuli. On to, flegmatycznie i wolno, z jakąś nutką dekadencji powiedział: „proponuję państwu, podróż śladami hrabiego di Lampedusy; epopeję upadku cywilizacji (tu wskazał palcem na siebie jako ostoję owej cywilizacji), gaśnięcia kultury (znów wskazał na siebie), w entourage’u (przez salę przeszedł poszum zakłopotania i próśb o wykreślenie słowa ze stenogramu) gorącej sycylijskiej rzeczywistości (podwinął rękawy, uwypuklając swoją nienaganną opaleniznę)”. Koleżanka z działu Lewica demonstracyjnie spuściła głowę. „To pomysł wcale dobry – ratował sytuację naczelny – ale czemu szukać tak daleko? Czemu nie Wilejka, kresy Konwickiego? Zanurzmy się w ten sen, w przyrodę”. Na twarzach potęgowało się rozmarzenie. „Chodźmy od chałup do chałup, gdzie się jada świeży ser z czarnym chlebem i przepija bimbrem”. Marzono jeszcze intensywniej, poruszył się nawet Wiktor z działu Wiara, który wpadł w rodzaj poetyckiego delirium: „Chodźmy nad rzeki, gdzie nagie ciała młodych dziewcząt, gdzie bucha od namiętności… a świat cały roztapia się w erotyzmie”. Nieczyste marzenie statecznego na co dzień Wiktora, tak wprost wyrażone, wywołało ogólne zakłopotania. „Wpiszmy to do marszruty naszej wyobrażonych wakacji i kończmy już ten komitet” – stwierdzono chóralnie, w pośpiechu, może z obawy, że zaczęta nieopatrznie podróż popchnie nas w jeszcze inne rejestry literatury i… życia.

Rebus

7

Krzyżówka

krzyzowka7

Poziomo  
1. Wiele myślał o duchu praw.
2. Klemens – filozof, Jerzy – pisarz, Józef – politolog.
3. Broni, targowy, ewentualnie wielki placek.
4. Kategoria pojemniejsza od biathlonu.
5. „Cisza!” ciszej.
6. Bohater Świętoszka Moliera i Dożywocia Fredry.
7. Był nim człowiek w  powieści Chestertona. Dzień jest nim raz w tygodniu.

Pionowo 
1. Wychowanek Blachnickiego lub entuzjasta wody na pustyni.
2. Niebieska SDM-u.
3. Brakujejej.
4. Litera na trzy litery.
5. Kucharz w Londynie lub odkrył Hawaje.
6. Drwi.
7. Sowiecki bikiniarz, ma styl.
8. Pisał o ciężkich czasach i wielkich nadziejach. Po angielsku.

Hasło

krzyzowka7_haslo

Jak zawsze na osobę, która jako pierwsza prześle na adres redakcji poprawne rozwiązanie, czeka nagroda. Ostatnio poprawne rozwiązanie nadesłała pani Katka. Gratulujemy!

Ankieta Sumy

„Te nadęte dyskusje, ankiety «Znaku» i «Więzi»…” – wspominał kiedyś dawne czasy Andrzej Horubała. Choć „Znak” i „Więź” oczywiście nadal istnieją, postanowiliśmy po swojemu wrócić do niesławnej tradycji ankiet, tworząc ankiety „Sumy”. Tym razem pytanie brzmi:

Czy warto chodzić do szkoły?

Wbrew szlachetnej zasadzie „Nic o nas bez nas” pytanie skierowaliśmy nie do tych, których ono w rzeczywistości dotyczy – młodzieży szkolnej – lecz do osób nieco starszych, które szkołę mają już za sobą. A więc warto było czy nie warto? Może lepiej, by kolejne pokolenia siedziały w domu albo hasały po świecie? Może by kształciły się przy pomocy rodziców lub telefonu? A jeśli jednak warto do szkoły chodzić – to dlaczego? I do jakiej?

W ankiecie udział wzięli:

Agnieszka Piskozub-Piwosz,

Andrzej Badek,

Marcin Kędzierski,

Piotr Suskiewicz,

Jarema Piekutowski,

i myśmy (redakcja) wzięli, w osobie Marcina.

Zapraszamy wszystkich czytelników do dalszej dyskusji (redakcja@pismosuma.pl).

*

Agnieszka Piskozub-Piwosz

Pytacie, czy warto chodzić do szkoły, a ja dałam się złapać na haczyk i obiecałam odpowiedzieć.

Temat rozgrzał mnie do czerwoności, toć szkołą zajmuję się na co dzień na kilka sposóbów: jako mama uczennicy, jako nauczycielka, jako współtworząca krakowską fundację Przestrzeń, zajmującą się tworzeniem edukacyjnej alternatywy… Napisałam kilka wersji odpowiedzi, myślałam nad każdą z nich dniami i nocami. Mogę powiedzieć o szkołach wiele. Wylać nad nimi wiadro łez, pocieszyć siebie i innych dobrymi przykładami zmian, pokazać, jak różnie można podejść do tematu szkoły i miejsca w niej ucznia…

Złości mnie temat ankiety, gdyż pytanie: „czy warto chodzić do szkoły?” jest za trudne. I chyba po prostu błędne! Nie stoi za nim bowiem realna alternatywa. Pytanie, czy coś warto, powinno za sobą pociągać wolność do decyzji, że czegoś nie będzie się robić…

Tymczasem zbyt wiele w szkole zależy od tych, którzy nie muszą do niej chodzić, a zbyt mało od tych, którzy temu obowiązkowi podlegają. Owszem, różnorodność placówek i podejść jest coraz większa, troskliwi rodzice zwykle mogą znaleźć dla swoich dzieci szkoły „wystarczająco dobre” (bo idealnych, podobnie jak matek, nie ma). A jednak ciągle uczeń jakąś formę edukacji w określonym okresie życia odbyć musi (nawet jeśli realizowaną w ramach edukacji domowej), pewną podstawę programową się mu narzuca, w ogromnej większości placówek nie zależy od niego ani z kim pracuje, ani w jakim tempie, ani nad czym; a tym bardziej w jakich godzinach działa szkoła, kto z dorosłych sprawuje nad nim opiekę, kto decyduje o tym, co mu wolno, a czego nie – także poza szkołą, bo przecież obowiązkowe prace domowe zadawane w większości szkół organizują czas ucznia także poza budynkiem szkoły.

Są nieliczne wyjątki i istnieje cała skala gradacji tej edukacyjnej heteronomii. To dobrze. Zmiany przychodzą, a jednak nie daje mi spokoju, że w tak fundamentalnej jak własny rozwój kwestii, miliony młodych ludzi w naszym kraju (i miliardy poza nim) zależą od decyzji innych osób. Choćby decyzje o reformach wieku i struktury edukacji. Zmiany w podstawie programowej. Ale i codzienne kwestie jak oceny, czas wyznaczony na zdobycie danych umiejętności, narzucanie zakresu tychże. Jedyna ucieczka to bierna agresja (często autoagresywna przy okazji). Nauczyciele i władze oświatowe mogą odhaczać kolejne elementy podstawy programowej, które „zostały zrealizowane”, a uczeń może tak czy siak nic z nich nie skorzystać.

A przecież mogłoby być tak bardzo inaczej! Widzieliście kiedyś pasję ludzi, którzy uczą się tego, co chcą i czego potrzebują? Wytrwałość i koncentrację tych, którzy sami wyznaczyli sobie zadanie? Odwagę tych, którzy nie boją się popełniać błędów? Pomysłowość ekspetymentatorów? W edukacji alternatywnej, zwłaszcza tej oznaczanej przymiotnikiem „wolna”, dorosły ma zaszczyt niemal za każdym razem doznać objawień co do tych często zapominanych praw i czerpać z energii swoich młodych przyjaciół.

Skupiłam się głównie na tym aspekcie wolnościowym, gdyż z nim kojarzy mi się pytanie, czy warto. Z drugiej strony nawet ta edukacyjna wolność nie jest wystarczająca do tego, by mieć pewność, że szkoła buduje danego człowieka; nie chroni sama w sobie na przykład przed trudnościami w relacjach. Dla mnie szkoła to miejsce, gdzie – ze względu na regularność i długość przebywania – dzieje się w relacjach ogromnie dużo. Można to przegapić, skupiając się głównie na edukacji i dyscyplinie (nawet wyrażanej w modnych kontraktach). A jednak wszyscy kształtujemy siebie w tych częstych spotkaniach, wspólnej pracy. Są wspaniali nauczyciele, wspaniałe samorządy, rady rodziców; niektóre szkoły wprowadzają elementy empatycznej komunikacji i podobne narzędzia. Mimo to na wielu poziomach szkoła może być dla ucznia wielkim wyzwaniem, trudem i nie tylko warto, ale trzeba o tym pamiętać, aby nie tylko tworzyć super szkołę własnego pomysłu, ale autentycznie dbać o potrzeby wszystkich członków tej społeczności.

Zauważyliście, jak często nauczyciele zmieniają miejsce pracy? A uczniowie? Owszem, zdarza się, że również zmieniają szkoły, opiera się to jednak na decyzji rodziców. Czasem z powodu braku łaski mogą miesiącami czy latami tkwić w grupie, która im nie sprzyja, pod „opieką” osoby niedojrzałej emocjonalnie, przemocowej… Coraz więcej uwagi poświęca się przemocowym sytuacjom w przedszkolach, mam tymczasem wrażenie, że umyka nam ogromny obszar przemocy psychicznej w szkole, zarówno w relacjach między uczniami, jak i między nauczycielami a uczniami. Przywykliśmy do niskiej jakości stosunków. A tak wcale być nie musi.

Czy zatem warto chodzić do szkoły? Byłoby cudownie napisać „tak”. I naprawdę, zaręczam, w wielu wypadkach warto. Chylę czoła przed wszystkimi, którzy codziennie czynią wysiłki, by szkoła była przyjazna, ciekawa, budująca.

Nie mamy jednak na to gwarancji ani prostych sposobów dopilnowania, czy na pewno dla danego dziecka w danym momencie życia jest tam „wystarczająco dobrze” poza byciem ze swoim dzieckiem w bliskiej i dobrej relacji i w odwadze stawiania czoła trudnym wyzwaniom. To ogromnie ważne zadanie bywa także bardzo trudne i tu z całą pewnością mogę napisać: „warto nie być w tym samotnym; warto szukać przyjaznej społeczności – szkolnej albo innej”.

*

Andrzej Badek

Pytanie, które stawiacie, jest bardzo przewrotne i można do niego podejść na kilka sposobów. Na tym poziomie najbardziej elementarnym – Tak, warto, bo uczymy się czytać, pisać i liczyć, a zatem uzyskujemy potencjał dostępu do ogromnych zasobów całych wieków ludzkiej mądrości i zdobywamy istotne podstawowe narzędzia, które mogą nam pomóc w pracy. Choć z punktu widzenia Europejczyka (czy szerzej mieszkańca Cywilizacji Zachodu) powyższe wydaje się banalne, to przestaje takie być po odwiedzeniu wielu krajów Afryki czy Azji. Wówczas naprawdę możemy docenić, jak wiele kapitału intelektualnego ma każdy z nas.

Warto również z innego powodu. Szkoła to świetne miejsce, żeby poznać ludzi. I to ludzi z naszego pokolenia, w naszym wieku lub nieznacznie od tego wieku odbiegających. To stwarza możliwości zawierania przyjaźni lub chociaż sojuszy, które potrafią trwać latami. Daje też dużo możliwości samorozwoju poprzez wzajemną symulację i motywację. Nie mam wątpliwości, że wybór takiego liceum jakie wybrałem przyczynił się w znacznej mierze do ukształtowania mojego obecnego charakteru.

Z drugiej strony sam poprzedni akapit porusza pewien problem, z którym, jak sądzę, współczesny system kształcenia będzie musiał się prędzej czy później zmierzyć. Jest to unifikacja i segregacja ludzi. Mam tu na myśli bezwzględny podział uczniów ze względu na wiek i wymaganie od każdego dokładnie tej samej partii materiału. Jeśli przyjrzymy się temu bliżej, to łatwo odkryjemy, jak bardzo absurdalna jest ta koncepcja, choćby ze względu na wręcz gigantyczne różnice w rozwoju ludzi. Nasze ciała i umysły różnią się w tak dużym stopniu, że cele stawiane przed nami powinny być dostosowane indywidualnie, nigdy zbiorowo. Oczywiście, w tej chwili można napisać o tym, że to rola rodzica, nie nauczyciela oraz że ten drugi jest postawiony w sytuacji bez wyjścia przy ogromnych klasach i limicie czasowym. Częściowo jest to prawda, ale i pułapka, która stanowi dla wielu pretekst do zrzucenia z siebie odpowiedzialności. Rozumiem, że nie wszystko zależy od pedagoga, ale dzieci (szczególnie w okresie szkoły podstawowej) spędzają z nauczycielem tyle czasu, że ten ma okazję je dobrze poznać.

Ta unifikacja, o której wspominałem wcześniej jest dla mnie już całkowitą tragedią. Wszyscy mamy ten sam zestaw lektur, te same zadania z matematyki, a przecież żyjemy w epoce, która jak nigdy wymaga od nas indywidualizmu i oferuje możliwości personalizacji wielu aspektów naszego życia. Tutaj spotykam się często z argumentem, że szkoła ma za zadanie wpoić nam podstawy. Tylko kto i na jakiej podstawie rości sobie prawo do ustalenia listy obiektywnych podstaw, które ma znać każdy w XXI wieku, gdy codziennie generujemy postęp w tylu dziedzinach, że granica owych „podstaw” rozszerza się niemiłosiernie. To już nie jest XIX wiek, kiedy znajomość kilku języków i wykształcenie na uniwersytecie dawało narzędzia do tego, żeby śledzić postępy w każdej możliwej dziedzinie od medycyny po astronomię.

A sam dobór listy szkolnych zagadnień jest dla mnie dość niezrozumiały. Miesiąc temu na maturze podstawowej z języka polskiego pojawiła się znów „Lalka”. Lekturę tę sam przeczytałem w liceum z przyjemnością, natomiast zacząłem się zastanawiać, czy treść tej powieści jest naprawdę z punktu widzenia współczesności na tyle istotna, że każdy Polak w XXI wieku musi ją znać. Przecież od czasu, gdy Bolesław Prus chodził po świecie zmieniło się niemalże wszystko – forma pracy, transportu, komunikacja międzyludzka, ubiór. Od tego czasu nastąpiła emancypacja kobiet, przeżyliśmy 2 wojny światowej, weszliśmy w posiadanie dostępu do Internetu, telefonu komórkowego i wylądowaliśmy na Księżycu. „Lalka” z pewnością oferuje ciekawą lekcję historii na temat życia naszych przodków, ale czy jej przekaz jest tak uniwersalny, że znajomość działa warunkuje uzyskanie średniego wykształcenia? Czy podobnej problematyki nie porusza żadne wpsółcześniejsze dzieło literackie, które będzie równocześnie znacznie bardziej zrozumiałe dla licealisty w 2018 roku? Miałem nawet taka futurystyczną wizję społeczeństwa dalekiej przyszłości, gdzie życie i świat wyglądają już całkowicie inaczej, a w jakiejś nowoczesnej sali na przyszłościowej wersji tabletu pojawia się na maturze pytanie o interpretację nieśmiertelnej postaci Wokulskiego.

Na koniec wspomnę o aspekcie czysto praktycznym. Dzisiejsza szkoła rzadko oferuje pomoc w zdobyciu umiejętności cenionych na rynku pracy. Mówię tu zarówno o twardych umiejętnościach, jak i tych miękkich typu praca w zespole. Ambitny uczeń musi się ich uczyć raczej mimo szkoły. Pod tym względem w ogóle straszne dla mnie jest, jak wiele czasu szkoła zajmuje. Przez 5 dni roboczych spędza się w niej po około 7-8h. Sprawia to, że cenne dla uczniów umiejętności, które nie są przekazywane w szkole muszą przyswajać po lekcjach, niekiedy osiągając tym samym taką sumaryczną liczbę godzin tygodniowej pracy, której nie powstydziłby się ciężko pracujący robotnik i to z czasów zanim powstało sformułowanie „bezpieczeństwo i higiena pracy”. Doskonale pamiętam, że udział w kołach naukowych, dodatkowych zajęciach z języków i inne aktywności tak doskonale wypełniały moje życie licealne, że dom służył jedynie za miejsce do spania, a obecne studia medyczne są w porównaniu do tego długotrwałymi wakacjami.

Mówiąc już o studiach (choć to zupełnie inny temat) to z punktu widzenia medycyny jestem na dość specyficznej pozycji kogoś, kto musi ukończyć studia, żeby móc uprawiać zawód lekarza. Niezależnie od programu studiów i tego, czy są one dobrze zaplanowane; zwyczajnie nie ma innej drogi. Zacząłem natomiast obserwować, że w innych zawodach, gdzie nie wymaga się dokumentu, który daje prawo, żeby je wykonywać, moi znajomi rzadko decydują się kontynuować studia powyżej pierwszego stopnia i zwyczajnie idą do pracy lub doszkalają się na kursach. A to już daje mi do myślenia w temacie ich sensowności. Zwłaszcza, że w sensowność decyzji tych znajomych, o których piszę nie mam żadnych podstaw wątpić.

Trudno zatem określić, jak to z tą szkołą jest. Na pewno stoję bardziej po stronie sceptyków niż zwolenników jej współczesnej organizacji i jestem zwolennikiem istotnych reform w tej dziedzinie. Zakończę refleksją Pani Marii Mach z Krajowego Funduszu na Rzecz Dzieci, która zasugerowała kiedyś, że być może jesteśmy na tym etapie rozwoju, na którym trzeba się pogodzić z tym, że kanony wiedzy przestaną obowiązywać i już nie będzie można mieć pewności, że człowiek wykształcony będzie znał przykładowo twórczość Mickiewicza. Wówczas rozmowa będzie na pewno bardziej wymagająca, bo będziemy wymieniać ze sobą nawzajem nasze myśli i refleksje z nadzieją, że zainteresują drugą osobę. Jeśli tak, rozmowa potoczy się dalej, a jeśli nie to będziemy musieli albo ją zakończyć albo zmienić temat.

*

Marcin Kędzierski

Stwierdzenie, że kryzys roku 2008 ze wszystkimi jego odsłonami stanowi pewną cezurę w najnowszej historii świata trąci banałem, ale jednocześnie nie oddaje w pełni skali zmian, które przechodzimy. Trudno je nam sobie wciąż wyobrazić, bo jesteśmy ich częścią. Co więcej, dotykają one bardzo wielu wymiarów. Najważniejszym z nich jest w moim odczuciu rewolucja technologiczna. Tak jak pierwsza rewolucja przemysłowa zburzyła ówczesny świat, tak i czwarta rewolucja przemysłowa, której jesteśmy świadkami i uczestnikami, zmusza nas do przemyślenia całej naszej rzeczywistości na nowo. Kryzys demokracji liberalnej i nowe formy ustrojowe, tzw. secular stagnation i automatyzacja, wreszcie zmiana modelu komunikacji i relacji międzyludzkich – tego wszystkiego doświadczamy już dziś. Nie sposób stwierdzić, czy zmiany, w obliczu których stajemy, będą zmianami na dobre. Z pewnością dla jednych będzie to fala wznosząca, dla innych jednak zmiany mogą się okazać tsunami.

Głównym czynnikiem, który będzie decydował o tym, po której stronie fali się znajdziemy, jest edukacja. Nie było przypadkiem, że głównymi beneficjentami pierwszej rewolucji przemysłowej były te państwa, które jeszcze przed jej rozpoczęciem na dobre wprowadziły edukację powszechną. Problem w tym, że tradycyjny system szkolny, który świetnie odpowiadał ówczesnym wymaganiom, nie przystaje do wyzwań związanych z nadejściem czwartej rewolucji przemysłowej.

  1. Siedem grzechów głównych współczesnej edukacji

Po pierwsze, system lekcyjny, który służył przystosowaniu uczniów do pracy w zakładach przemysłowych, nie odpowiada charakterowi dzisiejszej i przyszłej aktywności zawodowej. Po drugie, model „klasowy” (podział uczniów na kilkudziesięcioosobowe klasy) nie uwzględnia jednostkowych cech uczniów, uniemożliwiając odkrycie ich unikatowego potencjału. Dodatkowo, inaczej rozumiany model klasowy (podział treści edukacyjnych na poszczególne przedmioty) nie pomaga uczniom w rozwiązywaniu coraz bardziej złożonych problemów. Po trzecie, oparcie edukacji o zapamiętywanie faktów w dobie ogólnodostępnego internetu jest marnowaniem czasu. Po czwarte, w dobie robotyzacji nawet nastawienie się na kształcenie umiejętności też trąci anachronizmem. Po piąte, cały system formalnej edukacji skoncentrowany, także w wymiarze finansowym, na pierwszych kilkunastu latach życia, skutecznie osłabia zdolność do stworzenia efektywnego systemu edukacji nieformalnej i pozaformalnej. Po szóste, paradoksalnie, wprowadzanie nowych technologii do edukacji skutkuje upodobnieniem nas do robotów, z którymi na końcu i tak musimy przegrać. Po siódme wreszcie, rezygnacja z funkcji wychowawczej „edukacji” sprawia, że brakuje nam dziś elit zdolnych przeprowadzić nas przez wyzwania współczesności.

  1. Edukacja XXI wieku

Tworzenie jakiejkolwiek polityki zawsze jest kolonizowaniem przyszłości, której nie znamy. Co więcej, w przypadku edukacji mowa tu o przeszłości odległej nie o rok czy dwa, ale o lat 50, kiedy dzisiejsi absolwenci zaczną przechodzić na jakąś formę „emerytury”. Dlatego myśląc o reformie systemu edukacyjnego trzeba mieć odwagę do proponowania odważnych pomysłów. W debacie pojawia się ich bardzo wiele, trudno się do wszystkich odnieść. W pierwszej kolejności wspomniana odwaga myślenia powinna przejawiać się jednak w rezygnacji z instytucji szkoły w jej dzisiejszym kształcie. Kształcenie musi bowiem funkcjonować w ramach hybrydowej nie-struktury, w której ważną czy wręcz kluczową rolę odgrywać powinni rodzice. Trzeba jasno stwierdzić, że współcześni rodzice są zupełnie nieprzygotowani do podjęcia takiej roli. Zważywszy jednak, że ponieważ w związku z automatyzacją produkcji powinni oni mieć coraz więcej czasu, to będą mogli go wykorzystać do większego zaangażowania w proces wychowania/formowania/kształcenia swoich dzieci. Oznacza to jednocześnie, że promowany obecnie trend zwiększania aktywności zawodowej i defamilaryzacji polityki opiekuńczej w długim okresie prowadzić będzie do niepożądanych skutków. Powinniśmy jako społeczeństwo raczej uczyć ludzi być ze sobą w realnych, głębokich relacjach, a nie zachęcać do ucieczki od nich. Rozwój technologiczny z symboliczną rolą smartfona i tak gwarantuje nam już wiele możliwości ucieczki od realnego świata.

  1. Edukacja domowa 2.0

Postulat przejęcia przez rodziców większej odpowiedzialności za kształcenie swoich dzieci nie jest bynajmniej argumentem za upowszechnieniem edukacji domowej w jej potocznym rozumieniu. Chodzi raczej o deinstytucjonalizację współczesnej szkoły i tworzenie małych wspólnot edukacyjnych, w której dzieci będą miały możliwość w bezpiecznych warunkach emocjonalnych budować swoje szeroko rozumiane kompetencje społeczne. Kompetencje, których dzisiejsza szkoła wbrew pozorom wcale nie rozwija. Ten problem jest tym bardziej poważny, że wraz z postępującym procesem robotyzacji będziemy potrzebowali tych kompetencji znacznie więcej – tylko w tym obszarze możemy być bowiem lepsi od robotów. Najważniejszym zadaniem na dziś jest zatem zdiagnozowanie wyjątkowych cech, które będą nas odróżniać od maszyn, i wspieranie rozwoju tych cech. Później trzeba się będzie niezwłocznie zabrać za wdrożenie tego nowego programu edukacyjnego w życie. Oczywiście najtrudniejszy będzie okres przejściowy, dlatego już dziś podjąć należy wspólny wysiłek wzmocnienia rodzin jako nowych platform edukacyjnych.

  1. Ad vocem zamiast podsumowania

Od samego początku istnienia Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego postulujemy wraz z naszym zespołem ds. edukacji konieczność reformy systemu kształcenia nauczycieli. Na razie bez większych efektów. Powodów jest wiele, ale jednym z ważniejszych jest fakt, że taka kompleksowa reforma jest bardzo złożona i musi być rozłożona na wiele lat, a jej skutki odczujemy najwcześniejszej w połowie czwartej dekady XXI wieku. W rezultacie moja wiara we wprowadzenie takiej reformy umarła. Jeśli jednak nie wierzę w możliwość „nawrócenia” kilkuset tysięcy nauczycieli, czy realne jest „nawrócenie” kilku milionów rodziców? Odpowiedź wydaje się oczywista – nie jest. Czy w takiej sytuacji, mając na uwadze ogromne ryzyko związane z rozmontowaniem istniejącej instytucji szkoły, która jakoś funkcjonuje, warto porywać się na rewolucję? Czy jej koszty społeczne, gospodarcze i polityczne nie będą zbyt duże? Znów odpowiedź nasuwa się sama. Z tego powodu warto zrobić wszystko, aby oddolnie promować nową wizję edukacji. Zwłaszcza poprzez istniejące instytucje społeczeństwa obywatelskiego – nie chodzi mi jednak o NGO, ale bardziej o parafie, które w pewnym sensie są nadal najbardziej żywą komórką polskiego społeczeństwa.

Wniosek jest zatem prosty – zamiast planować systemową reformę oświaty lepiej zachęcić Kościół w Polsce (ale także inne instytucje cieszące się zaufaniem lokalnych społeczności) do stopniowego, systematycznego budowania kultury nowej, personalistycznej edukacji. Takie działanie niesie oczywiście ze sobą ryzyko wykluczenia mniej świadomych i zamożnych rodziców, co widać choćby po elitarystycznych szkołach katolickich. Dlatego ta rewolucja kulturalna musi być możliwie jak najbardziej włączająca wszystkie grupy społeczne.

*

Piotr Suskiewicz

Jednego z paru dni, które spędziliśmy tego lata na Kaszubach wybraliśmy się z żoną na spacer wokół Jeziora Patulskiego. Kiedy przechodziliśmy przez wieś Pierszczewo naszą uwagę przykuł niewielki zgrabny budynek i umieszczona przy nim tablica pamiątkowa poświęcona Klemensowi Plichcie, kierownikowi tutejszej szkoły (to właśnie ten budynek) w latach 1922-1938. Jak przeczytaliśmy na tablicy:

łączył pracę nauczyciela, przyrodnika z działalnością społeczną, wzbogacając wiedzę tutejszych rolników w dziedzinie nowoczesnego sadownictwa, ogrodnictwa oraz pszczelarstwa. Angażował się w tworzenie przydomowych sadów i pasiek. Szlachetne odmiany drzew i krzewów owocowych sprowadzał z Zakładu Ogrodniczego z Torunia. Dodatkowo zajmował się zagospodarowaniem tutejszych stawów przez zarybianie i hodowlę ryb słodkowodnych. Należał także do Ochotniczej Straży Pożarnej w Gołubiu. (…) Wspólnie z nadleśniczym z Uniradze założył Gminne Koło Łowieckie Pierszczewo-Pierszczewko. Zajmował się tam szkoleniem kandydatów na przyszłych myśliwych. Dla Koła Łowieckiego prowadził zajęcia z preparowania trofeów myśliwskich oraz rodzimych gatunków ptaków.

Z tego krótkiego opisu wyłania się nam człowiek nie tylko niezwykle aktywny, ale i bardzo praktyczny. Można przypuszczać, że samemu wykorzystując swoje wykształcenie dla dobra ogółu, robił wszystko, żeby takie właśnie podejście do szkolnej wiedzy przekazać swoim uczniom. Nie byłbym wcale zdziwiony, gdyby okazało się, że przynajmniej w części swoich pozaszkolnych zadań korzystał z pomocy uczniów. Wszak widać, że szkoła była swego czasu prawdziwym centrum nie tylko Pierszczewa, ale i okolicy. Miała wpływ na życie tutejszej społeczności, ale przede wszystkim jej służyła. Wyobrażam sobie, że do takiej szkoły być może nawet warto byłoby się od czasu do czasu udać. Jednak szkoły w Pierszczewie dziś już oczywiście nie ma. A współczesna szkoła jest jak najdalsza od tego pozytywistycznego wzoru sprzężenia z rzeczywistością, tworzy zupełnie od rzeczywistości odrębny byt, odrealniony, służący już chyba tylko nauczycielom i ich uczniom. Gdzież indziej, na którym etapie naszego życia znajdziemy się jeszcze w grupie złożonej wyłącznie z naszych rówieśników – coś co dzisiaj wydaje nam się już wręcz naturalne, a przecież nawet z punktu widzenia późniejszej pracy czy domu rodzinnego wcale normalnym nie jest. A dziś to klasy takie jak niegdyś w Pierszczewie, gdzie uczniowie prezentowali pełen przekrój wiekowy, są nie do pomyślenia, bo szkoła w dużej mierze po to właśnie powstała, żeby ludzie pewnych rzeczy nie byli sobie nawet w stanie wyobrazić.

Oczywistym jest, że wszyscy mamy do szkoły sentyment. Przecież pierwszą i najważniejszą rzeczą, której się w niej uczymy, jest szacunek do szkoły i przekonanie o jej nieodzowności. Poza tym spędzamy w niej swoją młodość, a w dodatku tak dużo czasu, że skłonni jesteśmy przypisywać jej zasługi za całą zdobytą przez nas wiedzę i umiejętności, które z dużym prawdopodobieństwem zdobyliśmy całkiem gdzie indziej. A jeśli w szkole, to prędzej na korytarzu niż w klasie. Bo od tępego patrzenia w mądre słowo wcale mądrości nie przybywa, nawet gdyby robić to przez okrągłe 45 minut, 5 dni w tygodniu, przez 12 lat – szczególnie jeśli do tego patrzenia zostaliśmy zmuszeni. Być może właśnie to ostatnie jest najsmutniejszą cechą szkolnego obowiązku – że z naturalnego (choć pewnie nie dla wszystkich) pociągu do wiedzy i pragnienia jej zdobywania czyni ponury przymus, który sprawia, że po opuszczeniu szkolnych murów wielu nie otwiera już nawet książki.

Jak się dokładniej szkole przyjrzeć, coś tam pewnie dobrego się w niej znajdzie. Koniec końców stoją przecież za nią ludzie, niekoniecznie ślepo zapatrzeni w system, więc nie wszystko zawsze szło dokładnie tak, jak życzyłby sobie tego Fryderyk Wilhelm III Hohenzollern. Niektórzy nawet, wychowawszy się w szkole, śmią wątpić o jej niewątpliwych zasługach. Więcej – ci którzy przez szkołę przeszli, mają o niej dużo gorsze zdanie niż ci, którzy ciągle nie mają do niej dostępu. Wielu chciałoby w związku z tym szkołę reformować. Pytanie jednak, czy budowanie na tak wątpliwych podstawach nie musi prędzej czy później okazać się próżnym trudem.

Aby zatem podsumować te przydługie rozważania i odpowiedzieć wreszcie wprost na postawione w ankiecie pytanie: myślę, że chodzić do szkoły jest bez wątpienia warto, nawet i dziś, bo wyobrażam sobie, że wiele się może w trakcie takiego spaceru wydarzyć – jeśli jeszcze w ten sam sposób ze szkoły wrócimy, najlepiej jednak inną drogą, to być może nawet uda nam się zrekompensować bezużytecznie spędzony w niej dzień.

*

Jarema Piekutowski

 Nie warto.

Odpowiadam bez wahania: nie warto. Skoro tak zostało zadane pytanie, to odpowiedź może być tylko jedna.

Oczywiste jest to, co mówili moi przedmówcy: że do szkoły chodzić trzeba, nie tylko z powodu obowiązku szkolnego, ale także po to, by radzić sobie we współczesnym świecie, na rynku pracy, by poznać innych ludzi, zintegrować się ze społeczeństwem poznać kulturę kraju, w którym się żyje. Tyle tylko, że w zadanym pytaniu widzę poszukiwanie czegoś więcej – poszukiwanie wartości i to w zestawieniu z istniejącymi lub (jeszcze?) nieistniejącymi wartościami alternatywnymi. Słowem: jaką wartością jest szkoła jako taka, jako narzędzie edukacyjne, instytucja edukacyjna, w obecnym, powszechnym kształcie – i czy można wyobrazić sobie narzędzia, które będą bardziej wartościowe?

Ze szkołą jest trochę jak z demokracją u Winstona Churchilla, który, cytując nieznanego bliżej autora, stwierdził: „jak mówiono, demokracja jest najgorszą formą rządu, jeśli nie liczyć wszystkich innych form”. Szkoła w obecnym kształcie jest efektem kompromisu między dążeniem do jakości edukacji a dążeniem do jej powszechności. Na przestrzeni wieków wymyślono mnóstwo alternatywnych narzędzi edukacji, począwszy od spacerów Arystotelesa z perypatetykami, na e-learningu skończywszy. Ale wiadomo: jeżeli mamy obowiązek szkolny i system musi co roku „przerobić” miliony uczniów, to prawdopodobnie jedyną możliwością jest szkoła.

Czym jednak jest szkoła? Jest molochem, w którym – w skali Polski – sześćset tysięcy nauczycieli staje naprzeciw pięciu milionom uczniów. Szkoły są przeciążone, zatłoczone zwłaszcza w okresach wyżu demograficznego, w klasach zasiada nieraz po trzydziestu uczniów, w nieskończonym harmidrze część z nich nawet nie usłyszy, co mówi nauczyciel, nie mówiąc już o szansie na własną, twórczą wypowiedź, a już tym bardziej na realne eksperymenty czy praktyczną (także myślową – to też jest praktyka) pracę nad zdobytą wiedzą.

Jak każda instytucja-moloch, szkoła zmienia się – i dostosowuje do współczesnego świata – powoli. Dlatego zdaje się nie zauważać, że w ciągu kilkunastu lat została jej zabrana dotychczasowa główna funkcja – przekazywanie wiedzy. Dziś każdy z nas nosi przy sobie niepozorne pudełko, które w kilka sekund daje mu dostęp do całej wiedzy świata (i przy okazji do mnóstwa niestworzonych bzdur i kłamstw). Nauczyciel nie ma już dziś za zadanie przekazywania wiedzy, bo jeśli tylko uczeń będzie w stanie wyciągnąć smartfona podczas lekcji – dajmy na to – o układzie pokarmowym mszywiołów (jeśli ktoś rozpozna nawiązanie literackie, będzie mi miło), to w kilkanaście sekund nie tylko zakasuje nauczyciela swoją wiedzą o tym układzie, ale i o wszystkich innych aspektach życia mszywiołów, ze szczególnym uwzględnieniem sposobu ich rozmnażania (co ściśle powiązane jest z wiekiem szkolnym). Tymczasem wiele analiz i obserwacji wskazuje na to, że duża część nauczycieli cały czas trzyma się dawnych metod, cały czas przybierają oni rolę „mędrca na podeście” (o czym pisaliśmy z Piotrem Jesionowskim w „Nowej Konfederacji”), a znudzeni uczniowie coraz mniej chcą wysłuchiwać ich gadania.

Rolą szkoły jest dziś nauka krytycznego myślenia, pracy intelektualnej z tekstem, odróżnienia – w bardzo konkretnych przypadkach – prawdy od bzdury, dostarczycieli treści godnych zaufania od tych niegodnych, faktu od fake newsa. Tę rolę bardzo trudno jest odegrać szkole, bo stopień skomplikowania współczesnego świata jest tak duży, że pewnych kwestii nie daje się rozwikłać inaczej, jak w indywidualnym kontakcie ucznia z mistrzem. A może nawet nie tyle mistrzem, co facylitatorem – czyli z kimś, kto wydobywa z człowieka ukryte zdolności i umiejętności. By tak się jednak stało, nauczyciel musi pracować indywidualnie albo w małych grupach, prowadzić, a w zasadzie tylko nadzorować pracę warsztatową, pozwolić uczniom na eksperymentowanie – a na to wszystko nie pozwala ani masowość szkoły, ani jej struktura, ani podstawa programowa, testy robione na każdym kroku, ani przestarzały system kształcenia nauczycieli.

Czy warto chodzić do szkoły? Nie warto. Warto wymyślić edukację na nowo.

*

Marcin Suskiewicz

Myślę, że warto. Pytanie natomiast, do jakiej. Odwołam się do literatury młodzieżowej. Przyczyną popularności powieści o Harry’m Potterze (czy tego chcemy, czy nie chcemy, jednych z najczęściej czytanych książek w historii), przyczyną więc popularności tych powieści nie są oczywiście nieco naciągane przygody głównych bohaterów, ale wykreowany przez autorkę – ze szczegółami, ale i z przymrużeniem oka – świat fantastyczny. W tym świecie zaś według mnie najciekawsza jest szkoła: codzienne życie Hogwartu.

A więc najpierw – nauczyciele. Ci są w książkach J. K. Rowling i dobrzy, i źli – są różni, ale w każdym razie posiadają osobowość, czy też raczej, bo tę każdy posiada – mają pozwolenie na demonstrowanie owej osobowości w pracy, na bycie nie tylko nauczycielem, lecz także – człowiekiem, na kierowanie się nie „programem”, a w każdym razie nie tylko, lecz (także) własnym rozeznaniem. Nawet jeśli nieuchronnie wiąże się to z ryzykiem.

Hogwart to nie tylko ludzie, lecz także pewne miejsce, i to miejsce, które staje się domem. A jeśli jakieś miejsce staje się domem – choćby i tylko na parę godzin dziennie – to ważny jest każdy jego zakamarek: każda klasa, każdy korytarz, każde drzewo za oknem. Ale to znaczy też, że trzeba, by w stworzenie tych zakamarków ktoś kiedyś włożył serce; by później o nie dbano i je rozwijano; i wreszcie – by ich zbyt często nie przerabiano, wszak dom zasadniczo jest czymś międzypokoleniowym (a w tym przypadku przynajmniej „międzyrocznikowym”), czymś, co nas poprzedza i trwa po nas w rozpoznawalnej formie.

Hogwart to też wspólnota – a raczej wspólnota wspólnot, bo prawdziwe wspólnoty przecież muszą być albo małe, albo złożone z mniejszych wspólnot, i muszą rozwijać się „organicznie”, a więc i dziwacznie, nie według z góry narzuconego schematu, lecz według meandrów małych ludzkich historii. Do tego pamięta się tam, że wspólnota żywi się nie tylko spontanicznością, lecz także rytuałem, symbolem, tradycją, a czasem – rywalizacją z innymi wspólnotami, rywalizacją oczywiście bezkrwawą, w myśl Orwellowskiej sentencji, że „Sport równa się wojna minus strzelanie” i jak się już to strzelanie odejmie, jak się oddzieli pszenicę od kąkolu, to zostaje jednak pewne dobro człowiekowi potrzebne.

Przede wszystkim jednak Hogwart to miejsce, w którym istnieje tajemnica. I nie myślę tu o różnych magicznych sekretach skrywanych przez tamtejsze korytarze, te bowiem, co najwyżej – niczym legendy i mity ludzkości – wskazują na większą tajemnicę. Mam na myśli raczej jakieś takie ogólniejsze i bardziej mgliste przekonanie, że świat jest tajemniczy, że ludzkie życie jest tajemnicze, że prawdę o świecie i człowieku można zawsze coraz bardziej zgłębiać i nierzadko podczas tego zgłębiania się zaskoczyć. Szacunek dla owej ogólnej tajemniczości świata objawia się na wiele sposobów. Objawia się na przykład w architekturze – przestrzenie nie są płaskie i proste, jest miejsce na ornament, na krzywiznę, na cień. Objawia się w materiałach, z których rzeczy są wykonane – materiałach nie przerobionych według jednej idei (jak jakiś, dajmy na to, cement), lecz posiadających pewną wieloznaczność (jak drewno, jak kamień, jak cegła). Objawia się w przedmiotach, które posiadają więcej niż jedno możliwe zastosowanie – przypomina się tu Chestertonowskie zestawienie kominka (który może spełniać wiele celów) i azbestowego pieca (który tylko grzeje). Objawia się tajemnica w ludzkich strojach – nie według najnowszej mody, nie według jednego schematu skrojonych. Tajemnica lubi przypinki, sznurki, muchy, krawaty, kokardy, czapki, kapelusze, lubi grube tkaniny. Objawia się tajemnica w planie dnia, w którym jest miejsce na różne cele i zajęcia. Objawia się wreszcie, mówiąc ogólnie, w trosce o każdy sens, każe dobro, każe piękno, w najmniejszych nawet sprawach. Wreszcie – lubi tajemnica obrazy, schody, ogrody i drzewa.

Dobra szkoła może oczywiście trwać bez tego wszystkiego. Właściwie wszystkie szkoły, do których chodziłem – także ogromną podstawówkę z wielkiej płyty i takież gimnazjum z takiejże płyty – wspominam jako miejsca szczęśliwe. Najważniejsi w końcu są ludzie – inni uczniowie, nauczyciele. Ale im więcej, ceteris paribus, było elementów „hogwartopodobnych” – jak w łódzkim starym liceum, jak później na studiach w Anglii – tym bardziej szkoła ta, tudzież uczelnia, stawała się domem, domem szczególnym, bo dzielonym z dużą wspólnotą innych osób. Ktoś powie, że to wszystko kwestia gustu. W zasadzie się zgadzam – ta moja wypowiedź jest tak czy inaczej w jakiejś mierze żartem, nie należy tych wszystkich drzew i czapek brać zbyt poważnie. Ale jednak są miejsca, gdzie każdy czuje się dobrze: starówka polskiego miasta, małe toskańskie miasteczko, utopijne miasto-ogród dziewiętnastowiecznego planisty, zadbany park, przytulna kawiarnia. Takim miejsce jest według mnie również owa archetypiczna „szkoła ponadczasowa” opisana przez Rowling.

Argument ten ma wymiar także socjalny, nie chodzi bowiem o Hogwart dla wybranych (te istnieją), lecz dla wszystkich. Jak ktoś pochodzi z zamożnego kraju i środowiska, tajemnicę ma na co dzień – rodzinne pamiątki, tradycje, opowieści. Jak pochodzi z kraju zniszczonego przez historię, z ubogiego środowiska, z rozbitej rodziny, albo jest imigrantem – dostaje od państwa instytucje szare i z tajemnicy odarte. Szkoła ma do odegrania zasadniczą rolę w przywracaniu egalitaryzmu tajemnicy. Warto w nią inwestować i pieniądze, i serce, i osobowości, i talenty; wspólnoty państwowe i lokalne powinny starać się tworzyć szkoły możliwie najbarwniejsze, nie na siłę, ale w oparciu o te kolory, które nasze wspólnoty posiadają, często jednak ukryte pod oficjalną szarością.

Może w dyskusjach o tym, do jakiej szkoły warto chodzić, lepiej zostawić od czasu do czasu na boku język suchej racjonalności i zastanowić się, dlaczego na przykład w młodości podobały nam się te a nie inne powieści. A warto tak zrobić także dlatego, że osoby o bardzo różnych poglądach (wszak żyjemy w czasach poróżnień i sporów) często zaczytywały się w tych samych książkach.

Czytelnia

W niedawnym wydaniu internetowego „Dwutygodnika” Syzyf zwycięzca łodzianina Jerzego Jarniewicza. Esej/artykuł zaczyna się od wspomnienia, jak to w rozmowie z tłumaczem literatury polskiej na któryś język obcy, tłumaczem „naprawdę wytrawnym i z niemałym dorobkiem, tłumaczem naszych Wszystkich Wielkich”, autor słyszy z ust owego tłumacza rekomendację „znakomitych wierszy nienanej mu wcześniej poetki” – i okazuje się, że są to wiersze aktorki i modelki Agnieszki Maciąg. Jarniewicz jest z miejsca sceptyczny – twórczość literacka gwiazd ekranu, pisze, to prawie zawsze „produkt literaturopodobny” – a sięgając po tomik Maciąg tylko potwierdza swoje przypuszczenia. Historia ta okazuje się jednak ważną lekcją: daje mu do zrozumienia, że tłumacz – a sam jest tłumaczem z języka angielskiego na polski – przynależąc w większym stopniu do kultury dla której tłumaczy i języka, na który tłumaczy, niż do kultury/języka, z której/którego tłumaczy, może dać się nabrać i wziąć za wielką poezję coś, co jest „w najlepszym wypadku wtórne, a w najgorszym nieporadne”. Wszak nawet jeśli autor przekładów zna język obcy doskonale, nie zna go jednak nigdy wystarczająco dobrze, by uniknąć okazjonalnego wzięcia za oryginalną frazy, która w istocie jest banałem lub niezręcznością. Jest w wyznaniu Jarniewicza, cenionego przecież autora przekładów Rotha i Joyce’a, pokora i szczerość – i jest tej pokory i szczerości w tym zajmującym, choć momentami budzącym sprzeciw, eseju więcej. Ostatecznie jednak autor woli okazjonalne pomyłki tłumaczy w ocenie zagranicznych dzieł niż narzucanie im, kogo mają przekładać. Zasadniczo Syzyf zwycięzca jest bowiem apelem o osobistą odpowiedzialność tłumacza wobec czytelnika i polemika z zawłaszczaniem literatury przez biznes i struktury władzy, objawiającym się choćby w zwyczaju okraszania okładek książkowych „okrągłymi formułkami wyciętymi z recenzji prasowych” w stylu „książka, za którą zapłacono najwyższą w historii zaliczkę”. Są to, pisze łodzianin, „puste hasła, za którymi nie stoi nic poza grą rynkowych interesów”. W końcu esej zahacza i o filozofię, opowiadając się – chyba nieco zbyt pochopnie – przeciw istnieniu jednej prawdy, przeciw „ortodoksji”, której przekład okazuje się „naturalnym przeciwnikiem”:

Przekład w swojej istocie – i tu spotyka się on z istotą demokracji – niczego nie zamyka, przeciwnie: zaprasza do kontrprzekładu, który zawsze jest dialogiem, do dalszych tłumaczeń tego samego dzieła, do lektury uczestniczącej, autorskiej, a nie biernej czy odtwórczej.

Wracając jednak do rozpoczynającej esej anegdoty… Zdaje mi się, że zawiera ona jeszcze jedną ważną lekcję. Wszak – zakładając, że wiersze Maciąg (mimo iż, jak dowiedziałem się z internetu, rekomendowane przez Bronisława Maja i Jerzego Pilcha) są istotnie niewiele wartymi „wierszami modelki” (jak je nieco złośliwie określa Jarniewicz) – zakładając więc, że są one istotnie słabe, a „tłumacz Wszystkich Wielkich” pobłądził w ich ocenie – to czy nie mówi nam to jednak także czegoś o naszych kryteriach wybitności poezji? Jeśli wiersz może nagle przeobrazić się w procesie tłumaczenia ze słabego w wybitny – to czy nie znaczy to, iż od poezji nie oczekujemy już żadnej nowej treści? Może z góry wiemy, o czym ma opowiadać poezja (o lokalnych sensach zasadniczo pozbawionej globalnego sensu ludzkiej egzystencji), a ważne tylko, by opowieść ta miała dostatecznie wyrafinowaną – a przede wszystkim oryginalną – formę?

*

Również w „Dwutygodniku”, jakoś w lipcu, ciekawy esej naszego ulubionego Macieja Płazy o Stefanie Grabińskim (1887-1936), raczej zapomnianym pisarzu literatury grozy. Nie jest to jednostronna laurka, lecz tekst zniuansowany i szczery; i raczej smutny, bo też smutne było, naznaczone samotnością, niespełnieniem i chorobą życie lwowskiego pisarza.

Grabiński, czytamy, naśladował – choćby Poego – ale też czasem zdobywał się na oryginalność, którą naśladowali inni – z wielkich, Lem. Jego powieści nie zachwycają, opowiadania erotyczne – „szeleszczą papierem” i dowodzą niewielkiego doświadczenia autora w temacie. Ale nowele, szczególnie te z tomu Demon ruchu, zapewniają mu status wybitnego przedstawiciela fantastyki grozy, którego przy pewnych zastrzeżeniach można rzeczywiście nazwać „polskim Poem” czy „polskim Lovecraftem”. A przypomnijmy, że Płaza jest tłumaczem prawdziwego, amerykańskiego Lovecrafta.

W eseju znajdziemy też ogólne uwagi o uprawianym przez Grabińskiego gatunku. Płaza pisze, że fantastyka grozy, „nieprawe diabelskie dziecko ery oświeceniowej”, snuje opowieść „o człowieku nowoczesnym, który odciąwszy się od żywych metafizycznych korzeni swojej kultury, a nie zatraciwszy przy tym metafizycznych potrzeb, nie umie już czerpać siły z doświadczenia transcendencji, natomiast nadal, może bardziej niż kiedykolwiek, podatny jest na trascendentną trwogę”. W powieściach Grabińskiego – zauważa Płaza – przewodnikiem po nowoczesnych zgliszczach jest czasem spirytyzm bądź hipnoza, ale niemal nigdy wiara religijna. Autor eseju dodaje: „co ciekawe”, dziwiąc się najwidoczniej takiemu stanowi rzeczy. Ale przecież, jeśli istotnie fantastyka grozy opowiada o utracie dostępu do transcendencji, to nic dziwnego, że zamiast Boga nadającego sens zwykłemu światu mamy w utworach tego gatunku dostatek niezwykłości, za to niedomiar Boga. „W świecie Grabińskiego – pisze Płaza – prawie nie ma Boga, za to pełno jest niejasnych, mrocznych sił”.

Dwa fragmenty eseju zasługują na wynotowanie. Pierwszy, w którym Płaza opisuje motyw kolei u Grabińskiego:

Kolej, a także wynalazki z nią powiązane, jak telegraf, Grabiński przedstawia jako dziedzinę graniczną: rozpędzony pociąg jest wytworem bluźnierczo rozzuchwalonej ludzkiej myśli, skomplikowana maszyneria torowisk, stacji, rozjazdów, semaforów wymaga ezoterycznych niemal wtajemniczeń, tłum na dworcach zatraca cechy ludzkie, sam parowóz zaś wydaje się wyobraźniowo pokrewny piekielnym bestiom. Budując i doskonaląc koleje, człowiek opuszcza rejon tego, co naturalne, znane i bezpieczne, maszyniści to trochę kapłani nowej technologicznej religii, trochę pogromcy i egzorcyści ciemnych sił – a często też ich ofiary. Katastrofy kolejowe, które Grabiński odmalowuje z przerażeniem i fascynacją, to odwet zbudzonego i rozdrażnionego demona ruchu.

I drugi, w którym wylicza „charakterystyczne, często wymyślone nazwiska”, jakie nadaje swoim bohaterom autor Demona ruchu:

Wrzecki, Brzegota, Norski, Prandota, Wawera, Luśnia, Boroń, Bytomski, Rudawski, Szygoń, Grot, Trzpień, Haszczyc, Łańcuta, Dzierzba, Stosławski, Odonicz, Zabrzeski, Łunińska, Śnieżko, Góranowski, Szponar, Łączewski, Proń, Joszt, Kalina, Osmółka, Stachur, Rozbań, Wrześmian – niby słowiańskie i przaśne, w nagromadzeniu dziwaczne, wzbogacają niesamowitość utworów Grabińskiego o specyficznie rdzenny, swojski rys.

*

W eseju Płazy pojawia się nazwisko Artura Hutnikiewicza (1996-2005), legendarnego polonisty z toruńkiego UMK, byłego ucznia Grabińskiego w lwowskim gimnazjum, a następnie, w latach 50., autora pierwszej i do niedawna jedynej poświęconej w całości Grabińskiemu pracy. Otóż Hutnikiewicz był także wybitnym diarystą i memuarystą – jego zapiski wspomnieniowe i bieżące wypełniają 52 60-kartkowe zeszyty (Grażyna Halkiewicz-Sojak precyzuje, że ostatni zapisany jest tylko do strony 15.), a większa ich część została przepisana przez autora na maszynie zajmując 2278 strony maszynopisu. Choć po śmierci wybitnego profesora powołano fundację jego imienia, a fundacja ta za jeden z celów postawiła sobie wydanie całości – dziennik wciąż jeszcze dostępny jest jedynie w archiwach bibliotecznych i w drukowanych fragmentach. Część z tych fragmentów ukazała się na przestrzeni ostatnich lat w toruńskim piśmie „Literaria Copernicana”. Na przykład taki:

Wynaleziono mi korepetytora, ogłaszającego się od lat w najpopularniejszej, popołudniowej gazecie lwowskiej, w „Wieku Nowym”, jako „akademik-pedagog”, przygotowujący pod gwarancją z wszystkich przedmiotów. Mój preceptor był postacią dziwaczną i niesamowitą. Zawsze czarno ubrany, okuty szalikiem, z okrągłą czapką na głowie, przypominającą okrycia studenterii rosyjskiej, wiecznie zdenerwowany i z rozbieganymi oczyma, przywoływał nieodparcie wspomnienie której z postaci anarchistów-rewolucjonistów z powieści Dostojewskiego czy Raskolnikowa w godzinę po zamordowaniu wiedźmowatej staruchy. Moje wizyty u niego (bo korepetycji udzielał tylko u siebie) kończyły się najczęściej odesłaniem do domu: „Słuchaj, dzisiaj jestem bardzo zajęty, może przyjdziesz jutro”. Nieodpowiedzialność mojego preceptora idealnie mi odpowiadała, odpowiadała tym bardziej, że tuż obok siedziby „akademika-pedagoga” mieściło się malańkie kino „Fatamorgana”. Zamiast na lekcjach algebry siadywałem więc w przyćmionej salce przytulnego iluzjonu, wlepiając rozgorączkowane spojrzenie w srebrzysty ekran. W domu oczywiście nic o tych praktykach nie wspominałem.

Fascynację filmem wspierał u Hutnikiewicza, co ciekawe, również wspominany powyżej pisarz Stefan Grabiński, nie tylko jego nauczyciel, lecz także przyjaciel domu: „Przyjaźniąc się z moją matką dawał mi na kino i tak to się zaczęło”. Skoro już mowa o Grabińskim… Hutnikiewicz, pisząc w swoich dziennikach o powodach, dla których, oprócz osobistej relacji, zainteresował się twórczością Grabińskiego i w ogóle fantastyką grozy, przywołuje on następujące wspomnienia z dzieciństwa:

A może od dzieciństwa miałem jakiś taki przewrotny pociąg do tego rodzaju pogranicza grozy i lęku? A może jest to kwestia pewnej wrażliwości nerwowej i pewnych doświadczeń z lat najwcześniejszego dzieciństwa, gdy świat nawet najbliższy wydawał się obszarem nieskończonych tajemnic? Mieszkało się wówczas w starych domach, gdzie ponad najwyższymi piętrami istniały jeszcze ciemne, duszne, przpastne strychy, zasłane miękkim kurzem i zasnute sznurami gęstych, lepkich pajęczyn, pełne tajemniczych rupieci, trzasków, szeptów, szelestów; chłodne, mroczne sienie o drewnianych schodach, skrzypiących pod stopami zagadkowych przechodniów. Wieczorami, w zupełnej ciszy ktoś stąpał ciężko wspinając się na piętro i zatrzymywał się przed drzwiami, tak iż przylepiony niemal do nich uchem słyszałem zmęczony oddech, czułem czyjąś niewidzialną obecność.

W domu, w którym mieszkałem, mieliśmy sąsiadkę, starą, siwą, bardzo groźnie wyglądającą panią K., pod której opieką pozostawiały mnie i ówczesnego mojego przyjaciela i towarzysza zabaw Jędrusi L., pięcioletnich chłopców, nasze młode matki, gdy wesołe i piękne wybierały się do miasta w celach dla nas nieznanych. Pani K. urządzała w owe wieczory, gdyśmy z nią zostawali, seanse spirytystyczne w wielkim pokoju państwa L. Przykucnięci za łóżkiem, spoglądaliśmy w lęku, jak w mrocznym świetle lampy naftowej (wtedy nie było jeszcze w starej, wiekowej kamienicy oświetlenia elektrycznego) siada przed malutkim stolikiem, odchylając swoją siwą, niesamowitą, jakby naelektryzoną, fosforyzującą głowę do tyłu, kładzie ręce przed sobą i zdaje się zapadać w trans. I wówczas stolik zaczynał się powoli wznosić, poruszać, a może nam się tylko tak wydawało w naszej podnieconej imaginacji. Nasza przygodna opiekunka miała, jak się zdaje, życie dość ciężkie; była starą, niezamężną kobietą, miała równie starego jak ona przyjaciela, który ją niekiedy odwiedzał i, być może, materialnie wspomagał. Ale z czego naprawdę żyłą nie mając żadnych dochodów, tego nikt na dobre nie wiedział. Któregoś dnia znaleziono ją martwą, powieszoną na poręczy łóżka.

O duchach, o życiu pozagrobowym, o niesamowitych znakach, przysyłanych z „tamtego brzegu” mówiło się w tych latach często i z najgłębszym przekonaniem o absolutnej prawdziwości fenomenów tego rodzaju. Były to czasy niesłychanej popularności teozofii i antropozofii, praktyk metapsychicznych i okultystycznych. Pewnej nocy wyrwało nas gwałtownie ze snu jakieś głośne uderzenie, jakby ktoś w kuchni rondlem blaszanym cisnął z całej siły o ziemię. Okazało się po sprawdzeniu, że w istocie nic się nie stało i że wszystkie naczynia znajdują się w największym porządku na swoich miejscach. Dopiero rankiem dowiedzieliśmy się wszyscy, że tej właśnie nocy umarła nasza stróżka, dozorczyni posesji, mieszkająca w suterenach. Nikt nie kwestionował realności owego niesamowitego wydarzenia nocnego, które uznano za znak przesłany przez umierającą w momencie śmierci. Kiedy indziej, w czasie mego pobytu na wakacjach w Bortkowie, miałem sen, z którego obudziłem się z uczuciem przerażenia i lęku. Śniło mi się wówczas, że jakiś potworny, olbrzymi szczur gryzie mnie, atakuje z furią, z wściekłością w oczach, wyszczerzając białe, ostre, spiczaste zęby. Zbudziłem się zlany potem i z momentalnym przeczuciem, że coś złego się stało. W kilka godzin później otrzymałem telegram z domu, wzywający mnie natychmiast do Lwowa z powodu nagłej, nieoczekiwanej choroby matki.

*

Trudno nadążyć z czytaniem „Teologii Politycznej Co Tydzień”, a nadążyć by się chciało, bo redakcja ma prawdziwy talent do wymyślania ciekawych tematów.

Na przykład jeden z lutowych numerów poświęcony był „Polskiej Republice Listów”, jak redakcja zgrabnie nazywa ów ukryty nurt polskiej kultury doby PRL realizujący się w korespondencji ludzi pióra, zwłaszcza tych pozostających na emigracji. „Obok Mrożka, Tyrmanda, Wańkowicza, Dąbrowskiej, Iwaszkiewicza, Słonimskiego, stoją Stempowski, Bobkowski, Gombrowicz, Miłosz, Herling-Grudziński, czy wreszcie Czapski i Giedroyc” – wylicza Jan Czerniecki we wzniosłym jak zawsze wstępniaku. Brakowało mi w tym punkcie podkreślenia zasług wydawnictwa „Więź” – teologiczno-politycznie lokującego się co prawda nieco gdzie indziej niż „Teologia Polityczna” – które mimo skromnych rozmiarów ma chyba największe zasługi w przybliżaniu korespondencji autorów z tego właśnie szeroko rozumianego środowiska.

Wszak „Więź” wydała również listy Bobkowskiego do Turowicza, przedmowę do których – pióra Macieja Urbanowskiego, bardzo ciekawą – znajdziemy we fragmentach w omawianym tu numerze „TPCT”. Bobkowski, choć chadzał swoimi ścieżkami, miał szacunek dla pisarzy katolickich: „Tylko opierając się na czymś, można mieć Lebensgefuhl i wtedy ma się coś do powiedzenia, a ludzie są skłonni czytać”. Urbanowski pisze, że Turowiczowi zdarzało się cenzurować co „swawolniejsze” teologicznie fragmenty tekstów Bobkowskiego, a ten, choć z początku protestował, w końcu dał redaktorowi „Tygodnika” w tej materii wolną rękę. Cóż, inne to były czasy.

Wracając jednak do wstępniaka Czernieckiego. Przeczytamy tam między innymi o tym, jak wiele czasu niegdyś poświęcano na korespondencję:

Stałym punktem dnia polskiego inteligenta było przecież przeglądanie korespondencji i odpowiadanie na nią, ale nie w sposób, który dziś często towarzyszy naszym lapidarnym wymianom myśli à la SMS, ale z całym repertuarem retorycznym, nie wspominając o formie ukształtowanej często w szkole kaligrafii. Sam Miłosz w jednym z listów do Jerzego Giedroycia pisał, że nie może „po prostu wydusić dość czasu na artykuły równocześnie czy wiersze – bo jaką wolną chwilę mam, to cała ta abrakadabra i korespondencja mnie zalewa”. A skoro czasu nie stawało na dłuższe prace, to i listy na tym zyskiwały – bo zamieniały się w mini-eseje, recenzje czy uwagi krytyczne, z tym walorem, że pisane bez filtru autocenzury tak często towarzyszącej tekstom przeznaczonym do zamiany na farbę drukarską.

*

Portal jagiellonski24.pl zmienił adres na klubjagiellonski.pl, a wraz z adresem nazwę, logo i układ graficzny. Ponadto teksty przypisane są teraz do kategorii, jak „Pilne”, „Opinia”, „Analiza”, czy – na modłę Guardianowskich „Long read” – „Długi tekst”.

Z aktualnych artykułów na portalu polecamy – zakwalifikowaną nie wiedzieć czemu jako „Opinia” – sylwetkę zapomnianego dziś nieco historyka Szymona Askenazego. Urodził się w bliskim nam nadwiślańskim Zawichoście jako syn żydowskiego kupca i choć do końca pozostał wyznawcą religii mojżeszowej, narodowościowo czuł się Polakiem i całe życie poświęcił polskiej historii. Historii – a następnie, począwszy od 1914, sprawie polskiej – zgodnie z własnym hasłem, że „nie czas pisać historii wówczas, gdy należy ją robić”.

Znany przede wszystkim jako autor biografii księcia Józefa Poniatowskiego, w której zaczytywali się Wyspiański i Piłsudski (lecz którą krytykowano również za nadmierne akcentowanie roli jednostki w historii), przyciągał tłumy studentów na swoje wykłady i zgromadził wokół siebie grono oddanych uczniów o rozmaitych poglądach politycznych. Charyzmatyczny lecz uparty, miał wielu sympatyków, ale też krytyków i wrogów.

Pochodzenie i wyznanie żydowskie były mu wielokrotnie przeszkodą, choćby w uzyskaniu pracy na UJ po powrocie ze studiów w Getyndze. Zatrudnienie znalazł w końcu, dzięki wsparciu księcia Adama Sapiehy i hrabiego Karola Lanckorońskiego, we Lwowie, ale i tam, gdy kandydował później na szefa Katedry Polskiej Historii Nowożytnej, temat powrócił. „Czy osoba wyznania mojżeszowego może zrozumieć polskiego ducha dziejów?” – pytano. Interweniował w jego sprawie Sienkiewicz, ale bez skutku. W końcu został szefem Katedry Historii Powszechnej „ze szczególnym uwzględnieniem historii Polski”. „Nie wiem, jak mogę zaakceptować wobec młodzieży, wobec siebie samego, ja, który nic nie pisałem z historii powszechnej, a pisałem o przymierzu polsko-pruskim, o ks. Józefie i Łukasińskim, mam zostać odsądzony od wykładu mojej, polskiej historii” – pisał wówczas poruszony.

„Doznane upokorzenia i szykany – konkluduje Jan Woźniak – kładą się pewnym cieniem na to, co Askenazy uosabiał całym swoim życiem – wielowiekową tradycję współżycia wielu narodów w ramach jednej Rzeczypospolitej”.

*

W „Dwutygodniku” wytropiliśmy cykl artykułów pod nazwą Wieś, na który składają się głównie rozmowy i kilka recenzji poświęconych prowincjonalnej kulturze i tożsamości, publikowanych w piśmie na przestrzeni dwóch ostatnich lat. Wśród indagowanych jest m. in. bliski nam Maciej Płaza (w duecie z Andrzejem Muszyńskim) i Andrzej Mencwel, historyk idei, autor dość głośnej ostatnio książki Toast na progu. Samym pomysłem takiego cyklu jesteśmy zachwyceni, ale zawartość trochę nas rozczarowała, bo sprowadza się w zasadzie do dwóch wniosków: „wieś upada” (bo bieda, wyjazdy za granicę, brak perspektyw) i „ratujmy kulturę wiejską” (tu: nostalgiczne wymienianie elementów tej kultury, których już nie ma). Trochę to – naszym zdaniem – spłyca i trywializuje refleksję o prowincji. Jakby autorzy tych refleksji nic nie robili sobie ze stwierdzenia Andrzeja Stasiuka, cytowanego w jednej z recenzji (poświęconej książce Jana Kamińskiego): „Ucieczka z miasta jest ucieczką nie od siebie, ale do siebie”. Wydaje się też, że cały cykl nie wychodzi „Poza ironię i nostalgię” – hasło, które dało tytuł wspomnianej rozmowie z Płazy i Muszyńskiego.

*

W początkach tego roku zaczął się ukazywać miesięcznik – pod dziwnie znajomą nazwą – „Pismo”. Kto nie słyszał, niech usłyszy, kto nie czytał, niech przeczyta. Rzecz powstała z inicjatywy Piotra Nesterowicza, reportażysty i, onegdaj, biznesmena. Wzorowana jest – jak podkreślają sami twórcy – na „New York Timesie”. Nie stroni od literatury (liczne opowiadania, wiersze), chętnie sięga po reportaże podróżnicze, porusza ważkie współczesne zagadnienia społeczne (polecamy szczególnie dobry  i trochę przerażający artykuł o fejsbuku autorstwa socjologa i znawcy zagadnień big data Dominika Batorskiego). W niektórych numerach znaleźć można również dłuższy wywiad, względnie tzw. „portret” czyli sylwetkę wybranej postaci, zwykle z wielkiego świata. Dobór rozmówców i osób portretowanych można by być może nieco zweryfikować. Zasadniczo jednak „Pismo” ma łamy bardzo zacne (zdarza się nawet Józef Hen, Jacek Dehnel, Ryszard Koziołek czy Marcin Wicha) – i w ogólnym kształcie jest to bardzo jasna gwiazda, świecąca na mocno przyblakłym firmamencie polskich tygodników, a może nawet polskiej prasy w ogóle. Dla nas ciekawe było szczególnie odkrycie, że nowy tytuł podziela, jak obserwujemy, niektóre przekonania „Sumy” (oczywiście – pamiętamy o proporcjach w powadze i w ogóle – między naszą skromną inicjatywką, a ogólnopolskim „Pismem”). Przykłada więc dużą wagę do literackości tekstów, dopuszcza stosunkowo długie artykuły, unika polityki i zbytniego zaangażowania (choć momentami w te sidła jednak wpada). Jednocześnie jednak, jeśli możemy dookreślić „Sumę” posiłkując się „Pismem”, są różnice: u nas prowincja, tam cały świat, u nas lokalność, tam globalność, nam bliżej do „Verbum” czy wczesnego „Tygodnika Powszechnego”, „Pismo” wiernie podąża linią wyznaczoną przez swój pierwowzór, znaczy podziela demokratyczno-liberalnego ducha amerykańskiej inteligencji. I jeżeli można się do czegoś w nowym tytule przyczepić, to że w ogóle trochę za mało daje od siebie, a za dużo bierze z „New York Timesa”. No i jeszcze do wierszy można by się przyczepić – że niewiele wnoszą i niewiele znaczą – ale to już jest refleksja o polskiej poezji współczesnej.

*

Niejaki Davide Zicchinella, czyli burmistrz miasteczka Sellia we włoskiej Kalabrii postanowił, że wyłączy darmowy ogólnodostępny internet bezprzewodowy.

To rozporządzenie uznałem za konieczne jako lekarz, ponieważ nadużywanie smartfonów stanowi zagrożenie dla zdrowia, ale także jako burmistrz, bo mieszka tu niewiele osób i jeśli przestaniemy ze sobą rozmawiać, miasteczko umrze.

Nie byliśmy pewni, czy cała ta historia opisana przez „La Repubblica” jest prawdziwa – ale ponieważ z całego serca kibicujemy owemu burmistrzowi postanowiliśmy zacytować ją jako przykład dla polskich włodarzy miast i miasteczek. Tylko co zrobić z internetem prywatnym?

*

„Czy Lana Del Rey czytałaby Lenina?” – pyta Bartosz Sadulski w recenzji książki Jacka Dehnela pt. Serce Chopina  („Dwutygodnik” nr 239 06/2018). Pyta, ale nie odpowiada, dowiadujemy się tylko że amerykańska wokalistka nie jest tak głupiutka, jak się może Dehnelowi wydaje. Bo w ogóle Dehnel jest dandys i nic go inni ludzie nie obchodzą. Za to obchodzą go własne frazy:

Co jednak kluczowe, poemat Dehnela nie koncentruje się na próbie odbrązowienia Chopina czy Słowackiego (o czym autor ciekawie mówi w wywiadzie, bo w Sercu… poświęca im niewiele miejsca), ale wyłącznie na własnej poetyckości. Nie potrafi poza nią wyjść, świat jest pokazywany w poemacie albo poprzez stratę (tak jak cały romantyzm oparty jest na stracie), albo popkulturowe rekwizyty, traktowane z odpowiednią kulturową wyższością”.

W recenzji ujawnione zostaje jeszcze jedno pokrewieństwo poety, które jakoś od dawna przeczuwaliśmy:

Ostatecznie autorowi „Saturna” i jego „nowotworowi trzynastozgłoskowcem”  bliżej niestety do tego, co mu najbardziej nie w smak – Wojciecha Wencla i jego poematu „Imago mundi”, również napisanego najpiękniejszym polskim wierszem sylabicznym (Dehnel nie byłby sobą, gdyby w samym poemacie nie zasygnalizował, że jest napisany tak, jak „Iliada”, „Odyseja” i „Pan Tadeusz”). Siłując się z epopeją, obaj poeci mierzą wymiary ludzkie i boskie, przy czym Dehnel robi to w przewrotnym fragmencie o matkach boskich podających numery totolotka, a duchowość przejawia się u niego poprzez sztukę. Wencel otwarcie pisał, że chce podążać drogą Dantego i Eliota, Dehnel zaś pragnie „schronić się pod grubym sakpaltem klasyka.

Znaczy się: dwóch Polsk nie ma, a Lana del Rey chyba przeczytałaby tego Lenina… tylko po co?

 

Rozmowa numeru z Jackiem Gutorowem – eseistą, poetą, profesorem w Instytucie Filologii Angielskiej Uniwersytetu Opolskiego

rozmawia: Marcin Suskiewicz

Na przestrzeni ostatnich dwóch lat ukazały się cztery książki Pańskiego autorstwa: tom wierszy Rok bez chmur, tom przekładów poetyckich Wygnani z raju (zawierający tłumaczenia utworów Davida Jonesa, Geoffreya Hilla i Charlesa Tomlinsona), zbiór dłuższych esejów Życie w rozproszonym tekście i, niedawno, zebrane krótsze teksty z „Odry” pt. Monaten. A oprócz bycia poetą, tłumaczem, krytykiem i eseistą jest Pan także profesorem literatury brytyjskiej i amerykańskiej na Uniwersytecie Opolskim. I tu moje pierwsze pytanie: jak się ma Pańska praca na uczelni do Pańskiej twórczości literackiej? W eseju o Kafce wchodzącym w skład Życia… wspomina Pan o posadzie urzędniczej autora Procesu i tym, że „siłę do pisania swoich tekstów czerpał [on] z napięcia między marzeniem [o poświęceniu się pracy twórczej] a niemożnością jego realizacji”. Zapytam trochę przewrotnie: czy praca profesora uczelni to taka praca urzędnicza tworząca pewne (twórcze?) napięcie z twórczością, czy raczej – inaczej niż u Kafki – okazja do oddania się pracy twórczej w całości, bo także na poziomie pracy zawodowej?

Sam nie wiem… Jeśli Pan pyta o kwestię twórczości, a więc i kwestię twórczego myślenia, wysiłku krytycznej reinterpretacji zjawisk kultury bądź też po prostu ich rozumienia – to powiem, że na przekór niezliczonym diagnozom mówiącym o kryzysie bądź taki kryzys wieszczącym wciąż wierzę w uniwersytet. Tworzy on przestrzeń spotkania z młodymi ludźmi, swego rodzaju uświęconą sferę myślenia od początku, czasami od zupełnego zera. Brzmi to może patetycznie, chodzi mi jednak o dość proste kwestie – o pracę dydaktyczną, o uczenie krytycznej postawy względem kultury. Zgoda, dzisiejsi studenci to ludzie zabiegani, zmuszeni do walki o znalezienie swojego miejsca na rynku pracy, bardzo często ludzie bez czasu. Pozostaje jednak pewien margines, i ja staram się ten margines wykorzystać i jakoś zagospodarować. Cieszą mnie banalne sprawy. Kiedy czytamy w grupie seminaryjnej Szekspira, Faulknera czy Becketta, to musimy zatrzymać się, poświęcić uwagę pojedynczym słowom czy frazom, zastanowić się nad intencją przypadkowego gestu, skupić się na chwilę na sensie wypowiadanych zdań. Otóż jest to rzecz w dzisiejszym świecie w zasadzie nie do pomyślenia. A przecież raz za razem udaje się: siadamy naprzeciwko siebie, zagłębiamy się w teksty, przyglądamy się procesowi myślenia, nadawania i rozumienia sensu. Sądzę, że wielu studentów to docenia. Jasne, że nie wszystkie dyskusje czy wspólne interpretacje są ciekawe. Ale po dobrej rozmowie poświęconej utworowi literackiemu odczuwa się jednak sporą satysfakcję, i wierzę, że jest to satysfakcja obopólna. Niby nie opanowało się żadnej konkretnej umiejętności, a przecież nie ma się poczucia straconego czasu. Wręcz przeciwnie. Bardzo cenię sobie chwile, kiedy utwór literacki zyskuje interpretacyjną głębię, kiedy ożywa w rozmowie.

Praca na uniwersytecie jest oczywiście mocno związana z moim pisaniem. Może niekoniecznie z pisaniem wierszy (bo to mimo wszystko inny porządek, albo nieporządek, wrażliwości i wyobraźni), ale z twórczością krytyczną czy przekładową jak najbardziej. Faktem jest, że trudno czasami pogodzić pracę dydaktyczną ze wzmożonym wysiłkiem krytycznym, który wymusza pewne oderwanie od spraw tego świata. Nie jest to jednak jakiś dramat, zresztą lubię łączyć różne żywioły.

Czy więc instynkt dydaktyczny dochodzi czasem do głosu w Pańskiej twórczości krytycznej? Mam na myśli zwłaszcza wspomniane Życie w rozproszonym świetle, zbiór esejów, które, choć pisane na kanwie konkretnych książek i skupiające się z reguły na wybranych epizodach biograficznych, proponują łącznie dość szeroką panoramę postaw intelektualisty w dwudziestym wieku. W jednym ze szkiców pisze Pan, że „Niniejsza książka [Kultura i imperializm Saida] traktuje w przeważającej mierze o tym, co czytać i jak czytać”. I znów chciałbym zapytać o możliwą paralelę między Pańskimi słowami o innych a Pańską własną twórczością: czy można by odnieść te słowa do Pańskiego zbioru esejów? Czy Życie… jest „o tym, co czytać i jak czytać” – przynajmniej, co czytać, jeśli chcemy zrozumieć „perypetie dwudziestowiecznej myśli krytycznej i filozoficznej”?

Musiałbym sprawdzić kontekst, w jakim padają przytoczone przez Pana słowa. Co do jednego mam pewność – pomimo tego, że jestem krytykiem, nigdy nie posunąłbym się do radzenia komuś, co należy czytać. Zawsze też podkreślałem, i tak też jest w przypadku Życia w rozproszonym świetle, że moje wybory lekturowe są subiektywne. Nie dyktuje ich plan, nie kieruję się żadnym kanonem. Czy też raczej jest tak, że mam kanon własny, zmienny i kapryśny, a jeśli są w nim pewne stałe pozycje, to najczęściej są to teksty, które fascynują mnie swoją wieloznacznością, do których powracam, aby odkrywać coś nowego. Nigdy nie pokusiłbym się o tworzenie listy lektur obowiązkowych. Nie mówię, rzecz jasna, o obowiązkach nauczyciela akademickiego, to inna sprawa. Zresztą na moich seminariach też nie ma stałych lektur, staram się uwzględniać zainteresowania studentów, zależy mi na tym, aby spotkać się z nimi w połowie drogi.

To może jest moment wart podkreślenia – idea spotkania w połowie drogi. Takie spotkania lubię najbardziej. Dotyczy to zarówno sytuacji, kiedy piszę dla wyimaginowanego czytelnika bądź wyimaginowanej wspólnoty, jak i sytuacji, kiedy otwieram książkę jako czytelnik. Chodzi o to, aby zarówno autor, jak i czytelnik, zrobili krok do przodu, wyszli poza własny krąg, spróbowali zrozumieć punkt widzenia innego, inny język, a przynajmniej spróbowali zawiesić własny język. Chodzi też o to, aby nie traktować instrumentalnie czytanego tekstu, aby nie wykorzystywać go dla potwierdzenia własnych poglądów czy przekonań. Takie wychodzenie ku innym autorom przy jednoczesnym porzucaniu własnego kręgu to spora, niekłamana przyjemność. Nie potrafiłbym jej sobie odmówić. Jeżeli więc w Życiu… istotnie sugeruję, że istnieje jakiś kanon tytułów, na którym mi zależy – choć, jak mówię, należałoby sprawdzić kontekst – to zdanie należy to wziąć w cudzysłów. Prawdę mówiąc, stałoby to w sprzeczności z całą moją praktyką krytyczną i czytelniczymi zwyczajami.

Wypadałoby dodać, że zaproponowana w Życiu… lista autorów i tytułów nie jest w żadnym sensie reprezentatywna. Wręcz przeciwnie, jest wybiórcza. I to, jak teraz widzę, boleśnie wybiórcza. Ale tak jest chyba zawsze…

Są to książki (a także listy i wiersze) m.in. Gadamera, Wittgensteina, Kafki, Prousta, Arendt, Heideggera, Artauda, Saida, Derridy – tudzież książki o tych myślicielach i twórcach.

W praktyce rzecz sprowadza się do wyboru. Czasami jest to wybór podpowiedziany, na przykład przez temat konferencji czy profil pisma; częściej przybiera on formę podświadomego albo ledwie uświadamianego imperatywu. Książki, na które pragnę zwrócić uwagę czytelnika, składają się na dość arbitralną listę tytułów, które akurat mnie zafascynowały, a które jednocześnie z tego czy innego powodu stawiały mi opór. W istocie taka jest moja wizja interesującej, efektywnej krytyki; chodzi o zderzenie fascynacji i oporu. Sądzę, że pozostawiona samej sobie fascynacja przeradza się w egzaltację. Stąd potrzeba impulsu negatywnego, czegoś niezrozumiałego, obcego, co zmusza nas do wyjścia poza siebie.

Natomiast czymś zupełnie innym jest dla mnie kwestia tego, jak czytać. Tu sprawa jest jasna: należy czytać uważnie, z szacunkiem dla autora. Nie tylko czytać, ale i słuchać, co też takiego autor chce mi powiedzieć – wszak czasami mamy do czynienia z komunikacją pozawerbalną, z mówieniem bez mówienia, wbrew mówieniu, kiedy słowa ulegają jakby zawieszeniu; dotyczy to skądinąd nie tylko autorów, których Pan właśnie wspomniał. Często zwracam na to uwagę w swoich tekstach: musimy zaangażować w czytanie całą swoją uwagę, spróbować odnaleźć w tekstach siebie. Nie zawsze jest to prosta sprawa. Mówi się czasami o czytaniu ze zrozumieniem. Cóż, czytanie to po prostu rozumienie, rozumienie zaś to pewien wysiłek, pewna praca, przede wszystkim jednak – uważność i gotowość do rezygnacji z własnego widzimisię. To program egzystencjalny, etyczny, uczący pokory w ścisłym znaczeniu tego słowa. Jest w tym zawarty pewien paradoks: jako wykładowca akademicki uczę czytania; zarazem jednak, omawiając dzieła literackie bądź filozoficzne, sam uczę się czytać. Powiedzmy, że chodzi o taką wiecznie rozgrzebaną lekturę… nie wiem, czy jest coś bardziej ekscytującego.

Postaci, które pojawiają się w Życiu…, mają pewien wspólny mianownik. Jak Pan zauważa we wprowadzeniu, są intelektualistami związanymi z szeroko pojętym przełomem nowoczesnym w myśleniu, a w związku z tym – z myśleniem krytycznym. Mnie rzucił się w oczy inny – ale chyba powiązany – wspólny dla nich rys. Wspomina Pan za Rayem Monkiem, że Wittgenstein był „człowiekiem bez przynależności” (słowa te padają u Pana w kontekście zainteresowania Wittgensteina katolicyzmem, które nigdy nie przerodziło się w konfesyjną przynależność). Otóż wydaje mi się, że w pewnym sensie „bez przynależności” są również pozostali myśliciele i twórcy z kart tej niezwykle ciekawej książki. Nawet Heidegger, który w jakimś sensie najbardziej „przynależał” do pewnej lokalności, który ist in Provintz geblieben, chyba bardziej przynależał do lasów i wzgórz niż do jakiejś realnej wspólnoty życia – a jeśli do jakiejś wspólnoty przynależał, to na swoich warunkach (pomijam tu przynależność partyjną czasów hitlerowskich). A więc intelektualiści dwudziestowieczni jako ludzie bez przynależności. Ciekawi mnie, na ile według Pana tak rzeczywiście jest, a jeśli tak – na ile jest to nieuniknione? I czy jest to pożądane/niepożądane (zważywszy na rolę, jaką intelektualista ma – być może – do odegrania w świecie)?

Jedno zastrzeżenie: bałbym się jakichkolwiek uogólnień, w końcu jestem filologiem, a więc przede wszystkim badaczem słów, a dopiero potem wyrażanych poprzez nie idei czy koncepcji. Wspomniał Pan Wittgensteina, którego stanowisko filozoficzne jest mi pod tym względem dość bliskie: istnieją tylko konkretne fakty, także fakty językowe, wszelakie uogólnienia siłą rzeczy zafałszowują rzeczywistość. Dodam od razu, że nie oznacza to chęci wycofania się z dyskusji czy braku własnej opinii. Widzę to jako rozsądną próbę zabezpieczenia się przed myśleniem i mówieniem w trybie nadmiernie deklaratywnym. Jasne, że pewna deklaratywność w wyrażaniu sądów jest być może nieuchronna. Ale zawsze warto być świadomym jej istnienia. Swoją drogą, myślenie w kategoriach konkretów czy faktów nie oznacza odrzucenia czy zanegowania istnienia pojęć ogólnych. To raczej pragmatyzm (kluczowe słowo filozofii Wittgensteina), praktyka życia, podejrzliwość w stosunku do spekulacji, a zarazem chęć wymknięcia się dialektyce świadomości, znanej choćby z pism Hegla, dla którego postęp ducha, a więc nieustanny ruch uogólniania i absolutyzowania, oznacza stopniowe wykluczanie tego wszystkiego, co pojedyncze, niezależne, i co w gruncie rzeczy definiuje istotę człowieka. W syntezach dystynkcje tracą sens, a moim zdaniem debata nad inteligencją jako grupą społeczną to debata nad pewnymi istotnymi rozróżnieniami.

Pytanie o przynależność współczesnego intelektualisty to pytanie, no właśnie, trochę ogólnikowe, bo przecież intelektualista intelektualiście nierówny; dużo zależy od kontekstu kulturowego czy historycznego. Rozumiem jednak doskonale, że od czegoś trzeba zacząć. Większy kłopot związany jest moim zdaniem z terminem „przynależność”. Przynależność do pewnej tradycji? Kręgu kulturowego? Języka? Wspólnoty językowej? Etnicznej? A może wręcz przeciwnie, w grę wchodzi raczej przynależność do pewnych uniwersalnych tradycji, powiedzmy tradycji europejskiego oświecenia? I jeszcze: czy przynależność implikuje postawę bezkrytyczną w stosunku do tego, czego jesteśmy częścią, lub czego częścią być pragniemy? Czy wiąże się ona z podjęciem jednorazowej decyzji i akceptowaniem wszystkich jej następstw czy konsekwencji, czy też może rzecz podlega negocjacji i możemy ustanawiać warunki naszej własnej przynależności?

Powiem tak: teza o potrzebie przynależności jest mi bliska, choćby dlatego, a może właśnie dlatego, że ukryta jest w niej obietnica ukonkretnienia nieco mgławicowego zjawiska, jakim jest kondycja współczesnego intelektualisty. Zarazem jednak zdaję sobie sprawę z poważnego niebezpieczeństwa, jakie tkwi w myśleniu o „przynależności-do” (używam tej dziwnej zbitki z niejasnym przekonaniem, że można wyobrazić sobie inną definicję przynależności, tak jak dzieje się to z naszym rozumieniem wolności, którą możemy definiować jako wolność „od” czegoś, ale i wolność „do” czegoś). Niebezpieczeństwa, które w szczególnie wyraźny sposób dało o sobie znać w dwudziestowiecznej Europie. Myślę o tych intelektualistach (filozofach, pisarzach, artystach, pedagogach), którzy decyzję o przynależności do takiej czy innej tradycji łączyli z poparciem dla systemów totalitarnych. Przykładem w tej mierze paradygmatycznym pozostaje dla mnie wspomniany przez Pana Heidegger. Nie chcę powtarzać spraw dobrze już znanych, ale o jednej kwestii należy powiedzieć: mimo wszelkich (zamierzonych i misternie utkanych) niejasności i dwuznaczności tej filozofii, zawsze obecna w niej była idea przynależności, i od początku, albo prawie od początku, miała ona charakter ekskluzywny, to znaczy wykluczający. Jeżeli Heidegger mówi o przynależności do języka niemieckiego, to w takim sensie, że jest to język wybrany i uprzywilejowany. To samo dotyczy przynależności kulturowej, narodowej, jak również etnicznej (przynależność do regionu i ziemi). Wiadomo, że idei tej towarzyszyło przekonanie o potrzebie przekształcenia natury ludzkiej, również na poziomie politycznym, czy też metapolitycznym, i społecznym (vide wydana niedawno, świetna książka Justyny Sosnowskiej). Powiedzmy sobie wprost: jest to język używany przez teoretyków i zwolenników totalitarnej myśli biopolitycznej, choćby tej kojarzonej z faszyzmem czy komunizmem. W tym kontekście związki Heideggera z niemieckim nazizmem nie tylko nie są przypadkowe, ale nabierają charakteru wyznania wiary. Wyznania, któremu filozof najwyraźniej pozostał wierny do końca życia.

Wspominam o tym, bo, jak wiadomo, casus Heideggera nie był odosobniony. Ciekawe są przypadki anglosaskich pisarzy modernistycznych – kwestia szczególnie mi bliska. Myślę zwłaszcza o poetach tak zwanego „wysokiego modernizmu” – Yeatsie, Poundzie i Eliocie – twórcach, którzy wielokrotnie wypowiadali się właśnie z pozycji intelektualistów, rzeczników kultury, języka i tradycji, i nierzadko w wypowiedziach tych pobrzmiewały akcenty totalitarne. Rzecz dotyczy również Davida Jonesa, o którym zapewne będziemy dalej rozmawiali, a w którego wierszach idea przynależności do ziemi, języka i rasy jest ideą bardzo ważną – może nawet kluczową? Nie chcę tutaj odgórnie i bezkrytycznie potępiać wyborów politycznych czy światopoglądowych – każdy przypadek należałoby omówić oddzielnie, każdy związany jest z innym kontekstem. Chcę tylko powiedzieć, że doświadczenia dwudziestego wieku nauczyły nas, a w każdym razie powinny nauczyć nas (bo niestety jest z tym różnie), dużej ostrożności w kojarzeniu idei współczesnego intelektualisty z kategorią przynależności.

Ale też nie chodzi o to, aby kategorię tę z góry i bez dyskusji odrzucać. Bynajmniej! Problem polega raczej na tym, czy można nadać jej nowy sens. Jak na nowo postawić pytanie o wspólnotę? Otóż uważam, że ze wspomnianych przed chwilą przyczyn o koncepcji przynależności należy i warto w tej chwili mówić w trybie krytycznym, dekonstruktywnym, to znaczy problematyzując, kwestionując, podważając jej oczywistość, powracając do jej genealogii, badając jej uwarunkowania, itp. Współczesny intelektualista powinien być zresztą krytyczny nie tylko w stosunku do narracji kulturowych, światopoglądowych, politycznych, ideologicznych i wszelakich innych, ale również w stosunku do siebie. Wydaje mi się, że jeśli wyjdziemy od takiego zaangażowanego krytycyzmu, jeśli będziemy go traktować jako niezmienny punkt wyjścia i odniesienia, to uda nam się wtedy na nowo i w sposób znacznie dojrzalszy postawić kwestię przynależności i wspólnoty. Nie chodzi przecież o wyrzekanie się czegokolwiek. Nie, w moim odczuciu problem polega tylko na umiejętności krytycznego podejścia do problemu. Zgoda, jest to pewna umiejętność. Ale jeśli czegoś wymagamy od tej dziwnej istoty zwanej intelektualistą, to chyba właśnie gotowości i kompetencji do kwestionowania zastanego status quo?

Wybory niektórych intelektualistów wieku XX na pewno uczą ostrożności. Czy jednak i odmowa przynależności nie prowadzi do niebezpieczeństw? Bliska mi jest wizja św. Pawła, wedle której członkowie wspólnoty potrzebują siebie nawzajem niczym części jednego ciała. W tym sensie szeroko rozumiani intelektualiści czy inteligenci są ważni dla innych członków wspólnoty. Aby wspólnota dobrze się miała, potrzebny jest ten przysłowiowy mądry starzec, który hamuje niektóre zapędy młodzieży, potrzebna jest „żeromszczyzna” – młodzi absolwenci uczelni niosący innym „oświatę”, potrzebny jest zaangażowany krytycyzm, o którym Pan mówił – i to wszystko w dialogu z elementami wnoszonymi do wspólnoty przez innych jej członków. Jeśli taka organistyczna wizja jest prawdziwa, oddzielenie się intelektualistów, czy szerzej – inteligentów, musi prowadzić do wspólnoty, która jest wytrącona z równowagi. W Niemczech pod koniec lat 20. i na początku 30. przecież nie brakowało – gdy porównać z innymi państwami – krytycznych i raczej liberalnych w swoich zapatrywaniach intelektualistów i inteligentów – lecz może właśnie zbyt rzadko rzeczywiście przynależeli oni do otaczających ich wspólnot? Nazizm też chyba tylko z pozoru był oparty na przynależności, zakorzenieniu – Gottfried Benn, który na początku sympatyzował z narodowym socjalizmem, w 1943 pisał o dygnitarzach Trzeciej Rzeszy: „Żaden z nich nie czuje się zobligowany jakąkolwiek tradycją albo więzią rodzinną lub duchową, żadnym szlachetnym wzorcem postępowania, żadnym dziedzictwem – a wszystko to nazywają rasą”. Gdy w tym samym 1943 roku we Francji Simone Weil zastanawiała się nad tym, jak duchowo odbudować swoją ojczyznę po doświadczeniu nazistowskiej okupacji, zwracała uwagę na potrzebę zakorzenienia (mam na myśli jej L’enracinement) – nie jego niebezpieczeństwa.

No cóż, w moim odczuciu krytyczna formuła wspólnoty (a więc i kategorii przynależności) kłóci się jednak z perspektywą organicystyczną. Jeśli zakładam, że celem intelektualisty jest nieustanne kwestionowanie wszelkich narracji indywidualnych i społecznych – zwracam uwagę zwłaszcza na te pierwsze, bowiem także one ulegają pokusom myślenia dogmatycznego – to zakładam jednocześnie, że rola intelektualisty ogranicza się, tylko i aż, do rozpoznawania i opisywania wszelkich pułapek natury ideologicznej. Pojawiająca się w listach Św. Pawła idea wspólnoty jako mistycznego ciała Chrystusa jest w wielu znaczeniach tego słowa koncepcją ekskluzywną. Również w tym sensie, że z założenia wyklucza ona, ba, musi wykluczać inność. To zaś oznacza, że w zasadzie nie można zakwestionować jej statusu czy prawomocności w trybie krytycznym, z pozycji zewnętrznego obserwatora. Zresztą na tym w dużym stopniu zasadza się jej atrakcyjność – daje ona poczucie ontologicznego i poznawczego bezpieczeństwa. Pytanie brzmi jednak: za jaką cenę? Prawdopodobnie za cenę eliminacji tego wszystkiego, co inne, nieoswojone, nieznane, niepasujące, nieuświadamiane (chciałbym się mylić). W wyobrażonej wspólnocie św. Pawła funkcja intelektualisty polegałaby przede wszystkim na jej potwierdzaniu i zatwierdzaniu. Jak mówię, dramatyczna historia ubiegłego stulecia pokazała, że z czysto praktycznego, by nie powiedzieć ludzkiego punktu widzenia powinniśmy być w stanie zrewidować tego rodzaju koncepcję, i to niezależnie od tego, czy w nią wierzymy, czy uważamy ją za słuszną, etc. Przyznam, że nie do końca przekonuje mnie obraz intelektualisty jako przewodnika czy przodownika. Instynktownie jest mi on bliski, ale instynkt nie jest dobrym suflerem. Ważniejsza jest krytyczna uważność, również, a może przede wszystkim, na poziomie językowym.

Moja definicja intelektualisty brzmiałaby chyba tak: to ktoś bez własnego miejsca, czy też raczej ktoś potrafiący abstrahować od swojego miejsca w imię krytycznej uczciwości. Tylko dzięki takiej rezerwie i trzymaniu własnego „ja” w odwodzie można spojrzeć na wspólnotę z zewnątrz i w sposób możliwie nieuprzedzony. Czy tak zdefiniowany i opisany człowiek intelektu może być jeszcze postrzegany i odbierany jako autorytet? Myślę, że może. Nie od razu, nie bezpośrednio, na pewno nie wyłącznie siłą charyzmy i fascynacji. Chodzi raczej (powtórzę) o gotowość do zakwestionowania istniejących narracji społecznych, a jednocześnie stały krytycyzm w stosunku do siebie. Skoro już wspomnieliśmy św. Pawła, to warto by na przykład zastanowić się, czy powstanie chrześcijaństwa byłoby możliwe bez postawy krytycznej wobec zastanej tradycji? Wspomniana koncepcja “mistycznego ciała Chrystusa”, w zasadzie wykluczająca krytykę, ma w moim odczuciu charakter spekulatywny i jest ideą bardziej polityczną niż chrześcijańską (choć zapewne w tym punkcie nie zgodzi się Pan ze mną). Jest w niej coś fascynującego, wizyjnego, poetyckiego, zgoda. Ale nie ufam ścieżkom fascynacji, zwłaszcza, gdy nie towarzyszy im moment oporu. Opór, emancypacja, krytycyzm – oto słowa, od których powinien moim zdaniem wychodzić współczesny myśliciel. Podkreślę raz jeszcze: nie oznacza to odrzucenia czy całkowitego zanegowania wspólnoty. Mimo powyższych zastrzeżeń mówię tutaj w intencji wspólnoty.

Na ile ja staram się te sprawy zrozumieć, ekskluzywizm koncepcji św. Pawła, o którym Pan wspominał, czy ogólniej ekskluzywizm chrześcijańskiego komunitaryzmu to cena, jaką „po tej stronie wieczności” trzeba zapłacić za bliskość. W Ewangelii św. Mateusza pada pamiętne zdanie, że „przy zmartwychwstaniu […] nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić”. Ostatnie słowo należy więc do uniwersalizmu – ale dopiero „przy zmartwychwstaniu”, gdy możliwa będzie absolutna bliskość bez wyłączności. Póki co, przy ograniczonych zasobach czasu, uwagi, sił, trzeba poniekąd – tak to sobie tłumaczę – wybrać pomiędzy bliskością okupioną pewnym ekskluzywizmem, a uniwersalizmem bez bliskości. I chrześcijaństwo zgodnie z logiką Wcielenia (do Boga przez to, co konkretne) – wybiera bliskość. Na pewno jednak zgodzę się, że ta bliskość może iść w parze z krytycyzmem – a w każdym razie krytycyzmem, który jest wyrazem troski o zdrowie wspólnoty.

Skoro mówimy jednak o przynależności, wspólnocie, bliskości, chciałbym zapytać o Pana ojczyste strony – o Opolszczyznę, o Grodków/Grottkau, w którym, jak czytam w biogramie, przyszedł Pan na świat, o Opole/Oppeln, gdzie teraz Pan mieszka i pracuje. Czy doświadczenie tego regionu, z jego meandrami historycznymi, z przerwaną przeszłością niemiecką, masowym napływem ludności ze wschodu itd. – ma dla Pana jakieś szczególniejsze znaczenie?

Pyta Pan o Opole, o Opolszczyznę, o miejsce urodzenia, o sceny dzieciństwa. Dla mnie jest to przede wszystkim pytanie o tożsamość. Bo Opolszczyzna, zwłaszcza ta między Brzegiem a Nysą, choć z oczywistych względów bardzo mi bliska, jest jednocześnie, zawsze była, trochę obok. Dla mojej rodziny, rodziny kresowiaków, ekspatriantów, rodziny właściwie hybrydowej (polsko-rosyjsko-ukraińskiej), stanowiła ona przestrzeń cokolwiek przypadkową, odnalezioną na końcu długiej, tragicznej historii wygnania. Takie było zresztą doświadczenie większości rodzin przybyłych po wojnie ze wschodu. Doświadczenie utraty, rozpadu, wykorzenienia, braku, przekazywane z pokolenia na pokolenie, czasami podświadomie, czasami zupełnie nieświadomie. Jako dziecko nie miałem o tym, rzecz jasna, najmniejszego pojęcia. Ale im człowiek starszy, tym częściej pyta o początki. Problem w tym, że w moim przypadku pytanie o początek to pytanie poniekąd zawieszone w próżni.

„Kiedy szukał czegoś więcej, jakiegoś twardego punktu odbicia bądź osadzenia dla własnych myśli, odkrywał jedynie otchłań z osmalonymi brzegami” – pisze Pan w zamieszczonej w tomie Monaten intrygującej historii niejakiego Apostoła, również potomka „repatriantów” (swoją drogą trudno o bardziej paradoksalne określenie tych, których wysiedlono z ziemi przodków!), dorastającego na Opolszczyźnie na poniemieckim gospodarstwie. Padają tam również słowa: „Kondycja braku zakorzenienia w określonym miejscu i określonej tradycji, stan permanentnego zawieszenia, niemożność dotarcia do czegoś, co można by nazwać własną «istotą» […] wszystko to podlegało u niego zdwojeniu, bo oprócz fikcji «domu i ojczyzny» (które zostały gdzie indziej) musiał też zagospodarować w sobie fikcję własnego jestestwa”.

Znaczący jest też może fakt, że swoją pierwszą książkę zatytułowałem Wiersze pod nieobecność. Trzeba było kilku lat, abym zdał sobie sprawę, że to nie ja wybrałem ten tytuł, lecz on wybrał mnie. Pochodzę z rodziny, której odebrano przeszłość i która musiała radzić sobie z widmami nieobecności, ale też z widmami czyjejś przeszłości. To, jak sądzę, dość mocno wyczuliło mnie na kwestie tożsamości i przynależności. Pozwoliło mi też, i pozwala, docenić wartość innych kultur, tradycji, języków. Wielokulturowość nie jest dla mnie postulatem, który mogę, powiedzmy, zaakceptować czy zanegować. To pewna namacalna rzeczywistość spleciona z narracjami przeszłości (czy też „tak zwanej przeszłości”, bo jak celnie zauważył Faulkner, przeszłość nie tylko nie przeminęła, ale nie jest nawet przeszłością). Chodzi przy tym nie tylko o pamięć niemiecką – trudną, bolesną, ciemną – ale i na przykład o tradycję śląską, silnie przecież na Śląsku Opolskim obecną. No i jest oczywiście zderzenie tych kultur z jakże odmienną kulturą reprezentowaną przez repatriantów (bądź, no właśnie, ekspatriantów) zza Buga; zderzenie w sensie nieoczekiwanego spotkania, nie konfliktu. Oczywiście, historia dwudziestowieczna jest w Europie, zwłaszcza tej wschodniej, historią w ogóle bolesną, właściwie przeklętą. O tym nie wolno zapominać. Ale oprócz świadomości przeznaczenia jest też przecież poczucie wolności kształtowania siebie, własnego losu, własnej egzystencji. Furie mogą zamienić się w Eumenidy.

Istnieje, jak sądzę, osobny fenomen zwany jaźnią kresową, świadomą pogranicza, granicy, rozdroża; podzieloną, zdwojoną, a najczęściej wielokrotnie zwekslowaną. Wielu mieszkańcom Opola czy Wrocławia jest on dobrze znany, ma swój szczególny sens. Powiedziałbym nawet, że Opolszczyzna i Dolny Śląsk to takie kulturowe, etniczne, narodowościowe, językowe, religijne puzzle. W języku angielskim słowo to posiada dwa sensy, których splot dobrze oddaje to, co chcę powiedzieć: puzzle to układanka, zagadka czy rebus, ale jest też czasownik to puzzle, implikujący moment zaintrygowania, bycia zaintrygowanym. Urodziłem się w Grodkowie, w pewnym sensie urodziłem się też jednak w Grottkau. Pierwsze dwadzieścia lat życia spędziłem w Chróścinie Nyskiej, ale im jestem starszy, tym intensywniej odczuwam, że były to także lata spędzone w niemieckim Falkenau, widmowej wiosce z czasu dla mnie zaprzeszłego, a jednak jakoś obecnego, z upływem czasu obecnego coraz silniej. Czyż to nie początek znakomitej intrygi, a zarazem łamigłówki?

Jestem daleki od idealizowania kresów wschodnich i raczej broniłbym się przed określaniem ich mianem „kresowej Atlantydy” (jak to zrobił prof. S. S. Nicieja w serii ważnych książek). Wypada jednak wspomnieć o wspólnym dla wielu kresowiaków szacunku dla wielokulturowości, a także o towarzyszącym mu etosie tolerancji i otwartości. Jednym z moich ukochanych tekstów dotykających tych kwestii jest esej Jerzego Stempowskiego W dolinie Dniestru (przedrukowany niedawno w tomie pod tym samym tytułem). Kiedy Stempowski rzuca: „Na świat przyszedłem w rodzinie polskiej na Ukrainie. Słowa te, z pozoru tak proste, wymagają dziś mnóstwa objaśnień” – to chętnie podpisuję się pod tymi słowami całym sobą, swoją pamięcią i niepamięcią, świadomością i nieświadomością. Przede wszystkim jednak bliskie mi jest to, co wielki eseista pisze o płynnej narodowości, o odrzuceniu „fatum rasowego”, o zmienności językowej, której nie wolno mylić z obecną uniformizacją i globalizacją (jak zauważa Stempowski, „żaden z języków nie ginął”), o interpenetracji wyborów indywidualnych („wybór bowiem wymaga rozważenia przynajmniej dwóch alternatyw w całej ich rozciągłości, stanięcia na rozdrożu, z którego widać od wewnątrz obie drogi”), o trudnym, ale jednak dokonującym się współistnieniu różnych form życia i świadomości. Skądinąd sądzę, że jest to jedna z ważniejszych lekcji dla współczesnej Polski. Świadomość wielokulturowości, o której tak pięknie pisał Pan Jerzy, jest w dobie nowoczesności zneutralizowana i spłycona przez procesy globalizacyjne, to prawda. Mimo to wyczuwam w sobie i na sobie jej ukryte działanie; coś w rodzaju sprężyny czekającej na zwolnienie. Ale zdaje się, że odszedłem od Pańskiego pytania.

Nic nie szkodzi. Skoro wspomniał Pan o eseju Stempowskiego – a więc, bądź co bądź, o literaturze – pozwoli Pan, że i ja wrócę do literatury. W Życiu w rozproszonym świetle i Monaten dochodzą do głosu, mam wrażenie, dwie różne „opinie” o literaturze – obie intrygujące. Z jednej strony literatura jawi się jako coś niezwykle ważnego, wzniosłego, a w każdym razie – coś niezastępowalnego. W jednym z esejów o Kafce zawartych w Życiu…, omawiając książkę K. Roberto Calasso, protestuje Pan przeciw sprowadzaniu literatury „do funkcji mechanizmu przekładającego koncepcje religijne i filozoficzne na język fikcyjnej opowieści”. Gdyby literatura pełniła rolę takiego mechanizmu, możliwe byłoby – po odkryciu, jakie idee dany utwór stara się przekazać – zastąpienie jej naukowym wykładem idei. Według Pana jednak, jak rozumiem, takie zastąpienie jest niemożliwe; literatura jest konieczna, przy czym literatura nie jako nośnik idei, ale sam tekst, treść i forma, narracja, słowa, wielość możliwych odczytań itd. Apoteoza literatury. Ale z drugiej strony pisze Pan w wielu miejscach o wyjściu poza tekst w stronę życia i przestrzega słowami Gombrowicza przed „deformacją zawodową” artystów, która polega na „wyolbrzymianiu znaczenia rzeczywistości artystycznej, niedocenianiu zaś innych aspektów rzeczywistości”. W Monaten padają nawet słowa: „Za dużo tekstów. Nadmiar książek, recenzji, dodatków kulturalnych”, a zaraz po nich recepta: „Być może chodzi po prostu o umiejętność przebywania we własnym pokoju, wycofania się, choćby na jakiś czas, zamilknięcia, zatrzymania się na kilku sprawach, słowach, gestach, uproszczenie życia na każdym poziomie. Być może nawet (zdaję sobie sprawę z paradoksalności tych słów i już słyszę głosy sprzeciwu) należałoby rozpocząć od zakwestionowania wartości kultury, naszego do niej stosunku?”. To brzmi z kolei jak krytyka literatury. I zastanawiam się, jak te dwie perspektywy, apoteozę i krytykę, pogodzić. Czy chodzi tu o hierarchię: literatura lepsza od idei, ale życie lepsze od literatury?

Dla mnie ta sprzeczność jest pozorna. Nie, może inaczej: prawdziwa literatura żyje tą sprzecznością, czerpie z niej swoją istotę i siłę. Każde autentyczne dzieło sztuki ma w sobie coś nieprzekładalnego i w tym sensie wykracza poza konwencję. Tak jakby przekreślało całą dotychczasową tradycję, dajmy na to literacką, w jej imieniu. Mówię o doświadczeniu wyjątkowości, a jednocześnie wyjątkowości doświadczenia. Przywoływanego i rekonstruowanego w kolejnych wierszach czy narracjach, zachowującego jednak cechę czegoś niepowtarzalnego. Zależy mi na utworach zrywających z wszystkimi protokołami literackości, wychodzących poza siebie, przyznających sobie status rzeczywistości. Jak pisał Archibald MacLeish: A poem should not mean/ But be. „Wiersz nie powinien znaczyć, tylko być”. Jest to oczywiście sytuacja idealna. W praktyce gest literacki ma najczęściej charakter imitacyjny, odtwarzający, do pewnego stopnia wirtualny. Fantomatyczny i widmowy. Do tego dochodzi przekleństwo naszej nowoczesności: nagromadzenie i rozmnożenie informacji, które odrywają się od faktów i tworzą własną sferę (jej najważniejszym, metonimicznym przedłużeniem jest sieć internetowa, dublująca rzeczywistość). Heidegger nazwałby ją zapewne sferą anonimowego, bezosobowego Das Man („się”). Otóż jednym z celów sztuki jest stawianie oporu presji anonimowości i wydobywanie tego wszystkiego, co pojedyncze.

W moim odczuciu ekspresja, która chce wyrazić pojedynczość ludzkiego doświadczenia, musi uwikłać się w podstawową sprzeczność: musi przekroczyć siebie, pozostając jednak ekspresją. To jednocześnie odmowa i odnowa. Stąd wszystkie kontradykcje, na które zwrócił Pan uwagę, a których jestem świadom. Z jednej strony niechęć do literatury, która bez końca odtwarza, przetwarza i recyklinguje to, co powinno pozostać niepowtarzalne; znużenie kolejnymi tekstami i książkami, tym nieledwie tautologicznym obiegiem narracji i idei, etc. Z drugiej jednak przekonanie, że (na przykład) dobry wiersz potrafi wyrwać nas z tego obiegu – pod warunkiem, że choćby na chwilę, choćby jednym słowem, jednym znakiem przestankowym, ba, nagłym światłem między literami (a więc milczeniem), otwiera się na rzeczywistość. A zatem apoteoza i afirmacja. Powtarzam się, ale niech będzie: w literaturze interesuje mnie to, co nieprzekładalne, co stawia nam opór, wykoleja nam lekturę, stawia nas w nieprzewidywalnej, wyjątkowej pozycji. Taka ślepa plamka. Trzeba oślepnąć, choćby na chwilę, na jeden wers bądź oddech, trzeba odciąć się od całej tradycji i historii, możliwie jak najbardziej radykalnie. Nie chcę łagodzić tej sprzeczności. Wręcz przeciwnie.  

Chyba również w eseju o Kafce uchyla Pan na moment rąbka tajemnicy własnej twórczości: mam na myśli zdanie o tym, jak zasiada Pan do pisania, ustawia prowizoryczny tytuł, krój czcionki, marginesy, a potem – i to wydało mi się najciekawsze – szuka pierwszego zdania, które ustawia rytm tekstu. Czy rzeczywiście pierwsze zdanie jest kluczowe?

Odpowiem jako poeta: najważniejsze jest znalezienie rytmu języka i muzyki sensu. Od tego prawie wszystko zależy. Dodam, że jest to w dużym stopniu wyraz pokory. Godzimy się z tym, że nie tylko my wybieramy język, a więc konkretne słowa, ale że jednocześnie jesteśmy prowadzeni przez język, że to słowa nas wybierają, więc równie prawdziwe byłoby stwierdzenie, że tyleż piszemy, co jesteśmy pisani. Cała mechanika komponowania tekstu i nadawania wyrazu, kwestie związane z warsztatem – wszystko to pojawia się jako naturalne przedłużenie początkowego rytmu, określonego rejestru, pewnej wybranej bądź odnalezionej częstotliwości głosu. Chodzi po pierwsze o konkretne wybory językowe, o całą tę wspaniałą przygodę z szukaniem i odnajdywaniem celnych słów i określeń, z konstruowaniem zdań i akapitów, z brzmieniem poszczególnych dźwięków, sylab, a nawet dłuższych fragmentów, po drugie zaś o pewien rodzaj wrażliwości na litery, wyrazy, kształt i fakturę słów, ich wieloznaczność, opalizujący kolor etc.

I druga kwestia. Należę do pisarzy, dla których twórczość literacka to przede wszystkim proces. Proces nieustannej rewizji sensów, niby celowy i w końcu zamknięty (wszak w pewnym momencie tekst jest gotowy, a książka wydrukowana), w istocie jednak rozwijający się niejako poza albo pod/ponad tekstem, skłaniający do ciągłych powrotów do raz wypowiedzianych konstatacji i niezmordowanego wysiłku nanoszenia poprawek. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że nigdy nie jestem zadowolony z napisanego tekstu. Jeśli to tylko możliwe, poprawiam wszystko albo prawie wszystko. Nigdy też nie przedrukowuję tekstów w tej samej formie. Pisanie jest jak życie, nie zastyga w jednej formie, bez końca nabiera nowych znaczeń i traci inne, jest czystą potencją i niewyczerpanym źródłem. Jestem tego stale świadom w trakcie pisania. Układanie zdań postrzegam jako działanie życiodajne w sensie ścisłym.

Długo już ciągnie się nasza rozmowa, a tylko raz wspomnieliśmy o postaci, która znajduje się niejako u źródła naszej korespondencji. David Jones (1895-1974), nieco zapomniany angielski poeta i malarz, w obu dziedzinach uważany przez badaczy za wybitnego przedstawiciela nurtów modernistycznych. Pan jest tłumaczem jego tekstów na język polski i jedynym chyba w Polsce znawcą jego twórczości; „Suma” natomiast uważa go za jednego ze swoich patronów. Czytając Życie w rozproszonym świetle – gdzie poświęca Pan kilka tekstów Jacques’owi Derridzie, nazywając go „mistrzem myślenia” – myślałem nad nieoczywistym podobieństwem między sławnym francuskim filozofem a naszym Davidem Jonesem – i zarazem głęboką między nimi różnicą. Wydaje mi się, że obu twórcom bliskie jest „gęste” pisanie i czytanie, pisanie i czytanie nastawione na szeroką eksplorację sensów ukrytych w słowach i ich zestawieniach – a nawet dopuszczające nadawanie nowych znaczeń. Różnica między tymi dwoma twórcami polega jednak według mnie na tym, gdzie upatrują oni źródło znaczeń. Dla Jonesa jako myśliciela religijnego źródłem tym jest Bóg jako causa prima wszystkich dyskursów – ludzcy autorzy różnych kultur i epok, w tym sam Jones, są „przyczynami wtórnymi” partycypującymi w tym boskim dyskursie. Dla Derridy jako myśliciela świeckiego (zgadzam się z interpretacją Martina Hägglunda zawartą w doskonałej pracy Radical Atheism: Derrida and the Time of Life, wedle której Derrida nie jest wcale „teologiem negatywnym”, lecz właśnie myślicielem świeckim, ateistycznym) pierwotne i ostateczne zarazem źródło znaczeń kryje się w samych mnożących się i odnoszących się do siebie nawzajem tekstach, ewentualnie w czytających/piszących podmiotach. I stąd dalsza różnica: dla Derridy zawsze możliwe jest kolejne odczytanie, dla Jonesa – mimo świadomości ogromnej złożoności tekstów (Jonesowskie dociekania genealogii znaczeń ciągną się z pozoru bez końca; dopuszcza też Jones aporie, wieloznaczności) – istnieją odczytania ostateczne: te, w których dotykach się fundamentalnych prawd opisanych przez dogmaty wiary. Jest obecny u Jonesa, jak to Pan ujmuje we wprowadzeniu do swoich tłumaczeń, „swego rodzaju punkt dojścia, zamknięcia, zatrzymania ruchu znaczeń” – inaczej niż u Derridy.

 Co Pan sądzi o tym podobieństwie – i tej różnicy?

Powiem szczerze, że nie do końca przekonuje mnie zarysowana przez Pana opozycja pomiędzy dekonstruktywną wizją języka czy lektury a obecną w poezji Jonesa sceną pisania/czytania. Sam Derrida wielokrotnie podkreślał, że dekonstrukcja nie jest nurtem czy kierunkiem filozoficznym. Oczywiście nie musimy mu we wszystkim wierzyć, pozostaje jednak faktem, że termin „dekonstrukcja” nie implikuje, bo i nie chce implikować, żadnych określonych czy mocnych poglądów. Chodzi po prostu o pewien sposób czytania, polegający w dużym stopniu na gotowości do współsygnowania, a zatem także współtworzenia tekstu i jego znaczeń. Derrida daleki jest od formułowania własnych tez. Zamiast tego dokonuje interpretacji czytanego tekstu, to znaczy wychodzi od jego semantyki i metaforyki, posługuje się jego idiomem (stąd częste w tekstach Derridy efekty parodystyczne), stara się ujawniać tkwiące w nim napięcia i kontradykcje. I jednocześnie stawia własny podpis. Wszystko to, podkreślmy, w imię przeżycia tekstu: chodzi o lekturę aktywną i zaangażowaną. Absurdalne wydaje mi się oskarżanie Derridy o relatywizm czy nihilizm. Owszem, w jego tekstach mamy do czynienia z momentem kwestionowania oczywistości, prawomocności i znaczenia istniejących narracji czy konstrukcji spekulatywnych. Ale czy taka problematyzacja, bez wyjątku skrupulatna i odwołująca się do tekstów źródłowych, jest nihilizmem? Jeśli tak, to za nihilistyczną należałoby uznać każdą postawę krytyczną.

Zgadzam się z Panem, że książka Hägglunda to znakomite studium krytyczne, napisane zresztą w duchu Derridiańskim, wszak jego intencją jest zakwestionowanie pewnych stereotypowych ujęć i narracji narosłych wokół pojęcia dekonstrukcji. Ale jak wszystko w praktyce dekonstruktywnej, tak i zaproponowana przez Hägglunda koncepcja „radykalnego ateizmu” ma siłą rzeczy charakter roboczy i doraźny, związany z konkretnymi tekstami czy analizami. Bałbym się uogólnień. Pojęcie ateizmu, podobnie jak pojęcie teizmu, może znaczyć tysiąc rzeczy; wszystko zależy od kontekstu. Dla Simone Weil ateizm miał wymiar doświadczenia oczyszczającego, a nawet transcendentalnego. Podobnie dla takich dwudziestowiecznych pisarzy jak Beckett i Różewicz (dwa nazwiska z długiej listy), piszących o nieobecności Boga z pasją, jakiej nie odnajdziemy w utworach określanych mianem religijnych. Krystyna Miłobędzka nazwała Becketta „piątym ewangelistą”, i jeśli się nad tym głębiej zastanowić, jest to trafne sformułowanie. Być może w świecie współczesnym ateizm jest jedyną wyobrażalną postawą religijną? Nie chodzi mi przy tym o stawianie tezy, że dekonstrukcja to kryptoteologia. Byłaby to teza z gruntu fałszywa. Równie fałszywe wydaje mi się jednak automatyczne utożsamianie dekonstrukcji z ateizmem. Podkreślę raz jeszcze: dla mnie propozycje Derridy mają wymiar pragmatyczny, interpretacyjny, krytyczny (również auto-krytyczny). To taki ostrożny sceptycyzm, dopuszczający każdą możliwość, ale i podejrzliwy w stosunku do każdej idei, narracji, abstrakcji.

Jeśli chodzi o Davida Jonesa, to muszę powiedzieć, że jego twórczość wydaje mi się mało przekonująca właśnie wtedy, gdy poeta usiłuje powoływać się na dogmaty teologiczne. Myślę tu choćby o tych niezliczonych przypisach, w których pojawiają się odniesienia do (na przykład) ceremonii katolickiej czy kanonu mszy świętej. Same w sobie, rzeczy te są intrygujące i rzucają ciekawe światło na różne kwestie teologiczne. Poezja, zwłaszcza ta współczesna, nie jest jednak miejscem na tego rodzaju rozważania. Co absolutnie nie wyklucza tego, że wiersz może mieć charakter religijny. Ale w moim odczuciu poezja i literatura nie są po to, aby potwierdzać nam to, co wiemy, i umacniać nas w naszych przekonaniach. Mam wrażenie, że Jones, podobnie jak Eliot, czuł się bezpiecznie w kręgu dogmatyki. Jest to zrozumiałe, jeśli pomyśli się o tym, jakie doświadczenia stały się jego udziałem – myślę przede wszystkim o traumatycznych przeżyciach frontowych, o doświadczeniach rozpadu, cierpienia, śmierci. Dogmat jest bardzo często emocjonalnym, psychologicznym, może nawet duchowym bezpiecznikiem. A jednak literatura powinna wyzwalać nas od nas samych i otwierać na nowe sposoby bycia. Powinna być wyzwaniem, gestem radykalnej odnowy, nawet wbrew naszym skłonnościom i przyzwyczajeniom.

Najciekawsze, że poezja Jonesa często taka jest – szorstka, zwichrowana, acentryczna, wywrotowa. Sam Pan zwrócił uwagę na tkwiące w jego twórczości paradoksy, tudzież na fakt, że pojawiające się w wierszach genealogie są niewyczerpywalne i mogą spowodować u czytelnika zawrót głowy. Od siebie dodałbym, że cecha ta wynika z natury języka i wyobraźni poetyckiej. W języku istnieje zawsze pewien naddatek znaczenia, inflacja poszczególnych sensów i sensu w ogóle. Nad językiem nie można zapanować, zawarta jest w nim bowiem nie tylko świadomość, ale i nieświadomość kultury, tradycji, wspólnoty. Język to również noc i wypełniające ją sny słów, które przybierają szczątkową, kaleką, widmową formę, rozpadają się na pół-sensy i ćwierć-sensy, jałowieją i wydają się przenicowane. Nie jest chyba przypadkiem, że Jones pozostawał pod silnym wpływem Finnegans Wake Joyce’a. Był tym dziełem zafascynowany; wydaje mi się, że to bodaj najczęściej przywoływany przez niego dwudziestowieczny utwór literacki. W Finneganach Jones odnalazł fascynację językiem i wielojęzycznością, nieskończonym potencjałem tkwiącym w słowach i zbitkach słów, zdolnością do znaczeniowej regeneracji i reaktywacji (wszak za każdym razem, w każdej nowej sytuacji, słowo znaczy co innego). Nie lekceważyłbym tego aspektu jego twórczości, być może mniej świadomego, ale właśnie dlatego tak istotnego. To, co nieświadome, mówi nam o nas często więcej niż racjonalna, świadoma samoobserwacja.

W sumie najbardziej chyba interesują mnie meandry i kontradykcje wyobraźni Jonesa. Z jednej strony podporządkowana jest ona imperatywom porządku, granicy i dogmatu. Z drugiej wszakże strony w trakcie lektury wierszy Jonesa mamy świadomość swobodnego, w dużym stopniu transgresywnego przepływu znaczeń i niewymiernego bogactwa tkwiącego w języku. Imaginacyjną dwoistość widzę choćby w The Anathemata. Większość krytyków podkreśla, że poemat ten ma strukturę zamkniętą, opartą na porządku mszy świętej, i niewątpliwie tak właśnie jest. Ale już na początku pojawiają się dwa momenty niewpisujące się w strukturę. W podtytule („Fragments of an Attempted Writings”: „Fragmenty planowanego dzieła”) i w autorskim wstępie podkreślone zostają fragmentaryczność i otwartość dzieła. Trudno więc mówić o formie zamkniętej – wręcz przeciwnie. Zaraz potem mamy dość nieoczekiwane wprowadzenie do tekstu. Chodzi mi o krótki epigraf umieszczony po tytule, a przed początkiem pierwszej części. Proszę pozwolić, że przytoczę go w całości (tak jak jest zapisany, to znaczy drukowanymi literami):

BYŁA CIEMNA, BURZOWA NOC. SIEDZIELIŚMY POD SPALONYM DO BIAŁOŚCI MUREM. PRAGNĘLIŚMY OPOWIEŚCI. TEN, KTÓRY OPOWIADA, ZACZĄŁ TAK: BYŁA CIEMNA, BURZOWA NOC…

Bardzo lubię ten gambit. Zasadne jest, rzecz jasna, pytanie, co właściwie chce w tym osobliwym, nieco Borgesowskim wprowadzeniu powiedzieć Jones? Bo oto grupa słuchaczy niespodziewanie staje się częścią opowiadanej historii; tym samym opowieść zagarnia rzeczywistość; pojawia się metanarracyjne lustrzane odbicie i zawrót głowy, bo nie wiadomo, gdzie kończy się fikcja (wszak mamy do czynienia z fikcyjną opowieścią). Może ogóle się nie kończy? Nie lekceważyłbym tego epigraficznego gestu. Jones odwołuje się do długiej tradycji ustnych opowieści, które były przekazywane z pokolenia na pokolenie, które ulegały ciągłym transformacjom, poprawkom, rewizjom, reinterpretacjom, i w których odzwierciedlony był cały świat danej społeczności. Rzeczywistość wpisana jest w narrację, a nie odwrotnie.

Ta wieloznaczność Jonesowskiej poezji, dopuszczanie do głosu nieświadomości, pozorna nieskończoność itd. wydają mi się zgodne z teologiczną wizją twórczości, zresztą Pańskie zdanie „Rzeczywistość wpisana jest w narrację, a nie odwrotnie” można czytać przecież jako kwintesencję religii. Według mnie nie jest przypadkiem, że w hierarchii najważniejszych dla Jonesa dzieł sztuki Finnegans Wake stoi obok mszy świętej, też pełnej sensów, poplątanej, i jak inne ludzkie twory poddawanej w ciągu dziejów „transformacjom, poprawkom, rewizjom, reinterpretacjom”. Dla św. Tomasza z Akwinu – a, jak pisze Thomas Dilworth w świeżej biografii David Jones: Engraver, Soldier, Painter, Jones uważał się za tomistę – świat widzialny mógłby nawet, niczym ta opowieść o „ciemnej, burzowej nocy”, nie posiadać początku i końca w czasie (na płaszczyźnie horyzontalnej), a i tak musiałby posiadać początek w sensie wertykalnej „racji istnienia” (w sensie rzutnika wyświetlającego ten nasz nieskończony film) i koniec w sensie „celu istnienia” (w sensie przestrzeni sensu, w której ów „film” się umiejscawia). Wydaje mi się, że Jones zdawał sobie właśnie sprawę, że na płaszczyźnie horyzontalnej twórczość jest przedsięwzięciem całkowicie ludzkim – nieustannym, niekończącym się dialogiem świadomych i podświadomych głosów – ale właśnie dlatego może być też ostatecznie dyskursem całkowicie boskim i posiadać swoje wertykalne „domknięcie”. Jak we Wcieleniu (prawdziwy człowiek-prawdziwy Bóg). Jak w sakramencie.

U Jonesa znajdziemy również echo narracji wolnej, zupełnie pozbawionej ram, rozbijającej wszelkie dogmaty i cudownie wieloznacznej. W sumie jest chyba tak, że mamy w The Anathemata do czynienia z różnymi, czasami wręcz wykluczającymi się perspektywami, a sama poezja otwiera się na wiele możliwości interpretacyjnych. I skoro mówimy tutaj o dekonstruktywnej praktyce czytania, to jak najbardziej można nią mierzyć poemat Jonesa; chodzi wszak między innymi o ukazanie wielości sensów i wskazanie na niewyczerpany potencjał tekstu. Gdybyśmy mieli więcej czasu, gdyby to było seminarium poświęcone poezji Jonesa, to można by w ten sposób przeanalizować wiele kategorii, pojęć, narracji czy idei obecnych w jego twórczości. Choćby tak dla jej zrozumienia istotną kategorię przynależności. Czy istotnie w przypadku autora In Parenthesis należy rozumieć ją w jednoznaczny sposób? Sądzę, że wbrew pozorom ulega ona u Jonesa radykalnej, bardzo przy tym ciekawej problematyzacji. Przede wszystkim na poziomie językowym. Poeta urodził się w rodzinie angielsko-walijskiej, przy czym język walijski, którego prawie nie znał, miał dla niego symboliczne znaczenie mowy przodków, mitycznej i pozaczasowej, zaś język angielski, którego używał jako pierwszego i jedynego języka, i który stał się językiem jego poezji, był przez niego traktowany jako język imperialnego najeźdźcy (to kolejna paralela z Joycem, ale również z Yeatsem). Mamy do czynienia z językową ambiwalencją i przynależnością do co najmniej dwóch języków, a jeśli uwzględnić, że żaden z nich nie był do końca językiem ojczystym, to w istocie mamy do czynienia z brakiem jednoznacznej przynależności.

To samo można powiedzieć o kwestii przynależności kulturowej, symbolicznej, społecznej czy wspólnotowej. Chodzi nie tylko o różnice pomiędzy kulturą angielską i walijską, a mają one charakter zasadniczy, lecz również o różnice pomiędzy przeszłością postrzeganą w kategoriach mitopoetyckich (kojarzących się Jonesowi głównie z walijskimi legendami i podaniami) i teraźniejszością rozpatrywaną w kategoriach związanych z estetyką, i nie tylko estetyką, modernistyczną; chodzi także o różnice pomiędzy kulturą oralną i opartą na piśmie, kulturą słowa i kulturą księgi, kulturą rękodzieła i kulturą masową etc. Mam wrażenie, że Jones był tego wszystkiego świadom. Świadczą o tym choćby jego teksty krytyczne, niestety niezbyt dobrze znane, a zawierające mnóstwo ciekawych uwag, choćby na temat własnej podwójnej przynależności językowej i kulturowej. Nawiasem mówiąc, mam cichą nadzieję, że tę sytuację zmienią nowe wydania dwóch podstawowych zbiorów krytycznych Jonesa: Epoch and Artist i The Dying Gaul. Obie książki ukazały się w zeszłym roku nakładem wydawnictwa Faber and Faber i są prawdziwą kopalnią wiedzy o poglądach poety.

My planujemy tłumaczenia esejów Jonesa właśnie z tych tomów, zaczynając od Sztuki i sakramentu.

Te w większości krótkie szkice znakomicie wprowadzają w świat poezji Jonesa. Pokazują też sporą samoświadomość i przenikliwość poety. To taki niezobowiązujący dyskurs, w którym ukrywa się mnóstwo odkrywczych i celnych intuicji. Moglibyśmy tym tekstom poświęcić osobną rozmowę, odnoszącą się choćby do związków estetyki modernistycznej z tezami neotomizmu, czy też do fascynacji Jonesa koncepcją symbolu (znaku) jako wyróżnika kondycji ludzkiej. To niezwykle ciekawa problematyka.

A wracając jeszcze do kwestii przynależności regionalnej. Ciekawe, że o ile Jones przyznawał się do dwóch języków rodzinnych, o tyle na poziomie topografii mamy u niego dominację krajobrazu walijskiego, z nieomal zupełnym pominięciem Anglii. Zwłaszcza w jego późniejszej poezji, z długą poetycką medytacją zatytułowaną The Sleeping Lord (Śpiący Pan) na czele. Nie ukrywam, że mam z tym wątkiem w twórczości Jonesa pewien problem. Jest dla mnie oczywiste, że poeta kochał Walię. Jest to wyczuwalne nie tylko w wierszach, ale również wspomnianych wypowiedziach krytycznych, zwłaszcza tych powojennych. Ale Walia Jonesa to trochę taka wyimaginowana, zmyślona Walia, Walia utkana z legend, mitów, odległych wspomnień, w dużym stopniu nostalgiczna i nierzeczywista. Pod tym względem o wiele ciekawszy wydaje mi się Joyce. Prawdziwa, dojrzała miłość potrafi i chyba powinna być krytyczna. Wiemy też, zwłaszcza po doświadczeniach dwudziestego wieku, że ślepa miłość do ojczyzny (miejsca urodzenia, pejzażów dzieciństwa, przestrzeni dorastania) może być zwodnicza. Ale być może przesadzam. Jones bywał przecież wspaniale ironiczny i potrafił zdobyć się na zdrowy dystans do samego siebie.

W tej atmosferze ironii i dystansu do siebie zakończmy więc naszą rozmowę. Może kiedyś dane nam ją będzie jeszcze kontynuować.

Dziękuję.

Humory

Pod znakiem Conrada (z życia Redakcji)

Nieudane przenosiny na prowincję położyły się cieniem na życiu naszej redakcji. Pod byle pretekstem odwoływano komitety redakcyjne, dowodząc, że a to trwa festiwal teatralny (dział kultura), to znów, że przed komitetem warto zrobić mały rozruch (dział sportowy), lub że spotykanie się po obiedzie jest bez sensu (dział kulinarny), w końcu, że piątki to bardzo zły czas na wszelkie narady (dział horoskopów). Zapełnianie szpalt szło jeszcze wolniej niż zwykle, choć trudno sobie to może wyobrazić. Zamówione artykuły nie dotarły na czas, i po czasie też nie dotarły. Okna biur redakcji – jeśli tak wolno powiedzieć o naszym małym pokoiku, wypełnianym co jakiś czas aromatem gotującej się kury – pokryła gruba warstwa tłustego kurzu. Optymistycznie mówiąc – nie było najlepiej. A poziom „nie najlepiej” ciągnął jeszcze w dół – redaktor działu wiara. Nie widywaliśmy go wcale. Mówiono, że ktoś spotkał go na mieście, jak szedł w rozpiętym płaszczu, z rozwichrzoną fryzurą i czerwonymi od płaczu oczami. Złośliwi dodawali, że nie tylko oczy miał czerwone, ale i nos. Ale przyznajmy – trudno mu się dziwić, jak inaczej bowiem może skończyć się porzucenie idei…

Sytuacja wydawała się zatem patowa, gdy nagle nadszedł ratunek z najmniej spodziewanej strony. Oto redaktor działu kultura, ten – znienawidzony przez wszystkich za swoje przechwałki, poczucie wyższości, nienaganne maniery – typek w tweedowej marynarce i jedwabnym fularze, ten, którego wszyscy chętnie by się pozbyli (tylko, jak robić pismo kulturalne bez działu kultura) – on to właśnie podsunął antidotum. „Trzeba nam nowego hasła – powiedział – które „nad martwym wzleci światem” (przestraszyliśmy się na chwilę, że tu o dział wiara chodzi), które rozgłosimy urbi et orbi (spojrzenia pełne zakłopotania), które „wyleci nad poziomy” (zaczęliśmy badać solidność stropu w naszym lokalu), które stanie się naszym nowym spiritus movens (znów spojrzenia). „Tylko skąd wziąć to hasło?” – zapytaliśmy chórem. „Jak to skąd – odpowiedział triumfalnie, poprawiając fular i nabijając fajkę – od Conrada”. Zrozumieliśmy w lot (poza redaktorem działu sportowego, który próbował sobie przypomnieć, jaki to Konrad znalazł się w gronie najlepszych tegorocznych strzelców ligowych). Jakiż doskonały pomysł, i jakież przy okazji uczczenie roku Conradowskiego! „Zrobimy konkurs – potwierdził zanurzywszy się w kłębach dymu, które zabiły na chwilę zapach rosołu – na tytuł utworu Josepha Conrada, który najlepiej określa nową ideę naszego pisma”.

Wieść o wyjątkowym komitecie redakcyjnym, który będzie nowym otwarciem udało się przekazać wszystkim redaktorom, choć nie bez trudności, gdyż większość z nich trwała daleko od swoich komputerów i telefonów, a mianowicie w knajpach i szynkach. Stawili się w komplecie, co już okrzyknęliśmy sukcesem (i zaprotokołowaliśmy). „Zaczynajmy, niech wygra najlepszy – krzyknął redaktor działu sportowego, dodając – to znaczy najlepszy tytuł… tego tam… Romana… to jest, przepraszam… Conrada”. Wszyscy spojrzeli na redaktora działu wiara, bo siedział przy stole na pierwszym miejscu i wydało nam się naturalne, że to on musi pierwszy przemówić. Omiótł salę – jeśli tak można nazwać naszą izdebkę – mętnym spojrzeniem przekrwionych oczu („że też on to wszystko przeżył” – westchnęła jedna z wrażliwych koleżanek). „Proponuję – zawiesił głos, jakby zapomniał co ma powiedzieć – tytuł debiutu… czyli… Szaleństwo Allmayera”. Zapadła cisza, czy to dlatego, że nikt nie znał tego utworu, czy też z powodu pojawiających się skojarzeń, że szaleństwem był cały ten pomysł – nie wiadomo. Zaraz jednak pojawił się głos przekory, bo ktoś szepnął, że chyba chodzi o Szaleństwo Redaktora. Ze zrozumiałych względów zakneblowaliśmy usta szepcącemu. „Debiut nie może być ideą dojrzałego pisma” – uratował sytuację redaktor działu kultura, to było jego pięć minut. Kolega z działu wiara usiadł zrezygnowany, acz spokojny. Odetchnęliśmy z ulgą. Dział Sportowy zaproponował Zwycięstwo i Złotą Strzałę – czym dowiódł, że nie ma pojęcia, o co w tym konkursie chodzi. Dział międzynarodowy stwierdził, że najlepiej pasuje W oczach zachodu – czym nie potwierdził nic poza tym, że każdy sobie rzepkę skrobię. „Proszę się wzbić ponad partykularyzmy – rzekł wyniośle redaktor działu kultura – „ruszmy z posad bryłę świata”. Na te słowa uśmiechnęła się nasza lewicująca koleżanka, i rzekła zachęcona: „To może Murzyn z załogi „Narcyza”. Redaktor działu kultura zrobił taki gest jakby chciał powiedzieć, że nie myślał o wychodzeniu aż tak szeroko. Reszta potwierdziła milczeniem, choć dział turystyczny rozmarzył się nad opisami dzikiej Afryki. Znów zapadła cisza. Więcej pomysłów widocznie nie było. Kiedy niektórzy zaczęli kręcić się nerwowo, a ktoś próbował nawet podnieść się z miejsca – redaktor działu kultura głośno chrząknął. „We wszystkich propozycjach drzemie wielki potencjał kulturowy – powiedział kordialnie – ale jedna tylko może stać się primus inter pares (spojrzenia), musi więc być najbardziej zacna, najbardziej uniwersalna, najbardziej rozpoznawalna (marketingowiec uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia), najbardziej popularna w internetowych wyszukiwarkach (informatyk odkleił oczy od swoich urządzeń, zaledwie na sekundę, ale nie umknęło to uwadze innych). Dlatego naszym hasłem przewodnim, waszych… hmm, to znaczy naszym… pozwólcie, że tak rzecz ujmę… przewodnikiem – musi być Lord Jim. Wypowiadając ostatnie słowa zatoczył ręką zgrabne koło, niby poprawiając fular, wskazał delikatnie na siebie. Uśmiechnął się szeroko. Tego było już za wiele. Wszyscy pojęli, nawet dział sportowy. Rozgorzały krzyki: „Zachciewa się rządów Kulturze”, „Precz z Kulturą!”, „Kultura to bzdura!”. Dział wiara sapał tylko: „raczej Jądro Ciemności… albo… Smuga cienia”. Gdy okrzyków zabrakło, czyli po jakimś kwadransie, wszyscy usiedli wyczerpani. Pomyślicie, drodzy Czytelnicy, że to koniec końców naszego pisma. Ach nie, pozory często mylą. Wszyscy, jak jeden mąż, poczuliśmy, że wszystko wróciło na swoje dawne miejsce. Chwyciliśmy w ramiona redaktora z kultury – nie, nie był to lincz – teraz dopiero dostrzegając jego geniusz i poświęcenie; i poprowadziliśmy go do restauracji (przewodził rozpromieniony redaktor działu wiara). Sprawozdanie pozostało na stole, przez uchylone okno zaczęły padać nań krople deszczu. Gdy po kilku dniach (wszak obiad się udał) wysuszyliśmy kartkę – pośród rozmazanych plam tuszu, widniały na niej tylko dwa wyraźne słowa: Gra losu.

Komitet Redakcyjny

Rebus

rebus6

Krzyżówka

krzyzowka6

Poziomo
1. Jeden z pionierów polskiego harcerstwa (na „A”, trudne).
2. Leczenie ogrodem, ewentualnie ogródkiem.
3. Ślad zająca na ziemi lub w śniegu. Lepiej nie zmienić „k” na „d”.
4. Tadżyckie Morskie Oko.
5. Królewskie Towarzystwo Fotograficzne (w dużym skrócie).
6. Te jaja są zdecydowanie najpopularniejsze.
7. Powstaniec styczniowy rodem z Jędrzejowa.
8. Rzeka na której most. Chyba w Birmie.
9. Kołek-gigant.

Pionowo
1. Nasza młociarka lub rosyjski filozof, co chciał wskrzeszać ludzi.
2. Umarł(a).
3. Poeta kielecki, figuruje w najdłuższym tekście tego numeru, w miarę na początku.
4. Ni to lekarz, ni to sprzedawca.
5. Rekieter, apasz, rzezimieszek.
6. Złota dziesięciorublówka.
7. Na trawniku w lecie. Miło podeń wbiec, gdy żar.

krzyzowka6_haslo

Jak zawsze na osobę, która jako pierwsza prześle na adres redakcji poprawne rozwiązanie, czeka nagroda. Ostatnio poprawne rozwiązanie nadesłała pani Aneta z Łodzi. Gratulujemy!

Rebus 2

rebus6b

Czytelnia

W listopadzie 2017 roku ukazała się nowa książka Macieja Płazy, do której jeszcze w „Sumie” na pewno wrócimy. Tymczasem tylko odnotowujemy fakt, wspominając przy okazji, że wydanie powieści stało się pretekstem do sporu krytyków wokół takich zagadnień, jak elitarność literatury, artystyczny wymiar prozy czy upadek języka. Z jednej strony słychać zatem głos Dariusza Nowackiego: „Kunsztowne pisarstwo Macieja Płazy jest buntem przeciwko dominującemu dziś prostactwu form literackich i bylejakości języka. Autor Robinsona w Bolechowie pokazuje, że zdania wielokrotnie złożone nie tylko są jeszcze możliwe w polszczyźnie, ale też mogą zachwycić urodą”. Z drugiej, w recenzji Wojciecha Szota, narzekanie na nadmierne artystostwo: „te wszystkie zdania na stronę […] nastawione są raczej na zawziętego krytyka niż czytelników/czytelniczki”. Tak zwaną trzecią drogę reprezentuje zaś, w swojej obszernej analizie powieści („Dwutygodnik” nr 230, 02/2018), Łukasz Żurek:

W akcie stylizacji, którego podejmuje się Płaza, nie chodzi w żadnym razie o składanie hołdu Mistrzom (chociaż on sam może tak twierdzić) czy po prostu piękne pisanie. Poprzez drobiazgową pracę na języku, inspirowaną Schulzem, Odojewskim czy Buczkowskim, oraz korzystanie z arcymodernistycznego modelu powieści o artyście Płaza sprawdza, na ile pewien sposób myślenia o literaturze nadaje się do pisania o naszym tu i teraz.

***

Koniec roku przyniósł też kolejną książkę Przemysława Dakowicza. Kwatera Zmarchtwychwstałej Pamięci to tworzona w różnych gatunkach literackich opowieść o ekshumacji ciał polskich bohaterów antykomunistycznego podziemia, prowadzonej na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach przez zespół prof. Krzystofa Szwagrzyka. W sensie literackim jest to przedłużenie, kolejny krok następujący po poetyckim tomiku Łączka z 2013 roku, w którym czytamy:

Tyle ich. Pod różnymi szerokościami i długościami. W czarnoziemie i glinie. Bezimienne, bezdomne, jedzone przez czas, znikające. Każde z nich — osobne życie, osobne miłości, trud i strach tak podobne, a tak różne. Głowy z dziurami po pociskach, wrzucone w doły, przysypane wapnem, ziemią. Trawa porasta kości, wiatr chodzi w gałęziach sosen, wiatr, co nie chce zamilknąć. Ciała porzucone w lasach, w dołach, przykryte gałęziami. Przewożone nocą, obite, bezwładne, wyładowywane z ciężarówek. Ciała bezczeszczone, fotografowane. […] Przygarniam was, przygarniam, bezimienni. Niech was ogrzeje oddech żywego. Oddaję wam mój głos. Wejdźcie mi w krew, Cienie.

***

Michał Olszewski, dziennikarz, autor książki #upał, która rejestruje współczesny model życia w biegu, powiada w wywiadzie udzielonym „Dwutygodnikowi” (nr 205, 02/2017):

Groźniejsze od zaburzeń relacji rodzinnych wydają mi się długofalowe konsekwencje multitaskingu. To też jest problem ponadpokoleniowy – każdy, kto dziś korzysta z komputerów czy smartfonów, działa wielozadaniowo. I w tej kwestii jestem pesymistą, bo wszystkie badania – i psychologiczne, i neurobiologiczne – pokazują, że nie jesteśmy ewolucyjnie do tego przystosowani. Każdy, kto twierdzi, że potrafi świetnie robić cztery rzeczy naraz, kłamie. Dlatego z niepokojem myślę o dzisiejszych dzieciach, które nie umieją już skupić się na jednej rzeczy. Gdy odrabiają lekcje, jednocześnie słuchają muzyki, sprawdzają Insta i zaglądają do World of Tanks. Znam dzieciaki, które równocześnie odrabiają lekcje, siedzą na komunikatorze i grają w dwie gry! Boję się, że w konsekwencji utracimy zdolność do solidnego i sumiennego wykonywania jednego zadania. Widzę to już u siebie – coraz trudniej skoncentrować mi się na jednym: na pisaniu czy czytaniu.

Nie jesteśmy pewni znaczenia tych wszystkich skrótów i terminów, które się w powyższym cytacie pojawiają. Gdyby jednak ktoś chciał jeszcze więcej o internetowej współczesności, to sięgnąć może po uhonorowany podczas zeszłorocznego Festiwalu Conrada, debiut powieściowy Anny Cieplak Ma być czysto; podobno warto.

***

Tymczasem ten zbyt szybki świat próbuje oswoić Łukasz Orbitowski. Jego powieści to trochę jakby przedłużenie myśli Leibniza, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Więc wszystko, co nam się przydarza jest dobre, albo przynajmniej nie takie straszne, jak się wydaje.  Także nic co współczesne nie jest Orbitowskiemu obce. Takoż youtuberzy, o których pisze („Dwutygodnik” nr 223, 10/2017):

Przyznaję ze wstydem, że nigdy wcześniej nie słyszałem o youtuberach i zdumiał mnie ogrom ich potęgi. Ci młodzi ludzie (najczęściej bardzo młodzi) organizują sobie zloty na Stadionie Narodowym, mają swoje własne linie odzieżowe, pisma sobie poświęcone, a także zeszyty, kubki, oraz, przypuszczalnie, stringi. Ich sieciowa popularność, mierzona w łapkach, odsłonach i subach idzie w miliony, co określa rozmiar mojej klęski. Jako pisarz nigdy nie zdobędę tego rodzaju popularności, nawet gdybym zyskał nakłady Kaśki Bondy i ekranizację od Spielberga. Jestem jednak nikim więcej, jak przedstawicielem ginącego zawodu. Nie mam dostępu do statystyk, ale odnoszę wrażenie, że youtuberzy przebili popularnością aktorów i muzyków. Przyszłość należy do nich.

Zatem pierwsza cecha, która określi przyszłość – to popularność, im więcej tym lepiej. Druga zaś – to autentyczność. Pisarze mają stać się, jak Knausgård skrupulatnymi rejestratorami własnego życia, a czytelnicy podglądaczami tej egzystencji. Biada twórcom fikcji, biada anachronicznym mitografom (Parnickim, Konwickim, Myśliwskim). „Aktem sztuki będzie sama autentyczność, czyste gołe życie” – kończy Orbitowski. Czy Przybyszewski i awangarda nie wieszczyli czegoś podobnego jakieś sto lat temu?

***

W wywiadzie dla magazynu „O!Kultura” (nr 61, 2017) Marcin Świetlicki – rozchwytywany ostatnio z powodu wydania autobiograficznej Nieprzysiadalności – o tym, czy możliwa jest dzisiaj jakaś wspólnota artystów:

W sensie artystycznym czuję się sam. Miałem 40 lat, pojawiał się jakiś dwudziestolatek, który mówił: jestem taki sam jak pan, chciałbym kontynuować pańską drogę twórczą. Ja odpowiadałem: proszę bardzo. Mijało 5 lat i ci młodzi ludzie szli do jakiejś korporacji, albo w jakąś politykę typu „Krytyka Polityczna”, albo odwrotnie – w jakąś straszną prawicę. I mówią: kiedyś to ten Świetlicki był dla nas wzorem, a teraz niech spada z tym pierniczeniem. Nie wychowałem żadnego ucznia, żaden z ludzi, którzy przyszli po mnie nie wytrwał w idealizmie.

Co by nie powiedzieć o legendarnych poetach lat 90. – Świetlickim, Podsiadle – trzeba im przyznać, że w idealizmie wytrwali zadziwiająco dobrze. Krzepiący to fakt i drogowskaz, że jednak można, bez względu na okoliczności. Chociaż trzeba się czasem liczyć z takim wizerunkiem własnym:

„Nie, nie, oni [dawni koledzy Świetlickiego] są troszeczkę zakłamani. Mówią: mamy rodzinę, obowiązki, musimy jakoś funkcjonować, a on to jest skończony, jest na granicy kloszardostwa i niech się tam wykańcza, my tacy nie zamierzamy być. Jestem odbierany jako człowiek nieodpowiedzialny, któremu wszystko wisi, który robi rzeczy ryzykowne”.

Mało który z młodszych poetów doścignąłby też wspomnianych w poczuciu ważności tego, co się robi. Mało kto gotów jest traktować dziś poezję jako zawód. A Świetlicki mówi konsekwentnie: „Być poetą to jest obowiązek, ciężka praca, która daje satysfakcję, może nawet pieniądze, ponieważ to jedyne źródło mojego utrzymania. Mam w kieszeni jakieś pieniądze – zarobiłem je na poezji”.

***

Andrzej Mencwel napisał wyjątkową książkę o kulturze chłopskiej i dał jej tytuł Toast na progu. Wiele w niej rzeczy, którymi można się zachwycić, lecz równie dużo takich, które skłaniają do polemiki. Trudno nie zgodzić się na przykład, że „mechanizacja, specjalizacja, profesjonalizacja zmieniła wieś i jej mieszkańców. Zniknęły wszystkie te dawne czynności, do których trzeba było zwoływać zespoły” (cytat z wywiadu z Mencwelem, „Dwutygonik” nr 222, 10/2017). Lecz już taki fragment musi budzić zastrzeżenia, zwłaszcza ludzi, którzy wieś na co dzień widują i wiedzą, że jeszcze coś tam z niej zostało:

W trakcie pisania tej książki, poczętej jako wspomnienie o zmarłym przyjacielu, uświadomiłem sobie, że w mojej przytomności umarła klasa. Cała klasa społeczna, która liczyła sobie w Polsce ponad tysiąc lat.

Na szczęście kontrapunktuje Mencwel te mocne tezy, zaprzeczając sobie nieco:

Bo to nie znaczy, że on umiera bezpotomnie. Chodzi o to, by się odrodził czy też odradzał w innej postaci, która nie będzie folklorystyczna. Zresztą sądzę, że on już się odradza. W różnych, rozproszonych, ale coraz wyraźniejszych zjawiskach artystycznych ostatnich lat. Wnoszę swój mały wkład do tego odrodzenia, żywię nadzieję, że ono rozkwitnie.

Ta końcowa recepta też nie wydaje nam się do końca przekonująca, ale o tym przyjdzie jeszcze napisać innym razem.

***

Gdy pojawia się kolejny wywiad z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, to wiadomo, że zostanie powiedziane coś znaczącego. Tym razem działo się to w tygodniku „Do Rzeczy” (nr 46/2017), gdzie poeta uchylił znów rąbka swojej ontologii:

Istniejemy – i zdajemy sobie sprawę z tego, że istniejemy – tylko dlatego, że pamiętamy. Pamiętamy, że tutaj jesteśmy. Ujmując to inaczej – każdy z nas, każdy człowiek istnieje w swojej pamięci i dzięki pamięci. Jest w samym jej środku i nie może się z niej wydostać. Gdyby się z niej wydostał, to natychmiast przestałby istnieć, bo nie wiedziałby nic o swoim istnieniu. Tak więc to pamięć i tylko ona stwarza nasze tutejsze życie – powołuje je do istnienia. Bez niej nie istniałaby ani żadna teraźniejszość, ani też żadna przyszłość. Istnieje zatem tylko przeszłość – stwarzająca cały nasz tutejszy świat.

A w dodatku, dla sympatyków Rymkiewicza, są w tym wywiadzie także wątki autobiograficzne, związane nota bene z Łodzią, w której młody poeta studiował i działał w ZMP.

Codziennie z Ewą czegoś słuchamy. Codziennie przez dwie, trzy godziny – i tak jest od lat. Zaczęliśmy słuchać jeszcze w Łodzi, gdzieś pod koniec lat 50., kiedy zamieszkaliśmy przy ul. Spornej. Wtedy słuchaliśmy na adapterze, któremu zmieniało się igły. Pamiętam nawet, choć to lata minęły, od czego zaczęło się to słuchanie – od koncertów skrzypcowych Bacha i od Mitów Szymanowskiego.

***

Niezwykle aktywny internetowy krytyk literacki Jarosław Czechowicz wypytuje o twórczość, a pisarz Jarosław Kamiński, autor kilku powieści (m. in. Wiwarium i Tylko Lola) – skrzętnie odpowiada (http://krytycznymokiem.blogspot.com/2017/12/). Wychodzi z tego całkiem ciekawy głos o świecie literackim, który pozostaje nieledwie niezauważony przez główny nurt życia kulturalnego, jest nieobecny w wielonakładowych pismach, na półkach bestsellerów czy w telewizyjnych wywiadach.

Nasze życie literackie – mówi o tym Kamiński – ma charakter towarzyski. Idee się nie liczą. W gruncie rzeczy literatura też nie jest najważniejsza. Wszystko się sprowadza do ludzi. Mało kto zaryzykuje pozytywną opinię o powieści, jeśli nie zna autora albo nic nie wie o jego osadzeniu w środowisku literackim. Mówię o tradycyjnej krytyce. W blogosferze dzieje się trochę inaczej, co, przyznaję, bywa bolesne dla autorów.

Herbert powiadał kiedyś, że późny debiut daje dużo możliwości, jest właściwie atutem. Okazuje się, że dzisiaj już niekoniecznie:

Z pewnością, napotyka się na większy opór odbiorców. Młody pisarz z natury rzeczy budzi zainteresowanie, daje nadzieję na ciekawą twórczość. Już teraz albo wkrótce. Trudniej uwierzyć, że stary pryk może mieć coś ciekawego i oryginalnego do powiedzenia. Wbrew pozorom w kulturze hula ejdżyzm. Może młodym jest ciężko w przemyśle, polityce, administracji albo medycynie, ale nie w kulturze. Po 40 – jeśli wcześniej nie zaistniałeś – istnieje duże ryzyko, że zostaniesz pominięty. A późny debiut w Polsce to nie wynik lenistwa, ale, niestety, skutek uboczny transformacji. Dla wielu z nas była jak tsunami. Czasem tsunami nieszczęść, wykluczenia i biedy, ale częściej chyba wprost przeciwnie – wygodnego życia jak na Zachodzie.

Książki Kamińskiego poruszają kwestie rozpalające, wydawałoby się, debatę publiczną, jak katastrofa smoleńska czy marzec ‘68 roku. Skąd więc brak szerokiego zainteresowania? Czy problem leży w słabościach publicznej debaty? A może jednak we wnętrzu tej literatury?

***

O specyfice współczesnej „pracy w kulturze” opowiada też redaktor Łukasz Najder („Dwutygodnik” 203, 03/2017).

Internet sprawił, że wielu z nas – redaktorów, korektorów czy tłumaczy – może pracować w i z domu. Dzięki temu jesteśmy choć odrobinę bardziej atrakcyjni i konkurencyjni dla pracodawców, bo nie potrzeba nam już zapewniać przestrzeni do pracy w redakcji czy wydawnictwie, sprzętu komputerowego, baniaczka z wodą. Ale z drugiej strony, taka praca to wyzwanie i podołają mu tylko ci, którzy potrafią bez ciągłego, bezpośredniego dopingu szefa kontrolować siebie i powierzone zadania. Oczywiście i tutaj są terminy i zobowiązania, ale bez fizycznej, bliskiej obecności bossa i koleżeństwa łatwo ulec lenistwu czy też internetowo-przyjemnościowej nadaktywności.

Pojawia się więc i reakcja na taki model pracy w postaci dowartościowania starego, dobrego etatu. Pewien powrót do „starego” dostrzega Najder także w czytelnictwie:

Po ostatnich targach we Frankfurcie można było spotkać liczne opinie, że papier wraca i bije na głowę e-booki, te w Polsce stanowią zazwyczaj 10 proc. z wyniku sprzedaży książki. Wielu czytelników nadal woli solidne papierowe wydania – albo rozczarowało się literaturą zasysaną z Kindle’a i znowu sięga do klasycznej formy książki. I klasycznej formy powieści – obszernych, rozbudowanych fabuł, obrazów epoki lub wręcz epok, galerii charakterów, plastycznych opisów etc. Sukces prozy Twardocha, „Ksiąg Jakubowych” Tokarczuk czy Małego życia Yanagihary nie wziął się z powietrza i uważam, że ta konserwatywna kontrrewolucja jeszcze potrwa.

***

Także na łamach „Dwutygodnika” (nr 228, 01/2018) – ach, cóż by bez niego poczęła ta rubryka „Sumy” – swoje boje z polskością toczy guru polskich literaturoznawców Michał Paweł Markowski. Na początku, mówi, wcale jej nie było: „Świat wyglądał bardzo znośnie, żyłem w Polsce, mówiłem po polsku, traktowałem to wszystko jak powietrze (niezbędne do życia, ale przezroczyste), ale polskość nie stanowiła elementarnego wymogu zadowolenia”. Później wkroczyła nieco niespodziewanie: „miałem krótkie chwile słabości – katolicyzm, patriotyzm”, lecz szybko została powstrzymana przez zdrowy system immunologiczny: „dzieciństwo spędzone na małej uliczce przy brudnej rzece w prowincjonalnym mieście zamiast pchać mnie do ludzi, do świata, zamiast zaszczepiać na potęgę resentymenty, zrobiło ze mnie człowieka osobnego, nieskorego do zachłyśnięcia się zbiorowością w tym lub innym wydaniu”. Nie da się oczywiście zbyć argumentacji Markowskiego żartobliwym wykrętem. Jego apologia „normalnego życia” w rywalizacji z Mickiewiczowskim czynem – ma liczne uzasadnienia, i równie licznych zwolenników.

Inflacja symboli, za które odpowiedzialny jest romantyzm, stąd się wzięła, że codzienność okazała się dla polskich romantyków zbyt niechlujna, prostacka i monotonna, rzeczywistość polityczna z kolei nazbyt dotkliwa, wobec czego wzięto się za masową produkcję protez i ekranów, które mogłyby stworzyć rzeczywistość pośrednią, sieć fantazmatycznych umocowań, których wartość wynikałaby nie z ich odniesienia do rzeczywistości (która została wzięta w potężny nawias), ale osobistych zabiegów kompensacyjnych.

Nie można tego zbyć, warto z tym polemizować. Jednak nie jesteśmy pewni, czy współcześnie, w Polsce stoimy właśnie w tym punkcie, o którym mówi Markowski. Zdaje nam się raczej, że afirmacja codzienności ma się bardzo bardzo dobrze, a idee romantyczne, poza swoją zwulgaryzowaną formą, w najlepszym razie chowają się gdzieś po kątach rzeczywistości.

***

Pierwszy, odnowiony „Przekrój” tak wysoko postawił sobie poprzeczkę, że trudno do niej doskoczyć kolejnym numerom kwartalnika. Przeszkadza w tym chyba nadmiar artykułów ciekawostkowych, wszelakiej drobnicy oraz szata graficzna, niezwykła i charakterystyczne wielce, lecz w takim natężeniu (każdy numer ma ponad 150 stron) jednak męcząca. Mimo tych wad ciągle można w „Przekroju” wiele znaleźć, a czasem zdarzają się prawdziwe perełki. Za taką uznać należy artykuł z jesiennego numeru (nr 4(3559)/17) poświęcony Aleksandrowi Humboldtowi. Nadzwyczajna to postać, która dała fundament pod niemal całą nowoczesną naukę. Geograf, biolog, botanik, ekolog, chemik, inżynier… (dopisać kolejne wedle upodobania). Jeśli mówi się o Leibnizu, że jako ostatni człowiek na ziemi wiedział wszystko, to Humboldtowi trzeba dać miano tego, który obejmował rozumem całość przyrodoznawstwa.

Wydaje książki całymi seriami – pisze Mirosław Wlekły – różnymi gatunkowo. Książki specjalistyczne, które fachowo opowiadają o faunie, florze czy astronomii. Książki literackie […] Książki atrakcyjne graficznie, pełne spektakularnych sztychów, ukazujące szczyty, wulkany, aazteckie rękopisy, meksykańskie kalendarze […] książki popularnonaukowe, a także opisane wartkim językiem, pełne przygód relacje z podróży przez tropikalne lasy, sawannowe Ilanos czy gwarne ulice latynoskich miast.

Nie byłby pewnie Humboldt tym, kim się stał dla Darwina, Thoreau czy Muira, gdyby nie jego przyjaźń z Goethem. Gdy poznali się w Jenie, poeta powiedział o przyszłym przyrodniku: „W ciągu ośmiu godzin czytania książek nie dowie się człowiek tyle, ile on ci daje w godzinę”. Humboldt natomiast wziął od Goethego sposób obrazowania, literacki kunszt – stąd na przykład w jego opisie Ameryki Południowej katarakty Orinoko „oświetlone promieniami wschodzącego słońca”, a rzeka z mgieł „zawieszona nad swym łożyskiem”. Cóż to za piękne czasy, gdy literatura mogła spotkać się z naukami ścisłymi.

***

Stasiukowy Wołowiec to jednak miejsce na mapie Polski – zarówno literackiej, jak i rzeczywistej – wyjątkowe. Gdyby nie ono, nie byłoby nigdy Stasiuka-pisarza, dysponującego tak potężnym rekwizytorium prowincji, pogranicza, kultury lokalnej. To z nich rodzą się znane wszystkim powieści prozaika (nie tylko o pobliskiej Dukli, lecz również o innych, odległych miejscach), w nich także biorą źródło krótsze jego teksty, jak opowiadanie zamieszczone w świątecznym wydaniu „Tygodnika Powszechnego” (nr 1-2 (3573-3574) 1-7 stycznia 2018 roku). A oto fragment tegoż, na zachętę:

Dopijam kawę, ubieram się i wychodzę do samochodu. Zgarniam śnieg, zapalam, czekam, aż się trochę zagrzeje. Zjeżdżam w dół do szosy. Asfalt pokryty jest czarnym błotem. Powoli, jak najciszej wyjeżdżam ze wsi. Jak uciekinier, jak złodziej, żeby nikogo nie zbudzić. W światłach las jest bajkowo biały, ale po paru minutach, w dole, śnieg powoli znika i jest tylko czerń nocy z tymi wszystkimi domami gdzieś w głębi. Z kutymi bramami, tralkami, żywopłotami, foliowymi chochołami, z kamiennymi figurkami Piłsudskiego, papieża i Matki Boskiej w uśpionym ogrodzie po prawej.