Archiwum kategorii: numer 5 jesień 2017

Droga do Lubartowa

W zeszycie sprzed kilku lat znalazłem taką oto notatkę: „Wyjechawszy o 8 rano z Lublina udaliśmy się przez Niemce do Lubartowa. Wcześniej padał deszcz, echo wczorajszej burzy poprzedzonej kurzawą piachu i liści, ale teraz pozostały po nim tylko szybko pędzące chmury rozbijane co chwila przez słońce”. Migawka, obrazek, a ile wspomnień otwierający. Sierpień. Podróż przez płaskie, sięgające po horyzont przestrzenie, prawie jak przez step. I te wysokie chmury, szybko pędzące, które od tamtego dnia za każdym razem kojarzą mi się z Lubartowem.

Było to pierwsze moje spotkanie z tym miasteczkiem i jedyne długie na tyle, że można było posłuchać próby organów w Bazylice św. Anny, patrząc na obrazy Szymona Czechowicza, dotknąć murów prostego kościoła p. w. św. Wawrzyńca (klasztor oo. Kapucynów), posiedzieć na ławce w ogrodzie pałacu Sanguszków. Później były już tylko krótkie – i nieliczne – wizyty przejazdem. No i oczywiście spotkania na odległość, zapośredniczone przez dokumenty, pocztówki, literaturę. Czy składa się to na jakiś spójny obraz Lubartowa? Nie wiem. Jak o nim opowiedzieć na podstawie tych pokawałkowanych wrażeń?

Można by zacząć słowami Bolesława Prusa z Kronik Tygodniowych (1881 rok):

A może państwo nie wiecie – co znaczy Lubartów? – Lubartów jest to miasteczko leżące o trzy mile od Lublina, a o wiorstę od Wieprza. Miasteczko rozkoszne i ciche. Posiada okazały pałac, w którym nikt nie mieszka, obszerną sadzawkę, w której nie ma wody, i – klasztor kapucynów, w którym obecnie mieszczą się biura powiatu. Dawniej słynął Lubartów z fabryki naczyń fajansowych, dziś nie słynie z niczego. Ludzie tamtejsi żyją bez wygórowanych ambicyj: chwalą Boga w dwu kościołach i jednej bóżnicy, wierzą w sny i – troskliwie dowiadują się o to, co ich bliźni gotowali na obiad.

Ale czy to jest dobry początek, te słowa – trochę obraźliwe, trochę śmieszne – przynależne raczej do Prusa-felietonisty, który lubuje się w ostrym, kąśliwym języku i niczym inkwizytor tropi wszelki prowincjonalizm i nienowoczesność, nie zaś do Prusa-człowieka, który w Lubartowie przez kilka miesięcy mieszkał (u swojego wujostwa przy ul. Lubelskiej 35, po aresztowaniu wskutek udziału w Powstaniu Styczniowym).

Można by też zacząć fragmentem wypowiedzi głównego bohatera z opowiadania Adama Szymańskiego pod niepięknie dziś brzmiącym tytułem Srul z Lubartowa: „Jestem, proszę pana, Srul z Lubartowa, może pan dobrodziej wie, to zara kiele Lublina; nu, bo u nas wszyscy myślą, że to tak bardzo daleko, dawniej i ja tak myślałem, ale teraz – dodał z przyciskiem – to my wiemy, że Lubartów od Lublina bardzo blisko, zaraz kiele niego”. Ta postać lubartowskiego Żyda, zesłańca Syberyjskiego, mówiącego z trudem po polsku, lecz tęskniącego „do słońca, powietrza, ziemi rodzinnej” – ta postać jest bardzo ciekawa i przyjdzie nam jeszcze do niej powrócić. Lecz, czy od tego zaczynać, gdy nie ma już dzisiaj w ogóle lubartowskich Żydów?

Można jeszcze inaczej: „miasto w województwie lubelskim, siedziba powiatu lubartowskiego oraz gminy wiejskiej Lubartów, położone nad rzeką Wieprz”. Obejmuje obszar 13,91 km2. W 2012 roku liczyło 22654 mieszkańców. A więc garść jednostkowych faktów – które tak naprawdę prawie nic nam o żadnym miejscu nie mówią. A już najmniej mówią chyba o istocie prowincjonalnych miasteczek, o tym, czym były, czym są, czym mogłyby być w tej idealnej Polsce, którą człowiek projektuje sobie czasem, gdy nad głową przelatują szybkie poburzowe chmury.

***

Lubartów należał od XVI wieku do grona miast magnackich, podobnie jak wiele ośrodków miejskich w tej okolicy (Puławy, Nałęczów, Zamość, Kock, Radzyń Podlaski). Założony w 1543 roku przez Piotra Firleja z Dąbrowicy, od jego herbu Lewart wziął nazwę Lewartów. Piotr Firlej był w tamtej dobie jednym z ważniejszych polskich magnatów, doradzał królowej Bonie i królowi Zygmuntowi Augustowi, dzierżył wiele urzędów, na czele z wojewodą lubelskim i ruskim, posiadał szereg dóbr ziemskich na Podlasiu i Lubelszczyźnie (Kombornia, Korczyna, Odrzykoń, Janowiec). Zmarł w 1553 i został pochowany u dominikanów w Lublinie (gdzie do dziś znajduje się jego ładny renesansowy nagrobek). Syn Piotra, Mikołaj – przywódca kalwinów małopolskich – sprowadził do Lewartowa rzemieślników z Holandii i Flandrii. Założył też w miasteczku szkołę kalwińską o profilu humanistycznym. Firlej junior miał cztery córki, jedną z nich, Elżbietę, poślubił Mikołaj Kazimierski – z kolei gorliwy arianin – który stał się tym sposobem właścicielem Lewartowa. Miasteczko trafiało potem w kolejne ręce: Zasławskich, Wiśniowieckich, Lubomirskich. W początkach XVIII wieku objęli je Sanguszkowie, którzy najwięcej zaważyli nad jego kształtem, dokonując także zmiany w nazwie – niejako symbolicznej, podkreślającej ten nowy rozdział w historii. Od 1744 roku brzmi ona bowiem – Lubartów (co też ma rodowe uzasadnienie, wszak Sanguszkowie wywodzili swoje korzenie od mitycznego przodka Lubarta). Po nich, w XIX wieku, byli jeszcze Łubieńscy, założyciele efemerycznej, bo działającej zaledwie kilka lat, fabryki fajansów; a także, już bardzo krótko – Mycielscy.

Jak przystało na miasteczko magnackie, centrum Lubartowa stanowił pałac jego właścicieli. Ten, „w którym nikt nie mieszka”, jak pisał Prus w 1881 roku. Ale wcześniej mieszkano i życie toczyło się tu w najlepsze. Za Firlejowskich czasów był on – jak się rzekło – lokalnym ośrodkiem reformacji. Bywał tu między innymi Jan Kochanowski, serdeczny przyjaciel Mikołaja Firleja, któremu poświęcił zresztą kilka wierszy, w tym znaną fraszkę Do Mikołaja Firleja:

Jeśliby w moich książkach co takiego było,
Czego by się przed panną czytać nie godziło,
Odpuść, mój Mikołaju, bo ma być stateczny
Sam poeta, rym czasem ujdzie i wszeteczny.

Chyba nie zachowały się żadne rysunki pierwotnego pałacu wzniesionego przez Piotra Firleja. Wiadomo jednak, że był to dwór obronno-rezydencjonalny w stylu włoskim z dwoma warownymi alkierzami, otoczony fosą i mokradłami. Wiadomo też, że Mikołaj Firlej rozbudował obiekt „nie licząc się z kosztami”. „Parter zajmowała izba stołowa, kaplica w prawym skrzydle i około 10 pokoi. Na górze w alkierzu znajdowała się biblioteka, reprezentacyjna sala w głównym korpusie, duży apartament i kilka pokoi.”

Wtedy też powstało pierwsze założenie ogrodowe. Kolejna przebudowa przypada na koniec wieku XVII, kiedy to Józef Karol Lubomirski, jeden z najbogatszych ludzi w ówczesnej Rzeczpospolitej, sprowadził do Lewartowa swego nadwornego architekta, Tylmana z Gameren (tego samego, który zaprojektował kilkadziesiąt ważnych budynków rezydencjonalnych i sakralnych, w tym Pałac Krasińskich i kościół sakramentek w Warszawie czy Pałac Branickich w Białymstoku). Projektant zaproponował m. in. dobudowę trzykondygnacyjnej wieży zegarowej, podobnej do tych, które widnieją na Pałacu Branickich. Czy zamierzenie zostało w pełni zrealizowane, nie wiadomo, gdyż niewiele później, podczas wojny północnej (1705-1706) pałac uległ całkowitemu zniszczeniu.

A Sanguszkowie, którzy nastali w Lewartowie po 1705 roku „zatarli wszelkie ślady pierwotnego zamku”. Paweł Karol Sanguszko polegał na usługach innego architekta, przybyłego z Włoch, Pawła Antoniego Fontany. Zabrał się on zrazu, tj. w początku lat 30. za remont pałacu, dobudowując drugie piętro (czy w międzyczasie zostało zniszczone?) i projektując wystrój wnętrz – słowem nadając mu mniej więcej taki kształt, jaki można obserwować dzisiaj. Sanguszkowie – dzierżący Lubartów (bo przypomnijmy, z sukcesem wnioskowali do króla Augusta III o zmianę nazwy) przez blisko półtora wieku – chyba najmocniej związali swe nazwisko z historią miasta. Do dziś mówi się przecież pałac Sanguszków, nie zaś pałac Firlejów czy pałac Łubieńskich. Z fundacji Pawła Karola Sanguszki wzniesiono też kościół p.w. św. Wawrzyńca wraz z towarzyszącym mu klasztorem oo. Kapucynów oraz kościół farny p. w. św. Anny – oba według projektu Fontany. Żona fundatora, Barbara Sanguszkowa kontynuowała te przedsięwzięcia, w ordynacji z 1769 roku rozporządzała:

dla wygody przyszłemu Altaryście [dawna nazwa księdza, pomocnika plebana, wikariusza, który utrzymuje się w altarjów, czyli dochodów ołtarza] pozwoliłam i pozwalam na pobudowanie rezydencji blisko kościoła lubartowskiego naprzeciwko samego pałacu i niedaleko kanału, którym woda z miasta zbiegać zwykła, w zatyłach domów rynkowych placu, wzdłuż i wszerz po sążni osiemnaście wymierzonego…

Sanguszkowa nakazała też „zabrać” budynki znajdujące się na wyznaczonym terenie, „aby ksiądz Altarysta mógł na tym miejscu postawić budynek wygodny z parkanem według swojej woli i intencji”.

***

Siedzieliśmy przed lubartowską farą w ów ciepły wietrzny dzień sierpniowy, obserwując kończący się właśnie pogrzeb, który podążył niebawem ulicą Lubelską. Biel barokowej fasady, czarny kartusz z tekstem fundacyjnym, wewnątrz zielony żyłkowany marmur, lśniąca złotem ambona i czarne ciężkie tablice nagrobne („Pawłowi oycu, Barbarze z Duninów matce, Józefowi bratu Sanguszkom – Hieronim Janusz synowie bracia 1793”) – jakże to wszystko jest funeralne, jak oczywiste, że musi być tłem pogrzebu właśnie. Gdy zrobiło się pusto, patrzyliśmy na rozmieszczone we wnętrzu posągi ojców kościoła i obrazy Szymona Czechowicza. Kolejna mała perła, może trochę przybladła, może trochę zapomniana polskiego barokowego malarstwa. Ile jest takich perełek rozrzuconych po polskich kościołach, wciąż znajdujących się w tym ich pierwotnym środowisku, dla którego były stworzone? Jak inaczej „czyta” się je tu, niż w „sztucznych” muzeach, galeriach, wśród dziesiątków innych obrazów? Szymon Czechowicz (1689-1775), absolwent Akademii Świętego Łukasza w Rzymie, gdzie uczył się dzięki mecenatowi Ossolińskich, członek Congregazione dei Virtuozi, w 1731 wrócił do Polski. Malował głównie obrazy religijne i magnackie portrety. W lubartowskiej bazylice znajduje się dziewięć jego dzieł, w tym malowidła ołtarzowe (na czele ze św. Anną, patronką kościoła) namalowanych pod koniec życia. Męczeństwo świętego Wawrzyńca ma w sobie coś z Caravaggia, ma coś z Tycjana, który ten sam temat opracowywał (postać mężczyzny podkładającego ogień w lewym dolnym rogu sceny ze zgiętą muskularną ręką na pierwszym planie – powtarza się w niewiele zmienionym kształcie u Czechowicza) – ale jest to barok jakoś uładzony, bez złości Caravaggia, bez mroku późnego Tycjana. Może jest to cecha baroku polskiej prowincji, czy polskiego baroku w ogóle, że nie idzie w skrajne namiętności, że tłumaczy wielkie tematy z teologicznym spokojem. Takie przynajmniej miałem wrażenie patrząc na dzieła Czechowicza i słuchając nieśmiałej próby organów w lubartowskiej farze.

Tak jak za czasów Firlejowskich, tak i za Sanguszków miał Lubartów i tamtejszy pałac – znamienitych gości. Otwiera to grono największy poeta czasów magnackich, Ignacy Krasicki, który – jak skrzętnie odnotowują historycy literatury – zawitał do Lubartowa dwa razy: w 1767 roku, gdy wracając ze ślubu córki Eustachego Potockiego w Radzyniu Podlaskim, odwiedził Barbarę Sanguszkową; oraz w 1782 roku, jadąc z rodzinnego Dubiecka do Warszawy. Z czasów tej drugiej bytności Krasickiego pochodzi list poetycki Powrót do Warszawy, w którym czytamy:

Już nie było jarmarku [w Łęcznej], gdym przejeżdżał, obeszło się przeto bez kupna, to jest bez straty; ciąg drogi do Lubartowa. Tam potomek Lubarta, dzielną swoją dłonią, Na Firlejów Lamparcie osadził Pogonią. Był to Paweł xiąże Sanguszko, marszałek wielki litewski, mąż staropolską cnotą znamienity.

Następnie pojawia się apologia Sanguszkowych zasług: „Wszystko, co ma Lubartów jego dziełem i Kapucyni”. Pisze więc książe poeta o księciu magnacie, że i Kapucyni są jego, tzn. księcia magnata, „dziełem” – ładna to licentia poetica, ładny skrót myślowy, bo – dla porządku warto dopowiedzieć – nie był to taki znowu magnat, żeby założyć zakon Kapucynów (który wyłonił się w XVI wieku z Franciszkanów), a jedynie ufundował mu schronienie na lubartowskiej ziemi, przy wspomnianym już kościele św. Wawrzyńca. Kościele o prostej ascetycznej fasadzie w stylu toskańskiego baroku (znów Fontana). Pisze w końcu Krasicki również o braciszkach:

i Kapucyni; odwiedziłem ich: Choć nie są kształtem urody, Mogą być grzeczne i brody. I są. Sposób ich przyjmowania uprzejmy, ludzki. A i w kościele, i w mieszkaniach i w ogrodzie, Nie wytwornych ozdób mnóstwo, Lecz w ubóstwie ochędóstwo.

A więc poeta, biskup warmiński, który miał małą słabość do otaczania się zbytkami „i w mieszkaniach i w ogrodzie” – ceni jednak tę skromność Kapucynów. Siedziba biskupia – zdaje się mówić – to jedno, a cele klasztorne – drugie, i dobrze, gdy te drugie są równowagą dla kościoła bogatego, i dobrze, że nie dzieje się tu tak, jak w Monachomachii.

Nawiasem mówiąc, jest powyższy fragment ciekawym przyczynkiem do historii mody męskiej w Polsce. Trudno wyobrazić sobie największe postaci XVI wieku bez obfitej brody. To samo w wieku XVII, broda konieczna, a przynajmniej wąsy, jak u Sobieskiego. Ostatnim z królów, który nie golił się gładko był chyba Stanisław Leszczyński, choć i on na niektórych podobiznach jest już bez zarostu. A Krasicki pisze już jednoznacznie o brodach: „nie są kształtem urody”. I jeszcze tylko poeci sentymentalni będą z rozrzewnienie wspominać dawne zwyczaje, jak Kniaźnin w Odzie do wąsów:

Ozdobo twarzy, wąsy pokrętne!
Powstaje na was ród zniewieściały.
[…]
Kogo wstyd matki, ojców i braci,
Niech się z swojego kraju natrząsa.
Ja zaś z ojczystej chlubny postaci,
Żem jeszcze Polak, pokręcę wąsa.

Zresztą lubartowscy Kapucyni – mimo swych bród – cieszyli się w ogóle dobrą opinią. Lokalni historycy wspominają, że ich pojawienie się w mieście było istotnym wzmocnieniem dla tutejszej inteligencji. Podobnie przedstawia ich Klemens Junosza-Szaniawski (poczytny w końcu XIX wieku pisarz, który spędził dzieciństwo w Lubartowie, mieszkając u dziadków przy ul. Kościuszki, obok parku i kościoła farnego) w powieści Dworek przy cmentarzu, gdzie jeden z mnichów swoją mądrością i znajomością człowieka („czyta w ludzkich duszach jak w książce”) przyczynia się do pogodzenia dwóch zwaśnionych przyjaciół (ziemianina i lekarza, których poróżniła polityka, a mianowicie to, że jeden z nich źle wypowiedział się o Francji).

W innej powieści Junoszy, Panu Sędzi, czytamy:

Miasto nie mogło pochwalić się zegarem, bo ażeby mieć zegar, potrzeba wieży, aby mieć wieżę, trzeba posiadać ratusz. Ratusza tymczasem nie było, a urząd miejski miał swoją „posiedzialność”, jak mówili mieszczanie, w kamienicy Fiszla Faju, pierwszego bogacza w mieście, członka dozoru bożniczego. Powiadają starzy ludzie, że niegdyś, ale to już bardzo dawno, był tu w miasteczku ratusz, jak się należy, fundamentnie zbudowany, z wieżą, zegarem, nawet trębaczem miejskim – ale stało się nieszczęście. Ogień zniweczył wspaniały gmach, wieża runęła, zegar zginął w płomieniach a trębacz rozpił się ze zmartwienia i umarł.

Jaki to przejmujący i smutny obraz – ów trębacz, który, straciwszy swoje miejsce pracy, swoją symboliczną funkcję, nie potrafi dalej żyć. Ów ratusz „fundamentnie zbudowany” wspominany przez starych ludzi za czasów Junoszy to zapewne ratusz wzniesiony jeszcze za Firlejów, który przetrwał kilka wieków i zniknął dopiero w drugiej połowie XIX stulecia. Lecz nie mogło to być „ale to już bardzo dawno”, jak czytamy w Panu Sędzi, wszak we Wspomnieniach z przejażdżki po kraju… (1857) autorstwa, nieco starszej od Szaniawskiego, lubelskiej literatki, Zofii Ścisłowskiej (1812-1873) można odnaleźć taki oto fragment: „Za kościołem jadąc w miasto, ciągną się po obu stronach ulicy drewniane domki, dalej w rynku murowany szczerniały od starości ratusz, nieoddzielny z istnieniem miasteczek polskich”. Jak się okaże kilka lat później, ten ratusz nie był tak „nieoddzielny” z istnieniem Lubartowa, gdyż – jeśli wierzyć Junoszy – nie tylko przestał istnieć, ale i zatarł się w pamięci mieszkańców. Chociaż trębacz, który zapił się na śmierć z tęsknoty za ratuszem, podzielał chyba pogląd o „nieoddzielności”.

W owym fragmencie wspomnień Ścisłowskiej pojawia się też zagadkowe zdanie: „Smentarz lubartowski porządnie ogrodzony, z małą kapliczką, zaletę przynosi tak mieszkańcom, jako i proboszczowi miejscowemu.”. Jakąż to zaletę przynosił „porządnie ogrodzony” lubartowski cmentarz mieszkańcom miasteczka, i czy chodziło o żywych mieszkańców, czy też o tych, którzy już na cmentarz podążają? Bo, że proboszczowi lepiej odprawiać egzekwie na ogrodzonym cmentarzu, niż na gołym polu – to wiadomo.

***

Ścisłowska pisze jeszcze w swojej relacji tak: „Pałac zniszczony z herbami stoi jak żałobny pomnik nad grobem przeszłości… dziś duma i potęga w zimnym grobowcu, w garść znikomego zamienia się prochu…”. Czyli odnotowuje ten sam fakt, który znajdujemy dwadzieścia kilka lat później w Prusowych Kronikach, tyle że w bardziej patetycznej formie. Ta sama informacja – choć jeszcze w innym tonie – pojawia się u Junoszy: „Inteligencja miasteczka lubiła bardzo spacerować po pięknym pobliskim parku, w którym znajdował się stary, od dawna opuszczony pałac […] który stał się ostoją psów i nietoperzy […]”. Co takiego się stało, że wystawna rezydencja kilkadziesiąt lat później była już tylko „ostoją psów i nietoperzy”? Ano stało się to, że przyszedł wiek XIX, wiek kapitalizmu, rewolucji przemysłowej, fabryk i przedsiębiorczości.

Myślę, że zbyt mało uświadamiamy sobie – żyjąc wielkimi tematami naszej polskiej historii z tamtego czasu – jaka duża przepaść rozdziela wiek XVIII od wieku XIX. Co jest istotą tego rozdziału? Coś, co we Francji opisali Stendhal i Balzac. Coś, co u nas nie zostało, jak sądzę, opisane (może trochę Norwid i na pewno Prus, ale to już dużo, dużo później) – bo romantyzm upłynął nam pod znakiem innych zagadnień – choć z pewnością zostało zauważone, na przykład przez przedstawicieli emigracji polistopadowej, którzy znaleźli się we Francji i Anglii :

Chodźko, który z takim podziwem pisał o formach życia angielskiego, a po miesiącu zaczął się męczyć, bo coś go uwierało, a po dwóch miesiącach – w kwietniu 42 roku – wiedział już wszystko i krzyknął: to hańba! Zobaczył bowiem to, czego potąd, zachwycając się kopalniami i tkalniami, nie widział: społeczeństwo występne, zbrodnicze, rozpustne. Najbardziej przeraziła go jednak obłuda zachodniej cywilizacji, która pielęgnuje zasady moralne tylko po to, by ukryć pod nimi rozpustę i nędzę. (J. M. Rymkiewicz, Słowacki pyta o godzinę)

Słowem – początek nowoczesności. W Polsce nastąpił on z pewnym opóźnieniem, zaczął się gdzieś w latach 20. i 30., za sprawą inicjatyw Druckiego-Lubeckiego, wraz z budową przemysłowej Łodzi, z rozwojem górnictwa w Zagłębiu Dąbrowskim, z szeroko zakrojoną industrializacją kraju. Był to przełom oddziałujący na tożsamość w ogóle, ale biorący chyba swoje źródło w nowym myśleniu o pieniądzu. Majątek, który dotąd był czymś statycznym, trwałym – nagle miał stać się podstawą przedsiębiorczości, miał dawać procenty, zarabiać. Dlatego obok dawnych możnych wielowiekowych rodów zaczęły rosnąć fortuny nie mające swojej sankcji historycznej, fortuny jednopokoleniowych przedsiębiorców (co znamy dobrze z naszej najnowszej historii). Dzieje pałacu Sanguszków w wieku XIX świetnie to ilustrują.

W 1838 roku Klementyna z Sanguszków Małachowska sprzedała majątek Henrykowi Łubieńskiemu. Kim był ów Łubieński? Najkrócej można powiedzieć: dzieckiem tamtych czasów. Urodzony w 1793 roku w dość znaczącej rodzinie ziemiańskiej, absolwent studiów prawniczych w latach 20., poszedł w kierunku działalności gospodarczej. Zaczął od założenia cukrowni w rodzinnym majątku w Kazimierzy Wielkiej. Tego samego dokonał w kilku innych majątkach (Guzowie, Częstocicach). Był inicjatorem powstania Huty Bankowej w Dąbrowie Górniczej. Wraz z bratem Tomaszem założył dom handlowy. Powołał do życia odlewnię stali i kilka kopalni. W 1829 został dyrektorem Banku Polskiego, a następnie jego wiceprezesem. Kilka lat później nabył Lubartów, gdzie ulokował fabrykę porcelany i fajansu (mieściła się w stajniach pałacowych). Jego zamierzenia sięgały coraz szerzej (wystąpił m. in. z inicjatywą budowy Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej), a majątek wzrastał. Coś jednak musiało się w tych rachunkach nie zgadzać, gdyż w 1842 roku Łubieński został aresztowany i oskarżony (a następnie skazany i zesłany do Kurska) za korzystanie z publicznych środków Banku Polskiego do realizacji przedsięwzięć prywatnych (też skądś to znamy). Fabryka fajansów przestała działać, a Lubartów przejął Bank Polski „na zaspokojenie swych roszczeń”. Od tego momentu nastąpiła stopniowa degradacja pałacu Sanguszków. Od Banku majątek odkupił Stanisław Mycielski, ale i on był srogo zadłużony, więc postanowił rozparcelować grunty i posprzedawać je niemieckim kolonistom, co się dokonało w latach 1865-1867. Sam pałac trafił znów w ręce Banku Polskiego, a następnie w ręce Ludwika Grabowskiego, znanego hodowcy koni, którego główna posiadłość znajdowała się w niedalekich Sernikach. Zdaje się, że za jego czasów pałacu nie remontowano. I stał sobie dalej „jak żałobny pomnik nad grobem przeszłości” do czasu, gdy w 1925 roku zakupiło go Zgromadzenie Braci Misjonarzy Kresowych III Zakonu św. Franciszka – z przeznaczeniem na siedzibę zakonu oraz szkołę. Na początku lat 30. tercjarze prowadzili w pałacu drukarnię, która spłonęła w sierpniu 1933 roku, co tak wspominał Andrzej Monastyrski: „Przypomniał mi się straszny pożar Pałacu Sanguszków, który płonął w nocy prawie tuż obok naszego ówczesnego domu, przy ulicy Kościuszki”. Kilka lat później władze miasta odkupiły ruiny pałacu. Zachowały się liczne fotografie, przed- i powojenne, na których widnieją zniszczone mury, puste lub zamurowane okna. Lecz, choć zrujnowany i nieużytkowany, zawsze był ten pałac obecny, gdzieś w tle, jako punkt odniesienia. Marek Danielkiewicz pisał:

Atrakcją tamtych lat były zabawy w parku miejskim przy pałacu książąt Sanguszków. Starsi tańczyli na drewnianej podłodze rozbitej obok stawu. Łabędzie pływały sobie niezainteresowane muzyką i ludźmi. Piwo płynęło prosto z beczek do ciężkich kufli. Bzyczały syfony z wodą sodową. Cukrowa wata miała nadzwyczajny smak. Fanty na loterii interesowały nie tylko dzieci. Na przykład można było wygrać żywego prosiaka lub dorodną kurę nioskę. Na prowizorycznej scenie grała kapela.

W latach 60. wzięto się znów do remontów i gdy je już częściowo ukończono, ulokowały się w pałacu instytucje samorządowe. Dziś mieści się tu Starostwo Powiatowe, a zamiast dziedzińca przed budynkiem znajduje się wypełniony samochodami parking. Za to z drugiej strony rozciąga się piękny park i ogród, którego nie powstydziłby się chyba sam Fontana. Gdy się chodzi parkowymi ścieżkami albo przysiada gdzieś na ławeczce – myśl odlatuje nieuchronnie od nudnej (choć może lepszej) współczesności, która dzieje się w pokojach Starostwa, ku magicznym (choć może gorszym) czasom, gdy Mikołaj Firlej gościł w pałacu Jana Kochanowskiego.

***

Skoro już wróciliśmy tak daleko – wypada zająć się jeszcze jednym miejscem, bez którego nie byłoby XVI wiecznego (ani późniejszego) Lewartowa. Mam tu na myśli szkołę, czy może lepiej byłoby powiedzieć szkoły, bo – jak się zaraz pokaże – historia lubartowskiego szkolnictwa bogata jest w barwne i spektakularne zwroty.

Na początku powstała owa szkoła kalwińska założona przez Mikołaja Firleja. Ważna to była instytucja na edukacyjnej, ale także, a może przede wszystkim, kulturalnej mapie ówczesnej Polski. Pierwszym jej rektorem został Szymon Seidler z Torunia, a kolejnym Samuel Wolf ze Śląska, pedagog i humanista, który studiował w Lipsku i Wittenberdze, autor dość sławnego poematu opiewającego zwycięstwo Batorego pod Pskowem, przyjaciel jednego z wybitniejszych polskich poetów końca XVI wieku, Sebastiana Fabiana Klonowica, który zadedykował mu swoją Roxolanię.

Warto może dopowiedzieć, jak nieduży był wtenczas Lewartów. W 1576 roku liczył zaledwie 225 osób, wśród nich 80 Żydów. Wielowyznaniowego grona dopełniali kalwini, arianie, luteranie i katolicy.

Kontynuacją pierwszej szkoły była placówka ariańska działająca pod protektoratem Mikołaja Kazimierskiego. Na jej czele stanął Wojciech z Kalisza. Był on uczniem niemieckiego pedagoga Jana Sturma, wykładającego w Starsburgu, twórcy modelu 10-klasowej szkoły średniej. Studiował także w Akademii Krakowskiej, w Tybindze i Heidelbergu. W 1586 roku przeszedł z kalwinizmu na arianizm. Nastawszy w szkole lubartowskiej, zaprowadził w niej 5-letnie gimnazjum będące jego autorskim modelem wzorowanym na Sturmie – swą koncepcję szkoły opisał w formie listów (wzorując się na dziełach Cycerona i Erazma z Rotterdamu) i opublikował w słynnej drukarni w Rakowie pod tytułem Schola Levartoviana restituta… Wśród rozdziałów tej publikacji znalazł się i taki: Prawa szkoły lewartowskiej – opisujący obowiązki uczniów i nauczycieli, przy czym dziewiętnaście punktów dotyczy tych pierwszych, a tych ostatnich tylko jeden.

Wojciech z Kalisza jest także autorem głośnej polemiki z jezuitami pochodzącej z 1590 roku. Był to zresztą czas – końcówka XVI wieku – wzmożonych dysput międzywyznaniowych. Jedna z nich odbyła się w lubartowskiej szkole. „Do najbardziej głośnego spotkania doszło 13 i 14 stycznia 1592 roku. Udział w lewartowskiej dyspucie wzięli wtedy kalwini, arianie, husyci i katolicy”. Próbuję wyobrazić sobie, jak taka dyskusja wyglądała? Czy przedstawiciel każdego wyznania wygłaszał swoje dwuminutowe stanowisko na temat np. dogmatu o Trójcy Świętej, a później głosowano, które wystąpienie było najbardziej przekonujące? Czy pod wpływem jakiegoś wystąpienia pozostali dyskutanci zmieniali swój pogląd na daną sprawę? Czy spór toczył się przed publicznością czy w zamkniętym pomieszczeniu? Tego nie wiemy i pewnie nie będziemy już wiedzieć. Wiadomo jednak, że rozmawiano w gronie dość elitarnym, około 15 dyskutantów, lecz za to doborowym, składającym się z kilku czołowych intelektualistów tamtej epoki, takich jak Stanisław Sarnicki, Szymon Budny, Erazm Otwinowski czy Marcin Łaszcz. No i pytanie kluczowe – czy czyjeś racje przeważyły? Czy ktoś debatę wygrał? Jezuici nie mieli wątpliwości. Marcin Łaszcz opublikował broszurę Pogrom Lewartowski To iest O wygraney […] Adryana Radzimińskiego […] Disputacyey ktora Roku 1592 Dnia 13 y 14 Stycznia z Ewangeliki y Nowokrzczeńcami iawnie miał w Lewartowie. Ach ci szermierze kontrreformacji. Niby wielkie umysły, niby bezbłędna argumentacja, niby mądre racje i ogłada – a tu nagle wrzucą takie słowo – jak ten „pogrom” na przykład – że zaraz poznasz jezuitę.

Ale może faktycznie był to intelektualny pogrom, skoro kilka lat po owej debacie, w 1598 roku, będąc już na łożu śmierci, Mikołaj Kazimierski nawrócił się na katolicyzm. Lecz historycy mówią, że stało się to raczej za przyczyną Piotra Skargi (wszak też jezuity), który podobno bywał w lewartowskim pałacu i swą legendarną kaznodziejską mocą przekonał Kazimierskiego. Tego też się pewnie nie dowiemy. Faktem jest jednak, że w efekcie świątynia została przywrócona katolikom, a ze szkoły stopniowo rugowano nauczycieli innowierców. W 1603 roku przestał istnieć w Lewartowie zbór ariański, a w 1642 zbór kalwiński. Lokalne tradycje protestanckie przejął nieodległy Kock, który pozostawał w rękach Firlejów do drugiej połowy XVII wieku.

Wytraciwszy swój intelektualny i religijny napęd szkoła straciła na znaczeniu, może nawet przestała istnieć, do końca nie wiemy, gdyż brak jest informacji o lubartowskim szkolnictwie w XVII i XVIII wieku. Dopiero w wieku XIX wypływa z mroków dziejowych szkoła elementarna, która rozpoczęła swe istnienie w 1819 roku. Jednakowoż nie była to chyba placówka zbyt potężna, gdyż – jak piszą historycy – „majątek szkoły był nader skromny. W 1861 roku cały inwentarz składał się z czterech ławek, tablicy, stołu, krzesła, dziennika lekcyjnego i kilku książek”. Przez okres zaborów, a już szczególnie po 1864 roku, gdy Lubartów dotknęła intensywna rusyfikacja (dokonywano wówczas zsyłek na Syberię – stąd w końcu zesłaniec Srul z Lubartowa) – stanowiła owa szkoła elementarna narzędzie ucisku (równolegle na przykład z cerkwią zbudowaną wbrew woli mieszkańców, ale za to z ich przymusowych składek). Jednak po rewolucji 1905 roku władza carska poszła na pewne ustępstwa, a szkoła zyskała szereg swobód, w tym możliwość nauki w języku ojczystym. U progu niepodległości była więc chyba instytucją bardziej pożyteczną niż szkodliwą. Świadczyć może o tym m. in. fakt, że dyrektor szkoły elementarnej, Hipolit Czaplicki, pozostał na swoim stanowisku po 1918 roku, a później długo jeszcze „kierownikował” szkole powszechnej. W 1925 roku uczęszczało do niej 228 chłopców i 232 dziewczęta – swoją drogą nieco zaskakująca dla naszych wyobrażeń o przedwojennej, patriarchalnej Polsce jest ta proporcja uczniów.

***

Polska tamtego czasu wydaje się niezwykła także z wielu innych powodów. Zupełnie niespotykana (do tamtej chwili i potem) była intensyfikacja wszelkich wysiłków ludzkich: gospodarczych, społecznych, kulturalnych. Tłumiona przez dziesięciolecia energia, wywołana z kolei dziełem poprzednim pokoleń, całe to pokłosie Żeromszczyzny, wszystkie te siłaczki i Judymowie – w niepodległej Polsce mogło rozwinąć skrzydła i oddać się w pełni na służbę dobru wspólnemu. W międzywojennej historii Lubartowa są takich osób dziesiątki: nauczycieli (jak Zofia i Mieczysław Breitmeierowie), bibliotekarzy (jak Stanisława Kosior), lekarzy (jak Maurycy Silberman), księży (jak Aleksander Szulc), działaczy społecznych (jak Edmund Monastyrski). Tym bardziej godne podziwu wydają się ich działania, im w skromniejszych warunkach materialnych się odbywały. Dziś – mając do dyspozycji setki instytucji o znacznych budżetach – nie potrafimy zrobić jednej dziesiątej tego, co tamci ludzie robili w sytuacji daleko trudniejszej.

Tak właśnie rzecz miała się w przypadku szkoły. Prawie przez całe dziesięciolecie borykała się ona z problemami lokalowymi, wynajmowała kamienice, pomieszczenia w pałacu Sanguszków, a nawet korzystała z żydowskiego chederu. Dopiero w późnych latach 30. ukończono, finansowany w dużej części ze składkowych pieniędzy mieszkańców, nowy gmach przy ul. Kamionkowskiej 3. A warto dodać, że w tamtym czasie szkoła powszechna liczyła już ponad tysiąc uczniów. Trudności materialne nie przeszkadzały nauczycielom angażować się nie tylko w kształcenie młodzieży, ale także w inicjatywy dodatkowe, jak Polskie Towarzystwo Miłośników Sztuki, lokalne pisma („Echo Ziemi Lubartowskiej”, „Lubartowiak”) czy szkolne koło PCK. W gronie pedagogów (ale także urzędników czy policjantów) znajdowali się zarówno ci wywodzący się z Lubelszczyzny, jak i migranci z Kresów wschodnich. Szacuje się, że w latach 30. liczący ponad 10 tys. mieszkańców Lubartów zamieszkiwało około 300 przedstawicieli inteligencji. Jednym z miejsc spotkań tego inteligenckiego środowiska był dom Edmunda Monastyrskiego (działacza społecznego, redaktora „Lubartowiaka”), nazywany „Związkiem”. Przychodzili tu m.in. dyrektor Kasy Oszczędnościowej Bronisław Andrzejewski, burmistrz Adam Lipski, rejent Leon Lassota, aptekarz Aleksander Walencik, lekarze Alfred Pogonowski i Maurycy Silberman, poseł Kazimierz Kryński, ks. kan. Walenty Goliński.

Szczególnymi przedstawicielami inteligencji (szczególnymi, bo łączącymi nas z przeszłością) byli lokalni historycy, regionaliści, ludzie pióra. Należał do nich Gracjan Wereżyński (1828-1902), lubartowski notariusz oraz autor prac Historyczne opisanie miasta Lubartowa na zasadzie oryginalnych dokumentów opracowane (do dziś pozostającej w rękopisie) oraz Z przeszłości Lubartowa (fragmenty drukowane były w „Gazecie Lubelskiej”). Wereżyński był też nie lada bibliofilem, w domowej bibliotece zgromadził ponad 600 woluminów, w tym np. paryskie wydania dzieł Mickiewicza.

Spośród międzywojennych pisarzy lubartowskich wypada wspomnieć Wandę Śliwinę (1891-1962), poetkę, pisarkę, publikującą pod pseudonimem Jagienka spod Lublina. Żonę Władysława Śliwy, wieloletniego burmistrza Lubartowa. Warto ją wspomnieć nie tyle może dla jej dokonań literackich (bo tu więcej niż z powodu swojej twórczości, została zapamiętana np. jako polemistka Kornela Makuszyńskiego, który na jej artykuł Bażanty, odpowiedział następująco „Książeczka wyszła w samym Lubartowie, skąd wyszedł dotychczas jedynie miły bardzo Srul z Lubartowa. Patrzcie! Patrzcie! Kto by się spodziewał, że w Lubartowie piszą książki! Bardzo mnie cieszy taki postęp. O książeczce tej, która ma zemstą straszliwą pognębić zwierzę męskie, niczego złego nie mogę oczywiście powiedzieć, gdyż pisała ją kobieta i mnie tę książkę poświęciła”) ile dla publikacji o regionie takich, jak: Ziemia Lubartowska. Szkic monograficzny, ilustrowany, Lubartów (1926) czy Lud lubartowski (1930). Była też Śliwina – co może kogoś zainteresuje – autorką poczytnych romansów.

***

Ciekawe – i to jest także specyfika Polski przedwojennej – jak zróżnicowane pod względem wykonywanych przez mieszkańców zawodów był wtedy Lubartów. Znajdujemy wśród nich dość popularne i znane dziś zawody takie, jak mleczarz, inżynier czy kaflarz. Ale znajdujemy także bardziej niezwykłe profesje: malarz szyldów, rzezak rytualny, handlarz nierogacizny, robotnik trykotaży, krupierz, pisarz próśb. Tak jakby każdy mieszkaniec zasługiwał na swój osobny zawód, swoje unikalne miejsce we wspólnocie miasteczka. Miejsce takie mieli w jakimś sensie nawet ci, którzy w rubryce zawód nie mają wpisanego żadnego konkretnego zajęcia, np. utrzymuje się z żebraniny.

***

I jeszcze jedna dygresja. Ilekroć czytam o międzywojniu i napotykam różnego rodzaju oficjalne dokumenty, tylekroć imponuje mi poziom ówczesnego języka urzędowego. Dla przykładu – którego nie trzeba daleko szukać, bo wiąże się i z Lubartowem, i z tamtejszym szkolnictwem – chciałbym przytoczyć sprawę szkoły sióstr Felicjanek. Otóż była to szkoła prowadzona przez siostry zakonne, towarzysząca ochronce dla dzieci, położona na przedmieściach Lubartowa. W pewnym momencie pojawił się spór pomiędzy rodzicami dzieci mieszkających w okolicy i administracją szkolną dotyczący tego, do której szkoły owe dzieci powinny uczęszczać. Rodzicom zależało na pobliskiej szkole Felicjanek, władzom szkoły powszechnej na przydziale do ich placówki. Wykładnia Ministerstwa brzmiała krótko: „…rodzicom wolno posyłać dzieci do szkoły, gdzie chcą, byleby posyłali”. Nic dodać, nic ująć. Do tego zrozumiale i po polsku. Może się mylę, ale jakoś trudno mi wyobrazić sobie, żeby nasza dzisiejsza władza – obojętnie jakiego szczebla – potrafiła zapisać jakąkolwiek kwestię tak po prostu.

***

Niniejszy przyczynek do opisania Lubartowa – nie mógłby się obyć bez jeszcze jednej kwestii. A mianowicie – bez przedstawienia wielowiekowej różnorodności społecznej tego miasteczka. Tym częściej trzeba o tym wspominać, im trudniej wyobrazić nam sobie dziś wieloetniczną przedwojenną Polskę. A Lubartów nawet na mapie tamtej Polski jest miejscem szczególnym. Łączy bowiem w sobie dwie najważniejsze tradycje polskiej różnorodności: obecność protestantów i obecność Żydów. O kalwinach i arianach sporo zostało już w tym tekście powiedziane, zresztą jest to tradycja dawniejsza i krótsza, a więc bardziej zatarta. Przychodzi opowiedzieć w końcu także o lubartowskich Żydach.

Zacznę może od takiego XVIII-wiecznego obrazka z powieści Klemensa Junoszy-Szaniawskiego: „Żydzi nosili się też staromodnie: w lisich czapkach, atłasowych kapotach i pantoflach; każdemu z pod czapki wychylały się półłokciowej długości pejsy, zakręcane misternie, jak loki angielskie”. Ale przecież nie trzeba cofać się aż tak daleko. Lidia Perlińska-Schnejder, mieszkająca w Lubartowie tuż przed wojną wspomina:

Ten dom w którym myśmy mieszkali był piętrowy natomiast pozostałe były parterowe. Te domy były murowane, a po przeciwnej stronie były takie bardzo biedne kliteczki – przeważnie zamieszkałe przez ubogą ludność żydowską i tam była synagoga po tamtej stronie, Cheder był, tak że pamiętam cheder i ten hałas w chederze, bo każdy uczeń głośno swój tekst mówił.

Z tego samego czasu pochodzą opowieści mamy Marka Danielkiewicza, które cytuje on w swoich wspomnieniach o Lubartowie: „[Mama] była dla mnie ostatnią wiarygodną osobą, która łączyła mnie z czasem przeszłym, z żydowsko-polskim Lubartowem. Wiedziała jak smakuje prawdziwa chałka z żydowskiej piekarni »zawsze chodziłam do nich po bułki, bo były lepsze i tańsze«, słyszała głos rabina w synagodze przy ulicy Kamionkowskiej, potrafiła wskazać miejsce śmierci Szmula Percyka, który się w niej podkochiwał, opowiadała o sklepikach w rynku, o biedocie wegetującej w klitkach”. To nie dużo, te kilka obrazków „żydowsko-polskiego Lubartowa”. A jednak co nieco widać, tę odmienność, ten koloryt, ten jakże inny świat. Świat polskich prowincjonalnych miasteczek przed hekatombą drugiej wojny. Chociaż Lubartów, znów, trochę się na tle tego świata wyróżnia.

W większości miast było bowiem tak, że Żydzi zamieszkiwali osobną dzielnicę (osobne dzielnice). W Opocznie działo się to wokół ulicy Żydowskiej, w Opatowie w rynku i przyległościach, w Biłgoraju wzdłuż ulicy Nadstawnej. Tymczasem w Lubartowie panowało większe wymieszanie. Owszem, we wspomnieniach pojawiają się części miasteczka, gdzie większość mieszańców stanowili Żydzi, zwłaszcza biedniejsi – takie były na przykład ulice Klitki I i Klitki II. Ale nawet pobieżny przegląd ksiąg meldunkowych z lat 30. pozwala dostrzec, że prawie przy każdej ulicy, prawie w każdym domu mieszkali po sąsiedzku: katolicy i Żydzi, rzadziej także ewangelicy i prawosławni. Weźmy dla przykładu ulicę Kamionkowską: numer 53a – Józef Bielakowski, właściciel apteki; numer 57 – Josep-Hersz Federbusz, nauczyciel języka żydowskiego; numer 61 – Leon Gembal, dozorca aresztu miejskiego; numer 21 – Srul Rajchnudel, właściciel księgarni i drukarni. Potwierdza to także Wojciech Charliński, pisząc we wspomnieniach: „Przykładem była moja rodzina, gdzie w jednym domu przy ul. Lubelskiej 27 mieszkali obok siebie Polacy (moja babka Feliksa z Rudzkich-Król z rodziną) oraz trzy rodziny żydowskie”. Charliński dodaje, że mimo owej różnorodności narodowej i wyznaniowej „nie było prawie żadnych spięć”.

Sądzę – wracając myślą do głównego bohatera opowiadania Adama Szymańskiego – że nie przypadkiem ów mądry, choć prosty Srul pochodził właśnie w Lubartowa. W finałowym dialogu tego opowiadanie – choć cały utwór jest właściwie długim dialogiem pomiędzy jednym zesłańcem syberyjskim, porte parole autora, a drugim, Srulem z Lubartowa – mówi ów pierwszy bohater do drugiego:

 – Więc to o tym pogadać ze mną chciałeś? Więc ty nie myślisz o ludziach, o swej doli ciężkiej, o biedzie, która cię gniecie, lecz tęsknisz do słońca, powietrza, ziemi rodzinnej?… Myślisz o polach, łąkach i lasach, o ich mieszkańcach Bożych, których w życiu swym biednym nie miałeś nawet czasu poznać dobrze, i dziś, gdy obrazy miłe znikają z twej pamięci, boisz się pustki, która cię otoczy, sieroctwa wielkiego, które cię dotknie, gdy się zatrą drogie wspomnienia? Chcesz, żebym ci je przypomniał, odświeżył, chcesz, abym ci opowiedział, jaką jest ziemia nasza?…
– O tak, panie, tak, panie! Po to tu przyszedłem… – i ściskał me ręce, i śmiał się, jak dziecko, radośnie.
– Słuchajże, bracie!…

To „Bracie!” zbyt rzadko chyba było wypowiadane w codziennym życiu, choć tak przecież naturalne się wydaje dla przedwojennych społeczności polskich miasteczek, dla społeczności Lubartowa. Bo Żydzi byli rodzimymi mieszkańcami tej ziemi, i nikomu nie powinno przychodzić do głowy, żeby temu zaprzeczać, a oni sami nie powinni nawet pomyśleć o szukaniu dla siebie innej ojczyzny. Tu ich dzieci uczyły się w szkołach z katolickimi dziećmi (przy czym dużo opuszczały ze względu na częste żydowskie święta, a dzieci katolickie skwapliwie i chętnie to naśladowały). Tu pracowali wspólnie z katolikami. Tu obok siebie mieszkali. Tu kochali się w polskich kobietach i jedli tę samą, co one, żydowską chałkę.

Ów polsko-żydowski Lubartów – był to po prostu pejzaż codzienny. Aż do października 1942 roku, gdy Niemcy dokonali eksterminacji tutejszych Żydów, wywożąc ich do obozów w Bełżcu i Sobiborze, a niektórych mordując na miejscu. Zniknęła synagoga, znajdująca się na terenie dzisiejszego ogródka jordanowskiego. Zniknął hotel żydowski, który stał u zbiegu Lubelskiej i Poprzecznej. Zniknęły pokolenia poczciwych Srulów, które stworzyły to miejsce, a wraz z nimi zniknęli ich najszlachetniejsi polscy przyjaciele, żeby wspomnieć tylko rozstrzelane w Majdanku siostry Tomasikówne.

***

Chodząc ulicą Lubelską próbuję wyobrazić sobie, co czuli powojenni mieszkańcy Lubartowa, którzy przetrwali zagładę, ale musieli żyć obok ciepłych jeszcze, lecz już pustych miejsc po swoich żydowskich sąsiadach. I nie wierzę Andrzejowi Lederowi, gdy w Prześnionej rewolucji pisze, że stali się oni szczęśliwymi beneficjantami pożydowskiego mienia. Sądzę raczej, że widywali w snach te zabrane twarze Żydów, i że było im ciężko. Tak samo, jak wierzę (chcę wierzyć), że nigdy nie byłoby polskiego antysemityzmu (ani tego przed-, ani tego powojennego), gdyby nie wielka polityka (najpierw endecka, a później gomułkowska). Takie miejsca, jak polsko-żydowski Lubartów – utwierdzają mnie w tej wierze.

A ten dzisiejszy Lubartów? Czym jest? Czy ma w sobie coś z Lubartowa przedwojennego? Jest przecież tak odmienny, w tak innej Polsce zanurzony. Ale – mam takie wrażenie, a może znowu tylko nadzieję – że w jakimś stopniu jest kontynuacją swej wielowiekowej tradycji. Stoi przecież klasztor Kapucynów, stoi lubartowska fara z dziełami Czechowicza, stoi odnowiony, choć nieco spostponowany pałac Sanguszków. Działa Lubartowskie Towarzystwo Regionalne, od 1956 roku wydające cykliczną publikację pt. Lubartów i Ziemia Lubartowska (której zresztą ten tekst bardzo wiele zawdzięcza). Ukazują się – w owej publikacji i na innych łamach – liczne wspomnienia i wiersze o dawnym Lubartowie. Od 26 lat ogłaszany jest rok rocznie Konkurs Literacki im. L. S. Licińskiego skierowany do dzieci i młodzieży (w tym roku temat przewodni brzmi: Opowieści moich rodziców i dziadków o dawnym Lubartowie). Funkcjonuje biblioteka o ponad 100-letniej tradycji, gromadząca dziś ponad 80 tys. woluminów. W tej bibliotece za czasów dyrektorowania cytowanego tu pisarza Marka Danielkiewicza (2001-2009) zorganizowano m. in. wystawy „Pamięci Żydów z Lubartowa”, „Z Paryża do Lubartowa. Georges Perec 1936-1982”, „Lubartów pamięta”. Sam Danielkiewicz powtarza zaś: „Historia tego miejsca bez przeszłości żydowskiej nie ma sensu”.

Powie ktoś, że jest to tylko kultura materialna i kultura duchowa. Lecz w braku innych narzędzi (bo przecież nie sprowadzimy dziś do Lubartowa 20 tys. Żydów za sprawą jakiegoś zabiegu politycznego; zresztą broń nas Boże przed jakimikolwiek politycznymi zabiegami) – kultura to wcale nie jest mało.

A nad drogą z Lublina do Lubartowa, po kolejnej burzy, znów przepływają szybko pędzące chmury. Ten obrazek przypomina mi, że nie miał racji Klemens Junosza, pisząc: „Samo miasteczko niczem się osobliwem nie odznaczało. Było ono jak wszystkie polskie miasteczka. Kto jedno widział, wszystkie widział, więc opis zbyteczny”.

Ankieta Sumy

„Te nadęte dyskusje, ankiety «Znaku» i «Więzi»…” – wspominał kiedyś dawne czasy Andrzej Horubała. Choć „Znak” i „Więź” oczywiście nadal istnieją, postanowiliśmy po swojemu wrócić do niesławnej tradycji ankiet, tworząc ankiety „Sumy”. A na pierwszy ogień – pytanie nieco nadęte:

Co nam dziś po czytaniu, ewentualnie pisaniu? 

Chodzi nam przy tym o wymiar dość przyziemny, osobisty (co nie znaczy, że tylko stricte „jednostkowy”), o „dylematy dnia codziennego”, gdy czytanie, ewentualnie pisanie, jest jedną z wielu czynności, którym można w danej chwili się oddać lub którą można sobie „wpisać w grafik” – kosztem innych czynności. Dlaczego warto się oddać, dlaczego warto wpisać w grafik? Czy możliwa jest jakaś niepięknoduchowska obrona czytania i pisania?

W ankiecie udział wzięli:

Ewa Kiedio,

Andrzej Badek,

Jarosław Dudycz,

Paweł Grad,

Jarema Piekutowski,

no i myśmy też wzięli: Kamil i Marcin.


ODPOWIEDZI

Ewa Kiedio

W okruchach wolnych chwil lubię ściągać z półki książkę, która akurat wpadła mi w oko, otwierać ją w przypadkowym miejscu i czytać. To by było na tyle, jeśli chodzi o lekturę bezinteresowną, w sensie: tylko dla własnej przyjemności.

Czytanie jest moją pracą, podobnie jak pisanie. Z jednej strony dla osoby, która – jak ja – lubi czytać, to wymarzona sytuacja. Czytanie nie wymaga wówczas podkradania czasu przeznaczonego na inne, ważniejsze zadania – to ono jest jednym z obowiązków. Z drugiej strony trudno już wtedy o zwykłe, podstawowe podejście do czytania – takie, jakie ze wzruszeniem wspominam z dzieciństwa, poczucie wciągnięcia w czyjś świat, zafascynowanie, czysta radość, przejęcie. Przeszkadza a to odchylenie redaktorskie („Szkoda, że to nie my wydaliśmy tę książkę”, „Niejasne… O co tu chodzi… Czemu tak to puścili, zamiast przycisnąć autora?”), a to nawyki korektorskie („Po co ten przecinek? Do usunięcia”), to znów potrzeba zanotowania czegoś na przyszłość do wykorzystania we własnych tekstach. Tak zresztą często kończy się też to pozornie relaksujące czytanie ot tak fragmentu ze środka przypadkowej książki.

A może tę pamiętaną z dzieciństwa radość czytania popsuł internet? Nadmiar pośpiesznie przeglądanych tekstów, nader często marnej jakości. Poczucie zalania przez niekończące się treści, hiperlinkowość. Coś się w głowie przestawiło, obrało kurs na szybkość i ilość. Bez satysfakcji. Teraz trzeba się z tego leczyć.

Swoją rolę odgrywa też pewnie świadomość, że życie ludzkie ma kres, bliższy lub dalszy, ale dający się policzyć w kilku dziesiątkach lat. Nie przeczytam wszystkiego, co jest ciekawe, chcę się skupić na tym, co interesuje mnie naprawdę wyjątkowo mocno. To każe dobierać książki w pewnym kluczu, co jakiś czas ucinać: „Stop, za to się nie biorę”. Jest to jak zakładanie końskich okularów chroniących przed rozglądaniem się na boki. Czasami odczuwam niepokój, że to ograniczanie horyzontów, trudno dziś jednak doprawy orientować się w szerokim zakresie tematów, tak aby zachować sens, a nie tylko czynić popisy erudycji. Jak zauważył niegdyś ks. Grzegorz Strzelczyk, przyrost literatury jest obecnie tak wielki, że ogromnej dyscypliny wymaga już nadążenie za jedną dziedziną – w jego na przykład przypadku chrystologią. Myślę więc, że potrzebna jest swego rodzaju asceza w czytaniu. I jak to z ascezą bywa, nie chodzi o to, że to, z czego się rezygnuje jest złe, ale że wybiera się jakieś większe dobro i widząc ten cel, decyduje się na samoograniczenie. Nie ma więc mowy o doczytywaniu do końca słabej książki tylko dlatego, że się ją rozpoczęło i wypada skończyć. Kiedy słyszę, że ktoś praktykuje taką metodę, dziwię się, czemu ma tak mało szacunku do samego siebie.

Jest coś niezmiernie specyficznego w czytaniu. To bycie sam na sam z tekstem, pewien rodzaj samotności, pozwalający na wgląd w siebie z pomocą cudzych słów – nieraz może w kontrze do nich. Niezbędne skupienie, które przestawia umysł na tory inne niż przy działaniach także intelektualnych, jak rozmowa czy słuchanie wykładu. Z tej samotności czasami później się wychodzi, rozmawiając z innymi o przeczytanych książkach. Tworzy się pewien wspólny kod, ułatwiający porozumienie, np. pewne trudne do nazwania stany można odnieść do sytuacji powieściowych znanych obu rozmówcom („On jest zupełnie jak książę Myszkin”). To ogromna wartość, o którą jednak dziś coraz trudniej w związku ze wspomnianą wielką ilością pozycji na rynku książki. Nie jest wcale tak częste, że książkę, którą czytałam ja, czytali także moi znajomi. Wspólny kod tworzą dziś raczej popularne wpisy na Facebooku i akcje viralowe.

Mimo wszystkich korzyści z czytania nie wydaje mi się, by było ono lepszym niż inne sposobem kontaktu z sobą samym i światem, zdobywania wiedzy, wchodzenia w pewną wrażliwość. To, czego w słowach nie daje się wyrazić, udźwigną nieraz i przekażą inne formy komunikacji. Oglądanie filmów, obrazów, słuchanie muzyki, patrzenie na zieleń roślin i na bawiące się zwierzęta, obserwowanie światła układającego się na fakturze ściany, spacer z córką, rozmowa z mężem, spotkanie z przyjaciółką… nie mogłabym się zgodzić z twierdzeniem, że któraś z tych rzeczy jest mniej warta niż czas spędzony z książką (zakładając oczywiście, że zestawiamy film i książkę reprezentujące podobny poziom). Wszystkie tworzą barwną mozaikę życia i powinny znaleźć dla siebie odpowiednie miejsce. Co znaczy również, że na danym etapie z którejś z nich dla dobra całości może trzeba będzie zrezygnować albo stanie się ona po prostu niemożliwa. Nie wykluczam, że może to być akurat czytanie.

***

Andrzej Badek

Zacznę chronologicznie, czyli od dzieciństwa. Wychowałem się w domu, gdzie od zawsze panował kult książki. Niezależnie, gdzie mieszkaliśmy, zawsze towarzyszyły nam regały z literaturą specjalistyczną z dziedziny biologii i medycyny, literaturą piękną, dziennikami, biografiami, książkami podróżniczymi. Czytano mi, gdy byłem dzieckiem, Brzechwę, Konopnicką, Tuwima i wielu innych. Zatem szybko sam złapałem za książki. Jeśli mnie pamięć nie myli, to pierwszą książkę przeczytałem samodzielnie w wieku 6 lat. Nie był to jakiś tytuł szczególnie wart chwalenia się; jakaś krótka książka o Spider Manie. Równolegle jednak czytałem dużo z babcią „na zmianę”. Czytaliśmy pierwsze tomy Harry’ego Pottera, który jest chyba książką odpowiedzialną za to moje zaciekawienie literaturą w największym stopniu. Do dziś uważam, że bardzo trafną jest maksyma zawarta na okładce każdego tomu, która głosi, że ludzie, którzy uznają, że w dzisiejszych czasach umiejętność czytania zanika, bezwzględnie są Mugolami, czyli istotami niemagicznymi; niezdolnymi odczuwać i widzieć magii. Równolegle z książkami o młodym czarodzieju zacząłem sięgać po powieści Nienackiego i jego wspaniałego Pana Samochodzika, przeżywałem przygody z bohaterami Niziurskiego… Bardzo szybko, bo już w 3. klasie Szkoły Podstawowej, wziąłem się za Władcę Pierścieni Tolkiena, który mnie niezwykle zauroczył i do dziś jest dla mnie jednym z najważniejszych pisarzy. Oczywiście były też ciemne plamy tego czytelnictwa. Ich złowrogie imię brzmi „Lektury Szkolne”. Jestem dozgonnie wdzięczny mojej rodzinie, że zapoznała mnie z literaturą jeszcze przed rozpoczęciem obowiązkowej edukacji.

Mogę rzec, że Szkoła Podstawowa i Gimnazjum to był czas najbardziej intensywnego czytelnictwa w moim dotychczasowym życiu. Przez te dziewięć lat przebrnąłem przez wiele światów fantasy, zakochałem się w polskim Wiedźminie, poznałem Sherlocka Holmesa, kryminały Agathy Christie, Stiega Larssona i niezliczoną liczbę innych powieści, na co jednak warto zwrócić uwagę – głównie fabularnych.

Zupełna rewolucja mojego czytelnictwa nastąpiła w liceum. To wtedy okazało się, że muszę poświęcić więcej czasu specjalistycznej literaturze chemicznej niż ulubionym fabułom. To również wtedy zacząłem szukać poezji. Kaczmarski, Gintrowski, Miłosz, Herbert, Szymborska… To nazwiska, które zawsze będą mi się kojarzyć z okresem szkoły średniej. Poezja sprawiła, że zacząłem być bardziej wybredny wobec tego, co czytam. Dawni autorzy przestawali mnie już tak pasjonować. Starałem się poznać literackie klasyki i  zrozumieć zdarzenia historyczne, do których odwołują się poeci. Nigdy nie dawałem literaturze klasycznej, pozytywistycznej, romantycznej i innym „taryfy ulgowej”. Oceniałem dzieła ostro, w niektórych się zakochując, innym zarzucając utratę aktualności.

Istniał również drugi aspekt, być może nawet istotniejszy, który sprawił, że ograniczyłem ilość czasu poświęcanego na książki. Otóż, liceum okazało się bardzo energochłonne. Wielokrotnie wracałem późno do domu po kole chemicznym albo innej dodatkowej aktywności, odrabiałem lekcje i nie starczało mi sił na nic innego niż głęboki sen.  W tym czasie książka okazywała się wielokrotnie niewygodna, ponieważ przeczytawszy jej kilkadziesiąt stron w wolniejszy wieczór, często mogłem do niej wrócić dopiero po tygodniu lub dwóch. Było to okropnie frustrujące, bo więź zawierana z bohaterami powieści stawała się luźna, a pamięć o szczegółach ulatywała w natłoku codziennych spraw. I tu na horyzoncie pojawiła się nowa pasja, która dziś pożera w wielkiej mierze mój czas wolny, i o której nie będę się tutaj rozpisywał zbyt wiele (jako, że to tekst poświęcony czytaniu) – kinematografia. Film spełniał wymogi, których nie mogła spełnić gruba książka – stanowił jedną odrębną historię, którą można było otworzyć i zamknąć w jeden wieczór, bardziej od innych wolny od nauki. W ten sposób grubsza literatura musiała czekać na ferie i wakacje, gdy była łapczywie pochłaniana.

W zasadzie dopiero w tym momencie dochodzę do mojego stosunku do czytania dziś. Oczywiście czas studiów to długie przeprawy w literaturą specjalistyczną. Nie ma dnia, gdy nie zaglądam do podręczników do anatomii, histologii, fizjologii czy innych dziedzin medycznych. Lubię to. Znajduję w tej literaturze opis działania człowieka, co prawda w aspekcie fizykochemicznym, a w mniejszym stopniu duchowym, ale każdy dzień studiów przybliża mnie (mam nadzieję, że nie tylko w moim własnym mniemaniu) do zrozumienia rzeczy zarówno ważnych, jak i ciekawych. Z radością zauważam, że budzi się we mnie na nowo potrzeba sięgania po literaturę spoza mojego zakresu studiów. Odrzuciłem jednak fabułę (choć też niecałkowicie, ale nie daje mi ona już tak wiele przyjemności jak dawniej) a zacząłem czytać książki historyczne, polityczne i podróżnicze. Kończę obecnie czytać niezwykle ciekawą pozycję, jaką jest księga On China Henry’ego Kissingera i mam ogromną ochotę znaleźć pozycje traktujące o najnowszej historii Bliskiego Wschodu. Prawdopodobnie chęć ta wzmożona jest przez moje skłonności i zamiłowania do częstych podróży i przez moją fascynację różnymi kulturami.

Ta właśnie fascynacja spowodowała, że stałem się osobą, która aktywnie śledzi prasę w kraju i za granicą. A czym byłoby zrozumienie kultury bez poznania jej języka? A zatem zacząłem się uczyć języków. Dziś radzę sobie dobrze z tekstami po angielsku, francusku, hiszpańsku, trochę gorzej po rosyjsku i niemiecku. Każdy z tych języków zdaje mi się otwierać bramę do nowego świata, pełnego nowych zasad, przesiąkniętego historią, zamieszkanego przez ludzi o innej mentalności. To jeden z powodów, dla których kocham Facebooka. Po dostosowaniu go do moich potrzeb codziennie rano wita mnie przekrojem prasy z całego świata, artykułami na temat tego, co obecnie gra w duszy mieszkańcom Moskwy, a co – Madrytu. I tę perspektywę czytelnictwa codziennego pielęgnuję szczególnie wytrwale.

Sam też dużo piszę. Tu również przychodzi mi z pomocą Facebook. To dzięki niemu mogę mieć codziennie kontakt z moim najbliższym przyjacielem, który mieszka kilkaset kilometrów dalej. Kiedyś nawet rozmawialiśmy o tym, że zapis naszych codziennych rozmów mógłby spokojnie robić za swoisty dwustronny pamiętnik. Czasami mam ochotę i potrzebę napisać coś publicznie. Czasem, żeby wywołać dyskusję, innym razem po prostu mam chęć przelać swoje myśli na słowa. Dużo piszę także o filmach, codziennie toczę różne dyskusje, piszę recenzje, porównuję reżyserów i nurty w kinematografii.

Często nachodzą mnie pewne wyrzuty sumienia. Czy nie powinienem czytać więcej? Czy nie jestem zbyt wybredny względem tych dłuższych form literackich? Problemem jak zawsze pozostaje nieubłagany czas, którego zawsze jest mało a doba posiada, bezlitośnie w swoim nieugięciu, jedynie 24 godziny. Co jeszcze gorsze, część tego czasu należy poświęcić nie tylko na literaturę, ale również rodzinę, przyjaciół, aktywności fizyczne czy spacery z moim labradorem! Przed taką sztuką wyboru staję w niemal każdej minucie życia; na co poświęcić kolejny moment swojej świadomości? Wiem, że jestem naprawdę szczęśliwy, gdy trafiam na książkę, która mnie interesuje. Czuję się wtedy, jak wówczas, gdy miałem siedem lat; bezgranicznie ufny i oddany autorowi, który prezentuje mi swój świat.

***

Jarosław Dudycz

Przyznam uczciwie, że już od pewnego czasu nie dowierzam książkom. Nie samej treści tekstów, nie intencjom i umiejętnościom autorów, ale wpływowi tekstów na formację człowieka, tę indywidualną i tę społeczną. Marne rezonowanie tekstów uzmysłowił mi mocno Facebook, w którym książki oraz opinie i przeświadczenia funkcjonują niejako zupełnie oddzielnie; książki sobie, światopoglądy sobie. Widzę w Facebooku – przez angażowanie się w niezliczone dyskusje i polemiki – że sporo ludzi czyta i chwali się tym, dużo o książkach mówi, ale zupełnie nie rzutuje to na ich obraz świata, nie uzdolnia do wywodu i analiz, nie dodaje danych, nie budzi krytycyzmu. Odnoszę wrażenie, że treści wnikające do głów poprzez lektury nie powodują żadnego procesu myślowego, nie drążą żadnych korytarzy i nie prowokują pytań. Nic się z tą wyczytaną treścią w głowach nie dzieje, nie jest nijak przetwarzana, ludzie są po lekturze tacy sami, jacy byli wcześniej. Robią te same błędy, które by robili bez czytania, ich wypowiedzi są tak samo mało dyskursywne, jak wówczas, gdyby od książek stronili, tak samo brakuje im argumentów, jak ich nie czytającym znajomym. Oczywiście mówiąc „ludzie” mam na myśli pewną tendencje, nie historie konkretnych osób. Nie chcę być niesprawiedliwy.

Książki funkcjonują w takim świecie wyłącznie jako skarbnica złotych myśli, wklejanych do rozmów bez ładu i składu i mających podnieść prestiż wypowiedzi. Są tu doświadczenia lekturowe wyłącznie protezami czy podpórkami dla słów, nie kształtują wcale wywodu, nie mają żadnej innej rangi, jak tylko estetyczna. Po prostu upiększają wypowiedzi, czynią je gładszymi i bardziej strawnymi. I usypiają sumienia. Oto gdy ktoś w rozmowie powoła się na książkę taką czy siaką, zdaje się nam być wtedy człowiekiem godnym zaufania, szlachetnym i cywilizowanym. A to, co dokładnie powiedział, nie gra już roli. Ważne, że użył danej książki jako środowiskowego zawołania, po którym poznajemy, że jest nasz, z naszej gliny.

Bardzo trudno jest w Facebooku (poza sprawdzonymi miejscami) o dyskusje, po których byłoby widać, że czytanie książek jest dla rozmówców nie snobizmem, a realnym budulcem ludzkiego charakteru i umysłu. Niezbyt wiele jest takich spotkań, w których książka jawiłaby się jako towarzyszka rozwoju i wsparcie dla niego, a nie surogat – jako źródło bon-motów – wolności myślenia i samodzielności poznawczej. Rzadko też się zdarza, żeby książka miała charakter zbójecki, doprowadzała czytelnika do gorączki, wiodła kogoś do danego czynu, do natychmiastowej decyzji, do zrywu. Przypomina mi się w tym miejscu, że Joseph Ratzinger wybrał na swoją biskupią dewizę słowa „Współpracownicy prawdy”, co ma zupełnie inną dynamikę, niż miałyby słowa, dajmy na to, „Głosiciele prawdy”. Czymś innym jest „współpraca z prawdą”, a czymś innym jej głoszenie.  Głoszenie zakłada przekonanie, że prawda jest kamienna, zaklęta raz na zawsze w określonych formułach i wystarczy ją tylko odtwarzać, jak film, a współpraca jest długim i żmudnym procesem, w którym nie tylko człowiek się zmienia pod wpływem poznawania prawdy, nie tylko on jest żywy, ale i sama prawda jest żywa, zyskuje nowe perspektywy i ciągle się domaga argumentów i analiz. Podobnie jest z książkami, myślę. Można być głosicielem danych książek, ich powtarzaczem, streszczaczem, a można z książkami współpracować.

Bliski jestem więc stwierdzenia, że czytanie jest – dodam, że w dzisiejszych czasach, bo nie chcę się wypowiadać za przodków czy za potomnych i silić się na uniwersalność diagnozy – bardzo przereklamowane. Tezę tę postawił swego czasu Szczepan Twardoch, znany i dobry pisarz. Usilnie walczymy o wzrost czytelnictwa, drwimy z tych, którzy nie czytają, prześcigamy się w publikowaniu w Facebooku jeremiad, jak kończą społeczeństwa mało czytające. Mamy głośne festiwale i duże nagrody literackie. Czytanie w pewnych kręgach jest bardzo modne. Ale co z tego, skoro to się nijak nie przekłada na stan debaty publicznej. Na stan tych facebookowych ton rozmów i tekścików. Na jakość naszych codziennych spostrzeżeń i komentarzy. Oczywiście istnieje pokusa, by uznać, że ci wszyscy, których wypowiedzi są mało nasycone treścią, mało dyskursywne, to ci, którzy nie czytają. Ale właśnie nie! Właśnie nie. Moje doświadczenie korzystania z mediów społecznościowych, doświadczenie, o którym wyżej co nieco napisałem, mówi mi coś zupełnie innego.

Dziwnie brzmią te słowa, jeśli ktoś mnie zna i wie, że mam ambicje literackie i jakiś czas temu zaproponowałem jednemu z polskich wydawnictw swoją pierwszą powieść. Czyżbym więc napisał tę książkę na darmo i zupełnie w nią nie wierzył? Nie, to nie tak. Bez wiary w sens własnych słów nie byłbym w stanie książki napisać. Gdybym nie miał przekonania, że moja książka może mieć znaczenie, w ogóle nie siadałbym do pracy, zająłbym się czymś innym. Wiara w literaturę, we własnych bohaterów i w opowiadaną historię jest fundamentalna dla powstania powieści. To tak, jak z życiem: jeśli ktoś nie wierzy, że życie ma sens albo że przynajmniej może mieć sens, jeśli ktoś już nie ma nadziei, że da się to życie doprowadzić do ładu, to popełnia samobójstwo. W przypadku książki oznacza to właśnie zaniechanie pisania, wyrzucenie wszystkiego do kosza. Brak nadziei jest zabójczy.  A zatem wierzę w moją książkę, ale to nie znaczy wcale, że wierzę w jakąś jej wielką sprawczość i szerokie oddziaływanie, to znaczy tylko (aż) tyle, że wierzę, że znajdzie swoich czytelników, którym się przyda na ich drodze życiowej i którzy z nią zechcą współpracować i wyciągnąć z niej wnioski.  Wierzę, że znajdą się ludzie, którzy mają takie potrzeby, taki stan myśli i takie zdolności, że moja książka się z tym wszystkim zazębi. Innymi słowy: wierzę, że żyją gdzieś bratnie dusze tej powieści. Ludzie, którzy tę powieść zechcą wykorzystać w swoim namyśle nad rzeczywistością.

Tego mi właśnie najmocniej brakuje, gdy stykam się w Facebooku z ludźmi, którzy czytają, i to nierzadko czytają sporo: książka dla wielu z nich nie jest narzędziem na ich drodze poznawczej, ale jest fetyszem. Staje się ważna sama w sobie, jak mityczny artefakt, na przykład Graal. Trudno tu w ogóle mówić o czytaniu – jako intelektualnej pracy jednostki – mówić raczej należy o czytelnictwie, czyli pewnej wartości statystycznej: „przeczytałem tyle a tyle książek, zaraz wam je zacytuję, jestem mądry”. Czytanie jak najbardziej jest mi bliskie, na czytelnictwo mam alergię.

***

Paweł Grad

Co nam dziś po czytaniu, ew. pisaniu? Moja odpowiedź na to pytanie zdeterminowana jest w swojej formie przez fakt, że czytanie i pisanie jest, czy też staje się właśnie, moim zawodem, skoro już zdecydowałem się zająć filozofią zawodowo oraz zostałem redaktorem w jednym z polskich (jak to się ładnie nazywa) „kwartalników idei”.  Niemniej sądzę, że być może to, co mam na ten temat do powiedzenia w swojej zasadniczej treści – jeśli nie wspomnianej formie – może powiedzieć coś o praktyce czytania i pisania dziś, nawet nie tyle w „w naszym pokoleniu”, co w naszym momencie historycznym. (Skądinąd momenty historyczne są przypisane do pokoleń, i różne pokolenia, żyjące obok siebie, są w stanie żyć w tym samym czasie w różnych „momentach historycznych” rozumianych jako pewien stan świadomości).

Moim najsilniejszym uczuciem związanym z czytaniem i chyba jeszcze bardziej z pisaniem jest uczucie samotności. Wprawdzie nieco romantycznie nastawieni „zawodowi” czytelnicy są skłonni powtarzać, że lektura jest dla nich okazją do „rozmowy” z „najgenialniejszymi umysłami wszechczasów”, że pozornie samotne czytanie jest właściwie spotkaniem „z żywymi ludźmi”. Chyba rozumiem o co może takim romantykom chodzić, ale osobiście równie mocno jak poczucia zbliżenia się do dawno nieżyjących lub żyjących daleko, nieznanych mi ludzi doświadczam przy lekturze tego samego, co każdy czytelnik listów: poczucie zbliżenia się jest silne tylko przez kontrast z zupełnie rzeczywistą nieobecnością osoby, która do nas mówi. To wrażenie potęgowane jest następnie przez doświadczenie, jakie wywołuje przeniesienie się od lektury do rzeczywistości. Zajmuję się, jako humanista, problemami (przynajmniej w moim poczuciu) tak czy inaczej „społecznymi” i całkowicie uchwytnymi. Mimo to – pomimo świadomości, że to, o czym czytam i piszę, mogę właściwie obserwować patrząc na społeczeństwo w którym żyję – odkrywam, że otaczający mnie ludzie robią to, co staram się przez lekturę i pisanie zrozumieć, ale najczęściej nie potrafią o tym opowiedzieć. Ta ich niemożliwość opowiedzenia, a więc i porozmawiania ze mną o tym, co robią, a co ja staram się zrozumieć (najczęściej czytając-rozmawiając z nieobecnymi autorami), wzmaga i tak naturalne przy każdej lekturze poczucie samotności. Ale nie mam o to absurdalnego żalu, bo ani umiejętność opowiedzenia nie oznacza zrozumienia, ani opowiadanie nie jest lepsze od robienia (a nawet wręcz przeciwnie).

Sądzę, że to, o czym mówiłem wyżej, jest właściwie pewną stałą, ponadhistoryczną charakterystyką każdego zawodowego czy po prostu intensywnego czytania i pisania. Być może specyfiką naszego momentu historycznego jest to, że inflacja tekstów i informacji tylko wzmacnia to poczucie, ponieważ jest (ta inflacja) tak wielka, że już zupełnie nie zostawia żadnego czasu i uwagi na odpowiedzenie na to, co się przeczytało, a czasem nawet na zrozumienie.

Mam to szczęście, że pisane przeze mnie teksty, a więc ostatecznie również owoc moich lektur, są czasem publikowane, a więc ktoś ma przynajmniej okazję, by je przeczytać, a może nawet się do nich odnieść. Czasem, bardzo rzadko się to zdarza i jest to zawsze chwila ulgi – w końcu pisanie i czytanie, jak każda normalna praca (tak to widzę) musi się komuś do czegoś przydać, a więc zostać przez niego uznana. Nie chodzi o to, że za każdym razem ulga ta wynika z tego, że ktoś mnie, czy mój tekst obdarza uznaniem.  Chodzi o uznanie w bardziej elementarnym sensie odniesienia; o sam fakt, że ktoś się do tego, co zrobiłem-napisałem, odnosi (nawet jeśli robi to w sposób bardzo krytyczny). Momenty te jednak są na tyle rzadkie, że i tak ostatecznie szara codzienność tej pracy czytania-pisania jest taka, że pracuje się – czyta i pisze – „dla siebie”.

Wszystko to brzmi z pozoru jak smutna skarga kogoś samotnego – ale to nieprawda, choćby dlatego, że mówię tu o samotności w czytaniu i pisaniu, a nie o samotności w ogóle. W końcu czytanie-pisanie to nie samo życie, i to, że jestem samotny czytając i pisząc nie oznacza, że jestem samotny w ogóle. Poza tym punkt, w którym odkrywa się, że pracuje się poniekąd „dla siebie” wcale nie musi być smutny, o ile dostrzeże się w tym odkryciu potencjał oczyszczający. To „dla siebie” oznacza ostatecznie tyle, że samotna (w codzienności) i męcząca praca, jaką jest czytanie i pisanie, ma właśnie przynosić taki plon: że sam mam dzięki niej lepiej rozumieć, że czasem, nawet stosunkowo rzadko, ktoś będzie mógł, choćby krótko skorzystać z mojej pracy. Że może ten ktoś zjawi się za dłuższy czas, kiedy mnie nie będzie albo będę zupełnie gdzieś indziej, a moje teksty będą żyły, albo raczej trwały własnym życiem: tak jak rośliny na szczycie góry, których żadne oko nie ogląda przez długi czas, aż wreszcie ktoś po latach przejdzie obok i na nie spojrzy. Z pewnością takie rośliny rosną w samotności, nawet często na odludziu, ale czasem jednak da się tam dojść, a nawet – jak wierzymy – ich samotność na szczycie góry ma taki cel, by ktoś mógł się nimi cieszyć, a więc: że trwają one, samotnie, właśnie dla tego kogoś. Odkrycie, że normalność czytania i pisania właśnie na tym polega, że – wbrew romantycznym i egzaltowanym kłamstwom – nasze lektury i teksty mają się komuś do czegoś przydać, a nam samym dać lepszą orientację w naszym życiu, które się do tej pracy nie sprowadza – to odkrycie jest wyzwalające.

***

Jarema Piekutowski

Najpierw trzeba określić, o czym mówimy. Jeśli akt czytania rozumiemy jako każdą sytuację, w której człowiek patrzy na jakiś tekst i próbuje go zrozumieć, to można zaryzykować, że nigdy dotąd w dziejach ludzkości tyle się nie czytało. Pomijam już daty ważności na produktach spożywczych – ale udział komunikacji pisemnej (sms-y, media społecznościowe, przebrzmiałe już nieco e-maile) nigdy nie był tak duży jak teraz. Oczywiście mówi się o kulturze obrazkowej – ale komunikacja obrazami w większości przypadków jest uzupełniana choćby szczątkowym tekstem. Chyba nigdy wszystkiego nie przekaże się samym obrazem, lecz faktycznie z czasem tego tekstu może być coraz mniej. Więc może żyjemy w epoce szczytu czytania (a co za tym idzie, także pisania).

Fascynuje mnie sam fakt istnienia tekstu i języka. Fascynuje i przeraża zarazem. Przeraża, bo czuję, że słowa są zbyt ciasne, żeby odzwierciedlić rzeczywistość, a fascynuje, bo przez tysiące lat staramy się tak rozwijać język, by jednak – nawet w przybliżeniu – coś pokazywał, a nawet tworzył nową rzeczywistość. Choć trzeba tu przyznać, że – może poza poezją – najczęściej jest to rozwój ilościowy (nowe słowa na nowe odkrycia i wynalazki) lub idący w kierunku uproszczeń (choćby rezygnacja z odmiany większości czasowników przez osoby w języku angielskim czy odejście od plusquamperfectum w polszczyźnie).

Więc skoro język jest fascynujący i przerażający zarazem, to i akty czytania i pisania są fascynujące i przerażające. Akt pisania – bo próbuję umieścić rzeczywistość będący w ciągłym ruchu w kilkunastu, kilkuset czy kilku tysiącach znaków. Akt czytania – bo próbuję tę rzeczywistość na powrót z tych znaków wyciągnąć. A ile jest tu dodatkowych interpretacji, filtrów, rozwidlających się ścieżek – bo gdy ja czytam o „wiewiórce”, w głowie pojawia mi się obraz tej polskiej, z rudą kitą; a gdy czyta o niej Amerykanin, widzi przed oczyma szarego chipmunka.

Więc czytanie i pisanie są całym światem. Niektórzy – zwłaszcza mistycy, poeci i filozofowie – przerażeni nieprzystawalnością języka do rzeczy, zalecają ostrożność, dystans wobec tego świata. Ja czuję się zawieszony między ich nawoływaniem do milczenia, a tym, co powiedział mój mistrz, Josif Brodski, studentom Uniwersytetu Michigan:

Proszę rozszerzać i traktować swoje słownictwo tak, jak traktują Państwo konto bankowe. (…) Rzecz w tym, by nauczyć się wysławiać w sposób możliwie pełny i precyzyjny; słowem, chodzi o zachowanie równowagi wewnętrznej. Albowiem nagromadzenie rzeczy niewysłowionych, nie dość dobrze wyartykułowanych, prowadzi do nerwicy.

Tak, trzeba próbować czytać i pisać z pełną świadomością niedoskonałości języka. Czytać, pisać i milczeć we właściwych proporcjach – to chyba jest właśnie ta droga.

***

Kamil Suskiewicz

Nieraz słyszałem, jak stare i mądre wiejskie baby mówiły o jakiś – jak sądzę niezbyt mądrych – kobietach: „łot tych ksiunzek tak zgupiała”. Coś podobnego powiada nam czasem literatura, portretując taką na przykład Emmę Bovary. Istnieją więc ostrzeżenia (i to z różnych rejestrów życia społecznego), aby książkom za bardzo nie ufać, bo mogą być szkodliwe, ogłupiające. Brzmi to może żartobliwie, lecz – jak sądzę – nie jest wcale pozbawione sensu. Także dzisiaj, gdy dużo różnych, niekoniecznie mądrych tekstów przychodzi nam, z własnej woli albo przypadkowo, czytać. Przykładowo, ktoś czytający namiętnie wszelkiego rodzaju amerykańskie poradniki – o tym jak dobrze pisać, jak dobrze mówić, jak wychować dziecko albo zarobić grube miliony bez nazbyt wysilonej pracy – raczej na tym nie skorzysta, a straci. Bardziej zaszkodzić może mu już chyba tylko sesja u jakieś coacha albo wizyta u psychoanalityka.

Ale literatura, lub szerzej słowo pisane do czegoś jest nam jednak potrzebne. Gdyby nie było, to mając tyle różnorodnych sposobów na zabicie nudy, ile mamy dziś – już byśmy po literaturę nie sięgali. Trudno jednak jednoznacznie odpowiedzieć, do czego jej potrzebujemy. Dla mnie jest to przede wszystkim chyba jakaś korzyść poznawcza – jeśli pod tym pojęciem rozumiemy nie tylko zdobycie wiedzy o rzeczach konkretnych albo ogólnych (np. mówiąc górnolotnie, o człowieku, o życiu), ale także jakieś poszerzenie horyzontów czy światopoglądu, i jeszcze: głębsze wniknięcie w istnienie, i jeszcze: zakorzenienie się w rzeczywistości. To oczywiście nie wyczerpuje katalogu powodów, może nawet nie oddaje zbyt dobrze ich istoty. Co więcej, usłyszawszy takie powody, ktoś gotów pomyśleć, że czytanie przynosi jedynie korzyści osobiste, indywidualne. I, kto tak pomyśli, będzie miał sporo racji. Współcześnie, sądzę, przebywanie z tekstami to sprawa głównie samotnicza. Straciły na znaczeniu rzeczy takie, jak wspólne czytanie na głos, jak dyskutowanie tekstów, jak odnoszenie się w codziennych rozmowach do tego, co przeczytaliśmy. Zniknęło pojęcie kanonu.

Tu chciałbym wrócić do tematu tej ankiety: „Co nam dzisiaj po czytaniu”. Otóż, myślę, mogłoby nam być to – to znaczy taki stawiam tu postulat – że czytanie potraktujemy więcej jako jakąś płaszczyznę dla funkcjonowania we wspólnocie, jako system odniesień dla języka, dla pojęć, którymi się ze sobą komunikujemy. Bo teksty (zwłaszcza literackie) są płaszczyzną bardzo pojemną, wielowątkową, zniuansowaną, subtelną. O ileż szerszą, niż paradygmat polityki lub jakiś popkulturowych memów, które służą nam dzisiaj za protezę komunikacji. Przy czym nie wierzę, aby taki idealistyczny plan stworzenia czy przywrócenia jakiegoś kanonu tekstów, poprzez które moglibyśmy ze sobą rozmawiać – może mieć formę odgórną, centralistyczną, na przykład via szkolne listy lektur. Sądzę raczej, że musi się to wydarzyć – jeśli w ogóle – w sposób oddolny, np. najpierw w małych grupach przyjacielskich, które dają podstawę do tworzenia grup większych, skupionych np. wokół jakiegoś pisma (dobrym tego przykładem jest krakowski Festiwal Conrada, który wziął swój początek z rozmów o literaturze w niewielkim gronie ludzi związanych z „Tygodnikiem Powszechnym”). I chyba nie będzie to nigdy propozycja dla wszystkich; kultura, kanon, literatura – pozostaną zawsze jakoś tam elitarne (choć ten elitaryzm mógłby dotyczyć znacznie szerszych grup, niż dotyczy dzisiaj).

Takim konkretnym elementem powyższego, dość ogólnego postulatu, mogłoby być przywracanie kanonowi polskiej kultury różnych obszarów literackich, które znikają nam z intelektualnego horyzontu. Ile osób sięga dziś po twórczość Stanisława Czernika, Tadeusza Nowaka czy Juliana Kawalca? Kto czyta Michała Choromańskiego albo Ludwika Stanisława Licińskiego? Jak powszechna jest znajomość Jerzego Stempowskiego czy Bolesława Micińskiego? Obawiam się, że nawet studenci polonistyki odpowiadaliby na powyższe pytania z zakłopotaniem. Długo można by wymieniać całe nurty polskiej literatury, które zapadają się na naszych oczach. A to zawęża nasz kanon, naszą płaszczyznę porozumienia. Byłoby wielkim dokonaniem naszego pokolenia, gdyby udało się ten trend odwrócić.

Pytanie ankiety zawiera jeszcze jeden wątek: „Co nam dziś po pisaniu?”. Z pisaniem, jak sądzę, jest nieco inaczej niż z czytaniem. Można nawet powiedzieć, że współczesność niebezpiecznie odwróciła nam proporcje tych dwu aktywności, tzn. za mało czytamy, a za dużo piszemy (jeśli wliczyć w to ostatnie różne teksty przygodne, jakieś komentarze, wpisy fejsbukowe itd., to może się okazać, że ta proporcja jest bardzo jednostronna). Nie wydaje mi się, aby tak rozbudzony żywioł pisania był dla nas bardzo pożyteczny. Nie jest pożyteczny dla nas jako wspólnoty czytelniczej – bo trudno się w takim ogromie tekstów rozeznać i wybrać to, co najpotrzebniejsze. Nie jest pożyteczny dla pojedynczych piszących – bo zbyt pośpieszne, spłycone wypowiedzi są często czymś, czego przyjdzie się później wstydzić. Chociaż takie pisanie to także często dowód jakiejś bardzo naturalnej potrzeby, żeby wypowiedzieć swoje myśli, lęki, fascynacje. Zasadniczo jednak uważam, że pisaniu, zwłaszcza literackiemu, nie służy zbytni ekshibicjonizm. Nie przekonuje mnie także terapeutyczna rola pisarstwa, owo: „piszę po to, aby coś z siebie zrzucić, aby było mi łatwiej”. Jest to dość egoistyczne. Pisanie powinno służyć przede wszystkim czytelnikom, a nie piszącemu. I powinno, jak sądzę, brać się z namysłu, z głębokiego doświadczenia, z pewnego rodzaju mądrości, jak mawiał Horacy. Bliski jest mi też pogląd, trochę może staroświecki, że pisanie jest formą posłannictwa, że nie można być prawdziwym pisarzem z zawodu (zawodowo można być letterato, czyli człowiekiem, który potrafi pisać – jak powiadał Herling-Grudziński), że prawdziwym pisarzem jest się zawsze z powołania.

***

Marcin Suskiewicz

„Cała Polska czyta dzieciom” – chyba nikt przeciw temu nie protestował. W sytuacji, gdy większość spraw dzieli, czytanie – wydaje się – jednoczy.

Od razu muszę dodać: i dobrze, że tak jest. Dobrze zarówno dlatego, że (jakkolwiek zabrzmi to, co napiszę dalej) czytanie jest z pewnością czymś wartościowym, jak i dlatego, że dobrze jest się niepotrzebnie nie spierać. Jeśli tutaj będę starał się jakoś „sproblematyzować” kwestię czytania, to nie po to, by wszczynać spór między ludźmi, raczej – jeśli można tak powiedzieć – by wyrazić pewien wewnętrzny spór, który noszę w sobie.

Nasz stosunek do czytania jest trochę paradoksalny. Z jednej strony nie wszyscy czytają chętnie, a nawet nie wszyscy w ogóle czytają. Statystyki są wręcz, jak to się mówi, „alarmujące” – co dowodzi jednak przede wszystkim tego, że można bez czytania żyć, i to czasem, jak spojrzeć na konkretne życiorysy, szczęśliwie, dobrze, nawet święcie. Do tego były i pewnie wciąż gdzieś są całe wspólnoty, dla których książka jest czymś zupełnie obcym. A z drugiej strony – i tu paradoks – w przestrzeni publicznej nie dochodzi do głosu żadna opcja „antyczytelnicza” czy „książkosceptyczna”; można chyba nawet powiedzieć, że powszechnie przyjmowane jest milczące założenie, iż czytanie jest czynnością jednoznacznie, w każdych warunkach i w każdej ilości dobrą. A już na pewno: dobrą dla każdego. „Czytanie jest jak mycie zębów, każdego, kto tego nie robi, powinniśmy zachęcać, by skusił się na lekturę” – mówił kiedyś młody pisarz Jacek Dehnel. Matki chcą, by ich dzieci czytały, chłopcy i dziewczęta chcą, by czytali ich kandydaci na małżonków. Kibice ŁKS-u i Widzewa wyrzucają sobie nawzajem, że „nie czytają książek”.

Osobiście czytam niezbyt dużo, ale łapczywie, kompulsywnie wręcz, łaknąc chwil – zawsze zbyt rzadkich – gdy można „usiąść w fotelu z książką i kubkiem herbaty”. (Co chyba znaczące, czytanie kojarzy się w naszej „terapeutycznej” kulturze właśnie z tego typu idyllicznymi, błogimi scenami: ja + książka + spokój + kawa/herbata + fotel/kominek/plaża/widok na góry z okna pociągu itp.). Pragnienie to jest pewnie zasadniczo niewinne, może nawet dobre, może nawet w jakiejś mierze na pewno, ale ta kompulsywność, z jaką mi się narzuca, czasem wydaje mi się co najmniej niepokojąca. Zwłaszcza, że trudno powiedzieć, czego to jest przede wszystkim pragnienie – bo chyba nie, na przykład, wiedzy. Raczej pewnego stanu umysłu, wspomnianej „błogości”, może pewnej ucieczki (od czego?), którą daje skupienie na „martwym” tekście.

O ile jednak jestem nieco podejrzliwy wobec własnej czytelniczej zachłanności, o tyle zasadniczo głód czytania, który odczuwa wiele osób, jest dla mnie jednym z najlepszych argumentów za tym, że czytanie jest dobrem. Ten głód wydaje się po prostu bardzo szczery i naturalny. Przypomina mi się pan Zbyszek, teraz już świętej pamięci, z miejscowości mojej babci. Wiódł biedne i proste życie, nie pokończył szkół, walczył – i często przegrywał – z nałogiem alkoholowym. Nie był typowym „bibliofilem”. Ale czytać kochał, zwłaszcza książki historyczne i wojenne.

Czytają bezdomni, czytają więźniowie, czytają ludzie w innych trudnych życiowych sytuacjach – i nawet jeśli czytają, by w coś „uciec”, to nie zawsze da się zbyć tę potrzebę moim poprzednim frazesem o „kulturze terapeutycznej”.

Jeśli pan Zbyszek jest adwokatem czytania, to nieczytanie ma w mojej głowie silnego orędownika w osobie św. Dominika, który co prawda zasadniczo czytał (głównie, jak to święty, Ewangelię), ale przynajmniej w jednej sytuacji – jak zaświadczył niejaki brat Stefan – miał powiedzieć:  „Nie chcę studiować z martwych skór, podczas gdy ludzie umierają z głodu”. Rozchodziło się wówczas o pieniądze: książki były drogie, a niektórym brakowało chleba, do tego akurat wybuchła zaraza. Również taki argument pozostaje dziś w jakiejś mierze w mocy (książki swoje kosztują, a niektórzy ludzie, nawet w Polsce, wciąż nie mają co jeść), ale staje się on może jeszcze bardziej aktualny, gdy odniesie się go do innego ograniczonego zasobu: czasu. Czy warto spędzać czas nad martwymi książkami, skoro brakuje nam go dla żywych ludzi, dla naszych własnych rodzin, dla przyjaciół, dla samotnych sąsiadów itd.?

Odpowiedź musi być chyba taka, że granica między martwymi książkami a żywymi ludźmi nie jest wcale ostra: czytanie/pisanie może być formą komunikacji między żywymi ludźmi, czymś, co pozwala zaistnieć pewnemu wspólnemu dobru, które inaczej by nie zaistniało, czymś, co w dość szczególny sposób tworzy, utrwala, czasem uzdrawia – wspólnotę.

Książki są dla nas zwykle albo narzędziem „samorozwoju”, albo „ucieczką” – i niewątpliwie mogą być i jednym, i drugim – i czasem dobrze, że są. Ale wydaje mi się, że jest jeszcze inny wymiar czytania/pisania, właśnie ten wspólnotowy czy wspólnototwórczy – a rzadko się o nim pamięta. Jemu właśnie chciałbym na koniec poświęcić kilka luźnych myśli, ponumerowanych tylko dla stworzenia pewnego pozoru porządku.

  1. Rozumienie czytania jako przede wszystkim „ucieczki” bierze się być może z tego, że czytanie wydaje nam się „nienaturalne”. Zgodnie z tą narracją czyta nie nasza natura – ta jest biologiczna, cielesna, zwierzęca, lokalna, społeczna itd. – ale nasza jednostkowa „świadomosć” (czymkolwiek ona jest). W związku z tym czytając opuszczamy niejako nasze ciało z jego uwarunkowaniem biologiczno-historyczno-geograficzno-wspólnotowymi i przenosimy się w podniebną sferę gdzieś ponad ciałem i życiem. Odtrutką na takie podejście może być dobrze rozumiany „naturalizm”, który wie, że wszystko co ludzkie musi się jakoś w ludzkiej naturze zmieścić. A już na pewno muszą się w niej zmieścić sprawy tak podstawowe, jak rozum, język, znak, symbol, opowieść, a w konsekwencji także – bo to wszystko zawiera się na jednym kontinuum – pismo i książka. Elementy te nie są jedynie „doczepione” do tego, czym jesteśmy (goła „zwierzęcość” jest mitem), ale są integralną częścią tego, czym jesteśmy – a w związku z tym może być tak, że pisanie i czytanie mają do odegrania pewną rolę, że są „po coś”. Po coś dla nas jako jednostek i dla nas jako wspólnoty.
  2. Nie każdy we wspólnocie musi namiętnie czytać i pisać. Jak wszystko, tak i te czynności mogą być sprawowane przez część na rzecz całości. W jakiejś mierze będzie to kwestia wrodzonych predyspozycji i sytuacji życiowej. Osoby czytające i piszące nie powinny wynosić się nad innych, lecz raczej im służyć – poprzez to, co kochają. Bycie „molem książkowym” to nie tylko hobby – to powołanie.
  3. Temat „czytanie a wspólnota” jest bardzo rozległy i obejmuje zarówno skomplikowaną pracę na rzecz wspólnoty, jaką wykonuje wielka literatura, jak i na przykład – na drugim biegunie – korespondencję między dwiema osobami. Pomiędzy jest literatura średnich i niższych lotów, pisma, a dziś także – różne zjawiska internetowe.
  4. Wielka literatura może służyć wspólnocie nie tylko poruszając jakieś tematy, lecz także badając i rozwijając język – potencjalności ukryte w słowach i ich połączeniach. Te dwa aspekty – tematy i język – będą się ze sobą wiązać, bo język ma zawsze swoją historię – słowa skądś się wzięły, coś znaczą, stosowane były w pewnych użyciach – podobnie swoją historię mają układy słów – i w związku z tym już w samej warstwie językowej po cichu zawsze realizuje się pewne „przepracowywanie przeszłości” i pewne „projektowanie przyszłości”, wielkie „tematy” literatury.
  5. Wielka literatura najlepiej służy wspólnocie, gdy jest właśnie „wielką” – głęboką, nie idącą na kompromisy, nie podporządkowaną w pełni żadnym praktycznym celom, artystycznie doskonałą itd. Nie znaczy to jednak, że literatura niedoskonała artystycznie nie może służyć wspólnocie. Może się przecież zdarzyć, że ktoś o ograniczonym talencie stricte literackim ma wielki dar wczuwania się we wspólnotę, jej dziedzictwo, bóle, nadzieje, problemy, powołanie itd. – i tworzy prawdziwą „literaturę wspólnoty” (może w formie gawęd czy pieśni, może w formie listów albo regularnie wydawanego pisemka). Tak jak wielka literatura służy wspólnocie będąc wielką, tak owa „literatura wspólnoty” będzie poniekąd wielką przez to, że służy wspólnocie.
  6. Aby czytanie i pisanie realizowało wymiar wspólnotowy, musi być zawsze jakoś „lokalne”. Naczelną zasadą będzie tu: „do tego, co uniwersalne, przez to, co bliskie”. Każdy pisarz i każdy czytający należy do drabiny wspólnot, od małych po ludzkość, i powinien być wierny każdemu szczeblowi tej drabiny. Ta wierność może oczywiście przybierać różne formy – może objawiać się jako bunt.
  7. Czytelnik swoją wierność poszczególnym szczeblom drabiny wspólnot może realizować na poziomie wyboru lektury. Czasem warto czytać nie tylko rzeczy wielkie, lecz także bliskie – teksty sąsiadów, rodziny, znajomych itd.
  8. Doskonałym przykładem czytania i pisania na rzecz (pewnej) wspólnoty jest dla mnie twórczość Józefa Nyki, górołaza i popularyzatora turystyki górskiej. Nyka, dziś 92-letni, od zawsze nie tylko pisze przewodniki górskie – z których jest znany – lecz także redaguje swoje pisemka: „Gazetę górską”, „Głos seniora”, „Biblioteczkę historyczną Głosu seniora” (od jakiegoś czasu dostępne na stronie www.nyka.home.pl). Są tam aktualności, wspomnienia, sylwetki zmarłych taterników i alpinistów, recenzje książek. Czytając gazetki Nyki namacalnie czuje się, jak za ich pomocą zbiór osób chodzących po górach zaczyna tworzyć wspólnotę o pewnej przeszłości i pewnym etosie na przyszłość. Choć u Nyki oczywiście nie pada nigdzie fraza „etos na przyszłość”. Jest jednym z paradoksów pisania, że o pewnych rzeczach – by zaistniały – lepiej nie pisać wprost.
  9. Jest jeszcze coś takiego, jak czytanie na głos. Pamiętam, jak tata kiedyś napomknął mi o pani, która w jego rodzinnych Końskich czytała niewidomym pracownikom spółdzielni inwalidów. Przychodzą mi też teraz na myśl opowieści babci o wychowawczyni internatu czytającej im nielegalne w okresie stalinowskim książki Makuszyńskiego. Sam doświadczyłem czytania na głos oczywiście w szkole, ale też na przykład podczas wizyty w klasztorze dominikanów, w którym czytano podczas posiłku. Nie wiem, czy jest szansa na masowe przywrócenie tego zwyczaju w normalnych sytuacjach, ale jakimś substytutem może być chyba wspólne słuchanie audiobooków.

 

Kronika

Od marca do sierpnia w Muzeum Lat Szkolnych Stefana Żeromskiego w Kielcach prezentowano wystawę czasową Róża Konstancina. Monika Żeromska – córka, artystka, podróżniczka. Wystawa trafiła następnie do pawilonu wystawowego Muzeum Częstochowskiego w Parku Staszica w Częstochowie, gdzie można ją oglądać od początku października do końca stycznia.

Córka Stefana Żeromskiego i Anny Zawadzkiej była malarką, autorką ilustracji książkowych (między innymi do powieści ojca) i scenografii teatralnych (między innymi do sztuk ojca), ale zasłynęła chyba najbardziej jako autorka pięciu poczytnych książek wspomnieniowych. Ostatnio czytaliśmy pierwszy tom.

***

Ktoś powiedział, że każdy wiersz liryczny jest cząstką autobiografii, nawet jeżeli nic w nim nie ma z wyznań. Wierszy Julii Hartwig nie umiem czytać inaczej niż układając z nich autobiograficzną opowieść. Osobą, która opowiada, jest kobieta z polskiej inteligencji, mająca za sobą doświadczenia lat wojny, dużo podróżująca, o znacznej wiedzy o sztuce, wyposażona w znajomość obcych języków, zadomowiona w trzech miastach: Warszawie, Paryżu i Nowym Jorku. Osoba ta jest też poetką, szukając określenia, wybrałbym przymiotnik: wykwintną, przez co chyba rozumiem jej powściągliwość. Jej życie, tak jak ukazuje się w tej poezji, było pełne nieszczęść i klęsk, ale znalazła sposób, żeby mówić o tym jakby okólnie, poprzez nazywanie zjawiających się przed oczami obrazów. Jej głos jest równy, nie ścisza się do szeptu, ani nie nasila się do krzyku

– mówił kiedyś o niej Czesław Miłosz. 14 lipca zmarła poetka Julia Hartwig (1921-2017).

***

19 sierpnia zmarł Janusz Głowacki (1938-2017). Pisarz , dramaturg, scenarzysta. Jedna z ikon polskiej emigracji artystycznej. Autor Antygony w Nowym Jorku. Współtwórca Rejsu i filmu o Lechu Wałęsie. Biograf Jerzego Kosińskiego (Good Night Dżerzi). Właściciel niezliczonych szalików.

***

29 września zmarł Tadeusz Żabski (1936-2017), profesor filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, znawca literatury pozytywizmu, edytor pism Prusa i Sienkiewicza.

W tym samym dniu odszedł także Wiesław Michnikowski (1922-2017), aktor teatralny, filmowy, jeden z filarów kabaretu „Dudek”.

***

Literacką nagrodę Nobla za rok 2017 niespodziewanie otrzymał Kazuo Ishiguro (ur. 1954), poczytny pisarz japońsko-brytyjski (urodził się w Nagasaki, a do Anglii trafił w wieku 6 lat). Jest absolwentem popularnych w krajach anglosaskich kursów creative writing – i, jak ktoś zauważył, pierwszym noblistą rekrutującym się z tego grona.

Największą sławę przyniosła mu, porównywana czasem (choć chyba przesadnie) do powieści Kafki, antyutopia Nie opuszczaj mnie (2005)¸ opowieść o wychowankach szkoły z internatem, w której ludzie-klony przygotowują się do bycia dawcami organów. Sama fabuła jednak, jak zawsze u Ishiguro, była tam wtórna wobec głównego tematu: życia w cieniu śmierci, która od początku jest zapowiadana – i nieuchronnie nadchodzi. „Oto obraz doli ludzkiej”, jak napisał Pascal w Myślach (paragraf 199).

***

14 października w wieku …. lat (wszak kobiety wieku nie mają) odeszła Anna Szałapak. Krakuska z krwi, kości i przede wszystkim z serca. Etnograf, tancerka, artystka „Piwnicy po Baranami”, gdzie wykonywała m. in. utwory poetów: Czesława Miłosza, Ewy Lipskiej czy Agnieszki Osieckiej, która nazywała ją „białym aniołem Piwnicy pod Baranami” (kto był czarnym, nie powiemy).

Przypomniały nam się słowa starej piosenki Andrzeja Sikorowskiego o śp. Piotrze Skrzyneckim: „spotkałem wczoraj Piotra we śnie, w Rynku, po kabarecie, miał obok siebie gwiazdy dwie: Ankę Szałapak i Becię”. I pomyśleć, że jedna z tych gwiazd, już sama jest w tym śnie, i razem z Piotrem S. piją wódkę i oglądają obrazy, „bez obrazów wszak trudno jest żyć”.

***

15 października minęła 200. rocznica śmierci Tadeusza Kościuszki (1746-1817), generała polskiego i amerykańskiego, uczestnika wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych i naczelnik w czasie tzw. insurekcji kościuszkowskiej na ziemiach polskich.

Ostatnie lata życia spędził w kamienicy zaprzyjaźnionej rodziny Zeltnerów w szwajcarskiej Solurze (Solothurn), przy Gurzelngasse 12. Mówią, że wstawał wcześnie, w letnie poranki nawet o piątej. Po kawie i lekturze prasy spędzał czas z Emilią, córką swojego gospodarza, rozmawiając z nią i ucząc ją języka polskiego i historii. Spotykał się też z wąskim gronem znajomych, zajmował dobroczynnością, chodził na spacery i odbywał konne przejażdżki. Czasem malował, a nawet próbował swoich sił w tokarstwie, wykonując tabakiery i ozdobne puzderka, które służyły mu za prezenty dla bliskich. Zdarzało mu się też wypić kufel piwa lub kieliszek wina w karczmie.

***

Trwają nam właśnie, jak się rzekło, 200-lecie śmierci Tadeusza Kościuszki. Każdy świętuje jak umie. Taka na przykład Łódź, wstyd przyznać, poświętowała w ten sposób, że doczepiła Tadeuszowi Kościuszce (temu z pomnika na Placu Wolności) biało-różowy róg jednorożca. Nie będziemy tego komentować, bo nie chcemy używać brzydkich słów, a poza tym mamy szczerą nadzieję, że jest w Polsce wiele miejsc, gdzie dobrze rozumiana kreatywność w obchodach rocznic wygrywa z głupotą.

***

Jeśli ktoś musiałby wybrać jednego tylko pisarza, którego wolno mu będzie przez całe życie czytać – to polecilibyśmy Józefa Czapskiego (1896-1993). Nikt w XX wieku nie przeżył tak wiele, nikt tak całościowo swych doświadczeń nie opisał (od czasów paryskich prawie dzień po dniu w monumentalnych, nie wydanych jeszcze dziennikach). Jeśli ktoś musiałby wybrać jeden festiwal, na który może się wybrać tej jesieni – to polecilibyśmy, konsekwentnie, Festiwal Józefa Czapskiego. Rzecz odbywa się od 5 października i będzie się odbywać do 7 listopada, w bardzo różnych miejscach. A to w Warszawie, gdzie prezentowane są obrazy Czapskiego, te znane, ale i te wyciągnięte z magazynów. A to w Krakowie, w ramach konferencji UJ – „Powrót Czapskiego”. A to także w Krakowie, w mieszkaniu Czesława Miłosza, które też kryje pamiątki po Czapskim. A to we Wsoli, w muzeum Witolda Gombrowicza, wraz ze spotkaniem „Gombrowicz i Czapski – spór i fascynacja”. Poza tym jeszcze sporo miejsc w Polsce i kilka za granicą (Petersburg, Paryż, Maisons-Laffitte, Białoruś). Można więc śladami Czapskiego popodróżować, popatrzeć na jego obrazy w różnych sceneriach, posłuchać opowieści o nim – poznać tego pisarza, z którym, jak się rzekło, warto by przepędzić całe życie.

***

A skoro już o festiwalach zaczęliśmy – wszak w Polsce jesień to czas wielu festiwali – trzeba wspomnieć jeszcze krakowski Festiwal Conrada, który z roku na rok jest coraz bardziej znaczącym wydarzeniem literackim. Tym razem odbył się w dniach 23-29 października, pod przewodnim hasłem „Niepokój”. Toczono rozmowy, przepytywano pisarzy (galeria postaci dość imponująca: http://conradfestival.pl/goscie/17), rozdano nagrody (wygrała Anna Cieplak za powieść o pokoleniu fejsbuka pt. Ma być czysto). Wszystko pod czujnym okiem Józefa Korzeniowskiego – Josepha Conrada (1857-1924), wszak to dodatkowo jego rok jubileuszowy. Była to już 9. edycja. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się tak niewinnie, jak wspomina Grzegorz Jankowicz, dyrektor festiwalu:

Zaczęło się od pewnego stylu życia. Idea Festiwalu Conrada zrodziła się w niewielkim kręgu osób związanych z „Tygodnikiem Powszechnym”. Spędzaliśmy czas na długich rozmowach o literaturze i w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że ten model egzystencji, w którym wiersze i powieści odgrywają tak ważną rolę, należy upowszechnić. Mówiąc wprost: chodziło nam o to, by ów pisarsko-czytelniczy krąg poszerzyć.

 

Czytelnia

czytelnia_do_suma5

„Fundamenty nowoczesnej rodzimej ekologii – czytamy w tekście Remigiusza Okraski, znanego jako twórca „Nowego Obywatela”, a goszczącego tym razem na łamach „Tygodnika Powszechnego” (nr 32, 6 sierpnia 2017 roku) – stworzył Jan Gwalbert Pawilkowski”. Niezwykła to postać! Tzn. Pawlikowski (choć Okraska też), „profesor Wyższej Szkoły Rolniczej w Dublanach, twórca lwowskiej szkoły nauk politycznych, fundator ogromnej czytelni (26 tys. woluminów, w tym białych kruków), wydawca, działacz gospodarczy, animator amatorskiego ruchu teatralnego”. No i wielki badacz późnej twórczości Juliusza Słowackiego, na czele z Królem-Duchem. Okraska dodaje, że Pawlikowski był nie tylko wybitnym ekologiem – działaczem Towarzystwa Tatrzańskiego, współzałożycielem Ligii Ochrony Przyrody, inicjatorem utworzenia pierwszych parków narodowych w Polsce (Pienińskiego i Białowskiego, było to w 1932 roku) – ale jednocześnie był endekiem, działaczem konserwatywnych ugrupowań o profilu narodowym. To ostatnie nie wydaje nam się szczególnie ważne, ale dla autora jest ważne – wszak próbuje on, z dobrym zresztą skutkiem, dowieść, że ekologia to nie twór nawiedzonych lewaków z Brukseli, tylko idea z gruntu konserwatywna. A dlaczego powinniśmy popierać ekologię? Ano, między innymi dlatego – powiada Okraska, tłumacząc poglądy Pawlikowskiego – że „przyroda jest godna zachowania ze względu na swą przyrodzoną, własną «znakomitość». Natomiast nam oferuje możność kształtowania dusz, charakterów i wrażliwości w otoczeniu natury pierwotnej lub przekształconej z umiarem. Kultura każdej wspólnoty ludzkiej jest więc pochodną m. in. przyrodniczego otoczenia, to dzięki niej tworzy się «swojszczyzna» odróżniająca jedne nacje od innych”. Przytacza też Okraska fragment Puszczy jodłowej Stefana Żeromskiego:

Żyj wiecznie, świątnico, ogrodzie lilij, serce lasów! Przeminęły nad tobą czasy złe (…). Lecz któż może wiedzieć, czy (…) nie wyjdą znów drwale z siekierami, ażeby ściąć do korzenia macierz jodłową na podstawie nowego prawa, w interesie jakiegoś handlu lub czyjegoś niezbędnego zysku. Jakie bądź byłoby prawo, czyjekolwiek by było, do tych przyszłych barbarzyńców poprzez wszystkie czasy wołam z krzykiem: – Nie pozwalam! Puszcza królewska, książęca, biskupia, świętokrzyska, chłopska, ma zostać na wieki wieków, jako las nietykalny (…). Puszcza jest niczyja – nie moja ani twoja, ani nasza, jeno boża, święta!

Po takim cytacie nic już czytelnika nie obchodzi, czy ta cała ekologia, to lewacka jest, czy raczej endecka – nic go nie obchodzi, bo zamyka gazetę i idzie do lasu.

***

Wspomniany numer „Tygodnika Powszechnego” jest wyjątkowy z innych jeszcze powodów. I nie mamy tu na myśli wielkiego come backu ks. Adama Bonieckiego, któremu kiedyś odebrano głos, a teraz przywrócono, więc znalazł się ks. Adam nawet na okładce, w nowym image, z białą brodą patriarchy. Chodzi nam raczej o bogate i sięgające po różne, niekoniecznie bardzo bliskie „Tygodnika”, grono autorskie. Bo że są Błażej Strzelczyk czy Szymon Hołownia – do tego się czytelnicy już przyzwyczaili. Ale jest też cytowany obszernie powyżej Remigiusz Okraska, jest Ignacy Dutkiewicz (warszawski Klub Inteligencji Katolickiej), jest Krzysztof Mazur (Klub Jagielloński). Dwaj ostatni podejmują temat sporu politycznego na linii prezydent-partia i prezydenckiego veta dla ustawy o sądach, Krzysiek z perspektywy politologicznej, Ignacy, pisząc o roli Kościoła w całym tym procesie. Ciesząc się z obecności tak zacnych autorów, zastanawiamy się tylko, czy nie szkoda tak tęgich głów (i piór) na tematy, o których dzisiaj – kilka miesięcy później – mało kto już pamięta.

***

Miesięcznik „Książki. Magazyn do czytania” ma tę główną zaletę – może poza niespotykanym w polskiej prasie szerokim przeglądem tego, co się w literaturze dzieje – że nigdy nie pozostawia czytelnika bez wielostronnych wątpliwości (żeby nie powiedzieć zwątpienia). Weźmy taki, pierwszy z brzegu, numer z czerwca. Patrzymy na okładkę – pierwsza wątpliwość – czy Jakub Żulczyk pozujący do okładkowego zdjęcia ze środkowym palcem przy głowie, nie powinien się tym palcem pukać raczej w czoło, gdyby się dowiedział, że moda na publiczne pokazywanie tegoż palca była gdzieś tam z 20 lat temu.

Ale to tylko początek. W środku też są zdziwienia. Ktoś mógł nie wiedzieć na przykład, że pisanie książek to sport szybkościowy, ale po przeczytaniu artykułu o twórczości popularnego ostatnio Remigiusza Mroza – już wie. Czytamy bowiem:

Jedną książkę pisze około miesiąca. Każda sprzedaje się w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy […] Mówi, że w zasadzie mógłby już przejść na emeryturę i spokojnie żyć z tego, co zarobił. Tyle że nie jest w stanie. Gdy nie pisze, to choruje. […] Nie ma rady musi robić to nieustannie. W Zaduszki, Wigilię, urodziny. Kiedy reszta polskiego świata maluje jajka wielkanocne lub wyleguje się na plaży, uprzednio otoczywszy się parawanami, on stuka w klawiaturę. Norma 15 stron, 10 godzin dziennie.

Ktoś inny mógł mieć wątpliwości – czy warto pisać duży artykuł o twórczości Kornela Makuszyńskiego, tylko po to, by co chwila przeplatać ów artykuł uwagami o jego antysemityzmie i braku szacunku do kobiet. Janusz Rudnicki twierdzi, że warto, choć nam się wydaje, że autor osiągnął by to samo, gdyby o swoim bohaterze napisał dużą czcionką: „Był faszystą i męskim szowinistą” (i nawet by się to rymowało).

Ktoś w końcu może się zastanawiać, czy możliwe, żeby dać artykułowi tytuł: Brakująca kość penisa. Otóż – można, nawet jeśli nie bardzo służy to powadze w dużej części naukowego (albo chociaż pseudonaukowego) wywodu prowadzonego przy okazji książki o (też dość głupim) tytule Testosterone rex: unmaking of myths of our gendered studies. I książka, i artykuł próbują zresztą udowodnić równość płci (w rozumieniu genderowym), przywołując różne eksperymenty np. na muszkach owocowych albo gębaczach trójbarwnych (taka rybka z Afryki) – na końcu zaś stwierdzają, że w zasadzie żadnych dowodów nie ma, ale i tak wszystko przemawia za równością, bowiem ona ma np. uwolnić „kreatywny potencjał drzemiący w kobietach, których kariery blokowane są przez dyskryminację”.

Czytelnikowi, któremu dane będzie przebrnąć przez te i inne oceany (to tak a propos rybek) zadziwień – uda się może dopłynąć to wyspy, którą jest wywiad z byłym premierem, Donaldem Tuskiem. Tu też jest zdziwienie, ale bardzo przyjemne. Bo Tusk, uchodzący przecież za polityka „rudego i mściwego”, nie będąc zmuszonym, by mówić, jak polityk (czyli tak, żeby nic nie powiedzieć) – bardzo ciekawie, zajmująco i ze znawstwem opowiada o swoich lekturach i artystycznych fascynacjach. Dowiadujemy się na przykład, że ulubioną książką szefa Rady Europejskiej, jest nomem omen Rodzinna Europa Czesława Miłosza, najbardziej podziwianym obrazem Myśliwi na śniegu Pietera Bruegla, a najważniejszym wierszem, cytowany w całości utwór Bronisława Maja z incipitem: „Kto da świadectwo tym czasom?”. Trzeba przyznać, że Donald Tusk jako czytelnik, daje im świadectwo nie najgorsze.

***

W jednym z sierpniowych numerów „Rzeczpospolitej” (a także tu) ukazał się artykuł Jana Maciejewskiego pt. Zanim rodzice dojrzeją. Na kanwie książek naszej ulubionej Mary Douglas i poczytnego Karla Ove Knausgarda autor snuje mądre rozważania nad trudem i łaską bycia rodzicem w dzisiejszych czasach.

***

Poeta Marcin Świetlicki – ciągle w formie. W wywiadzie dla „Polityki” (nr 43, 25-30 listopada 2017 roku) wspomina sławny swój wiersz Do Jana Polkowskiego i powiada:

on był zamknięciem tamtej, poprzedniej epoki. Czytałem poetów oficjalnych i podziemnych – i nie tylko na oficjalnych się nie zgadzałem, zetknąłem się wśród tych podziemnych z takimi, z którymi także nie mogła się zgodzić moja wrażliwość. Bardzo często pisano, że najważniejsza jest u mnie ucieczka od polityki, postawienie się z dala od wszystkiego, tymczasem ja byłem i jestem polityczny. Nie da się inaczej.

Ta apolityczność czy też polityczność Świetlickiego przyniosła mu w niedawnym czasie nowych przyjaciół: „O ile przez lata krytykowali [tzn. prawicowa prasa], to w pewnym momencie znienacka zaczęli chwalić. A to dlatego, że opowiedziałem się za Rymkiewiczem w sporze Rymkiewicza z Agorą [swoją drogą tu nie można odmówić Świetlickiemu przenikliwości i uczciwości, bo sceny z procesu Rymkiewicz-Agora są doskonałą ilustracją absurdalności starcia człowieka z instytucją] i oni pomyśleli, że jestem swój chłopak. I przez jakiś czas to złudzenie się utrzymywało, chociaż protestowałem, że ja niczyj nie jestem”.

Patrząc na te różne doświadczenia Świetlickiego, aż się trochę mu człowiek dziwi, że nadal chce być polityczny. Bo, czy to nie oznacza, w naszym czasie i naszych warunkach, konieczności ciągłego opowiadania się za czymś? A Świetlicki mówi ponadto: „już jako młody i naiwny poeta to wyczułem, bo pierwsza książka kończy się «Wydaje im się, że mają swojego poetę».. Nie lubię być zawłaszczany, wolę sam wybierać”. Więc wtedy też „polityczność” to samo oznaczała.

Żeby jednak ktoś nie pomyślał, że Świetlicki tylko, w koło i wkoło o tej polityce (chociaż tytuł tygodnika zobowiązuje) i żeby nie było aż tak minorowo, zacytujemy jeszcze taką anegdotkę:

Opowiadał mi Pablopavo, jak mnie poznał wtedy [na początku lat 90., na spotkaniu poetyckim w Zamku Ujazdowskim]. Był jeszcze nastolatkiem. Przyszedł na jakąś imprezę literacką na Zamku i tam w kolejce po darmowe wino stał jakiś poeta. Brał osiem kieliszków czerwonego i dwa białego. A ten nastolatek też chciał wino białe, ale ja dostałem ostatnie białe. I poeta Świetlicki powiedział, że białe wina są mu niepotrzebne i mu oddał, a on sobie pomyślał, że to musi być najlepszy poeta polski, i od tej pory mi kibicował.

Bo, zaprawdę, nie samym słowem żyje poeta i czytelnik jego.

***

Korzystając z rosnącej popularności i sprzedawalności (chyba już ponad 100 tys. sprzedanych egzemplarzy Króla) Szczepan Twardoch pojawia się na coraz to nowych łamach, z coraz to nowymi kreacjami stylistycznymi i ideowymi. Co się tyczy tych ostatnich, są te nowe przestrzenie – rozwinięte przed pisarzem – raz polem jego chwały, to znów sceną jego upadku. Przekona się o tym, kto poczyta Twardochowe felietony w „O!Kultura”, czyli kulturalnej rubryce Onetu. Mamy tu bowiem taki na przykład tekst o przodkach (trochę przypominający, przywołany w poprzednim numerze „Sumy”, esej na ten sam temat z „Przekroju”) – Drzewo genealogiczne („O!Kultura”, nr 60). A tydzień później, bach!, Żołądki Radziwiłów, gdzie w jednym z pierwszych akapitów czytamy:

Zatrzęsło mną ze złości, jak zawsze trzęsie mnie, kiedy nadziany rodzinnymi koneksjami chujek [mowa o ministrze zdrowia, Konstantym Radziwille] dowolnej afiliacji z gładką miną ciśnie jakimś, w jego mniemaniu nieważnym frajerom, gadki o powołaniu i obowiązku, samemu jednak nie jadając na kolację idei. Być może przekonanie, że ich żołądki z samej swojej natury zasługują na coś lepszego niż żołądki plebsu, Radziwiłłowie mają po prostu we krwi.

Nie wiemy, jak to tam jest z tymi koneksjami Radziwiłła. Wiemy jednak, że nie bardzo nam się podobają takie osobiste wycieczki pozbawione wdzięku i intelektualnej treści. I chociaż rozumiemy Twardocha, gdy pisze, że „nie wszyscy są u Minakowskiego” [w genealogii potomków Sejmu Wielkiego] i gdy się denerwuje na przewagi rodzin „na chłopskich krzywdach ufundowanych” – to jednak myślimy, że tak jak Twardoch chce, by go, Ślązaka, w jego śląskości szanować – tak może i ci od Minakowskiego (chociaż nieliczni) też nie chcieliby być odsądzani od czci i wiary lub nazywani „arystokratycznymi bubkami”. Nie musimy się wszyscy w Polsce bardzo lubić, ale nie musimy się też nawzajem obrażać: to tak moralizatorsko, Szczepanowi Twardochowi – który i tak tego nie przeczyta – pod rozwagę.

***

Przywołana „O!Kultura” jest zresztą ciekawym przykładem tego, jak obok wybitnie komercyjnych wieści o tym, za ile ubiera się żona Roberta Lewandowskiego, gdzie kto zginął i jak jeden polityk drugiemu dogadał – że obok tego wszystkiego, prawda, trochę w cieniu, pojawiają się jednak treści całkiem wartościowe. Dajmy na to wywiady z pisarzami i ludźmi kultury przeprowadzane przez Emilię Padoł. Przytoczmy choć jeden, z sierpnia, o kanonie lektur szkolnych, z Grzegorzem Jankowiczem (redaktorem „Tygodnika Powszechnego”, dyrektorem literackiego Festiwalu Conrada). Powiada on tak:

Do kanonu powinniśmy włączyć taki tekst – powieść, zbiór wierszy, dramat, esej – który warto przeczytać dokładnie. Jeśli dla Paula Celana wiersz był jak podanie ręki, to książka kanoniczna powinna być jak zaproszenie do długiej rozmowy, dzięki której być może zmieni się nasz sposób myślenia, działania i bycia w świecie.

Prawda, że ciekawie? Książka jako wstęp do działania w świecie – to może niedosiężone marzenie intelektualistów, ale jakże piękne, jak chciałoby się mu przyklasnąć. Prawie tak samo, jak takiemu oto postulatowi:

Żeby czytać dokładnie, musimy mieć czas. I do tego też może nam się przydać kanon: on zachęca nas do powolności, do zatrzymania życiowej gonitwy, skłania do uważniejszego oglądu świata. Być może dotykamy tu jednej z najważniejszych kwestii dotyczących czytania. Żeby lektura była częścią naszej formy życia, wcale nie musimy czytać dużo i szybko. To nie liczby są istotne, lecz sposób, w jaki czytamy. Jeśli dana książka posiada odpowiedni potencjał, jeśli potrafi nas przy sobie zatrzymać, można z nią zostać na dłużej. Zresztą nie tylko z nią. Dzięki niej możemy lepiej spędzać czas z innymi – prowadząc pasjonujące rozmowy o tym, co przeczytane.

I znowu rzecz bardzo piękna (choć znowu może trochę marzycielska) – te wspólne rozmowy o literaturze. Literatura, kanon jako elementy wspólnotowe – mogliby to rozważyć ci, którym dane jest taki kanon tworzyć. Rozważyć i zastanowić się, do czego ta literatura jest nam w ogóle potrzebna. Bo, że jest, o tym się, ani w jednym momencie tego wywiadu nie wątpi.

Obowiązkowe powinny być te lektury, które młodemu człowiekowi naprawdę mogą się do czegoś przydać. Do czego? Do interpretacji. Tam, gdzie język polityki pozwala sobie na ideologiczny skrót, gdzie język ekonomii przesłania pewne aspekty rzeczywistości społecznej, gdzie język religii znajduje nie pytania, lecz gotowe odpowiedzi, tam pewne teksty literackie proponują czytelniczkom i czytelnikom ćwiczenia z balansu, pozwalające opanować być może najtrudniejszą spośród intelektualnych i egzystencjalnych sztuk, jaką jest krytyczny dystans do świata.

I jeszcze na koniec ten dystans do siebie. Tak, Grzegorz Jankowicz, byłby idealnym adresatem naszej ankiety o czytelnictwie.

Z notatnika młodego lekarza

Siła spokoju

Pacjenci są jak fasolki Jelly Belly – nigdy nie wiemy, jaki się nam akurat trafi. Kreatywność pacjentów daje gwarancję, że każdy dzień pracy będzie inny: zaskoczy, zszokuje, sfrustruje, czasem skłoni do refleksji nad sobą, a czasem nad pacjentem. Chciałoby się nieraz od tego uciec, ale… w końcu no risk, no fun.

Istnieje spora grupa pacjentów, których sposób myślenia nie ułatwia mojej pracy. Bardzo często na pytanie o przyjmowane leki otrzymuję odpowiedź, że „takie żółte/białe/okrągłe/podłużne tabletki”. Doprawdy doceniam wiarę pacjentów w moją niebywałą znajomość wyglądu wszelkich medykamentów dostępnych na rynku (no, bo skoro już tyle studiowałem…), obawiam się jednak, że jest nieco bezpodstawna. Wyjątkowo częstym powodem mej konsternacji bywają też odpowiedzi na pospolite pytanie: „Co panu/pani dolega?”. To z pozoru niewinne zagajenie o przyczynę wizyty rodzi niekiedy cięte riposty w stylu: „Gdybym wiedział/-a, to bym tutaj przecież nie przychodził/-a!”. Część pacjentów (o bardziej stonowanym usposobieniu) odpowiada, że np. rok temu na RTG miał złamanie, a teraz w rezonansie jest napisane „uszkodzenie łąkotki”. Niby odpowiedź się pojawiła, ale w dalszym ciągu nie wiem, co pacjentowi doskwiera – może przeżycia w związku z rocznicą złamania? Czy raczej złowrogi napis „uszkodzenie”, budzący instynktownie niepokój zainteresowanego? A ja chciałbym się dowiedzieć, co utrudnia mu życie, sprawia ból, albo nie daje spać…

Innym ciekawym zjawiskiem, dodającym nieco smaczku nocnym dyżurom, jest wzmożona aktywność nocna niektórych seniorów oddziału. Okazuje się nagle, że owi pacjenci, w ciągu dnia zbyt słabi i zbyt boleściwi, aby zdobyć się na jakąkolwiek aktywność podczas rehabilitacji szpitalnej, wraz z zachodem słońca zyskują nadprzyrodzone siły: pomimo złamań kończyn dolnych wychodzą z łóżka, nieraz spacerują po korytarzu, albo niespodziewanie wymierzają silne ciosy w zbliżający się personel.

Jednak zdecydowanie najbardziej pouczające życiowo sytuacje zdarzają się na froncie, czyli w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym. Pojawiają się tam pacjenci, którzy bardzo potrzebują pomocy lekarskiej i tacy, którzy bardzo jej nie potrzebują, lecz o tym nie wiedzą. Często ich subiektywna ocena wagi dolegliwości jest odwrotnie proporcjonalna do rzeczywistego stanu zdrowia pacjenta. W SOR trzeba długo czekać na swoją kolejkę – nie jest to żadną tajemnicą. Pewnego razu zaskoczył mnie pacjent, który czekał ok. 6 godzin z powodu… zadrapania. Dla uściślenia dodam, że nie był nieletni. Przeciwstawić mu można innego pacjenta, który nie czekał długo, bo właściwie konsultowany był od samego przyjazdu, ponieważ jego stan nie pozostawiał wątpliwości, że coś jest nie tak. Wystawał mu z podudzia pręt. Pacjentowi jednak wcale się nie spieszyło. Ba, stwierdził, że właściwie nie chce, żeby cokolwiek było przy nim robione – „samo się zagoi” – jak mówił. (Tutaj też należy się wytłumaczenie – pan nie był do końca trzeźwy).

Takie przykłady można by mnożyć. Pokazują one, że tej pracy nie da się traktować bez przymrużenia oka, jeśli chce się mieć jakąkolwiek szansę na zachowanie równowagi psychicznej. Potrzebny jest dystans, żeby nie dać się wciągnąć po uszy w grę prowadzoną przez NFZ lub niesfornych pacjentów i zachować swoje przekonania, niezakłócony tok działania i skuteczny sposób leczenia.

Co zrobiłby pacjent bez wizyt u lekarza? Pewnie zaoszczędziłby sporo czasu na czekaniu w kolejkach i pieniędzy na lekarstwach. A co zrobiłby lekarz bez kontaktu z pacjentami? Czasem chce się pomyśleć, że miałby wreszcie święty spokój, ale… czy cała reszta, na czele ze stosami papierów i numerowaniem stron w dokumentacji, dostarczałaby aż tyle emocji, co kontakt z pacjentem?

 

Wiersze wybrane

Drogi M. –

A może miałam być
Światłem załamującym się w szybie
Rozległym widokiem z przełęczy
Wątłym kwiatkiem wśród kamieni

Kawałkiem pizzy ale takiej z samego dołu listy
I papierosem zdobytym z polotem
Na mostku o drugiej nad ranem

Dobrym winem zużytym biletem
Espresso doppio i pewnie ułamkiem księżyca
Dryfującym po Wiśle

No cóż
Okazałam się rośliną doniczkową
Słońcem zza zasłony
Kawą rozpuszczalną
I bułką z serem

 

Słowik

Byłeś dla mnie mitem
jak księżniczka w wieży i kochankowie w ogrodzie
twoich nagrań słuchałam z ust samego Keatsa
Wilde’a Szekspira i kwitnących róż

aż nagle odkryłam
ciukciukciukciuk
ijo ijo
ten śmieszny terkot
to ty
w sumie zawsze mi się wydawało
Bóg nie ma klasycznego gustu
stworzył góry człowieka
i krzyż
ja pewnie zrobiłabym to inaczej

dużo ładnych stożków
i po równo wszystkiego dla wszystkich

więc to ty słowiku
pomagałeś mi przetrwać trzecią w nocy
jakie to zwyczajne i bliskie

 

Verlaine’owi – z miłością

Kiedy tańczące słońce
prześwieca przez witraż,
nie krusząc go przy tym,
myślę o tobie, upadłym geniuszu
wyklętym przez życie,
marzącym o kobiecie, której nie ma,
i o mężczyźnie, który był
niepotrzebnie.
Jedno potarcie dzbanka starczyło,
żebyś wiedział, komu służyć.
Kochałeś muzykę –
struny gwałtownymi akordami
wyciskały na gardle twojej matki
kolejne kręgi miłości.
Od kratek do kratek,
pełzałeś po brudnym, paryskim bruku
i w głąb, aż do parujących ścieków umysłu
zachwaszczonych piołunem.
Całe piękno szeleściło wewnątrz,
subtelne niczym papier washi.
Gdzieś tam, w szynku, pod zalanym stołem
do bólu przebóstwiłeś język,
przeklęty, wyklęty, własnym zaklęciem
w żabę przemieniony czarowniku słowa.

Wszystkich Świętych w Polsce (oczami Francuzki)

W ciągu ostatnich czterech lat wielokrotnie miałam okazję uczestniczyć w najważniejszych świętach religijnych w Polsce. Nigdy nie pomyślałabym, że na pytanie, które z nich jest dla mnie najbardziej wyjątkowe, odpowiem – Wszystkich Świętych. A jednak tak właśnie jest.

Przez większą część życia to święto kojarzyło mi się jedynie z dodatkową mszą (jeśli nie była to akurat niedziela) i z tym, że mój tata miał wtedy wolne od pracy. Gdy Wszystkich Świętych wypadało w poniedziałek lub piątek, korzystaliśmy z tego faktu, aby odwiedzić moich dziadków lub innych członków rodziny (oczywiście tych wciąż żyjących). Prawda, że podczas mszy modliliśmy się za zmarłych, ale w moim przypadku byli to dość odlegli krewni (pradziadek ze strony mamy, kilku braci i kilka sióstr moich dziadków). Muszę więc przyznać, że zanim odkryłam, co oznacza 1 listopada w Polsce – dzień ten nie miał dla mnie zbyt wielkiego znaczenia. Pamiętam zaś, że moja mama próbowała przez pewien czas wprowadzić do naszego rodzinnego kalendarza świętowanie „początku roku celtyckiego” (le nouvel an celte) przypadającego na 31 października, czyli na dzień obecnie kojarzony częściej z Halloween (które zresztą nigdy nie przyjęło się w mojej rodzinie). Przebieraliśmy się wtedy za Galów i objadaliśmy się smakołykami. Nie licząc tego kilkuletniego epizodu – okres Wszystkich Świętych był dla mnie po prostu okazją, jedną z kilku, aby spędzić trochę czasu w rodzinnym gronie.

Teraz, odkąd było mi dane dwukrotnie spędzić 1 listopada w Polsce – wraz z moim mężem, Marcinem i jego rodziną – święto to nabrało dla mnie zupełnie innego wymiaru.

Zacznę od tego, co jako pierwsze rzuciło mi się w oczy, tzn. od wyglądu cmentarzy, a mianowicie od przeobrażenia, jakiemu ulegają w tym okresie wszystkie polskie nekropolie. Nawet na najmniejszych spośród nich, o każdej porze dnia, spotkać można ludzi odwiedzających groby, modlących się, składających kwiaty i zapalających znicze. Znicze, które są zabezpieczone pokrywkami, aby mogły utrzymać ogień przez kilka dni. Czasem trudno jest je zapalić, z powodu wiatru, który jest nieodłącznym zjawiskiem na cmentarzach. Mój teść, Marcin i ja wypracowaliśmy nawet pewną technikę: Marcin trzymał znicz, okrywając rękoma knot przed wiatrem, tata zapalał zapałkę i starał się utrzymać płomień, a na koniec ja musiałam jak najszybciej założyć pokrywkę (chociaż nadmierny pośpiech mógł zgasić płomień). Tym sposobem udało nam się, co prawda kosztem niezliczonych zapałek, zapalić wszystkie znicze, nawet na najbardziej wietrznych cmentarzach. Zadziwiła nas też skuteczność pokrywek, gdy zawsze okazywało się, że odstawiona świeca nie gasła.

Wszechobecne światło zniczy sprawia, że najlepszy, najbardziej nastrojowy moment na kontemplację przy grobach – nadchodzi wieczorem. Cmentarze nie są z reguły oświetlone, gdyż znajdują się często na obrzeżach miast i miasteczek, lecz te setki, tysiące zapalonych świec dodają tym miejscom, mrocznym z natury, surrealistycznego piękna. Gdy przemieszczamy się po Polsce w tych dniach, naszą drogę wytyczają zawsze jasne płaszczyzny iskrzące się niezliczoną ilością małych złocistych punkcików. Jest to niesamowite wrażenie!

Pomimo niskich temperatur, jakie zwykle panują w tym październikowo-listopadowym okresie, atmosfera na polskich cmentarzach jest ciepła, sprzyja modlitwie i skupieniu. Spośród wszystkich cmentarzy, jakie miałam okazję odwiedzić, najbardziej utkwił mi w pamięci cmentarz w Opatowie. Po raz pierwszy udaliśmy się tam nocą. Wszystko wydawało się ciche, uśpione. Słychać było tylko wyraźnie nasze kroki na alejkach oświetlonych światłem zniczy. Niezapomniane przeżycie. Tym bardziej, że cmentarz ten znajduje się na szczycie wzgórza, które wznosi się nad miastem. Wchodząc tam, ma się z jednej strony widok na Opatów, a z drugiej na te tysiące małych światełek, które jakby wspinają się po wzgórzu, potęgując magiczne wrażenie.

Jest też jednak coś, co przeszkadza mi, kiedy odwiedzam polskie cmentarze we Wszystkich Świętych. To przepełnione do granic możliwości pojemniki na śmieci. Pełne plastikowych kwiatów, wypalonych zniczy. Niestety, czasem jest to najbardziej wyeksponowany element przed wejściem na cmentarz. Przyznaję, że nie bardzo pojmuję ten zwyczaj przynoszenia na groby sztucznych kwiatów. Są kiczowate i brakuje im tego, co najważniejsze, nieodłączne od kwiatów żywych: naturalnego zapachu, woni, którą roznoszą wokół. Skąd więc ten pomysł? Czyżby przez fakt, że sztuczne kwiaty pozostają w dość dobrej kondycji znacznie dłużej, niż bukiet kwiatów ciętych – więc nie ma potrzeby regularnego odwiedzania cmentarza? Może to prawda. Ale z drugiej strony te więdnące na grobie kwiaty mają bardzo silny, symboliczny wymiar – w przeciwieństwie do sztucznych, których czas się w zasadzie nie ima. Oczywiście we Wszystkich Świętych widzi się też dużo żywych kwiatów w doniczkach. I nie widać, by poniewierały się one później, powiędłe i poniszczone na grobach. To oznacza, że Polacy jednak przychodzą na groby swoich bliskich (także poza tymi dniami na początku listopada) i sprzątają je regularnie. Tym bardziej nie rozumiem więc, skąd ta dominacja plastikowych wiązanek. A co się tyczy przepełnionych śmietników – przecież w ciągu roku, gdy, jak powiedziałam, Polacy powszechnie odwiedzają i porządkują groby – nie zdarzają się takie problemy. Dopiero przy okazji Wszystkich Świętych, przez te dwa-trzy dni, gdy ruch wokół grobów się wzmaga – kosze szybko się przepełniają. Czy nie można by zatem dostawić kilka dodatkowych pojemników na czas święta zmarłych, aby przywrócić cmentarzom ich poważny i uroczysty charakter?

Podczas Wszystkich Świętych polskie cmentarze stają się także miejscem spotkań rodziny, tej bliższej i tej dalszej. Albowiem zwykle ktoś wybiera się, aby odwiedzić rodzinne groby w tym samym czasie, co jego brat, siostra, wujek i ciocia. Właśnie dzięki wujkowi Marcina moja wizyta na jednym z cmentarzy stała się naprawdę niezwykła. W trakcie spacerów między grobami dziadków, dalszej rodziny, ich przyjaciół i sąsiadów – przez prawie 2 godziny słuchaliśmy anegdot wujka o odwiedzanych przez nas zmarłych ludziach. Szczególnie utkwiła mi w pamięci historia jednej z ciotek (siostry dziadka). Kiedy była już starszą panią, pewnego razu odwiedziła ona swoich krewnych mieszkających w bloku, na 10. piętrze. Winda nie działała i trzeba było wchodzić po schodach. Ciocia, wchodząc, robiła sobie postoje na poszczególnych piętrach. Na jednym z takich postojów wyjęła kanapki z torebki, stwierdzając, że pora na przerwę śniadaniową, zjadła je i powiedziała, że teraz może iść dalej.

Tak więc wizyta na grobach odbywa się w szczególnej atmosferze. Z jednej strony pełnej spokoju, zamyślenia i modlitwy. To znów wesołej, przeplatanej wybuchami śmiechu. Jednego razu byłam również świadkiem niezwykłego rodzinnego spotkania. Działo się to na innym, położonym w jednej z podopatowskich wsi, cmentarzu. Kiedy dotarliśmy do grobu prapradziadków Marcina, kilka osób już się tam zgromadziło. Byli wśród nich członkowie bardzo dalekiej rodziny, którą mama pamiętała mgliście z dzieciństwa, a o której istnieniu my nawet nie wiedzieliśmy. Niezwykły przypadek sprawił, że mogliśmy się poznać. Takie właśnie spotkania zdarzają się nieraz na cmentarzach. Choć częściej są to spotkania z dobrze znanymi członkami rodziny, ze znajomymi, z sąsiadami. Ale to także okazja – na przykład dla taty Marcina, który odwiedzał z nami cmentarz w miasteczku, z którego pochodzi i w którym dorastał – aby spotkać dawnych sąsiadów czy kolegów ze szkolnej ławy.

Któżby pomyślał, że „królestwo zmarłych”, miejsce o raczej ponurej reputacji, miejsce nierozerwalnie związane ze śmiercią – może tętnić życiem i być okazją do takich spotkań! Ale nie tylko tam odbywają się spotkania w czasie Wszystkich Świętych. Tak jak podczas innych polskich świąt, jest to okazja, aby wspólnie usiąść przy stole. Można wtedy – kontynuując rozmowy zaczęte na cmentarzach – podzielić się wspomnieniami o tych, którzy odeszli, ale też wymienić się nowinkami, potwierdzając w ten sposób, że życie toczy się dalej.

Zastanawiam się czasami, jakie to wszystko może mieć znaczenie dla zmarłych? Te wszystkie znicze, kwiaty, to ożywienie na cmentarzach. Czy to ich w ogóle obchodzi? A przecież ja – gdy o tym myślę – chciałabym, żeby ktoś kiedyś tak mnie wspominał. I żeby te wspomnienia były okazją nie tylko do modlitwy, ale także do śmiechu, do przeżywania wspólnych chwil w towarzystwie ludzi, którzy są nam bliscy.

Z francuskiego przetłumaczyła: Alicja Suskiewicz.

Humory

Ruszamy w drogę, albo i nie (Z życia Redakcji)

Podczas ostatniego spotkania Komitetu Redakcyjnego redaktor działu Wiara (który, jak twierdzą nieżyczliwi, najbardziej nadszarpnął kapitał pisma podczas wakacyjnego wyjazdu) rzucił błyskotliwą – choć dla serc naszych nienową – myśl, że pochwała prowincji stała się już naszym wyznacznikiem ideowym. Jak Adam Smith dla korwinistów! Jak Lenin dla Sowietów! Jak Marks dla polskiej lewicy hipsterskiej! Jak pieniądz dla lewicy kawiorowej! – grzmiał nasz kolega, aż zaczęto szeptać, żeby nie załatwiać na spotkaniach redakcji swoich prywatnych sporów, i że nie życzymy sobie wycieczek osobistych (to szeptała, jak przypuszczamy, nasza koleżanka z lewicy albo kolega korwinista, bo wyznawcy pieniądza dawno od nas odeszli). Redaktor działu Wiara powiedział, że nie chodzi mu o żadne wycieczki osobiste, tylko o jedną wycieczkę jak najbardziej realną. Bo – tu wzniósł ręce do góry, niczym Piotr Skarga na obrazie Matejki – kto powiedział „a”, powinien powiedzieć „b”, kto w coś wierzy, powinien to robić, kto ma idee powinien je realizować… (ta wyliczanka trwała jeszcze długo, ale sekretarzowi skończyła się kartka na notatki i musiał wyjść, aby pożyczyć jedną od zaprzyjaźnionej firmy komputerowej). Gdy już udało nam się docucić kolegę z działu Wiara z lekkiego omdlenia, po delikatnym dopytywaniu, co właściwie miał na myśli – powiedział drżącymi ustami: powinniśmy przenieść redakcję do prowincjonalnego miasteczka, najlepiej do Lubartowa. Prostota tego pomysłu zachwyciła nas. Już zaczęliśmy nawet pakować w kartony zalegające w redakcji poprzednie numery pisma, już wysyłaliśmy na dworzec kolegę korwinistę, by na wolnym rynku kupił bilety do Lubartowa. Ale…stała się rzecz straszna… kolega informatyk, jak zawsze nie patrząc na nas, tylko w jedno ze swoich nowoczesnych urządzeń – oznajmił nagle, że nie ma dziś żadnych pociągów do Lubartowa, że jutro też nie ma, że w zasadzie w ogóle nie ma połączeń z Lubartowem – ani kolejowych, ani autobusowych. Co więcej, siedzący dotąd cicho redaktor działu Kultura stwierdził, że brak teatrów i kin w małych miasteczkach zadaje kłam cyklowi recenzji teatralnych i filmowych, który co prawda jeszcze nie istnieje, ale z którym to cyklem wiąże się ogromne nadzieje. Redaktorowi odpowiedziały pomruki w rodzaju: „Kultura jak zwykle marudzi”, „Kulturze się wiecznie coś nie podoba”, „Przestańmy tańczyć, jak nam Kultura zagra”. I byłyby to może argumenty miażdżące, gdyby nie głos dwóch innych redaktorów, którzy zaczęli dowodzić, że ich rubryki notatek z Wiednia i Łodzi nie wytrzymają przeprowadzki na prowincję, że wiedzą oni, że tych rubryk nikt nie czyta, i że w ogóle ich wartość najlepiej oddaje biblijna sentencja „vanitas vanitatum et omnia vanitas” (na co część redakcji zaczęła z zakłopotaniem spoglądać przez okno) – ale jednocześnie opatrzone są te rubryki rysunkami wcale nie prowincjonalnymi, a kolega grafik nie będzie chciał tych rysunków zmieniać, bo uważa je za największe dokonanie w swojej karierze (na co kolega grafik kiwnął głową, choć nie wiemy, czy miał na myśli niechęć do zmian, czy szczytowe osiągnięcie), a jak wyrzucimy rysunki, to czym zapełnić stronę główną. Wszyscy pojęli tę trudność, wszak każdy dział ma problem z zapełnieniem czegokolwiek, począwszy od szpalt, aż po kieszenie redaktorów i autorów. Dyskusja była skończona. Padały jeszcze tzw. argumenty wspomagające – że na prowincji jest zawsze brzydsza pogoda, że nie ma taksówek a szkoły stoją na niskim poziomie (nie wyszło przy tym na jaw, kto z naszych kolegów wybiera się ponownie do szkoły, ale możemy się założyć, że to z powodu tej nieszczęsnej łaciny). Klamka zapadła. Po wzajemnym utwierdzeniu się we właściwie podjętej decyzji, kolega marketingowiec powiedział, że mimo wszystko nie możemy tak zlekceważyć naszego profilu ideowego, i że lepiej będzie przed czytelnikami (jeśli nie chcemy ich do końca utracić) pokazać nasz ruch w stronę prowincji. Czyli – dodał redaktor działu Kultura – jak mawiał Tomassi di Lampedusa „zmienić wszystko tak, aby wszystko pozostało tak jak jest”. Wyczerpany komitet redakcyjny z ulgą zgodził się na taką konkluzję w sprawozdaniu, zasugerował jedynie by sprawą pod hasłem „zmienić wszystko” zająć się na przyszłym komitecie, kończąc tymczasem na „wszystko pozostało tak jak jest”.

Komitet Redakcyjny

Krzyżówka

krzyzowka5

Poziomo
1. Filozof z Ameryki (od aboutness), a nazwisko przywodzi na myśl nasze jesienne sady.
2. Poetka, pisarka, tłumaczka, wbrew pozorom nie z Rabki.
3. Mieszkają głównie w Bobolicach i, jak wszyscy, w Chicago i Londynie.
4. Że Chiny stanowią centrum świata.
5. Czasopisma, do których „Suma” się nie zalicza.

Pionowo
1. Gdy Japończyk jedzie konno i strzela z łuku
2. W synagodze nie dla mężczyzn
3. Okrążyć nicią
4. Nie nam, nie wam
5. Kościuszki okrągła
6. Miasto z sanktuarium ku czci Artemidy
7. ξ
8. Modlitwa sufich

krzyzowka5_haslo

Kto pierwszy rozwiąże krzyżówkę i przyśle hasło na podany w stopce adres mailowy, otrzyma nagrodę.

Przy studni (fragment większej całości)

Buch, i naraz jeszcze jedna, późniejsza otworzyła się szufladka w lamusie pamięci. On, Filip, smukły, jasny, wciąż jeszcze jakoś chłopięcy, acz już po inicjacyjnym goleniu. Ona, Marysia, młodsza siostra kolegi, Andrzeja, starszego od niego o te całe dorosłe trzy lata. Ojciec kolegi kolejarz niby jest, ale faktycznie go nie ma, albo w drodze, albo śpi po służbie; brat Andrzej kulturysta; matka kaleka, biodrowa, nie usiądzie na zwykłym krześle.

przystudni_1Dokonał się ten najpierwszy cud erotycznego zauroczenia pod wieczór, wczesnoczerwcowy, wonny, żabami rozgadany, już księżyc bujał się nad lasem. Podobny do zaśniedziałej srebrnej monety. W czas najmłodszego lata, złocącego się ognisto-malinowo parnego i wonnego jednocześnie. Marysia metodycznie dokonywała wieczornych ablucji przy studni. En trois-quarts[1] zwrócona do niego myła nogi, wysoko, aż po krawędź uda sięgając haustami ożywczej wody z lepką seledynową, jakby z kropelkami zieleni, mydlaną zawiesiną, w czerwonej blaszanej miednicy przetaczały się tęczowe kręgi podobne do pawiego ogona. Skóra jej nóg była tylko nieco opalona, bo to przecież dopiero czerwiec, ale tam, gdzie kończyła się biało-niebieska, w kratkę spódniczka, rozpoczynała się zmysłowa sfera bieli, co zbudziło dziwne jakieś żarłoczne poruszenie, suchość w ustach i wielki niepokój. Blondynka, włosy długie na ramiona schodzące w kolorze dojrzewającego jęczmienia. Oczy niebieskie i słowiańskie, takie niebieskie dziewczęce studnie albo, jak te kwiaty lnu z ilustracji do wierszy Konopnickiej lub jak bezdenne błękitne przeczyste niebo na połowę twarzy wypływające. Jeszcze ten  motylek cytrynek wirował frywolnie, jak się łasił wokół jej kolan. A on przecież intruz, barbarzyńca dopuszczony do misterium pożądliwie chłonął tę dziewiczą piękność niespodzianki, gdy ona myła te cud nóżki, stópki delikatne jak wróble piórka. Filip z animalnego zachwytu otworzył usta:
– Fajny widok, jest na co popatrzeć, no nie? Zamurowało cię, żeś aż gębę rozdziawił. – Znienacka Andrzej stuknął go znacząco w łokieć. – Co podoba się, fajna jest i taka podchodząca łatwo?
– Fakt, że przepiękna, zazdroszczę ci, coś takiego mieć w rodzinie.
– Cacuszko, racja, fajna rzecz, trochę mnie kosztowała, ale jak się postarasz, to możesz sobie taki sam kupić.– mówił Andrzej, wskazując nowy rower, niklem srebrzącą się kolarzówkę, który stał oparty o płot, za studnią, dosłownie te parę kroków dalej.
Samolot srebrny na tle czystego nieba płynął jak wielka srebrna ryba.

przy_studni_4Kwadrans potem, w domu szemrającym kolejarskimi gawędami i pomrukującym czajnikiem. Ucho i nos łowiły buzujące zapachy, chrapliwe trzaski, zmącone widziadła, postękujące szelesty ze zdyszanego ogrodu posapującej stacji. Żywiczna pasta podłóg ćmiła i lśniła, aż bolały oczy. Wówczas Marysia usiadła na tapczanie i popatrzyła na Filipa tak, jakby był przeźroczystym. Zabolało. Dla niej wciąż był tylko kolegą brata.
Na stole brązowiała stebnowana brunatnymi zaciekami naparu, rytualnie, czyli bardzo zwyczajnie, herbata w szklance, zaczepnie obleczonej miedzianym ażurowym koszyczkiem, podobnym do gardy szpady. Na spodeczku, którego brzeżki obiegał wizerunek girlandy z polnych różyczek, tuż obok festonu szklanki żółciły się ciasteczka petit beurre. Z radia Piotr Szczepanik lirycznie dopominał się, ażeby ta jakaś ona przysyłała mu choć puste koperty; gdy falsetując zakończył swoje żale, załkała solistka Tercetu Egzotycznego, żegnając jakąś Pamelę.
Dom wyciszony, otoczony bzami, jak warownia flankami, z których już opadło białe i fioletowe majowe kwiecie. Jaśminy jeszcze trwały, słońce gasnące, skrawkiem znad lasu wyzierające przybrało malinową słodycz i wyzbywało się złotych łusek, niby dojrzewający wąż, który wyrósł z wcześniejszego przyodziewku. Jeszcze dostąpił widoku misteryjnego, dojenie krowy przez Marysię, oddającego pełnię i polifonię urody życia. W cieple ogrzanym nawozem, krowa spokojnie przeżuwała nad żłobem. Na odchodnym zupełnie niewinnie pocałowali się przy studni, raz jeden. Wszystko, cmoknęła go w policzek, on musnął jej wargi. Gdy odchodził słowiki śpiewały, jak oszalałe, słońce zachodziło za domem Marysi, a on miał w uszach hity lat 60. i tę zapowiedź:
– This is Radio Luxembourg, your station of the Stars…
Andrzej wyprowadził go na ścieżkę, słońce zaszło, cienie zżółkły, śmigały wczesne nietoperze, czuć było kwaśnym dymem węglowym i pleśnią starych sztachet:
–Jutro gramy kawalerowie na żonatych, przyjdź pokibicujesz, mnie u kawalerów postawili na stopera – powiedział.

No i gdzie taki, jak on początkujący grzesznik, mógł szukać pocieszenia?
Powtarzając w myślach za Puszkinem: nudzi mi się diable! tym bardziej pragnął wierzyć, ba miał nadzieję, iż wkraczając do antykwariatu, udaje się na spotkanie z czymś niezwykłym, ale mniej grzesznym, tu zadziałała jego literacka wyobraźnia: – Jakbym schodził do krypty, albo podążał na sekretną schadzkę – pomyślał. To był bardziej grzech pospolity, a nie śmiertelny. Raz, no wyjątkowo dwa razy w miesiącu fundował sobie taką dwuznaczną rozkosz, czyli wtedy, gdy odłożył przysłowiowe parę groszy, a to napisał jakiemuś koledze wypracowanie z polaka, a to coś skubnął z koszyczkowego, a to babka sypnęła przy okazji wizyty pana listonosza z rentą. W kieszeni mając 2 złote, 50 groszy, złotówkę albo dwie, i coś jeszcze drobniejszego, no jak miał w sumie całe 8 złotych, ba bywało, że uściubił całą dychę-marzenie, to był już jaśnie panem, i mógł wybierać, podczytywać godzinami, usiąść przy tym właśnie biurku, pobłogosławionym przez znakomite światło dojrzałej lektury, które to sanktuarium akurat dziś okupował ten obcy, ale i zarazem w sposób dotąd nieznany intrygujący człowiek-przybysz z zewnętrznego świata.przy_studni_5W szelestach tykających wklęsłościami płowo-sinego kurzu, przy oknie i zarazem przy jego biurku (tak zaborczo Filip traktował to strategiczne miejsce – właściwie bocianie gniazdo z widokiem na ocean literatury), w dusznej atmosferze, takiej rozpiętej poza czasem tkwił pewien mężczyzna. Kto on zacz, jakiego formatu figura? Gatunkowo człowiek, wiek – jakieś gnuśne trzydzieści siedem lat, może mdłe trzydzieści dziewięć lat, może ospałe czterdzieści jeden lat, na tyle go oceniał – taki już zupełnie niemłody człowiek, ale jeszcze nie w pełnym średnim wieku, raczej średniego wzrostu (tak Filip wnioskował z proporcji nóg do korpusu), o szarych oczach zmęczonego urzędnika, ale w tych oczach było coś więcej niż urzędnicza tępota, nos prosty raczej wydatny, nawet hardy, od nozdrzy aż po brodę rysowały się dwie zdecydowane bruzdy samozaparcia. Na skórze napiętej, jak z parcianego worka, szczególnie na mocno wysklepionych policzkach znaczyły się pętlice czerwonych żyłek – jakby przed chwilą wyszedł z krainy chłodu. Prężyły się siwizną przytłumione okolicznościami krzaczaste brwi i rozrzucały mętne cienie na grube łuskowate powieki. Generalnie, osobnik szary, mało efektowny, nie „wpadający w oko”, idealnie pospolity, ale jednak, no jednak dla Filipa wyglądał trochę na szpiega, nieco już zatęchłą postać z lektur sensacyjnych powieści Antoniego Marczyńskiego[2], trochę jak mecenas ukrywający się w grocie rozbójników.
Ta zwyczajność to jest duża zaleta, jeśli jest się w garniturze, też szarym: a tutaj konkretnie granatowym w beżowy wzorek, jednak to ten ogólnie urzędniczy granat  garnituru. Produkt – masówka MHD. Za to krawat bodaj, czy aby (to słóweczko: aby taki cud-klejnocik w ustach mecenasa Ałłaszewskiego wykwitający, co i raz) zagraniczny, jednoznacznie z ciuchów, drogi, taki raczej stonowany, choć zupełnie niepasujący do koloru ani wzorku skarpet, buty już zwyczajne, sznurowane i po naszemu znoszone, naddarty nosek dyndał, jak obierek kartoflany. Jednak przy bliższym oglądzie największe wrażenie sprawiały jego oczy i ich uporczywe spojrzenie. Oczy smutne, ale i niespokojne, drwiące i pełne jakiegoś skondensowanego żaru, z czerwonymi żyłkami na białkach, przynajmniej tak się wydawało chwilami. Milczał, ale pewne jego zachowania, i ta obecność powodowały, iż Filip zaczął mu się – mając nadzieję, że robi to dostatecznie dyskretnie – przyglądać. Ten uzurpator tkwiący przy jego biurku, w notesie robił jakieś zapiski, ale notes umieścił inaczej, na odwyrtkę, tym dłuższym bokiem do świata.
Filip, czując już nad głową szumiące skrzydła muzy Sherlocka Holmesa i przewagę komisarza Julesa Maigreta, rejestrował dalsze detale owego szarego obiektu: obrączki brak, jest mały sygnet, niekoniecznie musi być to odznaka szlachectwa, buty produkcji krajowej, podzelowane, noski zbite i popękane. Jaki się nasuwa wniosek? Ich użytkownik bywa porywczy, daje się ponieść emocjom. Zważywszy na wiek i ogólną kondycję, widać, że ma nieuregulowane życie seksualne. Zawsze jak ktoś wydawał mu się niepewny, chwiejny lub rozkojarzony, przyczynę takich defektów widział w niestabilnej seksualności. Tak wyczytał w pewnym podręczniku kryminalistyki i to do niego przemawiało. Mężczyzna, który chce coś osiągnąć albo być kimś, musi mieć żonę albo stałą kobietę. Kto to powiedział? Nieważne, ale Filip zgadzał się z tym.przy_studni_7Szary Człowiek z premedytacją i ostentacją zawalił biurko stertą książek, z tym większym niepokojem Filip zauważył, że były to jego stare, ulubione kryminały z urokliwą myszką, jak mawiał mecenas Ałłaszewski. Taka papierowa kobra, zdaje się, że nowa dostawa, ktoś, pewnie jakiś stary bibliofil zmarł, a jego spadkobiercy – normalne – za grosze powyzbywali się zasobów, no bo kto teraz czyta książki, wszyscy kupują telewizory, aby napatrzeć się na Klossa. Jeszcze nie znał tych krzykliwych tytułów, a one już hurtem zalegały i przywabiały oczy dosadnością okładek. Rozejrzał się nieco bezradnie, jakby się naraz znalazł w nieznanym miejscu, antykwariusz, pociągając nosem, podszedł z głupią miną i półgłosem powiedział z miną lisa, który przymila się do tłustej gąski.
– Aha, witam kawalera, może dziś na początek zajrzymy do działu powieści awanturniczej, mam nowego Tomka, świetny, naprawdę, coś w sam raz odpowiedniego dla kawalera. – Pomlaskując, starczo świdrował Filipa spojrzeniem muchy spod czerwonych, opuchniętych powiek, z których dawno wypełzły rzęsy tak, że wyglądały jak oskubane z piórek pisklęce skrzydełka. Zamlaskał raz jeszcze i posapywał, wtedy jego pomarszczona twarz zwinęła się na podobieństwo zwiędłego bukowego liścia, tego z zeszłego roku.
Cóż, biorąc rzecz na chłodno, Filip sprawdził się już jako stały klient, poza tym klientelę, nawet tę smarkatą, trzeba wychowywać. Filip cofnął się i nader łapczywie zerknął na stos książek, który okupował biurko Szarego Człowieka.
– Drogi i szanowny panie Zygmuncie, przecież pan wie, że ja za tymi Tomkami od Szklarskiego i tymi podobnymi pierdołami nie przepadam, ja mam ściśle określone zainteresowania, a jak ten pan kończy, to może ja mógłbym tam zajrzeć, te książki by mnie interesowały. – Gdyby nie drastyczna różnica wieku, można byłoby pomyśleć, iż Filip strofuje starego, a tak to może się tylko przekomarzali, jak członkowie tej samej masonerii?
Jakoś skonfundowany antykwariusz cofnął się, coś w szarościach i głębinach chrząkał. I niby wyjaśnił, ale po prawdzie bardziej zagmatwał głosem, jakby przez papier:
– No tak, znowu mamy kłopot, ten pan jest bodaj czy z nie Warszawy, to jest ktoś, nie wiem sam kto, ale ktoś ważny. – Powieki starego zadrgały. A we wszystkich tych działaniach i przejawach uwidaczniała się starcza pobłażliwość.
Koślawe cienie garbate i plugawe, podszyte chłodem i stęchlizną skakały histerycznie po ścianach i twarzach, cisza i kurz mieszały się z szumem aut i pokrzykiwaniem dzieci. Naraz, czyli z zaskoczenia, ten Szary Człowiek spojrzał na Filipa szarymi oczyma, zadziwiająco bystro, podobnie reaguje drapieżny kot lub równie wyzywająco wojownik, który uprzedza ofiarę o ataku, tak jakoś przenikliwie, po profesorsku, że ten poczuł się, jakby stawał do egzaminu z matematyki przed srogim, lecz o złotym sercu profesorem Wrońskim:
– Widzę, że młody kolega też interesuje się literaturą kryminalną, nie za wcześnie na takie dorosłe lektury? Może lepszy byłby Żeromski albo Sienkiewicz, warto zapoznać się z lekturami, żyć ci będzie łatwiej i rodzice będą zadowoleni – zapytał a raczej zanęcił szarym głosem, w którym dało się wyczuć ów wszechobecny kurz i znużenie, ale i jakąś prowokację.
Ośmielony Filip podszedł bliżej, wtedy poczuł rozczarowujący kwaśny odór piwa, kiepskiego piwska, aha, jędrzejowska perła była w użyciu, okropny sikacz – ocenił i nieco się rozczarował, ale zaraz pomyślał: „A czego ja się tutaj mogłem spodziewać – może arystokratycznego aromatu Johnny’ego Walkera?”. W gruncie rzeczy i tak nie pamiętam, jak pachnie whisky, jak się miodowo szkli w grubym szkle. Raz rzeczywiście dane mu było powąchać prawdziwej szlachetnej whisky.

przy_studni_1– Możesz sobie tylko powąchać i obejrzeć butelkę, obejrzyj sobie, ale nawet nie myśl, aby coś uszczknąć, jeszcze za młody jesteś i byś nie docenił szlachetnego trunku.
Gdzie miało miejsce owo objawienie? Ano w domu mecenasa Ałłaszewskiego. Mecenas wygrał sprawę jakiegoś weterynarza – grube tysiące uratował, czyli ukrył przed Urzędem Skarbowym – i ten się w ten sposób zrewanżował wyszczekanej papudze, jak sam o sobie mawiał mecenas. Whisky nazywała się szlachetnie, jak angielski lord: The Dalmore, typ słodowy, liczyła sobie dwanaście lat, czyli niewiele mniej niż on sam. Jak zapewniał mecenas – nabyła arystokratycznego dostojeństwa i innych szlacheckich splendorów, takich jak ten szczególny łagodny smak, i aromat przybrała nieco torfowy. Trunek, także remedium, gdyż doskonale wspomagający trawienie, a w konie, czyli procenty, też łagodnie wyposażony, bo w 40 ognistych rumaków. Nota bene to przyrównanie alkoholu do hippiki w tym przypadku ojciec uznał za bardzo trafne i takie bardzo brytyjskie. Etykietkę zdobił wynurzający się z czarnoszarosiwej pasiastej mgły, jak zjawa celtyckiego boga z lasu ardeńskiego, pokaźny łeb jelenia, ale jakiego – dwunastolatka!
– Chociaż whisky to jest whisky, ale lepszy jest prawdziwy angielski gin, smakuje prawie jak nasza wódka wyborowa, ta przedwojenna naturalnie – grymasił mecenas.
Mecenas ubierał się (a może już stroił) od zawsze wysoce ekstrawagancko, ba, lekko powiedziane ubierał się, on się doposażał. Z latami coraz bardziej malowniczo, szarżował aż do stanu, który śp. babka określała jako „chodząca gadatliwa groteska z brzuszkiem”. Włosy z tupecikiem, grzywka przylizana, jak na zdjęciu z Pierwszej Komunii. Aha, takie czy siakie wąsiki czernił bezczelnie, nie zważał na docinki i przestrogi. On rozkwitał, te fulary w rozbujane duże kwiaty, manierycznie wyzywające chusteczki, mankiety wyostrzone, pląsający jedwabny szalik ze złotą nitką rodem z farsy, zdobił się też frywolną muszką, wystylizowany dandys, detale proszę bardzo, też znakomite i majątek kosztujące, spinki tu i tam z motywami myśliwskimi, wieczne pióra, do których od zakończenia wojny (tej ostatniej, bo zawsze będzie ta następna) w żaden sposób nie można kupić odpowiedniego atramentu. Zatem owe reakcyjne pióra były tylko dekoracją. I obecną powszechną brzydotę instrumentów wyzywały na swoisty pojedynek, pamięć starych dobrych czasów. Jego getry, nawet parasole obnoszone na spacery przy dobrej pogodzie (cóż, Chińczycy pouczają, parasol noś i przy pogodzie) to była manifestacja, malutka prywatna wojenka. Asortyment kapeluszy i szlap znaczący, takie i owakie: takie owakie, ale zawsze demonstracja zeszłej kłopotliwej elegancji, wody i perfumy, angielski Old Spice, równie angielska, wiecznie chłopięca gołębia flanela i niezniszczalne gabardyny, zasoby z paczek i luksusowe zakupy w Baltonie, dokonywane za dolary i bony PKO, no i te pewne dowody wdzięczności klientów. Jeszcze raz na finał te getry okazowe. U mecenasa następował taki porządek noszenia getrów: latem białe lub kremowe z perłowymi guziczkami, jesienią spokojniejsze piaskowe, ochra lub beige, zimą granatowe lub ciemnoszare, generalnie całoroczny tip-top. W sumie łakomy żer dla dowcipnisiów, łatwy wielce: albowiem wypisz wymaluj istny pan mecenas Saturnin Mazurkiewicz, prezes Lilii Radomskiej, postać komiczna i godna politowania zacytowana z wodewilu Żołnierz Królowej Madagaskaru.

przy_studni_6Dla czynników miejscowych mecenas nosił się, ubierał z elegancją zgoła reakcyjną:
– Z jakiego wodewilu to tym razem ten kostium panie mecenasie? – dworowano sobie.
Mecenas uważał się za arbitra elegancji, tylko że tego z roku 1896, ale smuga lawendy angielskiej od Yardleya szła za nim zupełnie współczesna. I ten obraz, pod którym lubił pozować na największej ścianie bawialnego pokoju, taka demonstracja, właściwie fotografia, odpowiednio opracowana. Manifest pięknej i pełnej nadziei młodości, gdy oto mecenas, jeszcze nie mecenas, znacznie szczuplejszy i młodszy o jakieś trzydzieści lat, na polowaniu na kaczki. Staw albo jezioro, to działo się w majątku jego wujostwa, zacnego majorostwa Łądkiewiczów, na Kresach, gdzieś, jak to się literacko pisze, pod lub hen zza Baranowiczami – ochoczo wyjaśniał sam zainteresowany – aleja wybiegająca bezpośrednio spod kolumnady dworku, dno muliste, bo woda mroczna, staw otoczony wianuszkiem sędziwych wierzb i topoli, tamto zasnute obłokami, czółno chybotliwe, w czółnie młodzieniec, którego Filip znał jako malowniczego pra-mecenasa wyszykowanego w zestaw zgoła filuterny: sanacyjne bryczesy w kratkę, getry wyciągnięte do połowy łydki, dziwnie kosmetycznie wąsik wymuskany, aż zanadto plakatowy, robiony à la Jerzy Waldorff, cieniutka żmijka, jak u oficera sztabowego, agresywnie odcięty od warg, babka by powiedziała – „banalnie fryzjerski”, trawiastozielony kapelusik z piórkiem i dubeltówka pod pachą, na piersi lorneta a przy nodze pies, tuż tuż łeb zadzierał angielski seter, biały w czarne plamy, głowa jak kloc, tylko na chmurnym niebie ani śladu kaczki. Czy więc nie jest to jakaś inscenizacja? Pusto, cicho, może w realności było inaczej. Może pomrukiwał cichutki brzęk komarów, może szelest przelatującej ważki o blado seledynowych bądź złocistych skrzydełkach, może mężny karp trzasnął piersią o fale, może od dworu, od zaplecza nadleciało utyskiwanie dziewczyny – „Oj, dola moja dola”, może nad poidłami w oborze pojękiwały krowy, może o niebiesko-czerwony witrażyk poczciwej kapliczki w parku łomotał szpak, może dziatwa barytonowym tonem strzelała z procy albo łuków, może wreszcie szczur wodny, piżmakiem inaczej nazywany, szpicą pyszczka z długimi, mokrymi wąsami ciął gładź stawu na kształt płaskiego cynowego talerza, z miękkim furkotem niczym kieszonkowa łódź podwodna.
Albo w chwilach odpowiednio patetycznych z kieszonki tuż pod paskiem spodni, jak żongler kolistym ruchem wydobywał, mrużąc brwi, jakby była to czynność chirurgiczna zegarek z dewizką, przy dewizce dyndała srebrna chińska moneta z wygrawerowanym delfinem. Zegarek, ale jaki! Otóż zdumionemu światu ukazywał autentyczny C.K. Roskopf. Boże Drogi, przecież unikalny repetier[3] – cebulowate cacko, z wytłoczonym na kopercie końskim łbem, dyndające na plecionce ze srebra. „Boże, chroń nam Cesarza” głosił chwałę i potęgę, po wieczne czasy lojalny dwugłowej monarchii, cyferblat arcydzieło wykonane ze smakiem, z łagodnie migoczącej na niebiesko liliowej emalii, czarne zaś, zdecydowane rzymskie cyfry zachowały buchalteryjny urok, a wiedeńską wykwintność złotem obtaczane brzeżki. Relikwia, spadek i ba, najważniejsze: zobowiązanie po świętej pamięci rodzicu, zawsze akuratnym naczelniku stacji cesarsko-królewskich kolei żelaznych w karpackiej mieścinie Turka. Rodzic obecnego mecenasa miał oczy skośne, orientalne, wszak Ałłaszewscy to ponoć starożytna i waleczna szlachta tatarska.
Czasem w letnie popołudnie nachodziły mecenasa wspomnienia, może nawet dręczyły go majaki, zwidy, może dowody udręczenia, może sny na jawie, te wysypujące się z szuflad pamięci dzieciństwa.
– Najpierw trzeba mi szluga pociągnąć – mawiał i zapalał z lekkim poświstem mentalowego[4].
W pierwszej sekwencji prychał niby zły na siebie, w następnej wwiercał niedopałek w popielniczkę z taką zaciętością, jakby tym sposobem uśmiercał jakiegoś niewidzialnego wroga, aby w finale zapleść ręce nad karkiem. Potem użalał się kulinarnie:
– Dobry Boże, już nigdy nie posmakuję tego cudownego strudla z grzybami, istne kulinarne marzenie, tego, jakim się raz w życiu zajadałem w 1937 w restauracji hotelu Fischeniego, tego zaraz przy dworcu w Trembowli.
Mecenas Ałłaszewski, celebrans fobii dogmatycznego kauzyperdy, dla osobistej rozkoszy, jaką daje perwersja, prowokował, szokował i nękał na wiele sposobów. Gdy sobie podchmielił, tak buńczucznie wcale przyjemnym barytonem podśpiewywał, zamaszyście potrząsając nóżką, aby sprowokować, aby dokuczyć, aby się wygłupić, bo jedno co warto:
– Wiesz, Karolu, rozwodzę teraz jednego badylarza spod Wąchocka, pojechał biedak na wczasy do Bułgarii i się tam zwąchał z jedną taką wdówką od długopisów spod Błonia.
– Mało intrygujące zajęcie i chyba dobrze płatne – cierpko skwitował ojciec – ale na pewno banalne.
– Banalne, banalne, ten twój Wrzosów cały to jeden wielki banał i do tego skandal prowincjonalny, pretensjonalna nuda, na dziś starczy filozofowania. – Cmoknął i zaczepnym tonem rozpoczął kolejną frazę – To jakie jest twoje ostateczne zdanie, mój Karolu, czy upić się warto, czy nie wypada tego czynić starszym panom w obecności dzieciątek i małżonek?
Albo z kabotyńską miną zaszarżował, wyraźnie chcąc dokuczyć ojcu Filipa, który wielkim patriotą Gór Świętokrzyskich się deklarował, mecenas wygłaszał tren pogardliwy i jakże artystowski [5]:
Przeglądam w myśli wszystkich mych przyjaciół twarze
–  I myślę sobie, och psiakrew! czyż wszyscy są gówniarze?
– Ach, nie! Jest kilku wiernych, z tymi pojechałbym nawet do Kielc.
– A reszta? Ach, reszta, proszę pani, to jest gówno, wprost na szmelc.
– Pytacie mnie, czemu do Kielc, a nie do Afryki lub na Borneo?
A kończył o dwie oktawy wyżej, prawie piejąc:
– Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy,
– I jako jakieś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy.
I tutaj, cokolwiek gdakając, unosił się, jak gentleman dopominający się o aplauz, i kłaniał z komiczną ostentacją, albo z kanapy czy też fotela strzelał „ą” quasi-kobiecą stopką, podkreślającą jego tuszę, pana Pickwicka z Gór Świętokrzyskich. Na taką grubą impertynencję ojciec się krzywił cierpko i oburzony ze świętym ogniem lokalnego szowinizmu w oku, naindyczony zaburczał barytonem naznaczonym tytoniową chrypką:
– Metafora, zwyczajnie metafora. Witkacy nigdy w Kielcach nie był, te jego Kielce to wyłącznie literacka metafora. –A sam jestem ciekaw, skąd to właściwie pan mecenas się wywodzi, gdzie jego gniazdo rodzinne, skąd mu znakomite nogi wyrosły, aha, proszę o wyszczególnienie? W jakich to znakomitych, nadymanych Paryżach lub Londynach się nam rodził nasz pan mecenas, że tak go przypilę, hę? – Ojciec przybrał maskę surowości i promieniał natrętnie poczuciem posiadacza czystego sumienia obrońcy stron rodzinnych.
Na takie dictum mecenas mieszał się, stękał, ramiona podnosił, wycofywał się rakiem i całą przelotną awanturkę chętnie w taki sobie żarcik zmieniał, bagatelizował, szczodre się uśmiechając:
– Czyżby, mili państwo, nie poznali się na niewinnych żartach? Ja, ach, co do mnie, to się skromnie rodziłem, w Galicji, ale racja w dzisiejszych czasach nie warto się obnosić z takim egzotycznym miejscem urodzenia, trzeba chodzić w rozdeptanych butach, zażerać się serdelkami i bekać przy stole, aha, i ostatnio zachwycać się tym, jak mu tam… Jasienicą. – Zabrzmiało to głucho i pusto, jak krzyk męczennika za wiarę, której zabrakło wyznawców.
Bywało, że z kolei ojciec docinał mecenasowi:
– Jaki z ciebie, Eugeniuszu, mężczyzna, skoro się golisz żyletką, a nie, jak Bóg i nasi ojcowie przykazali, brzytwą?
Tym niemniej mecenas, jak się deklarował właśnie ten człowiek, który był na występie Aleksandra Nikołajewicza Wertyńskiego, naprawdę mógł sobie pozwolić na znacznie więcej, przynajmniej w oczach Filipa.
Mecenas był ironicznie zrzędliwy i zrzędliwy ironicznie.
Gdy rozmowa schodziła na tematy niebezpieczne dla niego, takie jak jego przeszłość pozawrzosowską – zwłaszcza gdy tracił kontrolę na tokiem rozmowy, mecenas popadał w posępne i kłopotliwe milczenie. Albo ni z gruszki, ni z pietruszki wyskakiwał z taką ripostą:
– Taki Piotr Szczepanik śpiewa już po nowemu, a to już ja rozumiem, nawet akceptuję, bo głos ciekawy, śpiewa bardzo sympatycznie, chociaż prawdę mówiąc, przed wojną, za moich czasów, byli lepsi piosenkarze niż dzisiaj są, taki na przykład pieśniarz Wertyński, Rosjanin, konkretnie biały Rosjanin, dwumetrowy i do tego emigrant, mieszkał też w Warszawie, choć teraz wyszło, że on to pół-Polak, cudne cygańskie romanse śpiewał. Madame Irene na przykład, Liliowy Negr, aha, jak to leciało? Aha już sobie przypomniałem: „Gdzie Pani jest? Kto palce Pani pieści? I gdzie się zapodział Pani Chińczyk Li?”, Same tytuły już coś znaczą, są jak dzwon, à propos dzwon, może byśmy wspólnie na głosy zaśpiewali Wieczorny Dzwon? Co, nikt nie chce, a to wielka szkoda. Taka deklaracja-prowokacja zwykle skutkowała ojcowskim:
– No tak, Dobry Boże, ale ten czas leci, ależ zasiedzieliśmy się, zbierajmy się, trzeba by się pożegnać.
Bywało, że po kieliszku jednym, częściej drugim i następnym kładziono na talerz adapteru Bambino 3 – niby że ukradkiem, niby że dla zmiany nastroju – czarne, stare, szumiące, jak jesienny las, płyty gramofonowe. Rozrzewniali się, panie przymykały oczy, panowie wzdychali, gdy Zenon Jaruga z płyty z roku 1947 wytwórni Mewa z towarzyszeniem gitary hawajskiej deklarował, zawodząc nosowo: „Gdybym miał skarby świata całego”, lub Janusz Popławski jeszcze z okupacyjnej miękkiej płyty spekulował lirycznie, co by uczynił romansowo „Gdybym miał milion”.
Albo rzadziej, gdy alkohole z melancholią dostatecznie zaszumiały w głowach, słodzić się na gorzko starymi melodiami białorosyjskimi: walcem Ilji Aleksiejewicza Szatrowa – Na sopkach Mandżurii Fale Amuru , i pobudzali się, aż do sprężystości gestu, marsowego oka dziarskim marszem Wasyla Agapkina Pożegnanie Słowianki, a jeszcze coś ekstra: tą smętną pieśnią białogwardzistów o poruczniku Galicynie.
Zgoła na te biesiadne wety mecenas ze szklistą melancholią w oku zapytywał: „Wot, a tiepier u mienija jest wapros k wam Karł Andriejewicz, wy znajiete etuju piesniu biełych oficierow iz Paryża: …nie papajtie ducham poruczik Galicyn a nam wy kornet Oblanskij oficieram naliejtie wina”.
Niejako na finał mecenas wzdychał, z mętnym spojrzeniem, jak kokainista:
– Teraz są podłe czasy, nie ma komu kazać, aby nastawił samowar, zresztą i samego samowara też już nie mamy.
I na pożegnanie, gdy już wstali, deklarował z trzeźwą bezczelnością:
– Cóż, moi kochani państwo. Prawdziwe życie odeszło wraz ze światłem świec, znajomością łaciny, dobrymi obyczajami, wiernymi żonami i co najważniejsze niskimi kosztami utrzymania.
– No wiesz co, Eugeniuszu, z tymi żonami to już grubo przesadziłeś – syknęła mecenasowa, strojna w nagłe pąsy.
Mecenas zaskakiwał, mecenas czarował, dosmaczał i prowokował z przymrużeniem oka, zwodził i omamiał, pawi ogon rozpościerał paradnie, ot tak, niby niedbale rzucał złote myśli własnego wyrobu, na przykład tę, którą wzbudziła w Filipie sprzeciw:
– Koty są z definicji mądrzejsze od psów, wodę znajdzie każdy głupi, choćby w kałuży, a mleczko już nie. Koty nauczyły ludzi, aby stawiali im miseczki z mlekiem, i to się nazywa inteligencja.
Albo innym razem, kiedy zeszło na sentymentalne wspominki, jak to tam na Zachodzie ładnie i kulturalnie, mecenas zawyrokował:
– Polska to osobliwy kraj. W Polsce nikt normalnie spokojnie nie zamyka drzwi, nie otwiera drzwi, ta zwykła codzienna czynność jest aktem dramatycznym, to się wali, łomocze, trzaska, kopie, pcha drzwi, zauważcie państwo, że w słowniku języka angielskiego nie ma takiego pojęcia, jak „trzasnąć drzwiami”, dla nich byłoby to czyste barbarzyństwo, akt pospolitego chamstwa. Pamiętam, jak bodaj w 1942, gdyśmy stacjonowali w hrabstwie Norfolk, a musicie, państwo, wiedzieć, że nie Londyn, ale angielska prowincja jest szczególnie wyczulona na punkcie kultywowania dobrych obyczajów… – I dalej rozwodził się ze swadą o zaletach i przewagach delikatnych Anglików nad chamskimi Polakami, posiłkując się własnymi przeżyciami z czasów ostatniej wojny, czyli z okresu panowania króla Ćwieczka Pierwszego w nylonach – jak mawiała Krystyna, wyemancypowana starsza siostra Filipa.
À propos zamorskich zalet tyleż mitycznej co wykreowanej Anglii, Filip na własny rachunek przypomniał sobie, jak małym bąkiem będąc, łasował brawurowo na pokaźnej puszce cukierków Macintosha: Old English Confect opatrzonej wdzięczną prezentacją sceny zalotów dziarskiego huzara do hożej panny przy furtce oplecionej dzikim winem.
Albo z adwokackiej kanapy mecenas będący na różowym podchmielu, taki zaróżowiony, z oczyma oleistymi kosmato wodził rozognionymi spojrzeniami po wzmiankowanych atrakcjach i szczegółach damskiej anatomii obecnych pań, kwieciście rozrzucając obrazoburcze pieprzności:
– Wiecie państwo, że bardzo szczególne przedstawiają się sarmackie obyczaje językowe w sferze erotycznej, tak na przykład piersi niewieście nazywano też rybkami, a to, co kobietę zdecydowanie odróżnia od mężczyzny, te słodkie przyległości, te delicje rozkoszy tytułowano skrytą cząstką, ba, po mnisiemu kokieteryjnie cisią, cipką lub czasem po gospodarsku futerkiem, lub, oho, bukolicznie studzienką. O męskim organie mówiono tak, jak dziś pieszczotliwie: ptaszek, sokolik, rycerzyk, mieczyk, lub po prostu pała, rębajło, chwat, zagończyk. Sam akt kochania się to w języku polskiej szlachty milówka. Kochać się znaczyło też kortezować się, co pachnie mi dworską francuszczyzną. – Rezonując nóżką podrygiwał a nosek pantofla drżał i błyszczał jak wężowy język.
– Ależ się ten nasz mecenas rozdokazywał i swawolni jak nigdy – stwierdził ojciec z niejaką zazdrością, on na takie szarżowanie nie mógł sobie pozwolić.

*** 

[1] w trzech czwartych

[2] Przedwojenny literat, autor popularnych powieści sensacyjnych.

[3] Dawny zegarek kieszonkowy, bijący za pociśnięciem sprężyny godziny i kwadranse.

[4] mentalowe – gatunek łagodniejszych i droższych papierosów z tamtego okresu.

[5] Witkacy, Do przyjaciół gówniarzy (Kielce).

Jak wspominam moje ciotki (fragment gawędy)

Wspomniałem właśnie o tej drodze do Iliniec. Oczywiście, miała ona swoje wspomnienie historyczne, ale miała także dla mnie przeżycia osobiste, dziecinne, niesłychanie intensywne i interesujące. Mianowicie, jeździliśmy zawsze do kościoła do Iliniec, ponieważ w Ilińcach, w takim małym miasteczku, które należało jeszcze ongi do Potocczyzny, był bardzo ładny kościół.

I z kościoła zajeżdżaliśmy do mojej ciotki, do cioci Dzidkowskiej, która mieszkała w jakimś takim nadzwyczajnym budynku, niskim, płaskim, bardzo obszernym domostwie pamiętającym na pewno jeszcze XVII wiek. Tam były takie piekarnie i kuchnie pod ziemią sklepione, bardzo dziwne. No i cały dwór cioci Dzidkowskiej, to było to zaklęte królestwo dla dziecka. Przede wszystkim – byłem zawsze wielkim amatorem zwierząt – u cioci było około 17 psów, 20 kotów, względnie odwrotnie, 17 kotów, 20 psów. Masa, olbrzymie ilości psów i kotów; istniała taka instytucja do karmienia tych psów i kotów: z przedpokoju – to domostwo miało taką bardzo osobliwą rzecz, która w starych domach z XVII wieku, jakiś dworach takich, widywało się jeszcze – mianowicie z przedpokoju wchodziło się do takiego pokoiczku, pokoju dosyć dużego, z którego prowadziły wszystkie przewody opałowe do wszystkich pieców w całym domu – i to się nazywało przygrubnik. Przygrubnik [od gruba w znaczeniu piec] to się nazywało, mówiło się czasami gruba, a na ten pokój przygrubnik – i z tego pokoju paliło się we wszystkich pokojach w całym domu. Otóż w tym przygrubniku, to było także królestwo psów i kotków, wszystkie porody kocie, wszystkie jakieś choroby psie – wszystko się odbywało w przygrubniku, ale tam dzieciom nie wolno było wchodzić, bo dzieci psom dokuczały… albo kotom.

Ale ciotka moja była uroczą kobietą, kulturalną, w młodości miała prześliczny głos, śpiewała dużo, występowała w teatrach amatorskich, tam także było dużo nut, które zawsze mnie fascynowały, jeszcze w dzieciństwie, od najmniejszego dzieciństwa zawsze ten, jak Tuwim mówił, zwariowany kawior, te nutki same, ten papier nutowy z tymi czarnymi punkcikami szalenie mnie fascynował. Miała zawsze bardzo dużo nut i miała taki zamknięty salon, który był przybytkiem cudów dla dziecka, do dziś dnia pamiętam takie małe patarafki pod lampy naftowe, które były całe otoczone takimi bukietami kwiatów zrobionych z nasion, z nasion arbuza, z nasion kawona, z nasion melona, takie śmieszne kwiatki z żołędzi, z szyszek olszyny – i to było szalenie fascynujące dla takiego dziecka, jakim wtedy byłem.

Ale ciocia specjalnie – tu już pomijając jej dziwactwa z psami i kotami – specjalnie była moją taką opiekunką, bardzo mnie kochała, zawsze nazywała „mały”. I lubiłem tam zawsze być, gdyż towarzystwo u cioci Dzidkowskiej spotykało się niesamowite zupełnie, niesłychanie interesujące, wszyscy jacyś tacy ludzie troszkę osobliwi, troszkę tacy stuknięci, jak się dzisiaj mówi, to wszystko się tam zawsze gromadziło u cioci, a nigdy do naszego domu nie przyjeżdżało.

To było zupełnie jakieś takie, czy ja wiem, jakieś towarzystwo z Gogola, czy z jakiś naszych staroświeckich powieści, z Józefa Korzeniowskiego, niebywałe. Tam była taka stara panna Julia Wallishauser, która miała pod 90 lat, chodziła w peruce z niebieską wstążką przeciągniętą przez włosy, i śpiewała zawsze piosenki, i oczekiwała możności wyjścia za mąż. Na ślubie mego ciotecznego brata, syna cioci Dzidkowskiej, wystąpiła w białej sukni z niebieskim wstążkami. Pochodziła ponoć z jakiejś rodziny szwajcarskiej, Wallishauser się nazywała (Wallis to przecież kanton szwajcarski), ale była osiedlona od dawna w Ilińcach, i co niedzielę można ją było u cioci widzieć, oczekującą na kawalera, który by chciał wstąpić z nią w związki małżeńskie.

Tak samo u cioci Dzidkowskiej spotkać można było takiego staruszka, który się nazywał Korczak-Stecki. Korczak-Stecki miał na własność tylko bietkę (bietka to jest taki powóz na dwóch kołach) i białego konia starego, i tak jeździł od domu do domu, opowiadając o swoich przeżyciach w powstaniu. Czy był w powstaniu czy nie był, w każdym razie jakieś takie legendy tworzył na około siebie, zawsze opowiadał, jak miał złamaną nogę, przy czym pokazywał, gdzie miał złamaną nogę, tutaj poniżej kolana: „raz tu – mówił – a raz w kuprze”, miał nogę złamaną raz tu, a raz w kuprze, to mnie też fascynowało. Zawsze lubiał bardzo, a miał taką białą brodę i białe wąsy, bardzo lubiał jeść czereśnie, a czereśnie tam na granicy Podola [gdzie leżą Ilińce], tam to nie to, co u nas, takie drzewa nieduże, tam to są wielkie, olbrzymie drzewa, takie jak w lesie, całe okryte takimi czarnymi owocami, które farbują. On zawsze jadł te czereśnie i miał zawsze wąsy i brodę pofarbowane tymi czarnymi jagodami.

Tam [tzn. u cioci Dzidkowskiej] były jakieś takie panie z sąsiedztwa, które przychodziły. Zawsze się dużo tam tańczyło, grano na fortepianie jakieś takie stare walce, tourbillony itd. To taki jeden z modnych ówczesnych walców nazywał się tourbillon. Ta moja ciocia to była taka jedna moja kraina baśni.

A druga kraina baśni dziecinnej to była druga moja ciotka. To znowuż do niej to już trzeba było pojechać; jechało się do kolei, zjadało się w wagonie te kurczęta, ogórki, wszystkie te niemożliwe rzeczy, jakie się zabierało dawniej w podróż. No i przyjeżdżało się gdzieś o zmroku do takiego niedużego, to nie był majątek, to była taka dzierżawa. Gospodarka Białoczerkiewszczyzna była olbrzymią połacią ziemi, która była podzielona na malutkie takie folwarczki i te folwarczki wypuszczano w dzierżawę. Ta moja ciotka dzierżawiła ten majątek.

No to była znowuż zupełnie inna osoba, zresztą moja chrzestna matka, też bardzo mnie kochała, ale była bardzo energiczna, bardzo ostra, bardzo mocna kobieta, mówiąca jeszcze bardzo z litewska po polsku, ponieważ mój ojciec i cała jego rodzina pochodzili z Wilna, tylko ojciec ożenił się na Ukrainie.

Opracowano na podstawie gawęd wygłoszonych przez Jarosława Iwaszkiewicza w Polskim Radiu w 1959 roku.