rozmawia: Kamil Suskiewicz
Gdy patrzy się na Pana życiorys – wielość miejsc zamieszkania, rozmaite zajęcia i nałożona na to wszystko niestrudzona działalność pisarska (z późnym debiutem) – można odnieść wrażenie, że realizuje Pan wskazania Maksyma Gorkiego dla młodego Izaaka Babla: jeśli chcesz zostać pisarzem, najpierw idź w lud i poznaj go dobrze. Czy jest to w Pana przypadku taki właśnie, świadomie zarysowany pisarsko-życiowy projekt?
(milczenie)
Proszę opowiedzieć trochę o tych różnych miejscach zamieszkania i o tym, co Pan poza pisaniem robił, a także jaki wpływ owe zajęcia miały lub mają na Pana twórczość.
W moim londonowskim życiu tak naprawdę banał gonił banał. Co chcę o sobie przekazać czytelnikowi formuję w materiał pisarski. A od wynurzeń, mazgajstwa, wszelkich form ekshibicjonizmu, zwłaszcza emocjonalnego, mam konfesjonał i kobiece piersi.
W najnowszej powieści, zatytułowanej Morze wewnętrzne, pisze Pan (wkładając te słowa w usta głównego bohatera): „Wie pan sam, że taka jest różnica pomiędzy autorami, że pisarz pisze z życia, a literat z literatury. Moim zdaniem, wszystkiego w życiu trzeba spróbować, posmakować, doświadczyć, każdy ból i każdą rozkosz zaliczyć”. Czy można powiedzieć, że Pańskie pisarstwo bierze się przede wszystkim z doświadczenia, z przeżycia?
Tak, to też moja opinia.
W Pana twórczości są jednak, jak mi się zdaje, mocno widoczne dwa źródła, tzn. właśnie przeżycie czyli rzeczywistość i mimo wszystko także literatura, która jest jakimś naturalnym punktem odniesienia, jakby częścią albo przedłużeniem rzeczywistości (mam tu na myśli te wszystkie odwołania do książek, pojawianie się w fabule bohaterów literackich z innych utworów, nawiązania do rozmaitych twórców, czyli elementy, które są w Pana powieściach rozsiane bardzo gęsto).
Także mity i legendy rodzinne, fabuły zasłyszane od sąsiadów, może coś, co nazywamy pamięcią genetyczną. No i kilka osób niezwykłych, spotkanych w życiu, na przykład brat mego dziadka, sanacyjny kurier dyplomatyczny. Albo bohater filmu i teatru telewizji Złodziej w Sutannie, w tej roli wystąpił Artur Żmijewski – czyli ks. Infułat, już śp. Józef Wójcik, jedna z postaci z Rzymskiej Wojny i Morza Wewnętrznego, mój sąsiad i sponsor z Suchedniowa. Kto więcej? Może Krzysztof Kąkolewski – wiadomo kim był.
Wśród wszystkich Pańskich miejsc, miejsce pierwsze zajmuje miasteczko, w którym się Pan urodził, podkielecki Suchedniów. Jego literackim odpowiednikiem pojawiającym się w wielu Pana utworach jest miejscowość o nazwie Wrzosów. Krytycy mówią wręcz, że pisze Pan swoją sagę o Wrzosowie, na wzór sagi o Macondo Marqueza (albo na wzór fikcyjnego hrabstwa Faulknera, Yoknapatawphaty) – porównanie, jak większość porównań krytycznoliterackich, tyleż objaśniające, co zaciemniające. Bo przecież to Pańskie Macondo jest czymś zupełnie innym, jest Wrzosowem i tylko Wrzosowem. Czym jest dla Pana Suchedniów-Wrzosów? Co Pan z niego wziął, pisarsko, życiowo? Czy nadal często Pan tam wraca?
Dużo zaczerpnąłem, ale nie wszystko, no nieco przetasowałem, czasowo na przykład browar w Suchedniowie-Wrzosowie funkcjonował w międzywojniu, ja mu przedłużyłem pracowity żywot aż do epoki Gierka.
Kulturowo, ściślej literacko, Suchedniów to nader płodna macierz (a może studnia i krynica tematów, inspiracji) pisarzy i literatów – tak jako ich miejsce urodzenia, jak i miejsce pobytów, zdarza się, że i wymuszonych. Taki na przykład Kazimierz Truchanowski, podczas okupacji leśnik i konspirator w suchedniowskich lasach, znany później szerzej jako pisarz i tłumacz. W Suchedniowie bywał wielokrotnie Stefan Żeromski, takoż Adolf Dygasiński, ten drugi ponoć w opowiadaniu Zając sportretował topograficznie Suchedniów. A trzeba wiedzieć, że układ ulic Suchedniowa wykreślił na wzór miast amerykańskich Stanisław Staszic.
Jest tych suchedniowskich ciekawych ludzi dużo, dużo więcej.
Naturalnie, to był taki Lwów w mikroskali, generował i przyciągał talenty. Podczas okupacji w Suchedniowie ukrywał się lekarz i literat żydowskiego pochodzenia, współpracownik Janusza Korczaka, Kazimierz Dębnicki. Chwacki Dębnicki, pepeesiak napisał powieść mocno autobiograficzną, Krzyk przez sen, opisującą swoją okupacyjną gehennę ukrywania się z racji pochodzenia, przeżytą właśnie w Suchedniowie, a konkretnie na ulicy Zagórskiej, czyli popularnym Kruku.
Okazjonalnie, ale i lirycznie, a na pewno na wyrost – Konstanty Paustowski awansował pagórki suchedniowskie na Wierzchy Tatrzańskie w powieści Romantycy.
Ksiądz profesor Włodzimierz Sedlak też zaliczył, we wczesnym dzieciństwie, epizod biedy suchedniowskiej, opisał go w noweli pod sienkiewiczowskim tytułem, acz bardzo uzasadnionym autobiograficznie, tj. Za chlebem.
Partyzant Bronisław Sianoszek w głośnej swego czasu książce wspomnieniowej Śmierć nie przychodzi kiedy czekam dał (na ile cenzura pozwalała) realistyczny obraz Suchedniowa okupacyjnego.
Lubelski dziennikarz i mason Cezary Leżeński w roku 1971 sprokurował broszurkę pt. Konspiracyjna fabryka broni traktującą o okupacyjnym fenomenie na skalę światową – o produkcji w konspiracji tzw. suchedniowskich stenów. Wiadomo, wojna, jak i wszystkie inne kataklizmy, są literacko płodne, ale do Suchedniowa nie tylko wojna przyganiała, również pejzaż, znakomite wręcz lecznicze powietrze i taniość życia kusiły wielu.
Najbardziej wieloznaczną postacią, można powiedzieć awanturniczą, która zawitała w suchedniowskie strony, okazał się Ludwik Ławro-Ławrowski, absolwent Politechniki Wiedeńskiej, powstaniec śląski, współpracownik Marii Curie-Skłodowskiej, człowiek „który żył kilka razy”, i ten, który jako pierwszy z Polaków przetłumaczył i trafnym komentarzem opatrzył dzieło Mein Kampf wiadomego Adolfa. W wymiarze suchedniowskim kronikarz miejscowy i tęgi publicysta, w sumie postać tragiczna, gdyż zaszczuty musiał uciekać z Suchedniowa aż do Warszawy, a taka wymuszona zmiana klimatu z prowincjonalnego na stołeczny – dobiła go, jak wielu innych.
Pamiętnikarzem in spe był Marian Piłsudski, kuzyn Marszałka, ostatni z rodu po mieczu, i o tym nazwisku w kraju, leśnik z pobliskiego Ostojowa, ostatecznie dopełnił żywota jako emeryt w suchedniowskim bloku, niestety po jego śmierci jego rękopisy i dokumenty uległy zniszczeniu. Facecjonista, ale z goryczą, pamiętam, jak dłonią zataczając skąpy półokrąg po swej klitce z szelmowskim błyskiem w oku ocenił: ciasnota, zupełnie jak cela Marszałka w Magdeburgu. Jest pochowany na miejscowym cmentarzu.
Jest też kilku ważnych pisarzy XX-wiecznych, którzy wywodzą się z Suchedniowa, na czele z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim.
Gustaw Herling-Grudziński, znaczny i konsekwentny mistyfikator własnego życiorysu miał się urodzić w Suchedniowie, zatem mój sąsiad osobisty, choć nie do końca, gdyż on w Suchedniowie urodził się jakoś tak okazjonalnie i w miarę potrzeb; ja natomiast urodziłem się tam na stałe, czyli banalnie. O jego dzieciństwie wiem sporo, tak od kuchni, bo z domu, prozaicznie – mój ojciec był kolegą, i to dosłownie, Gustawa ze szkolnej ławy. Herling tak hołubiący region, jako realista szkolnych błędów rzeczowych się nie ustrzegł np. przypisał klasztor na Świętym Krzyżu bernardynom i to poszło w katolickim wydawnictwie, u dominikanów w Poznaniu – w opowiadaniu Wieża.
A jaki był młody Herling, ten ze szkolnej ławy?
Coś niecoś o tym pisałem. Jeden z moich utworów na ten temat prof. Irena Furgal wspomina w ten sposób: „W mało znanej suchedniowskiej legendzie okoliczności śmierci Jakuba Herlinga są przedstawiane jako splot dramatycznych i raczej nieprawdopodobnych okoliczności, jak w lekko zaszyfrowanym opowiadaniu Tadeusza Zubińskiego Drzewo rodzynkowe z tomu Opowieści wrzosowskie (2011), obfitującym w plotkarskie szczegóły i niewybredny komentarz”.
Kto jeszcze ma związek z Suchedniowem?
Blisko Herlinga ustawił się wspomniany wcześniej Krzysztof Kąkolewski – wyborny niegdyś polemista, w najlepszych latach reporter dzielnie trzymający się „blisko skóry życia”, klasyk i nauczyciel akademicki gatunku – polskiej szkoły reportażu, uczeń i powiernik późnego Wańkowicza.
Znacznie bardziej oryginalną i literacką postacią na serio był daleki powinowaty Kąkolewskiego, poeta i regionalista, malarz, leśnik i pijak, tyleż liryczny co tragiczny, Jan Gajzler (1891-1940).
Autor Sonetów Świętokrzyskich i tekstów gwarowych. Według Kazimiery Zapałowej „pisano o nim i mówiono Śpiewak zapomniany, Lirnik Świętokrzyski, Młodopolski poeta. Niektóre jego wiersze wracają do nas ciągle, wryły się w pamięć mieszkańców Kielecczyzny, stały się jakby hasłami, wykorzystywano je tworząc tytuły artykułów, książek, gawęd…”
Pierwszym rdzennie suchedniowskim literatem, który się wybił na literacką wielkość w skali ponadregionalnej, okazał się jednak Ryszard Miernik. Urodził się dawno, nawet bardzo dawno, w tej innej epoce, 21 marca 1929 roku w Suchedniowie, a konkretnie na Błocie, dziś to ulica Żeromskiego. Syn woźnego z sierocińca, wyrósł z wyrobniczego krzepkiego korzenia. Małorolna wieś i okoliczne robotnicze miasteczko z ambicjami kurortu, idealizowane, bo pańskie harcerstwo oglądane zza sztachet przez dziecko z biednej rodziny, wojna na peryferiach, partyzancka legenda – ukształtowały go jako literata. W ludowej rzeczywistości wysferzył się, wyedukował na Wybrzeżu i w Krakowie. Po prowincjonalnej belferce poszedł w urzędy, zagalopował się w entuzjazmie dla socjalizmu. Jak się to mówiło w minionym okresie, został animatorem kultury, wielu wypromował z literackich średniaków, ale nikogo wybitnego nie wyłuskał. Komuszył, nawet stołków na wysokim szczeblu się dochrapał, w wojewódzkich Kielcach się korzystnie osadził, ale bez przesady, w żaden sposób nie ześwinił się. Z latami odnalazł w sobie ożywcze zasoby chłopskiego sceptycyzmu. Prawie do końca żwawy, buńczuczny polemista, kipiący pomysłami, niestrudzony poszukiwacz miejscowych tajemnic, i łowca „wędrujących kamieni”, generalnie chodząca encyklopedia Suchedniowa i okolic. Rzeźbiarz plenerowy, jak z cepeliowskiej widokówki; pokaźny, rozwichrzony w terenie, bardzo artystowski w wersji plebejskiej.
W pewne komeraże z Miernikiem wchodził Stanisław Pająk – poeta, mocno osadzony tu i teraz, quasi-nowelista bardziej niż rasowy prozaik, i rejestrator codzienności swego małego kącika świata także jako fotografik – w tej ostatniej postaci wybitnie amator. Stanisław Pająk zmarł 21 marca 2014. Jak odnotował Stanisław Nyczaj: „Zmarł wycieńczony chorobą serca w rodzinnym Suchedniowie. Dopełnił swym dociekliwym piórem reportera panoramę okupacyjnych i powojennych dziejów miasta, nakreśloną przez Ryszarda Miernika i wydatnie wciąż poszerzaną przez Tadeusza Zubińskiego.”
Są w tej Pańskiej galerii postaci przewijających się przez Suchedniów zarówno osoby, jak to się mówi, z pierwszych stron gazet, jak i ludzie szerzej poza regionem nieznani. Taki jakby splot charakteru miasteczka prowincjonalnego z charakterem kurortu, którym Suchedniów przecież był, czy też miał być.
Suchedniów przed I wojną światową był miejscem letniskowym i to cieszącym się dużą renomą, nawet miał szansę stać się uzdrowiskiem, czyli badem, jak się wówczas mawiało. Maria Kuncewiczowa w jednym z listów do mnie, datowanym na 2 września 1987, napisała „poza latem opisanym w mojej książce Don Kichot i Niańki spędziłam z Rodzicami w Suchedniowie następne jeszcze wakacje w schludnym drewnianym domu przydrożnym należącym do gospodarza nazwiskiem Skrzyński. Odwiedził nas tam mój brat Aleksander Szczepański, który sfotografował na ganku tego domu, mnie, obejmującą dwóch synków gospodarza. Pamiętam, że młodszy miał na imię Maksio. Do gospodarstwa należało dość obszerne pole. To wszystko co zapamiętałam z Suchedniowa”. Mało, ale zarazem nie tak niewiele.
Jarosław Iwaszkiewicz mimochodem, acz dobrym słowem napomknął o urodzie suchedniowskich okolic w swej książce Podróże do Polski. Również domownica, czyli służąca wybitnego pisarza wywodziła się z Suchedniowa: cicha, pokorna i odeszła jakby jej nigdy nie było, ot takie już przeznaczenie domownic ludzi ze świecznika.
Ale wracając do pytania o znane i mniej znane osobistości. W Suchedniowie z rodziną i czeladzią akolitów nabierał sił do kolejnego skoku, tym razem na najwyższe ołtarze i trony, bezpośrednio po wyjściu z internowania, sam Lech Wałęsa, ten który sygnował swoim nazwiskiem parę książek, więc formalnie co najmniej wieszcz, a bezsprzecznie zasłynął jako nowator-orator.
Bardziej animatorem kultury, redaktorem, niż czystym twórcą był Marek Garbala. Nie znałem go, więc tylko dane encyklopedyczne. Urodził się 16 czerwca 1943 roku w Suchedniowie, w rodzinie leśniczego. Ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. W 1965 roku razem z Lotharem Herbstem powołał do życia sławną grupę poetycką Agora. Był kierownikiem Piwnicy Świdnickiej, a przez ostatnie lata życia kierownikiem Towarzystwa Miłośników Wrocławia.
Suchedniów zaistniał korzystnie także w historii polskiego malarstwa, gdyż jest miejscem urodzenia Apoloniusza Kędzierskiego (1861-1939), malarza akwarelisty, rysownika, ilustratora, i dekoratora.
Pioniersko zapisał się w dziejach polskiej psychiatrii. Otóż Bartłomiej Frydrych (urodzony około roku 1800 – zmarły 21 maja 1867 w Warszawie ), oficer powstania listopadowego, chirurg, psychiatra, filantrop, propagator medycyny stał się autorem w roku 1845 pierwszego w języku polskim podręcznika psychiatrii O chorobach umysłowych (wydanego nakładem własnym).
Dziennikarz i pasjonat dziejów Suchedniowa Szymon Piasta odkrył, że: „polski malarz Jan Matejko ma powiązania z Suchedniowem. Jego babką była Anna Marianna Tusza, która urodziła się właśnie w Suchedniowie. Anna wyszła za mąż za Jana Piotra Rossberga, mieszczanina krakowskiego. Mieli pięcioro dzieci. Najmłodsza z nich Joanna Karolina, urodzona 22 listopada 1826 roku na Podgórzu w kościele połączonych wyznań ewangelickich poślubiła Franciszka Matejkę, a następnego dnia odbył się drugi ich ślub, tym razem w katolickim kościele Św. Krzyża. Z tego związku było jedenaścioro dzieci, Jan Alojzy był dziewiątym z kolei, a urodził się 24 czerwca 1838 roku w Krakowie”.
Wrzosów to także – jak pisano wielokrotnie – apologia przedwojennego drobnomieszczaństwa, czy właściwie tego, co zeń w powojennej rzeczywistości ocalało. Zasad, rytuałów. Oszczędności, zapobiegliwości, skromności, sobotniego brydża i five o’clocków. Swoją drogą ciekawe, jak to się stało, że tak dużo – bo takie ma się wrażenie czytając na przykład Dawno i daleko, Pana powieść, której akcja rozgrywa się w latach 60. XX wieku – z wartości małego miasteczka pozostało, pomimo wojny, pomimo całego rozbudowanego aparatu indoktrynacji wczesnego i średniego PRL-u?
Suchedniów pojawia się w 11. odcinku serialu Wojna Domowa (wyprodukowanym w latach 60.) noszącym tytuł Co każdy chłopiec wiedzieć powinien. Ma to miejsce w związku z rozliczeniem delegacji do Kielc przez pana Kazimierza Jankowskiego vel Kazimierza Rudzkiego. W konkluzji uradowany pan Kazimierz z satysfakcją obwieszcza, że w Suchedniowie to jednak dyrektor zapłacił, oby tak było nadal.
Rzeczywiście, Dawno i daleko, przywołuje wiele dawnych przedwojennych tradycji suchedniowskich, które pamiętam z młodych lat.
I ludzi przeniesionych z dwudziestolecia w okres powojenny. Wśród nich tajemniczy Dibluth. Kim on właściwie jest, co robił przed wojną i w jej okolicach? Czy ma jakiś rzeczywisty odpowiednik w Suchedniowie lat 60.?
Dibluth to kompilacja kilku postaci.
Wróćmy jednak do tych suchedniowskich tradycji przedwojennych.
To są tradycje bardzo różnorodne. Nie tylko literackie, „kurortowe”, ale też na przykład przemysłowe lub sportowe.
Do dziś działający klub sportowy Orlicz Suchedniów, barwy niebiesko-białe, jest najstarszym klubem sportowym w byłym, tym większym, województwie kieleckim. Powstał w 1924 roku.
Była też słynna huta SHL, rozszyfruję skrót, Suchedniowska Huta Ludwików, od dwóch suchedniowskich przedsiębiorców Ludwików ojca i syna Starke, którzy przybyli do Suchedniowa pod koniec XIX wieku z Sosnowca. Zresztą pierwsze szable tzw. ludwikówki też były produkowane w Suchedniowie, zanim Ludwik Starke senior przeniósł zakłady do Kielc.
I jeszcze z ciekawostek, sam Suchedniów jako taki wystąpił w filmie, lichym, ale zawsze filmie fabularnym z 1973 rok pt. Opis obyczajów, w reżyserii Józefa Gębskiego i Antoniego Halora. Wykorzystano w nim suchedniowskie plenery z Górą Baranowską na czele i na przykład budynek zabytkowej poczty.
Ta poczta pojawia się w takim kontekście w relacji niejakiego Franciszka Gładysza: „W poniedziałek 21. 09. 1942 r., w ładny dzień, na placu obecnego parku naprzeciw poczty w Suchedniowie w godzinach przedpołudniowych, spędzili Niemcy kilka tysięcy Żydów z Suchedniowa, Bliżyna, Bodzentyna, Bielin, Nowej Słupi, Wzdołu i Płocka. (…). Po skompletowaniu odpowiednio dużej grupy Żydów część z nich, młodych i zdrowych, skierowali Niemcy do fabryki Hasag w Skarżysku Kamiennej, pozostałych, a głównie kobiety i dzieci, załadowali do wagonów towarowych, na stacji kolejowej w Suchedniowie. Podłogi wagonów wysypali wapnem chlorowanym, a drzwi szczelnie zamknęli. Do Polaków próbujących dla spragnionych podać wodę, Niemcy często strzelali. Po kilku godzinach postoju na stacji pociąg odjechał przez Skarżysko, Radom, Dęblin – prawdopodobnie do Majdanka. Z suchedniowskich Żydów kilkunastu ukrywało się w domach prywatnych i kryjówkach urządzonych z narażeniem własnego życia przez doktora Witolda Poziomskiego, sędziego Aleksandra Jankowskiego, leśniczego Józefa Kostyrę, Nikodema Majewskiego, Jerzego Grygora, Teofila Dulębę, w młynie Marka Stobieckiego z Ogonowa, Cieślika z Krzyżki. Przetrzymali tylko nieliczni mężczyźni, np. bracia Herlingowie, Lejzerowicz, Herling-Grudziński, i in.” Czy zagłada Żydów pojawiała się często w zasłyszanych przez Pana opowieściach? Czy dawna obecność i rola suchedniowskich Żydów – odbijała się w jakikolwiek sposób w powojennym życiu Pańskiego miasteczka?
Z pewnością jakoś się odbijała. Główny bohater moich powieści, pisarz Filip, słyszy w Rzymskiej wojnie taką uwagę na temat swojego pisarstwa: „Teraz idą rzeczy pokropione albo koszerne. Jakbyś pisał o Żydach – to rozumiem, byłaby szansa. Napisz coś o papieżu. No, biały pielgrzym na drogach świata i te bogobojne rzeczy. O papieżu nie napiszesz, boś antyklerykał, ale o Żydach możesz. Jak nie możesz? Możesz! Ty zacząłeś pisać od Żydów, o takim jednym żydowskim furmanie. Nawet zgrabny kawałek Ci wyszedł”. Filip odpowiada: „Żydzi mi się znudzili. Dzisiaj wszyscy piszą o holokauście albo pogromach. Z tematyką żydowską teraz jest jak z angielskim – już byle kretyn tłumaczy z oryginału Szekspira i Beatlesów”. Mógłbym się wciąż pod tym podpisać. Dla mnie, dziś, problematyka żydowska nie jest tak ważna literacko.
Czy świat przedwojennego mieszczaństwa był jednoznacznie lepszy od naszego? Czy coś z tamtego świata pozostało do dzisiaj? No nie wiem, na przykład rola babci w wielu rodzinach, które są jakimiś trwałymi punktami odniesienia, instytucją zbiorowej pamięci, prawodawczyniami dookolnego świata. Czy widzi Pan szansę na rehabilitację przynajmniej niektórych dawnych wartości drobnomieszczańskich AD 2017?
Zdecydowanie nie widzę.
Bohdan Zadura napisał gdzieś, że o prowincji potrafi Pan pisać, jak nikt inny we współczesnej polskiej literaturze. Czy nie kusi Pana, aby napisać o takim dzisiejszym Wrzosowie?
Nie, zdecydowanie nie. Z Wrzosowem pożegnam się Śmiercią na Prowincji [powieść niepublikowana, której fragment zamieściliśmy w niniejszej „Sumie” – przyp. red.]. Kogo z moich bohaterów chciałem uśmiercić, to uśmierciłem, kogoś innego upodliłem albo dowartościowałem często na wyrost itp. To już uczyniłem. Wystarczy tego dreptania po wrzosowskim podwórku, poza tym, czy jestem potrzebny dzisiejszym mieszkańcom Suchedniowa? Wątpię, tym bardziej, iż nie ma moich książek w zasobach tamtejszej biblioteki. Parę lat temu w suchedniowskim Domu Kultury odbyła się prezentacja moich Opowieści Wrzosowskich. Pojawiło się 16 osób, w tym dziennikarz lokalnego biuletynu „Gazeta Suchedniowska”, któremu nie spodobała się moja wypowiedź, iż w Sankt Petersburgu (właśnie wtedy powróciłem z Rosji) nie widziałem żebraków, a w Warszawie owszem, nawet wielu. Redaktor rozeźlony, wykrzykując: „ja nie muszę tego wysłuchiwać”, malowniczo wybiegł i spotkania w żaden sposób nie odnotował. Czyli sprawdza się to, co przepowiedział Wolter, że żaden prorok nie nawróci mieszkańców ulicy, na której mieszka.
Jak Pan postrzega dzisiejszą rzeczywistość małych miasteczek czy prowincji w ogóle? Czym one żyją? Czy realizują jakieś modele wspólnoty? W Dawno i daleko opisuje Pan epokę radia, epokę przedtelewizyjną. Czy były to ostatnie chwile, gdy ludzie żyli własnym życiem? Czy pojawienie się telewizji, a w ostatnich dekadach Internetu położyło kres – jak chcą niektórzy – tożsamości prowincjonalnej, czyli dokonało czegoś, co nie udało się PRL-owskiej propagandzie kulturalnej? Jak Pan to dosadnie pisze o ojcu Filipa: „Stał się wyznawcą kościoła telewizyjnego, odkąd kupił na raty w ORS-ie czarno-biały telewizor w siedemdziesiątym drugim roku za siedem osiemset”.
Nic nie zaszkodziło polskiej literaturze tak jak telewizja, no i oczywiście przede wszystkim poloniści.
Proszę powiedzieć, jaka jest różnica pomiędzy Pańskim pisaniem o Wrzosowie – m. in. w Dawno i daleko, Opowieściach wrzosowskich, Odlocie dzikich gęsi – a pisaniem o innych, bardzo konkretnych, ale dopiero poznawanych przez Pana (nie wrodzonych, jeśli tak można powiedzieć) miejscach – Złotowie z Burzy pod lasem, Podolu z Ognia przy drodze, czy w końcu o Inflantach i Hiszpanii, które pojawiają się w kilku Pana książkach?
W Złotowie też mieszkałem, piękna okolica bardzo zbliżona nastrojem i krajobrazem do mojej ukochanej Łatgalii. I tu, i tam dużo powietrza, cisza, jasne niebo, duże lasy, jeziora, spokój – czego w takiej skali nie znajdziemy już w Górach Świętokrzyskich.
Podole to też miejsce nie całkiem obce. Jednak z korzenia Zubińscy to ród kresowy z Podola i Wołynia. Iwan Zubiński żył w obrządku prawosławnym tylko dwa lata (1940-1942) i została po nim tablica memorialna w kościele w Pawłowie na Wołyniu. Taki napis – Data: XX w., miejsce: Pawłów, pow. radziechowski, Tu spoczywają Maria Grabowska 1887-1941, Jan Zubiński 1940-1942, Teodora Rogucka 1925-1965 wieczna pamiątka.
Dodam że na cmentarzu w tymże Pawłowie pochowany został ostatni wielki romantyk – Kornel Ujejski. Teraz udajmy się do nie tak dalekiego Włodzimierza, do roku 1975 Wołyńskiego. Na tamtejszym cmentarzu Ładomirskim wieczny odpoczynek znalazło wielu wybitnych ludzi ziemi włodzimierskiej. Po prawej stronie od zniszczonej kapliczki znajduje się grób rodziny Zubińskich.
W numerze 174 z pierwszego sierpnia 1883 „Gazeta Lwowska” odnotowała chwalebną działalność filantropa doktora Aleksandra Zubińskiego ze Stanisławowa.
Linia Wileńska rodziny została wspomniana np. w Rojstach Tadeusza Konwickiego. Pojawiają się tam męscy bracia Zubińscy – szlachcice zagrodowi spod Wilna a konkretnie ze Starych Trok. W tym jeden z braci to z rosyjska Wołodia albo bardziej z wileńska Wołdziuk.
Czyli znowu pamięć – jak Pan to nazwał – genetyczna.
Zubińscy, co i raz się napotykam na to nazwisko w różnych konfiguracjach. Roku AD 1668, dnia 16 października Szymon Bielkiewicz, proboszcz parafii Skęczniew (wieś w Wielkopolsce pod Turkiem znana od roku 1386) dokonał zapisu, iż we wsi Piekary należącej do parafii Skęczniew: „Ja, ten sam, jak wyżej, roku, jak wyżej, ochrzciłem imionami Teresa Franciszka, córkę Urodzonego Pana Stanisława Mączyńskiego starosty Klonowic i Zofii, prawowitych małżonków. Rodzicami chrzestnymi byli Urodzony Pan Jan Zubiński i Teresa Olszowska.”
Znacznie bliżej Suchedniowa jest Lasocin, niegdyś miasteczko, dziś sympatyczna wieś sołecka w gminie Ożarów w miłej okolicy zlokalizowana, w opatowskim powiecie, w Świętokrzyskiem. Lasocin, niegdyś miasto prywatne, w latach – z przerwami – 1547-1869. W XVII w. jako osada była kolejno własnością rodów: Fedorowiczów, Zubińskich i Denhoffów. W XIX w. Lasocin należał do rodziny Wierzbickich.
Do niedawna zwykło się uważać, że Kazimierz Pułaski, tak, tak ten bohater dwóch kontynentów urodził się 4 marca 1747 roku w Warce. Dopiero w 1990 roku, przy przeglądaniu ksiąg metrykalnych parafii św. Krzyża w Warszawie, stwierdzono, że urodziny Kazimierza Michała Władysława Wiktora Pułaskiego, syna Józefa i Marianny z Zubińskich Pułaskich herbu Świnka, odnotowano w tej parafii, ale pod datą 4 marca 1745 roku, czyli jednak w Warszawie. (Vide: „Goniec”, Kanada, numer z 12 sierpnia 2016 artykuł napisany przez dziennikarza, heraldyka i polityka Kazimierza Kozuba (1935-2014)).
Jest Pan badaczem rodzinnej genealogii.
Raczej nie, ale to kuzyn z Wrocławia, Józef, inżynier-ceramik (opatentował coś związanego z półprzewodnikami, kompletnie się w tym nie wyznaję) został żywą kroniką rodu. Zgromadził mapy, a dokładniej strzępy lub częściej kserokopie map: w tym także wsi i majątku Zubów nad Seretem pod Trembowlą, nieco dokumentów, garść metryk, pęczek listów, przechował kilkanaście zdjęć. Od niego dowiedziałem się, że najstarsza z rodu Zubińskich jest gałąź galicyjska, tzw. ciotka Jadwiga konkretnie najmłodsza siostra mojego dziadka, jako ociemniała zmarła przed kilkunastu laty w domu opieki w Sokalu na Ukrainie w wieku 102 czy nawet 106 lat.
A co na szerokim świecie? Jeden z Zubińskich, Teodor na początku XX wieku został wielkim mistrzem loży masońskiej w Paranie-Brazylia. Fryderyk Zubinski prowadzi ekskluzywny hotel na bogatym przedmieściu Paryża, Marie Zubinski jest cenioną artystką-fotografikiem, też we Francji. We Frankfurcie nad Menem swoją pracownię mają renomowani designerzy odzieży i ozdób von Zubinski – już cały klan, już drugie pokolenie. Beth Heidel-Zubinski (kobieta) jest pracownikiem naukowym w dziedzinie ogrodnictwa w stanie Illinois, USA. Jej ojciec Peter zmarł w roku 2002 i został pochowany na katolickim cmentarzu dla Ukraińców. Roman Zubinski z tej gałęzi rodu jest specjalistą finansowym, pracuje aktualnie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Tony Zubinski w Chicago jest edytorem. Nazwisko funkcjonuje także filmowo i literacko poza językiem polskim: Mack Zubinski – postać z filmu telewizyjnego USA Crash landing of Flight 232 z roku 1992. Jedną z głównych postaci w powieści-thrillerze pt. Buried in Wolf Lake (Pogrzebany w Wilczym Jeziorze) jest zastępca szeryfa Mandy Zubinski. Akcja powieści jest osadzona w realiach Minnesoty, gdzie mieszka jej autorka Christine Husom.
Również w literaturze rosyjskiej pojawia się bohater o nazwisku Zubinski. Mianowicie w pierwszej części sztandarowej soctrylogii Konstantina Aleksandrowicza Fiedina (1892-1977) z roku 1947 pod tytułem Niezwykle Lato (Необыкновенное лето). Jej akcja rozgrywa się nad Wołgą w 1919.
Ma Pan opinię zachłannego czytelnika. Co czyta Pan obecnie?
Różne rzeczy hiszpańskie i niderlandzkie – np. Robert Lemma, holenderskiego katolika, iberysty, tłumacza i prozaika, który opublikował zbeletryzowaną bardzo dobrą opowieść o życiu i charyzmie José Antonio Primo de Rivera pt. Goed Fout – relaas van een spaanse falangist – ponieważ w redakcjach, korektach znajduje się moja powieść historyczna Boża Dzierżawa, osadzona w Niderlandach w drugiej połowie XV wieku. Powieść zainspirowana dziełem i życiorysem Hieronima Boscha (1450-1516).
Jej fragmenty robocze zostały opublikowane w „Kresach” (3/2006), „Akcencie” (3/2007) i „Twórczości” (3/2011).
Nie jest tajemnicą, że kilka postaci z Pana powieści pochodzi z innych książek, od innych autorów. Także rozmaite prozatorskie zabiegi – co oczywiste – podpatrywał Pan u niejednego twórcy. Wśród Pana inspiracji literackich wspomina się nazwiska Bunina, Kuśniewicza, Iwaszkiewicza, nawet Conrada czy Bernanosa. W zakresie stylu, frazy: Sienkiewicza, Berenta, Wańkowicza. Kogo uważa Pan za najważniejszego swojego nauczyciela i co mu Pan zawdzięcza?
Iwana Bunina, miałem i mam tego jedynego króla.
A inni pisarze? Proszę opowiedzieć trochę o swoich ważnych lekturach z różnych okresów życia. W jaki sposób na Pana wpłynęły?
Przyznaję, tak miewałem te obce romanse literackie : Bohumil Hrabal, Jaan Kross, Gregor von Rezzori, ale mam tylko jedną miłość: Iwan Bunin. Nigdy się z nim literacko nie rozwiodłem, bo się też nigdy nie odkochałem. I gdybym mógł wybrać sobie epokę, w której dane byłoby mi żyć, to byłaby to Rosja buninowska, także ta białotułacza. Krajowych, tym bardziej współczesnych romansów tego typu nie doświadczyłem.
Który Bunin jest Panu bliższy, ten z fotografii w Niżnym Nowogrodzie, elegancko ubrany, z przystrzyżoną bródką, czy ten piszący nago w prowansalskiej willi?
Bunin totalnie i całościowo, ale najbardziej ten ze stacyjek gdzieś w stepach pod Orłem i z tanich hotelików w Paryżu.
Dość powszechnie wiadomo, że mało się o Buninie pisze, nie tylko u nas, ale także w Rosji (gdzie też są różne, politycznie uwarunkowane, przekłamania jego biografii), nie mówiąc już o Francji, z którą był bądź co bądź przez wiele lat związany. W Polsce ukazała się ostatnio ciekawa książka Renaty Lis W lodach Prowansji. Ale dotąd nie ma choćby książkowej biografii Bunina. Czy nie chciałby Pan uzupełnić tej luki? Albo może jakaś powieść o tułaczce Bunina?
Napisałem opowiadanie o ostatnich rosyjskich dniach Bunina pt. Pożegnanie z Ojczyzną, najpierw pojawiło się w czasopiśmie „Pracowania”, potem w tomie Wieża i inne Opowiadania oraz ostatnio w rosyjskim tłumaczeniu Władimira Okunia jako Pożegnanie w „Nowej Polszy” w roku 2015.
Czyta Pan polską literaturę najnowszą? Jak ją Pan postrzega? Co w niej wartościowego, a co należałoby uznać za jej największą słabość?
Opublikowałem szkic na ten temat pod tytułem Literaturka. Ten tytuł jest oceną i diagnozą jednocześnie.
Prawie nic nie czytam ze współczesnej polskiej produkcji zbyt często paraliterackiej, więc nie wiem, nie znam się, nie interesuje mnie, nie wypowiadam się. Także dlatego, że mam na pewno jeden talent mianowicie do przysparzania sobie wrogów.
Jedna z potencjalnych doktorantek tak napisała o mnie: „Tadeusz Zubiński to wyjątkowo szczególny przypadek w polskiej współczesnej literaturze, ale i zarazem jaskrawy wyrzut na sumieniu oficjalnej krytyki literackiej, tej od zawsze usługowej wobec kolejnych mutacji tego samego establishmentu wciąż tych samych świętych rodzin. Autor 34 pozycji książkowych, z których wiele doczekało się wznowień, wydanych w najbardziej prestiżowych oficynach: PIW, WAB, Zysk i Ska, Wydawnictwo Poznańskie, Adam Marszałek, Forma. W tak elitarnych seriach jak Seria Zielona -Nowa Proza Polska pod patronatem Twórczości, seria Archipelagi wydawnictwa WAB, seria Kwadrat – oficyna Forma. Debiutował późno z marszu (bez koła młodych, terminowania) w Akcencie numer 04/1990, szybko i na stałe pojawił się w Twórczości, Kresach, Frazie, Odrze, Arkuszu, Przeglądzie Powszechnym, Arcanach, Elewatorze itp.”
Chyba nie muszę dodawać, że ta szaleńczo odważna osoba wycofała się z tego samobójczego projektu i pisze doktorat bardzo bezpieczny o Tadeuszu Konwickim.
Krystyna, jedna z kilku żon Filipa Mirskiego (ale nie równoczesnych), mówi (w Morzu wewnętrznym): „ci pisarze prowincjonalnym to ostatni polscy romantycy”. Nie chciałbym iść w jakieś nadmierne szufladkowanie, ale – czy czuje się Pan pisarzem prowincjonalnym? Co oznacza taka etykieta w XXI wiecznej literaturze polskiej?
W obecnej pisarskiej mizernej rzeczywistości w Polsce pisarz prowincjonalny to najlepsza rekomendacja dla wrażliwego czytelnika. Poza tym ja de facto totalnie jestem nieobecny w tym mainstreamowym obiegu. Nie ma mnie na przykład w indeksie autorów w dziale Literatura Polska Instytutu Książki w Krakowie.
Jak w czasach krótkiej informacji, obrazu, emotikony – widzi swoją rolę prozaik, co więcej autor trudnej i kunsztownej prozy? Jakie w ogóle powinny być Pana zdaniem zadania pisarza czasów współczesnych? Jakby Pan określił jego „społeczną” rolę?
Chyba jednak coś z Żeromskiego powinno się praktykować?
W Wojnie Rzymskiej pisze Pan o literaturze polskiej przełomu XX i XXI wieku, i pisze Pan między innymi tak: „układy, zawiści i nadprodukcja literatów. Który obrotniejszy ma własne wydawnictwo i tłucze siebie i swoich kolesiów, Zasada jest jasna. Ja ciebie wydam, ty mnie dobrze zrecenzujesz, to ty mnie wydasz. Popchnę cię na nagrodę prezydenta miasta, ty mi dasz nagrodę w konkursie”. Czy to rzeczywiście tak wygląda? Skąd się bierze Pana niechęć do tzw. światka literackiego? Czy uważa Pan, że taka wspólnotowa działalność literatów obniża poziom prawdziwej literatury? Czy pisarz to jest jednak pewne indywiduum, samotnik?
Zawsze byłem, jestem, będę w liczbie pojedynczej.
W tej samej powieści pojawia się taka opinia o twórczości głównego bohatera, Filipa Mirskiego, pisarza (jednego z najważniejszych bohaterów Pana książek, jak chcą niektórzy – Pańskiego porte parole): „W pana prozie nie ma spójności, pan miesza formy, lekceważy czytelnika, zanadto konfabuluje. Można koloryzować, ale trzeba znać proporcje. Obecny czytelnik wszystkiego nie wytrzyma, jest przyzwyczajony do pewnych chwytów, w gruncie rzeczy nie lubi, aby go często zaskakiwać”. Każda epoka ma jakieś literackie mody. Czy nie uważa Pan, że właściwa Pana powieściom powolna fraza, prozatorski rozmach (panorama świata przedstawionego, katalog postaci) czy bogaty język – idzie za bardzo wbrew dzisiejszym modom? Słowem, czy czytelnik to wszystko wytrzyma?
Moda… a wie Pan kto ma największą silę przebicia? Baran.
W jednej z recenzji Mieczysław Orski pisał o świecie Pana utworów literackich: „sądzę, że po to, by zakreślić świat przedstawiony w prozie wokół drobiazgu, trzeba dziś niezwykłych uzasadnień merytorycznych”. Czy podziela Pan to zdanie? Jeśli tak, jakiego rodzaju uzasadnienia mógłby Pan przedstawić?
Pełna zgoda.
Zrozumienie przyrody, głęboka z nią więź, to, co Pan „robi” z przyrodą w swoich książkach, zbliża Pana trochę do Jarosława Iwaszkiewicza. Czy przyroda ma w Pana literaturze swoją autonomię, czy jest jednak przedłużeniem życia wewnętrznego bohaterów – bo i takie wrażenie może odnieść czytelnik np. Odlotu dzikich gęsi? Jak w ogóle postrzega Pan przyrodę?
Wychowałem się do dwunastego roku życia praktycznie w lesie, przepraszam w puszczy, to może mieć jakiś korzystny wpływ na moje pisarstwo? A co do Iwaszkiewicza, to nie ma go w mojej ósemce wspaniałych pisarzy polskich, którzy debiutowali po roku 1918. Wymienię ich bardzo chętnie: Eugeniusz Małaczewski, Julian Wołoszynowski, Michał Choromański, Zygmunt Haupt, Andrzej Kuśniewicz, Leopold Buczkowski, Józef Mackiewicz, Stanisław Rembek. Do reszty mam stosunek neutralny.
„Rzymska wojna budzi niepokój – pisała w jednej z recenzji Agata Witek – pokazuje bezustanne szukanie starego ładu. Ale to nie o ustrój chodzi, raczej o zasady życia, szczerość, dobro i prawdę, która zdaje się być zatracana w obliczu Nowego”. Jakie są – według Pana – współczesne zasady życia? A może we współczesnym życiu brakuje właśnie – zasad?
Zasad, kolorytu, głębi i ciekawych osób. No i sensu.
Filip Mirski przywodzi nieraz na pamięć bohaterów powieści Żeromskiego, m. in. Judyma, Raduskiego, Nienackiego. Myślą o wielkich sprawach, coś ważnego chcą zrobić, a później spotykają się z jakimś bezwładem, ciężkością, niechęcią – jak w miejscowości Łżawiec (który ma za pierwowzór Kielce) z Promienia. Czy to tak musi być z tymi polskimi idealistami, zawsze i niezmiennie? I jaka jest tajemnica tego „bezwładu”, który uniemożliwia tym idealistom rozwinąć skrzydła? To jest całkowicie coś wobec tych idealistów zewnętrznego – jakiś drugi, obok nich, element polskości, który staje im na drodze – czy to może w jakimś sensie część ich własnego wnętrza, projektowana na otoczenie, okoliczności życia?
Bez komentarza.
Czytając Wojnę rzymską zestawiałem sobie Pana obserwacje kieleckie z moimi, pochodzącymi z lat 90. postrzeżeniami Kielc. Miałem w tamtym czasie mniej więcej tyle lat, ile Filip Mirski w Dawno i daleko. I widziałem te Kielce bardzo inaczej niż Pan, trochę podobnie do tego, jak młody Filip postrzega Wrzosów. Zmierzam tym samym do pytania – na ile jest możliwe, że rzeczywistość różnych epok (to zestawienie lat 60. i 90.) jest zawsze podobnie podła, jeśli patrzeć na nią oczami wymagającego dorosłego człowieka, a na ile ulega pewnemu uwzniośleniu przy uwzględnieniu dziecięcej wrażliwości. David Grossmann mówi, że pisarz powinien całe życie być dzieckiem. Dlaczego nie chciał być Pan dzieckiem w Wojnie rzymskiej?
Może dojrzałem, a nawet spoważniałem.
W Pana powieściach często powracają rozmaite echa dwudziestolecia międzywojennego, czy szerzej, Polski sprzed drugiej wojny. Mówi Pan o niej nie bez zastrzeżeń, ale jednak z uznaniem i szacunkiem, zwłaszcza na tle czasów późniejszych. Co jest dla Pana najcenniejsze w tamtej epoce? Co z niej – Pana zdaniem – jeśli cokolwiek, moglibyśmy wskrzesić w Polsce naszych czasów? A swoją drogą – czy Polska przedwojenna nie była też w jakimś stopniu państwem „układu” (urzędniczego, wojskowego, politycznego), podobnie jak III RP?
Tak, ale to były bardziej, niż dziś, te jednak polskie układy.
Przynajmniej dwie pańskie powieści, Ogień przy drodze i Burza przed lasem są literackim dowartościowaniem pogranicza. Pisał Pan dużo o Inflantach. W całym cyklu wrzosowskim, powraca jak echo motyw utraconej – przede wszystkim wskutek wojennej eksterminacji Żydów – różnorodności kulturowej. Czy myśli Pan, że dzisiejsza Polska monolityczna jest jakimś sensie gorsza od przedwojennej, wielokulturowej? Czy możliwy jest – dziś, w przyszłości? – powrót do Polski różnorodnej?
Nie wiem czy obecna Polska jest gorsza, ale na pewno jest nudniejsza. „Ech waiss Ginterchen, em Waesten i baesser aber em Osten is scheener“ – tę frazę w dialekcie dolnoniemieckim szepnęła w roku 1958 pewna kaszubska ciotka do ucha Gūnterowi Grassowi – „Wiesz Ginterku, na Zachodzie jest lepiej, ale na Wschodzie ładniej”.
Wracając do kwestii literackich – chciałbym zapytać na koniec o Pana pisarskie plany? Wśród rzeczy, nad którymi Pan obecnie pracuje wspominana jest obszerna biografia Cervantesa. Dlaczego właśnie ten autor? Jakiego rodzaju książka to będzie? Co poza tym chciałby Pan w najbliższych latach napisać?
Niestety musiałem zaniechać pracy nad moim Cervantesem. Rycerz z La Manchy – który niegdyś może na swój sposób i na wieki wygrał z wiatrakami – w Polsce AD 2017 poległ w starciu z żołnierzami wyklętymi i wierszykowaniem na aktualnie pożądane tematy przy największych ołtarzach warszawki, gdyż dla mnie dobra zmiana nie zaistniała. Ministerstwo Kultury odmówiło mi stypendium twórczego, pomimo rekomendacji i wsparcia uznanych autorytetów, także akademickich z zakresu iberystyki, tak z Hiszpanii, jak i z Polski.
W zamian prawie ukończyłem powieść Srebra Rodowe. Jest to saga rodzinna rozbudowana wielowątkowo, rozgrywająca się w pierwszych dekadach XX wieku, głównie w Rydze i na byłych Polskich Inflantach, w Łatgalii (łot. Latgale, obecnie Łotwa), z wycieczkami i retrospektywami do Wilna, nad Ren, do Warszawy, na Białoruś i na sienkiewiczowską Laudę. Bohaterem jest początkowo Johnnie, wkrótce Jan Jassmont, którego tragiczny finał życia poznajemy w Odlocie Dzikich Gęsi.