Wszystkie wpisy, których autorem jest Suma

Z Maciejem Płazą – pisarzem, tłumaczem, literaturoznawcą i prowincjuszem

rozmawia: Kamil Suskiewicz

Spotkaliśmy się w Centrum Kultury Zamek, na drugim piętrze w kawiarni „Świetlica”, gdzie – jak donosił w poprzedzającej nasze spotkanie korespondencji Maciej Płaza – „można zaszyć się gdzieś z boku i mieć spokój”. Miejsca rzeczywiście było dużo, ale i ludzi niemało. Większość o wyglądzie artystów, z nieuporządkowanymi brodami i w niecodziennych ubraniach. Mój rozmówca nadszedł od strony, mieszczącej się na tym samym piętrze modnej, trochę hipsterskiej księgarni, niosąc w ręku dwie książki nieznanych mi irlandzkich pisarzy. Zamówiliśmy kawę, Maciej Płaza opowiedział mi trochę o tym dziwnym miejscu, które z zewnątrz jest ciągle pruskim zamkiem, a w środku nowoczesną przestrzenią ze szkła i stali. No i zaczęliśmy.

Jak to się stało, że wylądował Pan tu, w Poznaniu, z daleka od prowincji w ogóle, a od prowincji sandomierskiej – mam wrażenie – w szczególności?

Przeprowadziłem się tu dwanaście lat temu, z powodów osobistych. Poznań sam w sobie lubię, zdążyłem się do niego przyzwyczaić. Ale do miasta, miejskości – chyba nie; wydaje mi się, że po prostu jestem odporny na miasto, na żywioł miejski. Stąd moja obsesja prowincji, coraz większa, narastająca, która zaowocowała między innymi Skoruniem. Poznań nie jest bardzo dużym miastem, ale jednak ma pewien rys wielkomiejski.

Inaczej jest chyba z moją – choć też się stamtąd nie wywodzę – Łodzią. Mimo dużej liczby mieszkańców jest ona zdecydowanie bardziej skrojona na ludzką miarę.

Też mam takie wspomnienie Łodzi, chociaż słabo znam to miasto, widziałem je kilka razy, ale rzeczywiście robi wrażenie bardziej kameralnego, ciaśniejszego. Wielkomiejskość mi nigdy nie leżała i już chyba nie będzie leżeć. Zresztą, gdybym na studia przeprowadził się do większego miasta, do Warszawy na przykład, to może bym się przyzwyczaił, nie wiem. Ale cały okres studiów, a później doktorat – łącznie dziewięć lat – spędziłem w Lublinie. A Lublin jest jednak całkiem inny. To jest w jakimś sensie mieścina, no może nie aż tak, ale zupełnie nie przypomina Poznania.

Bo też Lublin był dla mieszkańców Pana rodzinnych stron najczęstszym wyborem jeśli chodzi o emigrację studencką. W rodzinie mojej mamy – wywodzącej się z Opatowa i okolic – jedna osoba studiowała w Kielcach, a dwie właśnie w Lublinie.

Tak, tam jest stosunkowo dużo uczelni. I to w randze uniwersyteckiej. Wspomniał Pan Kielce, w moich czasach tam jeszcze nie było uniwersytetu. A w Lublinie były i to całkiem przyzwoite. Poza tym chodziło też o bliskość.

Gdyby jednak musiał się Pan przyzwyczaić do jakiegoś miasta – to łatwiej byłoby z Lublinem czy Poznaniem?

Tak teoretycznie to nie umiem powiedzieć, bo chyba nie umiem już mówić o sobie teoretycznie. To jest chyba ten moment w życiu, kiedy mówi się tylko o konkretach, o tym, co się przeżyło, czego się doświadczyło – i na tej podstawie robi się jakieś prognozy. A nie teoretyzuje się, jak mógłbym, co mógłbym itd. Poza tym – po prostu nie wiem.

Wiem natomiast, że ciągnie mnie do Sandomierza, ale czy już teraz? Bo to byłby jednak radykalny zwrot. W Poznaniu jednak mocno się zadomowiłem, zagościłem… jest mi tu dobrze w wymiarze praktycznym, tu mam dużo rzeczy, których potrzebuję, które lubię, z których korzystam: kina, teatry, koncerty. A jak się mieszka w mieście takim, jak Sandomierz, czy jeszcze mniejszym, to trzeba to sobie jakoś zorganizować; no chyba że ktoś tego nie potrzebuje, ale ja potrzebuję.

Czy to jest jedyny walor dużych miast – dostęp do kultury?

Dla mnie to jedna z niewielu zalet. A wad jest dużo. Wymyśliłem sobie ostatnio, a raczej wymyśliła mi się taka definicja prowincjusza: prowincjusz to ktoś, kto lubi obejść pieszo miejsce, w którym mieszka, w trakcie na przykład dwugodzinnego spaceru. Ta struktura dużego miasta, to znaczy centrum, w którym coś się dzieje i osiedla, na których się mieszka, jest też dla mnie nienaturalna. Zresztą, ja mieszkam na Grunwaldzie, to jest dzielnica dosyć stara, przedwojenna, lepiej zorganizowana, w każdym razie nie blokowisko, na blokowisku na pewno nie mógłbym mieszkać. Widzi Pan, ja często mówię, co mi przeszkadza w dużym mieście – a po chwili okazuje się, że akurat w moim fragmencie dużego miasta tego nie ma. Podobnie jest choćby z hałasem, który mi przeszkadza. Tymczasem w mojej okolicy jest cicho. Jednak bardzo starannie wybrałem moje miejsce do mieszkania, żeby tych różnych bolączek nie mieć.

Z drugiej strony, żeby się dostać do wspomnianego teatru musi się Pan już zmierzyć z wielkomiejskim hałasem. Teoretycy architektury klasycznej mówią, że duże miasta mogą zdrowo funkcjonować o tyle, o ile staną się zbiorowiskiem małych organizmów, z których każdy będzie liczył kilka tysięcy mieszkańców, posiadał własne centrum życia wspólnego, a z jednego końca tego obszaru będzie się dało przejść pieszo na drugi koniec. Co Pan na to?

Ciśnie mi się na usta taki koncept-pytanie: co jest na ludzką miarę? Bo przecież ludzie mieszkają jakoś w tych dużych miastach, podróżują do pracy 40 minut i chyba im to nie przeszkadza, zresztą tego nie wiem, łatwiej mówić o sobie. Do centrum w 15 minut tramwajem – to jest na moją miarę, więcej odczuwałbym już jako uciążliwość.

Jest to też kwestia horyzontu, w sensie dosłownym. To znaczy żeby móc spojrzeć przez okno i zobaczyć swoje miejsce w całej rozciągłości. Nota bene w Sandomierzu to niemożliwe, bo to miasto na wzgórzach, więc jak się nawet wejdzie na Bramę Opatowską, która góruje nad resztą budynków – to i tak się wszystkiego nie zobaczy. Ale zobaczy się horyzont – to jest świat, który można obejrzeć. To jest pierwotne i mocno prowincjonalne, może nawet pre-prowincjonalne; ten gest wbicia dzidy w ziemię i powiedzenia: tu jest moje miejsce, tu jestem u siebie; a to u siebie znaczy po horyzont. I właśnie w takiej przestrzeni dobrze się czuję.

Wspominał Pan gdzieś, że prowincja to jest Pana odnaleziona tożsamość. Czy myśli Pan, że można mieć dwie (lub więcej) prawdziwe tożsamości, choćby tę wielkomiejską i prowincjonalną?

Chyba nie można. Oczywiście ludzie wyjeżdżają z wiosek do miast i czują się tam, tak przynajmniej twierdzą, szczęśliwi. Ale nigdy nie wiadomo na ile ta druga, wtórna tożsamość wyparła, a na ile przykryła tę poprzednią, pierwotną. Lecz z drugiej strony tożsamość prowincjonalna może chyba wygasnąć i nie powrócić.

Czy to jest w ogóle kwestia postmodernistycznego wyboru tożsamości?

Ja niespecjalnie w ogóle wierzę w wybór tożsamości. One po prostu w nas są. Można je odkryć lub nie, ale wybrać raczej nie. Postmodernistyczny dyskurs stworzył fikcję wyboru tożsamości. Nie wolno tego mylić z kwestią funkcjonowania w tożsamościach, które są nam kulturowo narzucone. Wtedy, pewnie, może się człowiek wobec takich tożsamości buntować, jakoś z nich wypoczwarzać. Ale ten bunt rodzi się stąd, że każe nam się zbuntować nasza tożsamość własna. Nie chodzi więc o to, że ktoś sobie wybrał tę tożsamość, raczej to ona jego wybrała, ona doszła w nim do głosu. Coś przez nas gada po prostu, nasza tożsamość przez nas gada.

Czy ten cały – modny współcześnie – dyskurs o prowincji nie zawiera w sobie jakiejś nieuczciwości? My, uczestniczący w tym dyskursie mieszkamy przecież w dużych miastach, korzystamy z ich wygód, a jednocześnie zasysamy z prowincji to, czego nam brakuje – nie dając tej prowincji nic w zamian, nie biorąc odpowiedzialności za ludzi, którzy tam żyją.

To jest kwestia trudna i delikatna. Ale wydaje mi się, że również stopniowalna. Jakkolwiek książki z szeroko rozumianego nurtu literatury chłopskiej trafiają do dyskursu literaturoznawczego – to jednak mówi się o nich jako o czymś egzotycznym i obcym. Mimo że zwykle zachowuje się tu poprawność polityczną, bo nie wypada się wyśmiewać ze wsi (chociaż ludzie i tak to robią, nieświadomie i niechcący; pogarda dla wsi jest ciągle obecna). Są też ludzie wywodzący się z miast, bez prowincjonalnych korzeni, którzy fascynują się wsią, z tego wychodzą różne rzeczy, czasem dziwne, czasem widać w nich brak jakiegoś głębszego wejrzenia pod podszewkę. Ja jestem jednak trochę bliżej świata małomiasteczkowo-wiejskiego (bo wychowywałem się trochę w Sandomierzu, trochę na wsi), znam ten świat i uznałem, że nie będzie nieuczciwością, jeśli o nim coś napiszę, że w ten sposób dam mu w pewnym sensie głos.

To, co Pan zarysował, jest rzeczywiście pewnym programem maksimum i – zgadzam się – byłby on najbardziej uczciwy; i względem literatury, i względem siebie, i względem, przede wszystkim, prowincji. Żeby tam wrócić i coś robić. Są przecież ludzie, którzy tak postępują; są muzycy, folkloryści, ludzie prowadzący teatry czy zespoły ludowe. Trochę im zazdroszczę. Być może jestem zbyt wygodny, rozleniwiony przez duże miasto, więc się zastanawiam, czy w ogóle tam wrócę, kiedy wrócę itd. A jeśli wrócę, to czy będę tam robił coś innego oprócz pisania książek? Może to też jest kwestia jakiegoś potencjału organizacyjnego, animacyjnego.

Może to jest jakaś odpowiedź na lamenty dotyczące rzekomego upadku kultury wiejsko-małomiasteczkowej. Prowincja – to fakt – jest w odwrocie od dłuższego czasu. Ale czy ludzie powracający do niej, wiążący z nią swoje życie – nie są w pewnym sensie jaskółkami zwiastującymi renesans prowincji? Podobnie, jak to miało miejsce w przypadku społeczników pokolenia Żeromskiego, którzy pracą na zapadłych wsiach przyczynili się do rozkwitu ośrodków prowincjonalnych w międzywojniu.

Sam jestem ciekaw, w którą stronę będzie to zmierzać. Prowincja stała się rzeczywiście czymś ciekawym. Tylko żeby nie ograniczyło się to do jakiegoś kulturowego desantu, czyli żeby obecność tam nie wiązała się tylko z robieniem prostych i głupich seriali, jak Ojciec Mateusz– to jest typowy kulturowy desant. Poza względami promocyjnymi, marketingowymi (bo niewątpliwie ten serial napędził turystykę),nic dobrego w nim nie ma. Trudno jakkolwiek obronić Ojca Mateusza w sensie artystycznym czy kulturalnym. Takie obrazy robią z prowincji skansenik, ku uciesze gawiedzi, bez żadnej pogłębionej refleksji. Na przeciwległym biegunie są na przykład lokalni animatorzy, o których mówiłem. Niekoniecznie napływowi, mam na przykład kolegę w Sandomierzu, który od lat pracuje tam w instytucjach kulturalnych i nie zamierza się nigdzie wyprowadzać.

Ale wracając do pańskiego pytania – może są pewne oznaki takiego renesansu prowincji. Sandomierz od kilku lat przestaje się wyludniać.

Powiedział Pan o dyskursie wsi obciachowej, dyskursie, który ciągle – choć pewnie nie tak silnie jak w latach 90. – pokutuje. Z drugiej strony jest coraz modniejszy nurt chłopomanii, narracja w rodzaju: my wszyscy z chłopów, to jest nasza jedyna tożsamość i kultura. Tymczasem przecież prowincja to była mieszanka społeczna, ziemianie, chłopi, do tego chrześcijańscy i żydowscy mieszkańcy małych miast. Chciałbym zapytać, jak Pan postrzega tę dynamikę na Sandomierszczyźnie i jakie ma ona konsekwencje dla dzisiejszego obrazu prowincji?

Nie wiem, czy mam wystarczająco dużą wiedzę na ten temat. Znam oczywiście przeróżne opowieści. Na pewno jeszcze w czasach mojej młodości silna była pamięć o reformie rolnej, o tym, co kto wtedy dostał, ile wcześniej miał itd. W latach 70. czy 80. wszyscy dobrze wiedzieli, które rodziny pochodziły z fornali, a dla których przodkami byli zamożni gospodarze. Ta pierwsza grupa stała oczywiście niżej w nieformalnej hierarchii.

Trudno mi jednak określić przedwojenny stosunek do dworu. W Skoruniu dwór występuje jako widmo, bez swoich prawowitych mieszkańców, za to z rodziną Siekierskich, która próbuje się trochę do hrabiów upodobnić, a trochę żyje tak, jak reszta wiejskiej wspólnoty. Jednak ten dwór to raczej miejsce, nie ludzie, miejsce trochę gotyckie.

Czy ten dwór ma swój odpowiednik w rzeczywistości?

W jednej z wiosek pod Sandomierzem, w Ostrołęce, skąd się wywodzi część rodziny mojego ojca stał rzeczywiście budynek starego dworu. W latach 80. jeszcze był, ale niszczał, wydawał się mocno zaniedbany. Parę wsi dalej, w Skotnikach, ciągle stoi dwór, bardzo dobrze zachowany. Dwór ze Skorunia pewnie ma coś z tych budynków, zwłaszcza z pierwszego, ale bez bardzo ścisłego związku.

A społeczność żydowska?

W Sandomierzu oczywiście byli Żydzi, jak w większości małych miasteczek – ale mniej liczni niż w paru niedalekich miejscowościach, takich jak Opatów, Staszów czy Klimontów. Stąd może pewna osobność tego miasta, inna historia powojenna. Gdzieniegdzie w tamtym krajobrazie małomiasteczkowym zachowały się też przecież synagogi. W Sandomierzu jest jedna, dobrze utrzymana, w której mieści się archiwum. W Klimontowie też jest, choć pusta i zniszczona.

Wróćmy jeszcze do Skorunia. Z rysu wspólnoty, którą Pan przedstawia, najsilniej uderzył mnie jej egzystencjalistyczny charakter. Czy nie wydaje się Panu, że takie ustawienie metafizyki – z pominięciem fundamentu religijnego, bez którego trudno wyobrazić sobie dawniejsze (ale i współczesne) wspólnoty wiejskie – wypacza obraz tej społeczności? Czy jest prawdopodobna taka egzystencjalistyczna wieś?

Myślę, że to nie jest cały obraz. Chyba, mówiąc o tym, skupia się Pan szczególnie na postaci ojca, którego rzeczywiście można nazwać egzystencjalistą.

A Skoruń?

On jest jednak niedookreślony, bo jest w takim wieku, gdy człowiek wypoczwarza się z dziecięcej naiwnej religijności katechizmowej w stronę przemyślanego światopoglądu. Ale ciągle nie wie, ma raczej pewne mgławice światopoglądów, które przemykają, zmieniają się. On ma też w sobie – co jest już moim poetyckim wkładem w tę postać – jakiś dziecięcy, pierwotny panteizm. Jego liczne inwokacje są skierowane do wszechobecnego Boga natury, ale przecież niechrześcijańskiego. Zresztą w tym jego panteistycznym obrazie Boga odbijają się różne wyobrażenia ludzi o Bogu, na przykład że można sobie coś u niego załatwić.

Natomiast – wracając do pytania – mogę powiedzieć, że starałem się zbudować w Skoruniu świat, który byłby zrównoważony, bez dominującego akcentu egzystencjalistycznego, czy jakiegokolwiek innego. Głęboka, ale nie dewocyjna religijność matki, pochmurny sceptycyzm ojca – pozostają w równowadze, nad głową Skorunia, który jeszcze nie wie, co z tym zrobić.

Być może egzystencjalistyczny pierwiastek był dla mnie wyraźniejszy, dlatego że – w moim odczuciu – mniej przystaje do prowincjonalnej rzeczywistości. Czy to nie użycie okularów człowieka, który przeczytał Nietzschego i Heideggera, do patrzenia na wspólnotę, która nie ma pojęcia o ich istnieniu? Jest to oczywiście uprawnione w powieści nie aspirującej przecież do bycia reportażem ze wsi lat 80., ale czy nawet w ramach tej artystycznej rzeczywistości da się obronić jako spójny obraz?

Być może przedstawienie tej społeczności jako monolitu byłoby bardziej zgodne z prawdziwym obrazem (chociaż tu wchodzi jeszcze kwestia prawdy i typowości, bo są przecież na wsi i tacy ludzie jak Rych, choć może są mniej typowymi jej mieszkańcami). Ale z drugiej strony literatura żywi się nietypowością. Poza tym znowu sprawa tożsamości. Jak już powiedziałem, raczej jej nie wybieramy. Pytanie, jak zatem powstaje? Myślę, że czasem powstaje samoistnie, wbrew modelowaniu kulturowemu. O ile religijność sama w sobie jest – jak sądzę – rzeczą wrodzoną (więc nasza tożsamość nie zawsze może od niej uciec), to już jej forma stanowi element zewnętrzny, czasem narzucony (wobec którego tożsamość się niekiedy buntuje). I w tym sensie Rych jest prawdopodobnym członkiem wiejskiej wspólnoty, choć ma oczywiście status odstępcy, krytyka, bluźniercy. Pamiętajmy zresztą, że on w końcu matce ulega i co niedzielę jeździ do kościoła.

Idąc tym tropem, ale wracając ze świata fikcji do rzeczywistości. Jaka mogłaby być dzisiaj modelowa tożsamość prowincjusza? Bo przecież – przy dostępie do świata globalnego – nie będzie to tradycyjna XIX-wieczna tożsamość. Jak Pan to widzi? Na jakiej antropologii może bazować dzisiaj taka tożsamość? I jakie wspólnoty z tego wynikną? Czy mogą to być wspólnoty niereligijne? A może będą odwoływać się do jakiegoś wspólnego mitu?

Jakiś mit jest na pewno potrzebny, bo w ogóle mity są potrzebne do kształtowania tożsamości. Nie w sensie narzucania, tylko wewnętrznej dynamiki tworzenia się tożsamości (chociaż oczywiście da się tworzyć mity i narzucać tożsamość, to zazwyczaj robi polityka – ale to osobna sprawa).

Religijność jako wspólnotowe spoiwo jest chyba niezbędna, co mówię z pewnym wahaniem i rezerwą, bo sam nie jestem człowiekiem religijnym, postrzegam jednak człowieka jako istotę religijną. Metafizyczne podstawy światopoglądu, który buduje społeczność, są potrzebne, przynajmniej w sensie kulturotwórczym.

Czy coś innego, pochodzącego spoza tradycyjnego rekwizytorium wsi może być takim spoiwem?

Nie wiem. To chyba zależy, o jakich społecznościach mówimy. Jeśli bierzemy pod uwagę na przykład miasteczka o bogatej tradycji kulturowej, jak Sandomierz – to właśnie owa lokalna tradycja kulturowa mogłaby być dzisiaj czynnikiem wspólnototwórczym. Mam tu na myśli zarówno ożywianie dawnych zwyczajów, jak i współczesne tworzenie kultury na tej bazie.

Tu zrobiliśmy małą przerwa- dla rozejrzenia się dookoła, po lokalnej tradycji kulturowej poznańskiego zamku. Po tej przerwie zaś nastąpiła nieplanowana zamiana ról pytającego i mówiącego, lecz wkrótce wszystko wróciło do porządku.

Ludzie, którzy rozmawiają ze mną o Skoruniu, pochodzą z bardzo różnych ideowo miejsc. I analizując postaci w tej książce opisane uważają je czasem nie za takie, jakie powinny według nich być. Na przykład pewna krytyczka feministyczna stwierdziła, że – co jest dość absurdalne – matka Skorunia nie ma jakichś szczególnych egzystencjalnych niepokojów, nie mówiąc o genderowych. Czy to jest w ogóle kontekst kulturowy, w którym można mieć świadomość genderową? Pan z kolei wytyka ten wątek egzystencjalistyczny, uważając go za w pewnym sensie za ciało obce.

Ale tylko trochę obce. Zmierzałem raczej do takiej tezy – nie wiem, co Pan o niej sądzi – że to nasze niezastanawianie się nad możliwą współczesną tożsamością wiejską jest w pewnym sensie symptomatyczne; bo nie sposób nic mądrego o tym powiedzieć. I do drugiej tezy, która z tego wynika – że jeśli już będziemy o tym myśleć – to musimy zrezygnować całkowicie z dekonstrukcyjno-konstrukcyjnego podejścia, które polega na tym, że możemy wybrać, z jakich elementów ta tożsamość powstanie. To nie my o tym zdecydujemy.

No tak, mówiliśmy o tym wcześniej. Tożsamość nie jest czymś, co można skonstruować. Można próbować dodawać do niej jakieś elementy, w imię jakichś racji o nie walczyć – ale nie ma się wielkiego wpływu na ostateczny kształt.

Może to jest w ogóle cecha współczesnego inteligenckiego czy pół-inteligenckiego myślenia. Przekonanie, że mamy wpływ na wiele rzeczy, że możemy coś zmienić w różnych delikatnych materiach, jak tożsamość czy wrażliwość. Jak w tej dyskusji o wsi, o literaturze chłopskiej; teoretyzowanie, czy będzie wieś, czy jej nie będzie lub czy, jak się powoła do życia spółdzielnię, to to pomoże. To wszystko zakłada pewną, chyba fałszywą i uzurpatorską, sprawczość.

Tak, na gruncie literatury rzeczywiście najbardziej uczciwe, bez teoretyzowania, byłoby pisanie z wnętrza tej kultury. Jak to robi Andrzej Muszyński, który mieszka na wsi i uprawia ziemię.

Chociaż pamiętajmy, że historycznie literatura chłopska nie powstała z jej wnętrza, tylko stworzyli ją twórcy, którzy wieś opuścili.

Tak, ona bierze się z opuszczenia. Nie wiem, czy można to nazwać paradoksem tej literatury, ale jest to na pewno jej bardzo charakterystyczna, ciekawa cecha. Że zrodziła się z wykorzenienia, po wyjściu stamtąd.

Może to jest „paradoks” wielu nurtów literatury. Choćby polska literatura romantyczna – czy nie jest jednym wielkim świadectwem utraty?

No tak. Tu jest jeszcze jedna ciekawa zbieżność. Prowincjonalizm. Jak pokazała Marta Piwińska w doskonałej książce Złe wychowanie, każda „porządna” biografia romantyczna musiała zawierać w sobie komponent o nazwie prowincja. Prowincjonalność jest dla literatury romantycznej niezbędna. Po raz pierwszy pojawia się wtedy w głównym nurcie, co zresztą strasznie ostro łajali klasycy, tacy jak Koźmian, który mówił o Mickiewiczowskich utworach, że nadają się do gnoju, do chlewa. Ale wracając: literatura, nie tylko chłopska, rodzi się z wykorzenia, rodzi się z nostalgii, rodzi się z pęknięcia. To jest w ogóle element ducha literatury. Imperatyw, który każe pisać, jest silnie sprzęgnięty z poczuciem wykorzenienia, wyobcowania, utraty.

Cały Miłosz jest z utraty.

A do krajobrazów litewskich wracał najmocniej pod koniec życia, im później tym bardziej. To jest zupełnie naturalne.

Skoro doszliśmy, jakimiś drogami, do Miłosza to pozwolę sobie zapytać o coś trochę innego. Mówił Pan w którymś z wywiadów, że ironia i groteska bardzo zawładnęły polską literaturą współczesną. Myślę, że jest to bardzo celne rozpoznanie. I że w związku z tym trudno współczesnym pisarzom wyjść z tej ironiczności, na przykład ku dobrze rozumianej powadze.

Tak, choć trzeba przyznać, że tradycja ironiczno-groteskowa w literaturze polskiej jest bardzo szacowna, funkcjonuje często na bardzo wysokim rejestrze artystycznym. Gombrowicz, Lem, Mrożek. To byli wielcy ironiści, ale też wielcy pisarze. Witkacego trzeba by tu dorzucić, chociaż ja go osobiście nie znoszę. Jest to więc oczywiście w polskiej literaturze tradycja silna. Dlatego pozostaje dla literatury współczesnej językiem dominującym.

Ironia jako reakcja na powagę na pewno ma uzasadnienie i dała doskonałe artystyczne owoce. Ale czy powtarzanie ironii Miłosza po raz kolejny, przez kolejnego twórcę – nie jest już po prostu epigoństwem.

Zgadzam się. I dotyczy to nawet pisarzy skądinąd świetnych, jak Dorota Masłowska, której by nie było, gdyby nie tradycja Gombrowicza i Białoszewskiego. Ale na ile tego satyrycznego jadu może wystarczyć? On się prędzej czy później wyczerpie – i pojawią się pytania poważne. Bo po tym uderzeniu satyrycznym musi przyjść, a przynajmniej powinien, jakiś „program”, propozycja pozytywna, jakaś wizja świata. Jeśli to nie przychodzi – po co nam satyra?

Wspominał Pan, też w jednym z wywiadów (jak widać nie jesteśmy pierwsi) że nie czyta Pan dużo polskiej literatury współczesnej. Czy to wciąż aktualne? I jeśli Pan jednak czyta, to kogo?

Trochę się to w ostatnich miesiącach zmieniło, choć wciąż mam dość wyimkową znajomość najnowszej literatury polskiej. Przerobiłem jednak na przykład ten mikro-nurt literatury wiejskiej, do którego się mnie zalicza (zresztą obawiam się, że to jest raczej mgnienie niż nurt).

Przecież Pan dopiero powieściowo zadebiutował, może Pan jeszcze wiele tego nurtu wypełnić.

No tak, tylko ja mam w tym względzie bardziej historyczne zapatrywania. Chciałbym się zająć powieściowo na przykład okresem wczesnej Polski powojennej, latami 40. i 50.

To jest chyba okres zupełnie nieopisany, a bardzo nieoczywisty i ważny dla naszej współczesności. Po prostu ciągle nie wiemy, co się wtedy stało.

Oczywiście, istnieje ogromne piśmiennictwo dokumentalne z tego okresu. Choćby pamiętniki wiejskie, chłopskie, robotnicze – w ostatnich latach czytam dużo takich rzeczy. One powinny być głównym źródłem wiedzy o tamtych czasach (bo literatura propagandowa raczej zaciemnia niż rozjaśnia historię). One też oczywiście były trochę zafałszowane, bo wiele z nich powstało na konkursy, organizowane przecież z pobudek ideologicznych – więc jest w nich na pewno jakiś element autocenzury. Niepopularność tego okresu bierze się może i stąd, że jest to czas nieepicki, nieheroiczny.

Zostańmy jeszcze przez chwilę przy literaturze najnowszej. Kogo Pan czyta? Kogo ceni?

Z tego mikro-nurtu chłopskiego bardzo podoba mi się Andrzej Muszyński. Miedza i Pokrzywdzie to świetne książki. Pokrzywdzie jest już trochę odejściem w stronę prywatnej mitologii, pięknym literacko, ale dalszym od realiów. Natomiast w Miedzy bardzo rzetelnie (bez prostego obśmiania czy stereotypowości) opisany jest proces przemian w społeczności wiejskiej, i to w okresie też mocno nieodkrytym, słabo opisanym literacko, czyli w latach 90.

Z innych obszarów – nie bardzo rozumiem najnowszą poezję. Co nie znaczy, że się zatrzymałem na Miłoszu, nie, jeszcze na studiach dużo czytałem nowej poezji. Ale gdy teraz sięgam po młodszych autorów, roczniki 90.,  stwierdzam, że ich nie rozumiem. Musiała zajść duża zmiana w poezji, która mi umknęła.

W sensie pokoleniowym zatrzymałem się na Jacku Podsiadle. To ostatni poeta, którego czytam z przyjemnością i rozumiem. Najnowsza poezja jest bardzo prywatna, co brzmi oczywiście banalnie, bo o tym się mówi od dawna, nawet w odniesieniu do Świetlickiego czy Podsiadły właśnie – ale to jest już inna prywatność. Najnowsza poezja mocno pochyla się nad językiem, cyzeluje frazę, co dla mnie jest sztuką dla sztuki. Brakuje mi też w tych wierszach krajobrazów, które byłyby dla mnie zrozumiałe i atrakcyjne. Znajduję je za to na przykład u poetki, którą bardzo lubię, ale która niestety mało pisze – u Marzanny Kielar. Ale i ona należy do pokolenia Podsiadły.

A taka poezja, która próbuje z tej prywatności wyjść? Na przykład Wojciech Wencel?

Wencla trochę kiedyś czytałem. Pomijając względy polityczne, co do których jest mi z nim zupełnie nie po drodze (światopoglądowo w związku z tym też, ale to rzecz drugorzędna, jeśli chodzi o literaturę), muszę powiedzieć, że próba znalezienia bardziej klasycznego języka poetyckiego wydaje mi się w jego wykonaniu nieudana. Jego poezja jest przyciężkawa, ma w sobie jakąś chropawość. Nie brzmi mi dobrze. Nie znam jednak tego nurtu aż tak dokładnie, żeby wydawać kategoryczne sądy.

Pozostaje jeszcze szkoła Andrzeja Sosnowskiego, którą swego czasu zgłębiałem. Czytanie Sosnowskiego jest podobne do poznawania szyfrów, przez jakiś czas mnie frapowało, w pewnym momencie stwierdziłem jednak, że się w jego twórczość nie wgryzę. To tradycja Pounda i Ashbery’ego – poezja bardzo skupiona na samej sobie, zamknięty świat. I przez to gubi się trochę jej sens ogólniejszy.

Skąd się to bierze w najnowszej poezji? Czy to jest jakaś nieumiejętność podjęcia zagadnień, które nas wspólnotowo frapują? Czy może niechęć do podejmowania tych zagadnień – i stąd ucieczka w językowe gry?

Myślę, że tu brakuje takiego idealnego współgrania elementów, które się spotkały w odpowiednich proporcjach na przykład u Miłosza. Czyli po pierwsze wspaniałego warsztatu, ogromnego talentu; po drugie wielkiej erudycji, ogromnego kontekstu kulturowego (nie mówię, że współcześnie poeci nie mają takiej wiedzy, może mają, ale nie umieją jej pokazać); po trzecie bardzo mocnego fundamentu metafizycznego, filozoficznego, takiego zapatrzenia w niebo, a właściwie nie tylko w niebo, może lepiej powiedzieć: zapatrzenia w daleki horyzont, pasji poznawczej. Tego w tej najnowszej poezji nie znajduję.

Ja bym widział wiele z tych rzeczy, chociaż może nie tak dobrze połączonych jak u Miłosza – u Jarosława Marka Rymkiewicza. Bo to jest jednak dobry poeta. Jakkolwiek ze szczytowymi osiągnięciami chyba we wcześniejszym okresie.

No tak, on chyba jednak w ostatnich latach trochę zwariował. Ten jego mesjanizm jest  mocno aberracyjny.

W jakimś zakresie możemy się zgodzić, choć tak mocno bym nie powiedział. Jego społeczna mitologia jest rzeczywiście trochę za prosta, za szybko zrobiona. Ale fraza, obrazy – mają w sobie siłę i mogą stanowić twórczą pożywkę. Zresztą to się dzieje, inni poeci budują na Rymkiewiczu, żeby przywołać znowu Wencla albo Przemysława Dakowicza, który jest warsztatowo bardzo dobry, ale jednak odtwórczy, takie dobrze zrobione połączenie Słowackiego i Rymkiewicza. Więc na tym tle Rymkiewicz jest tym nurtem żywym, nie epigońskim, wnoszącym nowe, ważne rzeczy. I robi to z niewątpliwą pasją metafizyczną. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do współczesnej prozy, ale spoza pańskiego mikro-nurtu. Chociaż jest trochę twórców z pogranicza tego nurtu, taki Wit Szostak na przykład.

Tak. Są ciekawe rzeczy w jego dorobku, takie na przykład Wróżenie z wnętrzności, które proponuje wejście w mikroprzestrzeń, w świat osobny, schowany na boku. To jest zgodne z moim poczuciem prowincjonalności w sensie egzystencjalnym – że skupiając się na jakimś mikroświecie, można dotrzeć bardziej w głąb; że prowincja to miejsce, gdzie wszystkiego jest mniej, ale przez to można dokładnie te rzeczy zobaczyć, skupić się na poszczególnych elementach, wybranych postaciach, jednym domu, jednym podwórku, jednym bohaterze. Szostak coś takiego robi.

Przyszło mi na myśl jeszcze jedna nitka interpretacyjna, dla takich utworów, jak Pańskie, Muszyńskiego czy Szostaka. Mianowicie, analogia z Beckettem, uproszczona przestrzeń, wyolbrzymione relacje.

To jest trop ciekawy i, myślę, że nie od rzeczy. Ten cały nurt Beckettowski, ta redukcja rzeczywistości – jest klasyfikowana jako mająca źródło w kulturze. Ale jak się przeczyta na przykład Molloya, czyli wczesnego Becketta – i zestawi go z twórczością pisarzy irlandzkich lat 40. i 50. XX wieku, która jest jakby kolebką prowincjonalności (i to też w tym negatywnym sensie) – to widać wspólny pierwiastek inspiracji krajobrazem, przyrodą. Beckett niby krytykował tę złą prowincjonalność irlandzką, pełną brutalności, dewocji, próbując koncentrować się na jądrze życia, obcinać je z kontekstów, ale tak naprawdę dużo czerpał z prowincjonalnego rezerwuaru w sensie geograficznym, czy społecznym nawet.

Może – idąc w drugą stronę – literatura prowincjonalna, która intuicyjnie wydaje się być zrodzona z natury, jest jednak w dużym stopniu tworem kultury? Z tą nostalgią u swojego źródła. Jeśli się Pan z tym zgodzi, to trochę wyjaśni mi Pan swoją dobrze rozumianą prowincjonalność literacką z jednej strony, z drugiej zaś zainteresowanie pisarzami wybitnie erudycyjnymi. Mam tu na myśli na przykład Lema. Ale też autorów, których Pan tłumaczy: Lovercrafta, Machena. Jak Pana tożsamość godzi Lema ze Skoruniem?

Do końca nie wiem, jak to wytłumaczyć, nie umiem odtworzyć drogi intelektualno-duchowej, która mnie w to miejsce zaprowadziła, to znaczy od Lema do Skorunia. Bo droga od Lema do Lovercrafta nie jest już zbyt daleka, oni są jednak mocno podobni, w swojej mizantropii chociażby.

Ale może od Lema do Skorunia czy do irlandzkich pisarzy prowincjonalnych też nie jest daleko? Może to stoi obok siebie, z jednej strony zainteresowanie wiedzą cywilizacji, z drugiej zakorzenienie w lokalności, w krajobrazach, w atmosferze miejsc, budynków. Może to jest bardziej naturalne połączenie niż nam się wydaje?

Ktoś mnie kiedyś pytał na spotkaniu w Gdyni, co ma wspólnego Lem ze Skoruniem. Przyszła mi wtedy do głowy taka odpowiedź: pewnie ojciec Skorunia czytał Lema. Tak, on mógł go czytać. Mówię to zupełnie poważne, w kategoriach prawdopodobieństwa. Bo w latach PRL-u Lem był bardzo popularny w kręgach, które nazywano wtedy inteligencją techniczną, w środowiskach inżynierów, fizyków, matematyków. Lem był często ich jedynym pisarzem; jeśli kogoś czytali, to właśnie Lema.

Natomiast na pytanie, jak to się łączy w mojej głowie, nie umiem odpowiedzieć. Musielibyśmy pogadać za 10-15 lat, bo mogą tu się zdarzyć jeszcze różne zakręty, których nie potrafię przewidzieć. Zobaczymy co z tego wyjdzie, czy się znajdzie jakaś ciekawa przestrzeń między bardzo szerokim spojrzeniem, powiedzmy, ogólnocywilizacyjnym a lokalnością.

A u Lema jest jakakolwiek prowincjonalność?

No, jest wspomnienie Lwowa, także bardzo nostalgiczne. Ostatnio powstała książka Agnieszki Gajewskiej pokazująca dość przekonująco, że obrany przez Lema kierunek literatury fantastycznej wywodzi się z jego traumy lwowskiego Żyda ocalonego z Holocaustu. Trudno to nazwać elementem prowincjonalnym, ale jest tu jakaś jednostkowość doświadczenia, pewna lokalność przeżycia.

Cofnijmy się trochę w głąb historii literatury. Znane jest Pana zamiłowanie do tradycyjnej literatury fantastycznej, do powieści gotyckiej. Czy jest coś z innych nurtów, z tego lub wcześniejszych okresów, co czyta Pan szczególnie chętnie? Gdy się ogląda Pana profil w serwisie culture.pl, to wśród pisarzy do Pana podobnych – nie wiem według jakiego algorytmu to się tworzy – obok Andrzeja Muszyńskiego, Wiesława Myśliwskiego czy Andrzeja Stasiuka – są również Maria Dąbrowska i Władysław Reymont. Bardzo chciałbym wiedzieć, co łączy Macieja Płazę z Marią Dąbrowską?

Ha, ha. Naprawdę nie mam pojęcia. Noce i dnie są rzeczywiście powieścią prowincjonalną, ale ten sposób patrzenia na prowincję jest mi raczej obcy. A Reymont? Chłopów czytałem pierwszy i jedyny raz na studiach – nie jestem w stanie nic na temat tej powieści powiedzieć.

Ale to nie tak, że programowo unikam kanonu. Może to się Panu wydać dziwne, ale jestem – co prawda z istotnymi zastrzeżeniami – miłośnikiem Zygmunta Krasińskiego. Uwielbiam jego korespondencję, postać Krasińskiego, która się z jego listów wyłania. Myślę zresztą, że ta biografia pisarza zbudowana w listach – jest jego największym arcydziełem. Bardzo cenię też Nie-Boską komedię. To dla mnie chyba najważniejszy utwór polskiego romantyzmu, może nie w sensie czysto literackim, ale myślowo, z zawartą tam koncepcją uniwersalności czy patriotyzmu. Wydaje mi się to bardzo przenikliwe i wizjonerskie. Lubię też wczesne utwory Krasińskiego, te gotyckie, jak Agaj-Han, zapomniany trochę utwór, ale świetny – tak dobrą prozę gotycką z dużą dozą poetyckości trudno znaleźć gdzieś indziej w polskiej literaturze. Przypominałem sobie te utwory, zabierając się do tłumaczenia Lovercrafta.

Ale wiadomo też, że Krasiński się dość szybko spalił jako pisarz. Może tych listów za dużo pisał, po kilkanaście dziennie – no, ale one są czymś wspaniałym. Spotyka się w nich całe mnóstwo języków, na przykład listy do Delfiny Potockiej są zupełnie inne niż te do Adama Sołtana, można odnieść wrażenie, że pisało je kilka różnych osób. Jakby kilku ludzi w nim siedziało, kilka umysłowości, które sobie wedle potrzeb włączał i wyłączał. Bardzo specyficzny geniusz. Listy Krasińskiego do Potockiej to też chyba najwspanialsza literatura miłosna w literaturze polskiej. A gdy się weźmie pod uwagę, że on ich właściwie nie redagował, pisał od ręki – to tym bardziej docenia się talent i kunszt.

W tamtych czasach epistolografia była na znacznie wyższym poziomie niż dzisiaj.

Wtedy w ogóle ludzie umieli więcej z rzeczy praktycznych. Uczyli się rysować, uczyli się muzyki. Wiadomo, że to był tylko niewielki odsetek ludzi, szlachta i zamożne mieszczaństwo. Ale wszyscy ci, co chodzili do szkół, umieli te rzeczy. Znali po kilka języków. A nie na przykład pół angielskiego, jak się dzisiaj zwykle zdarza.

Wróćmy do romantyzmu. Mickiewicz czy Słowacki?

Słowackiego zawsze bardzo ceniłem. Na przykład jego późne dramaty, chociaż jest w nich już jednak dużo obłędu, szału. No i Król-Duch, o którym Krasiński po lekturze pierwszej części powiedział, że o ile wcześniej rozumiał Słowackiego, to teraz właśnie przestał i zastanawia się, kto zwariował, czy on, Krasiński, czy autor Króla-Ducha. Jest to owoc jakiegoś szaleństwa. Ale osobiście uważam, że do czasu Leśmiana nie było w polskiej poezji piękniejszego utworu.

A co Pana nudzi jeśli chodzi o polski kanon?

Cała XIX-wieczna polska powieść. Prus, Kraszewski, nie mówiąc o Sienkiewiczu. Czytałem to wszystko bez szybszego bicia serca, raczej ze znudzeniem. Od romantyzmu nie porusza mnie właściwie nic aż po Leśmiana, który jest w ogóle moim ulubionym poetą, no może razem z Miłoszem. Wśród dzieł Leśmiana szczególnie cenię tłumaczenia Poego, to są naprawdę arcydzieła literatury polskiej. Obok Leśmiana także Schulz, którego przez długi czas nie czytałem, sięgnąłem po niego niedawno po wielu latach – i aż się zdziwiłem, bo on siedział we mnie przez cały ten czas.

W przewidywaniu dłuższego wątku Schulzowskiego ogłosiliśmy przerwę. Przy kontuarze „Świetlicy” zamówiliśmy kawy i herbaty, które niebawem przyniosła nam do stolika ładna dziewczyna. Ludzi wokół przybyło, większość miejsc była pozajmowana. Obok nas przeczłapała para trochę zapuszczonych, choć sympatycznie i poczciwie wyglądających staruszków; pani rugała pana podniesionym głosem i różnymi nieparlamentarnymi słowy. W sposób trochę magiczny otworzył się na powrót wątek Schulzowski.

Żeby jeszcze pociągnąć wątek Schulza. Poczyniłem kiedyś taką obserwację, że atmosfera jego utworów pasuje szczególnie do małych prowincjonalnych miasteczek. Myślę tu na przykład o Biłgoraju, który ma związki z Schulzem na iluś poziomach, przez swoją żydowskość czy wschodniość. Ale pasuje on nie tylko do tego regionu. Wszystkie miejsca trochę zaniedbane, wszystkie niewykorzystane parcele, nieuporządkowana zieleń anektująca wolny teren – to jest, mam wrażenie, bardzo Schulzowskie.

Jak w opowiadaniu o Tłui [opowiadaniu Sierpień – przyp. red.]. Rzeczywiście, u Schulza są bardzo obecne, choć niby na drugim planie: wyłażące zewsząd zaniedbanie, zniszczenie – jak te parcele, o których Pan wspomniał. Mityczność, ojciec, księga – istnieje pewien zestaw klisz przywoływanych w związku z Schulzem. A ta aura zapyziałości, niedbałości, która czasem przechodzi niezauważona, jest może nawet ważniejsza; w każdym razie ona mnie zawsze w jego utworach urzekała. Na mnie w ogóle poczucie zaniedbania, opuszczenia, podniszczenia,  silnie działa w sensie estetycznym. Jest w nim jakaś melancholia, która mnie fascynuje.

U Schulza to zaniedbanie często dotyczy przyrody, naturalnych sił, które się krzewią wbrew człowiekowi. A przyroda to jest kolejna kwestia, o którą chciałem Pana zapytać. Jaki stosunek do przyrody można zaobserwować na dzisiejszej prowincji?

Na pewno praktyczny. Dobrze widać to w porównaniu ze stosunkiem do przyrody w dużych miastach. Tu są dwie skrajności: albo wyciąć wszystko i zrobić miejsce parkingowe (co się dzieje najczęściej), albo walka o każde drzewo, postawa w duchu Greenpeace. A na wsi jest to bardziej wyważone. Bo jeśli jest drzewo chore albo zagraża budynkom, słowem, gdy traci swoją użyteczność – to należy je po prostu wyciąć. To zawsze kwestia zważenia korzyści. Przyroda ma służyć człowiekowi. Ale niekiedy podporządkowuje się ją dość bezceremonialnie, co często przybiera postać ponurą, choćby w przypadku zwierząt.

Przyroda ma służyć w życiu, ale pomagać w pracy. To jest szczególne zagadnienie, gdy rozmawiamy o prowincji. Tradycyjnie są to przecież społeczności zbudowane na wspólnej pracy. Ona stanowiła, a nierzadko stanowi również dzisiaj, oś życia wiejskiego. Czego się możemy nauczyć, co zmienić w naszym stosunku do pracy – przez kontakt z prowincją?

Praca definiuje wiejskość. To się oczywiście mocno zmieniło. Wszystkie te wsie położone wokół miast, kolonizowane przez miasta, które stają się zwykłymi osiedlami…  Ale myślę, że tym bardziej potrzebna jest ta pierwotna definicja: że jeśli ktoś uprawia kawałek ziemi (choćby jako zajęcie uzupełniające) – może powiedzieć o sobie, że mieszka na wsi.

O pracy na roli trudno już mówić tak po prostu. Obrosła ona wielką mitologią, choćby dzięki literaturze chłopskiej właśnie, sam też przyłożyłem do tego ręki w Skoruniu. Starałem się wydobyć jej godność, ale też metafizykę pracy, zwłaszcza fizycznej, to, co się nazywa robotą. Pokazać jej znój, bezwzględność, unurzanie człowieka w ziemi. Tak określona robota ma w sobie coś głęboko metafizycznego, stawia nas twarzą w twarz z nagim człowieczeństwem, z naszą własną materialnością, jak i z materialnością świata, który nas otacza. Ważny jest także rytm pracy fizycznej, jej korelacja z pogodą. To wszystko sprawia, że robota jest czymś głęboko refleksyjnym, umożliwia myślenie o człowieczeństwie. Lecz właściwie umożliwia tym, którzy już tej pracy nie wykonują; bo z jej wnętrza patrzy się zupełnie inaczej; raczej nie dostrzega się tej metafizyczności, godności, piękna – tylko trud i znój. To jest więc nasz luksus jako mieszczuchów, że możemy w ten sposób o robocie pisać.

Może to też jest przewaga mieszczuchów przemieniających się w prowincjuszy? Że mając tę świadomość, można z premedytacją wracać do pracy fizycznej i pamiętać o jej wzniosłym wymiarze, nawet w trudzie i znoju.

To na pewno jest oczyszczające.  Z drugiej strony może trudno się mieszczuchom do tego zmusić (nawet jeśli mają ciągoty do prowincji). Nasze ciało, funkcjonując w trybie miejskim, rozleniwia się. Przyzwyczajamy się do tego, że nasza praca jest lekka, bezpieczna, że nie wieje. I ciężko do tego wrócić. Gdy myślę dzisiaj, że miałbym przez parę tygodni pracować w sadzie, trochę mnie to przeraża; chociaż mam ochotę spróbować.

Tak, jest w tej fizycznej robocie coś wzniosłego. Zresztą, gdy spotykam ludzi wykonujących taką pracę, odczuwam pewien wstyd, że sam właściwie nic konkretnego nie robię; zaraz oczywiście sobie tłumaczę, że to są inne prace, inne światy– ale potrzeba takiego tłumaczenia sobie też chyba o czymś świadczy.

Na początku grudnia [2016 r. – przyp. red.] z ekipą telewizyjną kręciliśmy dla TVN24 odcinek programu Xięgarnia o Skoruniu. Pojechaliśmy w okolice Sandomierza do mojego kuzyna, który ma tam sad. Chodziliśmy po tym sadzie, ktoś z ekipy się zainteresował drzewami, pytał kuzyna, jak się szczepi jabłonki, takie różne ogrodnicze sprawy. A ja wtedy poczułem, że nie jestem ani w jednym świecie, ani w drugim. Pomyślałem, że jestem zupełnie inny niż mieszczuch, który być może pierwszy raz w życiu jest w sadzie; ale czułem się też już całkiem inny, niż mój kuzyn. Z jednej strony wykorzeniony, z drugiej niewkorzeniony gdzie indziej.

Poza pracą jest na wsi także wolny czas. W niedzielę, w święta czy zimową porą. Czas, w którym dawniej powstawały dzieła kultury ludowej. Czy nadal powstają? Czy w ich miejsce wszedł już  telewizor.

Raczej telewizor. Kiedyś, nie tak dawno temu, w tym telewizorze było disco-polo, ale teraz mamy już taki poziom utelewizyjnienia czy zinternetyzowania wsi, że cała oferta popkultury i tak jest na wyciągnięcie ręki. Nawet nie jest potrzebne disco-polo jako hybryda między nowoczesną kulturą popularną a kulturą ludową.

Czy to oznacza, że odtworzenie wspólnot wiejskich z ich wymiarem kulturowym będzie możliwe dopiero, gdy wyrzucimy telewizory?

Obawiam się, że ta idea, o której Pan myśli, to znaczy odtworzenie jakiś wspólnot na prowincji – ona się może udać tylko wyspowo. Bo całościowo to się chyba jednak nie odrodzi.

Mimo, że mamy – jak już stwierdziliśmy – renesans powieści wiejskiej. Porozmawiajmy więc jeszcze chwilę o tym, co już się odrodziło. O literaturze prowincjonalnej. Zauważyłem, że ze szczególnym upodobaniem porównuje się Pana do Wiesława Myśliwskiego i  Tadeusza Nowaka. A ja sobie myślę, po lekturze Skorunia, że nie jest to wcale bardzo podobne. Prędzej widziałbym pokrewieństwo ze Stanisławem Czernikiem, pisarzem wywodzącym się nota bene z Opatowa, a zwłaszcza z jedną jego powieścią, Ręką. Jak Pan myśli?

Zapomniałem już trochę szczegółów fabularnych tej książki, ale pamiętam jej atmosferę, ogólne wrażenie. Czytałem ją kilka lat temu i bardzo mi się podobała, to dobra powieść. I pewnie gdzieś się do Skorunia przedostała.

Innym, jeszcze mniej oczywistym pokrewieństwem może być wczesna twórczość Leopolda Buczkowskiego, z Wertepami na czele. Jest tam specyficzny sposób pisania o prowincji, w którym dostrzegam pewną czułość. Ale jednocześnie rzeczywistość wiejską traktuje Buczkowski dość bezwzględnie, jako rzeczywistość bardzo trudną, okrutną, mroczna. I opisuje przy pomocy odpowiedniego języka, migotliwego, impresyjnego, z dalekimi echami Młodej Polski, z elementami ekspresjonizmu polskiego typu Kaden-Bandrowski. Zresztą podobnie jest w późniejszym i bardziej znanym Czarnym potoku, chociaż tam dochodzi oczywiście cała trauma wojenna. Jeszcze późniejszy Buczkowski jest już dla mnie średnio czytelny, za dużo już w nim maniery.

Ale te dwie pierwsze powieści są mi bardzo bliskie i inspirujące. Szkoda, że dzisiaj już nie wznawia się i nie czyta Buczkowskiego.

Mam wrażenie, że to dotyczy nie tylko Buczkowskiego. Myślę wręcz – co mi wielokrotnie przychodziło do głowy w czasie studiów polonistycznych – że jako kolejne pokolenia humanistów omijamy całe wielkie obszary rodzimej literatury, z których moglibyśmy mieć jeszcze wiele pożytku. Bo kto dziś zna takiego choćby Czernika i jego Rękę – tak się złożyło, że my obaj znamy, jeszcze parę osób pewnie. Ale jeśli wśród studentów literatury coś jest czytane przez jedną lub dwie osoby – to w kolejnym pokoleniu nie będzie czytane przez nikogo. I tak się zamykają te całe obszary. A jak nie znają ich studenci polonistyki – to nie znają tym bardziej uczniowie szkół.

Zresztą, co tu mówić o Ręce, skoro Tadeusza Nowaka prawie nikt nie czyta. Większość wydań Nowaka to są wydania jeszcze PRL-owskie. Kiedy i ile razy wznowiono jakąś jego książkę po 1989 roku? Skoro jemu grozi zapomnienie, to co dopiero Czernikowi.

Może to naturalne, zawsze jakoś wyłaniał się przecież ten kanon, coś co zostawało po danej epoce. Obok takiej myśli, mam jednak poczucie, że takie kategoryzowanie literatury, które się dzisiaj robi, przykrajanie jej pod łatwe narracje kulturowe czy ideologiczne, obcina nam sporą grupę utworów, które się w tych narracjach nie mieszczą.

Gdzieś tam są takie inicjatywy, jak „Ha!art”, który kilkanaście lat temu odkrył Mariana Pankowskiego, wcześniej pisarza kompletnie zapomnianego. Pankowski zdążył jeszcze przeżyć mały renesans swojej twórczości. Dobrze, że się takie rzeczy dzieją.

Można tu przywołać także wydawnictwo Czarne, które przypomniało Zygmunta Haupta.

I to jest zadanie – mówię zupełnie poważnie – pisarzy, żeby przypominać swoich poprzedników. Pisarze różnych pokoleń mają, jak sądzę, wobec siebie różne powinności. Pisarze starsi powinni pomagać młodszym, mieć gotowość, otwartość, aby być ich mentorami, ale też protektorami, pomagać im zaistnieć. A pisarze młodsi z kolei powinni się odwdzięczać, może niekoniecznie bezpośrednio tym, którzy ich wypromowali, ale w sensie pokoleniowym powinni się odwdzięczać poprzednikom, odkrywając tych spośród nich, którym grozi zapomnienie. Tak jak byłoak z Hauptem, Pankowskim. Podobnie ktoś powinien wskrzesić Nowaka czy Czernika.

Może to też jest w jakimś stopniu rola pism, które ją słabo wypełniają. Trochę wrzucam tu kamyczek do własnego ogródka. Bo jest przecież sporo gazet traktujących częściowo (albo nieraz wyłącznie) o książkach, o czytaniu – ale tam są raczej inne treści.

Rzeczywiście, nie ma chyba takiego nurtu wspominania pisarzy dawnych, którzy już są na krawędzi zapomnienia, albo już poza tą krawędzią – a których warto odkryć. To są przypadki odosobnione, czasem ktoś o kimś zapomnianym napisze, kogoś przywróci pamięci – ale wybiórczo, wyspowo – a brakuje takiego zwyczaju, tradycji.

Może to jest też kwestia mody w krytyce literackiej, która chętniej szuka dziś na przykład młodych zdolnych (co też oczywiście warto robić), zamiast odkopywać talenty przeszłości. Zresztą ciekawi mnie bardzo, co Pan myśli – jako autor, o którym pisano wiele – o tych modach w krytyce literackiej. I o tym całym światku okołoliterackim w ogóle?

Ja jestem stosunkowo niewrażliwy na wiele przygód, które mogły mi się przytrafić w związku z debiutem i pewnym powodzeniem tego debiutu. Wynika to może stąd, że w literaturze funkcjonuję już od dziesięciu lat, od wydania książki doktorskiej w 2006 roku. Potem zaistniałem jako tłumacz. A teraz jako pisarz. To są dziedziny jakoś sobie pokrewne, ale jednak inne, przede wszystkim jeśli chodzi o społeczne funkcjonowanie tych trzech ról. Rola pisarza daje najwięcej przyjemności i profitów, nazwijmy to, próżnościowo-prestiżowych. I finansowych, jak komuś się powiedzie. Ale jest też rolą najbardziej ryzykowną, czuje się w niej największą presję z zewnątrz. Autor jest poddawany swego rodzaju naciskom krytyki, może paść ofiarą ataków, jeśli się czymś narazi.

Więc z jednej strony to są dla mnie sprawy nienowe, bo rynek wydawniczo-literacki zdążyłem już poznać wcześniej. Jednocześnie trochę zaskakujące wydało mi się to, że tak szybko po zaistnieniu pisarz (w trzeciej z ról)jest wmontowywany w jakąś większą całość. Pojawia się pierwsza „fundująca” recenzja, która ustawia następne. W moim przypadku takim punktem odniesienia, dla kolejnych krytyków, recenzją „fundującą” był artykuł Justyny Sobolewskiej w „Polityce”, w październiku 2015 roku, w którym autorka stworzyła swego rodzaju mapę nowego polskiego realizmu magicznego – i wszystko już poszło tym torem. Pytania o realizm magiczny słyszę do tej pory na spotkaniach autorskich. Osobiście nie uważam się za pisarza z nurtu realizmu magicznego, choć oczywiście, krytyk ma prawo do własnych odzytań i autor ma tu niewiele do gadania. Tak czy owak szybko zostaje wytyczona koleina do dalszych interpretacji. Z tym muszę się jakoś borykać, wziąć to pod uwagę. I to też jakoś ustawia późniejszy proces twórczy.

W takim razie, jak recepcja Skorunia wpłynie na Pana dalsze pisarskie plany i pomysły?

Ja od lat noszę w głowie kilka pomysłów na powieści. I Skoruń wcale nie był wśród nich pierwszy, są znacznie starsze. Skorunia wymyśliłem sobie trochę jako książkę na start, na rozpisanie się. Przepchnął się po prostu łokciami na pierwsze miejsce i wyszedł pierwszy. Dlatego to, co się wokół mojego debiutu wydarzyło, stosunkowo mało na mnie podziałało – ponieważ i tak miałem w planach te inne pomysły książkowe zrealizować. Z drugiej strony nie mogę założyć, że pisząc te książki, nie będę, pamiętał, co o Skoruniu mówiono, jak został odczytany.

Wspomnieliśmy o powinnościach pisarza. Na koniec więc pytanie: jakim pisarzem chce Pan być? Czy bliższy jest Panu wzorzec pisarza zaangażowanego (jak, powiedzmy, Żeromski), czy pisarza indywidualisty (jak, dajmy na to, Hłasko)?

Trudno mi bez pewnej rezerwy mówić o powinnościach pisarza, bo zawsze w takich razach włącza mi się czujnik alarmowy, to znaczy wspomnienie socrealizmu, który jednak mocno tę kwestię skaził .

Ale – mimo tych zastrzeżeń – jednak opowiadałbym się za modelem Żeromskiego, a może lepiej za modelem Conrad-Żeromski; specjalnie dodałem tego Conrada, żeby nie ograniczać powinności pisarskich do kwestii społecznych, ale żeby zawierały one także materię egzystencjalną, metafizyczną, moralną. A więc tak, jestem za pisarstwem zaangażowanym, ale właśnie w takim rozumieniu. Takie pisarstwo ma, w moim przekonaniu, największą istotność społeczno-kulturową, największą doniosłość.

A ja jestem za literaturą doniosłą i literaturą odpowiedzialną.

Czytelnia

czytelnia1

czytelnia7

Dla Boba Dylana przełomowy był moment odkrycia piosenki folk. „Zanurzył się w tym po czubek głowy i to go ukształtowało. To jest pewna tradycja opowieści, która mówi o rzeczach ważnych. Opowieści przede wszystkim o złym losie, który dotyka ludzi. O doświadczeniach głęboko egzystencjalnych”.

O piosence folk, o Dylanie i jego Noblu („Powtarzam od 13 października, że gdy Dylan dostał Nobla, to był to spóźniony Nobel dla Homera”), o tłumaczeniu piosenek i tłumaczeniu w ogóle („Jak powiedział kiedyś […] profesor Jerzy Jarniewicz: Anglicy mają tylko jednego Szekspira, a my mamy Szekspira Barańczaka, Sity, Słomczyńskiego, Kamińskiego, Ulricha, Paszkowskiego, Gałczyńskiego, Kasprowicza…”), o zniekształcającym podziale na literaturę wysoką i niską („Mam wrażenie, że ten podział […] to wymysł dziewiętnastowieczny, kiedy burżuazja i mieszczaństwo dzięki rewolucji przemysłowej dochrapało się kasy. […] I to dopiero w XIX wieku pojawiły się koncerty, na których publiczność siedziała w ciemności, a artyści występowali w świetle”) – o tym wszystkim opowiada Andrzejowi Dębowskiemu i Idzie Nowak z magazynu „Kontakt” niezastąpiony Filip Łobodziński – bard, tłumacz, dziennikarz.

Tymczasem lada dzień ma ukazać się płyta Nie potrzebna pogodynka, żeby znać kierunek wiatru z 29 piosenkami Dylana w tłumaczeniu Łobodzińskiego i wykonaniu współtworzonego przezeń zespołu dylan.pl. „Jeśli znają Państwo pojęcie coffee-table book, to nasza płyta jest właśnie czymś takim. Podwójną płytą, której zapewne niewiele osób wysłucha od początku do końca. Ale niech służy Państwu niczym album z malarstwem albo gruba antologia poezji. Do sięgania, do zaglądania, do kosztowania po kawałku” – przeczytane na stronie zespołu słowa tylko zaostrzają apetyt.

czytelnia3

„Jest coś dziwacznego w tym, jak zapomniany stał się Gilbert Keith Chesterton. Człowiek uważany w swojej epoce za tytana i podziwiany przez swoich zagorzałych ideowych przeciwników (z których wielu było równocześnie jego przyjaciółmi) jest dziś traktowany w najlepszym wypadku jako ciekawostka. Nawet konserwatyści, zawłaszczając go szerokim gestem dla siebie, zdają się dostrzegać jedynie żarliwego apologetę katolicyzmu i pozostają w niemal zupełnej nieświadomości jego poglądów na historię, politykę, ekonomię, literaturę i stosunki społeczne” – tym mocnym otwarciem rozpoczyna swój znakomity esej o jednym z naszych ulubionych myślicieli Mateusz Tondera, młody krakowski prawnik, muzyk i publicysta. Chesterton okazuje się myślicielem paradoksalnym: zwolennikiem jednocześnie tradycji i rewolucji, przeciwnikiem jednocześnie kapitalizmu i socjalizmu. A oto nasz ulubiony fragment: „Chesterton nieraz przeciwstawiał sobie realne braterstwo ludzi kochających swoje mniejsze i większe ojczyzny dziwnej kaście kosmopolitów, którzy mimo deklaracji o otwartości na wszystkie kultury, rasy i zwyczaje, zwykle czują się dobrze jedynie w towarzystwie podobnych sobie wykorzenionych bogaczy”. Tekst ukazał się na portalu „Jagielloński24”.

czytelnia4

W „Nowych Peryferiach” ruszył parę miesięcy temu cykl artykułów pod hasłem Filozofia rolnictwa. Już pierwszy tekst – recenzja głośnej pracy New Peasantries holenderskiego socjologa Jana Douwe van der Ploega – to prawdziwa bomba, a dla osób zainteresowanych wsią – lektura konieczna. Recenzentka, socjolożka Aleksandra Bilewicz (określająca samą siebie słowami: „Trochę postępowa, trochę konserwatywna”), zręcznie strzeszcza główne tezy omawianej książki, zwracając uwagę tak na jej mocne, jak i na słabsze strony.

„Chociaż globalny kapitalizm uderzył w tradycyjne społeczności chłopskie, zdaniem van der Ploega możemy obserwować obecnie proces repezantyzacji [sic!] – okazało się bowiem, że to właśnie chłopski sposób gospodarowania jest odporny na kryzysy i pozwala na względną niezależność wobec zmiennych wymagań rynku”. W klasyfikacji autora New Peasantries gospodarstwa „chłopskie” różnią się od „przedsiębiorczych” („farmerskich”) i „kapitalistycznych” innym stosunkiem do przyrody, do czasu i do rynku. „Takie ujęcie [to znaczy nie tylko z punktu widzenia tymczasowej „wydajności”, lecz także odporności na kryzysy w długiej skali] przydałoby się wielu analitykom, którzy przypisują chłopskie przywiązanie do ziemi i konserwatyzm irracjonalnym wyobrażeniom czy emocjonalnemu niedostosowaniu do zmieniającej się rzeczywistości. Tymczasem cechy te czy zachowania należałoby przypisać raczej – owszem, kulturowo ugruntowanej – obliczonej na długie trwanie strategii gospodarowania zasobami i relacji z otoczeniem, ostatecznie, jak pokazuje autor [na przykładzie badanych na przeciągu niemal 30 lat wybranych społeczności w Peru, we Włoszech i w Holandii], skutecznej i adaptacyjnej. To właśnie chłopi, niekoniecznie posługując się innowacyjnymi technologiami, tworzą gospodarkę zrównoważoną, opartą na przetwarzaniu własnych zasobów i poszanowaniu środowiska” – pisze Bilewicz. Chłopi górą!

czytelnia5

„Przyszedł od strony tekstu, a nie muzyki, rytmu” – to jeszcze z wywiadu z Filipem Łobodzińskim, o Bobie Dylanie oczywiście. Ale wypowiedź Dylana na temat muzyki innego barda – zmarłego niedawno Leonarda Cohena – pokazuje, jak duże znaczenie tak pierwszy, jak i drugi przywiązywali jednak do melodii: „Gdy ludzie mówią o Leonardzie, zapominają o jego melodiach, które dla mnie są, obok tekstów, jego największym osiągnięciem. Nawet kontrapunkt, który dodaje każdej jego piosence niebiańskiego charakteru i melodyjności. Na ile wiem, nikt we współczesnej muzyce nie zbliża się do niego pod tym względem. Nawet w najprostszej piosence, jak The Law, która zbudowana jest na dwóch podstawowych akordach, są linie kontrapunktu, które są zasadnicze i każdy, kto myślałby o zrobieniu tej piosenki i kochał jej słowa, musiałby zbudować ją wokół linii kontrapunktu. Jego dar czy geniusz polega na jego łączności z muzyką sfer. W piosence Sisters of Mercy, na przykład, wersy należą do czterech głównych linii, które zmieniają się i poruszają w dających się przewidzieć interwałach […], ale melodii nie da się przewidzieć. Piosenka po prostu przychodzi i stwierdza fakt. I później wszystko może się wydarzyć – i się wydarza, a Leonard pozwala, by się wydarzało. Jego ton nie zna wyniosłości ani szyderstwa. On jest twardo stąpającym po ziemi kochankiem, który nie uznaje odmowy. Leonard jest zawsze ponad wszystkim. Sisters of Mercy to, wers po wersie, cztery główne linie, w doskonałym metrum, bez refrenu, drżące z napięcia. Pierwsza linia zaczyna się w kluczu minorowym. Druga idzie od minorowego do majorowego, i wznosi się, i zmienia pod względem melodii i wariacji. Trzecia linia wznosi się jeszcze wyżej – jakby na wyższy stopień – a potem czwarta linia wraca do początku. To jest zdradziecko nietypowy schemat muzyczny, czy ze słowami, czy bez. Ale jest tak subtelny, że słuchacz nie zdaje sobie sprawy, że został właśnie zabrany w muzyczną podróż, i wyrzucony gdzieś po drodze, ze słowami, czy bez”.

Nie jesteśmy pewni, czy dobrze tłumaczymy muzyczne terminy, ale nie możemy się oprzeć temu typowo dylanowskiemu monologowi – w tym przypadku o muzyce kolegi po fachu. A to tylko mały fragment długiego, fascynującego artykułu o Leonardzie Cohenie, który ukazał się w „New Yorkerze” tuż przed jego śmiercią – autorstwa nie Dylana co prawda, ale z wypowiedziami jego i wielu innych. Nie umknęło naszej uwadze, że artykuł ten początkowo nosił tytuł How the Lights Gets In, który następnie – po ukazaniu się ostatniej płyty Cohena – został zmieniony przez redakcję na Leonard Cohen Makes It Darker. Czyż nie w tym napięciu między światłem i ciemnością toczyło się życie zmarłego właśnie wielkiego muzyka? Zainteresowanych jego postacią zachęcamy też do lektury szkicu Kapłan Boga autorstwa Andrzeja Wysockiego z tego numeru „Sumy”.

czytelnia6

„Wydaje mi się, że jedną z przyczyn wzrostu nastrojów konserwatywnych w obecnej Polsce, ale także Europie Zachodniej, jest zapotrzebowanie na elitę, która nie składa się z przedstawicieli bohemy i innych królów życia, lecz ludzi posiadających – niezależnie od poglądów – w swojej osobowości pewien rys ascetyczny” – dla tego choćby zdania warto przeczytać, jak zawsze gęsty od prowokujących przemyśleń, artykuł Łukasza Maślanki pt. Elity i masowa edukacja. Receptą na zatracenie elitotwórczej roli uniwersytetu w dobie masowej edukacji jest według Maślanki model francuski, gdzie równolegle do masowych uniwersytetów istnieją elitarne grandes écoles. Artykuł stanowi część numeru „Teologii Politycznej Co Tydzień” pod hasłem Na co nam uniwersytet, w którym znajdziemy także sławny już esej Mateusza Matyszkowicza Śmierć rycerza na uniwersytecie oraz „poradnik” Leopolda Tyrmanda Jak przejść przez uniwersytet, nie straciwszy wiary w życie.

Tematowi uniwersytetu poświęcona jest także 45. teka krakowskich „Pressji” Inny uniwersytet jest możliwy. Autorzy „Pressji” również pochylają się nad problemem kształcenia elit, proponując dla odmiany system kolegialny. Dodatkowo część artykułów – w tym jeden autorstwa naszego redaktora – dotyka kwestii miejsca chrześcijańskiego rozumienia racjonalności w edukacji wyższej i nauce. Tym, którzy szukają nie tylko idei, lecz także konkretnych rozwiązań praktycznych, polecamy tekst Marcina Kędzierskiego, stanowiący zarys projektu reformy edukacji przygotowanego przez zespół, „w którego skład weszły 24 osoby – kobiety i mężczyźni; przedstawiciele nauk humanistycznych, społecznych, przyrodniczych i technicznych; pochodzący z różnych ośrodków akademickich w Polsce i za granicą; profesorowie i młodzi pracownicy nauki; reprezentanci zarówno środowiska akademickiego, jak i środowisk społecznych oraz biznesowych; wreszcie, osoby reprezentujące poglądy bliskie Prawicy RP, jak i partii Razem”.

czytelnia7

„Kilka innych powieści [Dickensa] znałem dzięki temu, że mi je czytano – po lunchu, w siódmej klasie, w mojej nowojorskiej prywatnej szkole. Niektórzy opierali głowę o biórko i spali – nikt im nie przeszkadzał. Reszta słuchała. Nasza wychowawczyni, piegowata i siwa kobieta o imieniu Ruth K. Landis, czytała swoim miarowym, cukierkowym głosem najpierw Olivera Twista, a potem Wielkie nadzieje. W momentach kulminacji emocji Miss Landis miała oczy pełne łez, ale nikt z niej szydził. Był to uroczy wstęp do szkolnego popołudnia”.

Potem jednak autor tych słów, David Denby z „New Yorkera”, porzucił Dickensa na pół wieku. Gdy nieśmiało sięgnął znów po jego powieści, odkrył w nich niezrównane poczucie humoru, baśniowość (dowiadujemy się przy okazji, że Dickens przyjaźnił się z Andersenem, który wpadł z wizytą w 1857 i nie chciał wyjechać przez pięć tygodni), miłość do ludzi kryjącą się pod płaszczem ironii, wreszcie groteskowy turpizm – sympatię do zapuszczonych ogrodów, rozpadających się domów, śmierdzących wnętrz – których współczesny realizm może pozazdrościć. Odkrył też na nowo Dickensowską radość pisania, która przekłada się na radość czytania jego powieści.

I wreszcie na koniec autor przekonuje się, że Dickens „działał w innym systemie moralnym. Dla niego cnotami były lojalność, przyzwoitość, współodczuwanie, szczerość – nie autentyczność, pasja miłosna, samospełnienie, wyczyn”.

A jeśli komuś mało rozważań o Dickensie – strona „Chesterton Polska” właśnie „uwolniła” e-book z polskim tłumaczeniem biografii literackiej Dickensa pióra naszego ulubionego G. K. Chestertona.

 

Humory

Jaskółka finansowej wiosny (z życia redakcji)

Wniosek jednego z kolegów, by w związku z rocznicą śmierci Andrzeja Bursy przypomnieć jego wiersz Sobota ze znanym zdaniem „mam w d***e małe miasteczka” spotkał się z protestem prawie całej Redakcji i natychmiastowym wykluczeniem wnioskodawcy z Komitetu. Wtedy zabrała głos Magda i – cała we łzach – oznajmiła, że cieszy się, iż „dożyła chwili, gdy etos Redakcji obliguje prawie wszystkich członków do opowiedzenia się po stronie prowincji, a przeciw tym, którzy wykorzystują poezję biednych poetów wyklętych do walenia w prowincję”. Wszyscy zdębieli na dźwięk słowa „etos”, które nigdy wcześniej na spotkaniach Komitetu nie padło, a i teraz natychmiast zostało wykreślone ze stenogramu. Na szczęście Wiktor z działu Kultura uratował atmosferę, mówiąc, że „nie chodzi o jakieś tam etosy, ale o sprawy większej, finansowej wagi”. Prawdą jest, że już wiele sesji temu ten sam Wiktor, wówczas jeszcze pracujący w dziale Reklama, połączonym następnie z działem Kultura, przekonująco argumentował, iż „pieniądze naprawdę leżą, jak to się czasem mówi, na ulicy, jednak nie ulicy wielkiego miasta, a ulicy małego miasteczka. Przemysł małomiasteczkowy to ostoja i płuca gospodarki naszej, a dla Redakcji – wymarzone źródło przychodów z reklamy”. Wiktor nie musiał drugi raz powtarzać tych samych argumentów, bo grały nam przecież jeszcze w uszach tamte pamiętna słowa („ostoja i płuca gospodarki naszej…”). Powiedział więc tylko: „Oczywiście potrzeba czasu, ale przecież po ostatnich artykułach o Biłgoraju i Opocznie przyszedł już na konto Redakcji mail, co prawda po angielsku, co prawda na temat produktów, których reklama na naszych łamach mogłaby okazać się nielegalną – ale jednak mail od przedsiębiorców”. Odnotujmy więc dzielne wystąpienie Witkora jako dowód, że en masse Redakcji obce są wszelkie „etosy”, a ów mail – jako jaskółkę tej wiosny finansowej, której od wielu już sesji z coraz większą pewnością jej rychłego nadejścia oczekujemy.

Komitet Redakcyjny

Rebus

32

Krzyżówka

krzyzowka3

Pionowo
1. Znajdziesz go w mioglobinie. W hemo- też, oczywiście.
2. Kardynał Newman należał.
3. Jan, drukarz z Królewca, Oskar – oszust.
4. W pracy z filologii klasycznej rozważ miast „załącznika”.
5. Babcia Otto Normalverbrauchera, ewentualnie Eriki Mustermann.
6. Znalazła barabolkę ptaszyna, nie za dużą, nie za małą.
7. Dźwięk A.
8. Papuga z krzyżówki.
9. UKSW za PRL-u.
10. Kod PIN level hard.
11. Pił ją Rzecki do śniadania.

Poziomo
1. Królestwo za konia – ale niech najpierw Herkules posprząta.
2. Na drugie miał Czcisław ten tłumacz z Podkarpacia.
3. Przyjaciel Baczki.
4. Taniec Matisse’a i Powrót syna marnotrawnego Rembrandta to tylko wierzchołek góry lodowej!
5. Ponoć coś między singlem a albumem.
6. Autor Traktatu o godności człowieka. Tak, drugi raz.
7. Warsaw Institute of Technology dla rodzimych miłośników skrótów.
8. Chrześnica Kaliny Jędrusik.
9. Wyjdą?
10. Badacz promieniowania ciała doskonale czarnego lub jedna ze stolic europejskich.
11. Piosenka Starego Dobrego Małżeństwa ogólnie, przynajmniej z jednej z płyt.

Hasło

krzyzowka3_haslo

Kto pierwszy rozwiąże krzyżówkę i przyśle hasło na podany w stopce adres mailowy otrzyma nagrodę.

Kronika

lipiec – październik 2016

20 lipca zmarł Włodzimierz Odojewski, pisarz. Autor wielkiej epopei wojennej, Zasypie wszystko, zawieje… – opowiadającej m. in. o bolesnych relacjach polsko-ukraińskich; oraz dużo późniejszej, różnie ocenianej książki o Katyniu (Milczący, niepokonani). Swego czasu patron licznych młodszych pisarzy. Mistrz sennej atmosfery, wspomnieniowej aury, poetyki sentymentu. Wirtuoz tytułu. Jego Wyspa ocalenia stała się kiedyś ważną wakacyjną lekturą autorów tej kroniki.

*

10 sierpnia zmarł w Tokio w wieku prawie 101 lat salezjanin ojciec Michał Moskwa, misjonarz. Od 1937 mieszkał i pracował w Japonii.

*

5 września Polskie Radio Kielce uruchomiło nowy kanał o nazwie Folk Radio. Przez 24 h na dobę gra on polską muzykę ludową, ze szczególnym akcentem na pieśni regionu świętokrzyskiego. Jak piszą inicjatorzy tego pięknego przedsięwzięcia:

qt Od ponad 60 lat, krocząc ścieżkami Oskara Kolberga, Polskie Radio Kielce – archiwizuje ludowe śpiewki, nuty, wiersze i teksty – dowody aktywności i twórczego potencjału regionu. Fonoteka Radia Kielce zawiera jeden z najbogatszych w kraju zbiorów muzyki ludowej, na który składa się ponad 4000 taśm i płyt.

Parafrazując pewnego pisarza z tego samego regionu: Koniec i bomba. Kto nie słucha ten trąba!

*

We wrześniu Maciej Płaza rodem z Sandomierza otrzymał Nagrodę im. Kościelskich i Nagrodę Literacką Gdynia za debiutancki zbiór opowiadań Skoruń, „siedem opowieści o ziemi, rzece i robocie”.

*

Od 20 września do 31 grudnia w Muzeum Narodowym we Wrocławiu czynna jest wystawa Wrocławska Europa prezentująca sztukę tworzoną na Śląsku bądź na Śląsk importowaną w pierwszej połowie XVII wieku. Gwóźdź programu – Uczta u Heroda i ścięcie św. Jana Chrzciciela, arcydzieło śląskiego malarza Bartolomaeusa Strobla sprowadzone z madryckiego Prado.

*

23 września zmarł profesor Andrzej Krzysztof Tarkowski, wybitny embriolog eksperymentalny, przez całą karierę związany z Uniwersytetem Warszawskim. „[…] cały czas czynnie pracował naukowo, choć od kilku lat był na emeryturze. Pamiętam, jak bardzo się cieszył, że dostał, jak sam mówił, swój ostatni grant” – pisał we wspomnieniu w „Gazecie Wyborczej” jego uczeń Jacek Kubiak.

*

„Imitamini quod tractatis” (naśladujcie, co głosicie). To słowa ze święceń kapłańskich, które ponoć lubił powtarzać; na pewno nimi żył. 70 lat temu, dokładnie 26 września 1946 roku zmarł w opinii świętości ksiądz Władysław Korniłowicz, duchowy opiekun Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża i Dzieła Niewidomych w Laskach, duszpasterz inteligencji i ziemiaństwa, wielbiciel św. Tomasza i liturgii, ceniony kierownik duchowy, spowiednik i rekolekcjonista. W Rodowodach niepokornych Bohdana Cywińskiego ukazany jest jako postać-symbol spotkania laickiego pozytywizmu (wyznawanego przez jego ojca, znanego warszawskiego psychiatrę), radykalnej inteligencji laickiej (do której zaliczali się jego bracia) i katolicyzmu:

qt Stary doktor Korniłowicz nie żył od przeszło dwóch lat, gdy w kaplicy w Kuźnicach Władysław odprawiał mszę prymicyjną. Uroczystość ta zgromadziła natomiast wszystkich braci, nie wyłączając zagorzałego ateista – Rafała. Dziwne refleksje musiały rodzić się w ich głowach, podczas gdy Władysław celebrował swą pierwszą mszę. Nie dowiemy się nigdy, czy zdawali sobie wtedy srpawę, że przełamane wyborem życiowym ich brata schematy podziału ideologicznego stają się już coraz mniej aktualne i istotne i że ich braterstwo, przekraczające granice światopoglądowe, nabiera w tym świetle znamion symbolu nowych czasów.

Jeden z patronów „Sumy”.

*

„Dla mnie największym rzeźbiarzem współczesności był Auguste Rodin” – pisał nasz Xawery Dunikowski. Od 8 października 2016 do 15 stycznia 2017 w Kamienicy Szołayskich na Placu Szczepańskim w Krakowie można oglądać wystawę Rodin / Dunikowski. Kobieta w polu widzenia. Łącznie 76 eksponatów, z czego 30 prosto z Musée Rodin w Paryżu.

*

9 października zmarł w wieku 90 lat reżyser Andrzej Wajda. Człowiek-symbol. Twórca epokowych dzieł kina polskiego: Kanału, Człowieka z żelaza, Katynia. Interpretator wielkiej polskiej literatury w Popiołach, Ziemi obiecanej, Pannach z Wilka i Panu Tadeuszu. Posiadacz Orderu Orła Białego i rekordowo długiego biogramu w Wikipedii. Pokolenie, które reprezentował, Krzysztof Teodor Toeplitz opisał kiedyś – w momencie, gdy pokolenie to schodziło już ze sceny historii – następującym dwuwierszem: „A więc zostało nas niewielu/ Inteligentów z Peerelu”. Jednak Wajda chyba nie daje się zamknąć w tej – i wielu innych – prostych kategoriach.

*

13 października literacką Nagrodę Nobla – za stworzenie nowej poetyckiej ekspresji w ramach bogatych tradycji amerykańskiej muzyki śpiewanej – otrzymał Robert Zimmerman, niekiedy zwany także Bobem Dylanem. Odpowiedzialny za kilka einsteinowskich przewrotów w muzyce XX wieku. Autor wielkich piosenek przypisywanych innym twórcom (Knockin’ on Heaven’s Door, All Along The Watchtower) i jemu samemu (Like a Rolling Stones, Mr. Tambourine Man). Znany także ze słynnego wywiadu z reportem “Time Magazine”. Właściciel wyjątkowego głosu (lepszego od Caruso – jak sam twierdzi) i charakterystycznej fryzury (lepszej od Kojaka – to już nasza opinia). Nieodłączny element gitarowych wycieczek w góry.

Z Martą Kwaśnicką, pisarką – o życiu, literaturze i rozeznawaniu duchowym

rozmawia: Marcin Suskiewicz

Spotkaliśmy się w Jamie Michalika przy Floriańskiej. Adres ten zaproponowała moja rozmówczyni, „bo jest zwykle pusto i będzie można spokojnie porozmawiać”. Tam przeprowadzała – mówi mi – swoje wywiady na temat romantyzmu, które ukazywały się potem w „44” i „Pressjach”. Ale oprócz tego, że puste i ciche, jest to też miejsce dość wyjątkowe.

Niesamowite jest w sumie to wnętrze, prawda?

Tak, te wszystkie młodopolskie elementy… Ale to jest tak, jak z całą naszą tradycją – niby wszyscy wiedzą, że to miejsce istnieje, ale prawie nikt, poza wycieczkami, tutaj nie przychodzi.

I nagle pomyślałem, że to zdanie dobrze oddaje sens twórczości Marty Kwaśnickiej. Tam, gdzie chodzą już chyba tylko wycieczki, ona znajduje miejsca wciąż pulsujące aktualnością; w dawnej kulturze, odsyłanej przez wielu do muzeum, widzi treści ponadczasowe, potrafiące dotknąć tzw. współczesnego człowieka do żywego.

Zamówiliśmy kawę i herbatę, Marta zaproponowała, by przejść na ty, męczyłem się trochę z dyktafonem – i rozpoczęliśmy rozmowę.

Do miejsc, w których się uczyliśmy i gdzie nas ukształtowano, zawsze ma się specjalny stosunek […]. Szkołę niesie się w sobie już zawsze jako część własnego DNA”. To fragment twojej książki o królowej Jadwidze, a dokładnie rozdziału o Uniwersytecie Jagiellońskim – uniwersytecie, który Jadwiga współtworzyła, a na którym ty – tych kilka wieków później – studiowałaś. Ale piszesz po prostu: szkoły. I o szkoły, jeśli pozwolisz, chciałbym cię zapytać. A przy okazji ogólnie o środowisko, w którym „cię ukształtowano”.

Wychowałam się na katowickim Giszowcu, ale nie mam śląskiego pochodzenia – moja rodzina jest napływowa. Giszowiec – dzielnica opisana przez Małgorzatę Szejnert w Czarnym ogrodzie – został wybudowany ponad sto lat temu jako nieco utopijne osiedle-ogród dla górników. Potem za PRL-u większą część tego pierwotnego osiedla niestety wyburzono, zachowały się tylko resztki. Ja mieszkałam w zwykłym bloku, a właściwie w dwóch różnych. Wokół mojego pierwszego bloku – w którym mieszkałam chyba do 15. roku życia – stały drzewa, pozostałość Puszczy Pszczyńskiej.

O, jest więc i twój własny kontakt z puszczą! O puszczy, jako ważnej składowej polskiego imaginarium, piszesz w jednym z moich ulubionych esejów twojego autorstwa, W sprawie grzybobrania.

No tak (śmiech). To były wysokie, stare drzewa, dziś na wielu z nich są plakietki „Pomnik przyrody”. Jeśli miałabym określić dokładnie miejsce, w którym „spędziłam dzieciństwo”, to byłby to właśnie ten blok otoczony drzewami. I także tam, na Giszowcu, była moja podstawówka. Zupełnie zwykła, do której chodziłam z kolegami z bloku.

Ale może potem było jakieś niezwykłe liceum?

Nie, też zupełnie zwykłe, ale już w innej dzielnicy Katowic. Kiedy mnie do niego przyjęto, dopiero co straciło imię Nowotki, a w trakcie mojej nauki zyskało imię generała Maczka. W Katowicach nie ma słynnych liceów, takich jak te, które istnieją w Krakowie, Warszawie czy Trójmieście i wokół których tworzą się potem całe wielopokoleniowe środowiska. Pomiędzy katowickimi ogólniakami nie było wielkich różnic. Moje liceum było zatem przeciętne, takie, w którym chodzi o dostarczanie wszystkim uśrednionej, przeciętnej edukacji. Może w tym sensie mogę powiedzieć, że moim udziałem był „typowy polski los”. Większość Polaków ma przecież mieszane pochodzenie, kończyła jakieś prowincjonalne szkoły i potem dopiero ewentualnie trafiała na ważniejsze uniwersytety. Ja też rosłam z takim przekonaniem, że prawdziwe życie zacznie się dopiero na studiach.

Z drugiej strony jest też przecież trochę osób, które swój „złoty okres” miały właśnie liceum – tu przychodzi na myśl książka Madame Libery, o której lubisz wspominać.

Dla mnie na pewno ważniejsze były studia. W liceum było dość nudno, choć muszę przyznać, że miałam dobrą polonistkę. To była zresztą ta sama polonistka, która uczyła Szymona Babuchowskiego, dziś poetę i dziennikarza, oraz Wojciecha Rusinka, krytyka, wice-naczelnego dwutygodnika „ArtPapier”, bo oni skończyli to samo liceum. Pamiętam stamtąd jeszcze matematyka – bardzo sympatycznego, ale jednocześnie dość wymagającego – i budzącą strach fizyczkę. Ale muszę podkreślić, że jako nastolatka możliwość intensywniejszego niż rówieśnicy kontaktu z kulturą miałam także dzięki mamie, która zabierała mnie na wystawy, spektakle i koncerty. Chadzała gdzieś w zasadzie bez przerwy i ja na ogół z nią, a potem już sama.

Wspomniałaś wcześniej, że twoja rodzina „napłynęła” na Śląsk. Skąd?

Ojej, to dość skomplikowany temat. Moja mama dorastała w Olsztynie, tata z kolei w Ostródzie, a poznali się na studiach w Gdańsku. Babcia ze strony mamy urodziła się na terenie dzisiejszej Ukrainy, a dziadek pochodził z Zamojszczyzny, po wojnie trafili na Warmię. Natomiast babcia ze strony taty – która jako jedyna z moich dziadków nadal żyje – pochodzi z pomorskiej inteligencji o korzeniach mieszczańsko-szlacheckich. Dziadek z kolei urodził się w zaścianku pod Białymstokiem i jego rodzina ciągle tam mieszka.

Po liceum pojechałaś na studia do Krakowa.

Wahałam się między Warszawą a Krakowem, a w końcu wybrałam Kraków i Uniwersytet Jagielloński. Zaczęłam od archeologii, ale bardzo szybko straciłam do niej zapał. Postanowiłam wziąć drugi kierunek, filozofię. Skończyłam oba. Tak naprawdę przez wiele lat utrzymywałam się jednak właśnie z archeologii. Najpierw na tak zwanych wykopaliskach ratunkowych przy okazji budowy autostrad, potem w Anglii. Jeszcze później jako magister archeologii zostałam redaktorem działu naukowego na portalu Polskiego Radia.

Z Tomkiem poznaliście się na archeologii, prawda?

Tak, i wzięliśmy ślub wcześnie, zaraz po drugim roku. Dostałam możliwość wyjazdu do Liège na Erasmusa i chcieliśmy pojechać tam razem, już jako małżeństwo.

Ślady twoich pobytów w Liège i Anglii znajdziemy w esejach ze zbioru Krew z mlekiem, więc jest to może dobra okazja, żeby porozmawiać przez chwilę o literaturze. Jeden z twoich „angielskich” szkiców dotyczy Jane Austen i jej książek, w których znajdujesz – wydaje mi się to bardzo oryginalne – elementy etyki cnoty. Te postaci, które angielska pisarka podaje niejako za wzór, potrafią nie tylko rozpoznawać dobro rozumem, ale też konsekwentnie podążać za nim wolą i w ten sposób kształtować w sobie dobre nawyki. Ale ciekawe – i niedzisiejsze – jest już to, że u Austen w ogóle znajdujemy wzory do naśladowania. Czy myślisz, że taka jest rola dobrej literatury: by podsuwać wzorce? W Jadwidze piszesz: „[…] życie jest grą na historię. Tak właśnie literatura walczy o nas i dla nas. Daje nam dobre narracje, abyśmy ich używali zamiast złych. Właśnie po to istnieje”.

Etykę cnoty znajduje u Austen także MacIntyre w Dziedzictwie cnoty, poświęcając sporo miejsca jej książkom. Literatura z pewnością może dostarczać wzorców etycznych. Pisarze potrafią często bardzo wnikliwie dostrzegać i opisywać kłopoty, które w sposób nieunikniony wiążą się z ludzka kondycją, jakieś mechanizmy, których często nie uświadamiamy sobie w pełni, podawać rozwiązania. Z drugiej strony mogą też opisywać miejsca ciemne i złe, ale w taki sposób, że czujemy, iż takie nie powinny być. Literatura nie powinna się natomiast nigdy nicością napawać – gdy jednak właśnie opisuje nicość jako nicość, to może być budująca. Tak jest na przykład u Houellebecqa – tam nie ma dobrych wzorców, dobrych wyborów, ale cała ta literatura jest przesycona strasznym głodem, tęsknotą za czymś innym, niż opisywany przez niego świat.

Ten drugi rodzaj pisania – od strony braku dobra – jest równie potrzebny? Czy może jest tak, że należy, powiedzmy, wybaczyć go Houllebecqowi, ale jeśli ma się choćby mglistą koncepcję dobrego stanu rzeczy, samemu tworzyć literaturę jednoznaczniej pozytywną?

Jest tyle literatur, ile jest pisarskich wrażliwości, a poza tym nas, czytelników bardzo często zachwycają i budują książki, po których byśmy się tego na pierwszy rzut oka nie spodziewali. Dobry pisarz stworzy wielką literaturę z banału lub rozpaczy, a ktoś, kto pisze o pięknych i mądrych rzeczach, może być grafomanem. Każdy z nas jest jakoś wybrakowany i czegoś w sztuce poszukuje. To, co piszemy i co robimy, także nasze wybory czytelnicze są dyktowane właśnie przez nasze „głody”. Dlatego bałabym się podawać jakieś ogólne zasady, których trzeba się trzymać podczas pisania.

Wspominałaś o twojej polonistce z liceum. Miałaś jeszcze jakichś innych ważnych nauczycieli, którzy cię uformowali – może jakichś mistrzów?

Żaden z moich nauczycieli nie stał się moim mistrzem, bo relacja mistrz-uczeń jest jednak wyjątkowa, bardziej intensywna niż zwykłe kontakty profesora ze studentem. Miałam jednak szczęście współpracować z kilkoma wyjątkowymi osobami, które sporo mnie nauczyły. Świetnym przykładem jest promotor mojego doktoratu, profesor muzykologii i zakonnik werbista, ksiądz Piotr Nawrot. Kiedy wracam myślami do naszej współpracy, widzę, jak inspirująca była dla mnie jego postawa życiowa. Ojciec Piotr (tak go nazywają studenci) bardzo dużo w życiu osiągnął – i to własną ciężką pracą, której się nigdy nie bał. Jest badaczem o wielkim dorobku i międzynarodowej renomie. Z jednej strony jest świadomy swojej wartości; potrafi powiedzieć wprost, kiedy coś budzi jego sprzeciw. Ale z drugiej strony kompletnie się ze swoją pozycją nie obnosi, jest pokorny i skromny. Ten brak ostentacji, otwartość i spokój zawsze mi imponowały.

Twój doktorat był na temat dość osobliwy: o muzyce redukcji jezuickich w Ameryce Łacińskiej. Wiem, że wiąże się to z twoim zainteresowaniem jezuitami. Dlaczego akurat jezuici? Dla tercjarza dominikańskiego jest to trudne do pojęcia (śmiech).

Prawdziwa duchowość ignacjańska jest szalenie odważna, stawia na heroizm. Pierwsi jezuici działali trochę jak magma, która jest w stanie przyczepić się do wszystkiego, ale nie po to, żeby się dostosować, tylko by to przepalić. I to jest coś, co wydało mi się bardzo pociągające. Myślę, że św. Ignacy może nas sporo nauczyć także współcześnie. O jezuitach pisałam już moją pracę magisterską – dokładnie o rosyjskim jezuicie Iwanie Gagarinie SJ i jego „niedokończonej dyskusji” z myślicielem prawosławnym Aleksym Chomiakowem. Właściwie to dzięki tej pracy odkryłam jezuitów – i od razu się nimi zakręciłam.

Tak to właśnie ujęła: „zakręciłam się”. I wtedy zdałem sobie sprawę, że pytając o jej ulubiony temat zrobiłem szczelinę w tamie i wkrótce zaleje mnie potok ignacjańskich informacji i przemyśleń. Marta Kwaśnicka to filigranowa osóbka mówiąca z szybkością karabinu maszynowego. Z obawy o miejsce na serwerze tę część rozmowy musieliśmy niestety skrócić.

Doktorat też postanowiłam napisać o nich – o ich redukcjach, czyli słynnych osadach misyjnych w Ameryce Łacińskiej. I wtedy właśnie poznałam ojca Piotra – napisałam do niego, a on, chociaż zwykle przebywa w Boliwii, odpisał i zaproponował mi współpracę.

Ojciec Piotr specjalizuje się w muzyce redukcji jezuickich.

Tak. Zaczęło się od tego, że wysłano go do Ameryki Łacińskiej jako misjonarza. Chciał, zdaje się, do Azji, ale zakon postanowił, że pojedzie właśnie do Ameryki. I tam, na misjach, konkretnie w Boliwii, natrafił na ślady muzyki dawnych redukcji.

Muzyki, która zaginęła.

Było wiadomo ze źródeł pisanych, że w redukcjach kwitło niesamowite życie muzyczne, bo Indianie mieli wielkie zdolności i szybko nauczyli się wykonywać trudną barokową muzykę, stali się wirtuozami. Muzyka z redukcji stała często na wyższym poziomie niż ta w kolonialnych katedrach. Ale rzeczywiście w pewnym momencie zaginęła dla nauki. I dopiero w latach 70. i 80. XX wieku, najpierw w pewnym stopniu za sprawą szwajcarskiego architekta Hansa Rotha, ale przede wszystkim właśnie za sprawą ojca Piotra, została na nowo odkryta. On po prostu zdobył zaufanie Indian i ci zaczęli udostępniać mu rękopisy z zapisem dawnej muzyki – a że miał przygotowanie muzyczne, potrafił docenić ich wartość. Jeździł więc po indiańskich wioskach i zbierał materiały, a z czasem stworzył archiwa muzyczne z tysiącami rękopisów. Zaczął też tę muzykę rekonstruować – bo Indianie co prawda wciąż ją w niektórych wioskach wykonywali, ale już nie z takim rozmachem, jak na początku. Powstał festiwal, na który zjeżdżają wykonawcy z całego świata. Na podstawie swoich odkryć napisał doktorat na Uniwersytecie Katolickim w Waszyngtonie, potem wydał wiele tomów opracowań i partytur z muzyką redukcyjną. Wiele z tych rękopisów ciągle czeka na swoją kolej. Ojciec Piotr to naprawdę niezwykły człowiek, wielokrotnie odznaczany i nagradzany, stypendysta Guggenheima. O jego badaniach pisały np. Washington Post czy Financial Times. W Boliwii ma status ważnej osobistości, a w Polsce jest prawie zupełnie nieznany. Od trzydziestu lat mieszka za granicą, ale jest też wykładowcą Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

O czym dokładnie był twój doktorat?

Był częściowym opracowaniem jednego z redukcyjnych gatunków muzycznych. Na podstawie zachowanych rękopisów rekonstruowałam teksty pieśni. Przy okazji mogłam przyjrzeć się, w jaki sposób nawraca się za pomocą kultury, i to kultury najwyższej klasy. Jezuici szli do Indian, którzy wiedli półkoczownicze życie, i uczyli ich muzyki na poziomie Vivaldiego. Zakonnicy stworzyli całe europejskie miasteczka, z domkami, arkadowymi dziedzińcami, barokowymi kościołami. I Indianie, przyjmując europejską kulturę, przyjmowali też cały przekaz, który się z nią wiąże. Z drugiej strony wnosili własną wrażliwość, więc barok misyjny jest zauważalnie różny od europejskiego – ale to wciąż barok. Właśnie podczas prac nad doktoratem zdałam sobie sprawę, że forma europejskiego życia jest integralnie połączona z treścią duchową, wokół której wyrosła, z Objawieniem. Okazało się też, że nie dało się tej wiary w pełni przekazać, nie przekazując Indianom najpierw zasad panujących w społecznościach osiadłych, na przykład stałości czy nawyku pracy, której efekty, np. plony, nie pojawiają się od razu. Jezuici uczyli też Indian idei własności prywatnej, rzemiosła, sztuki, no a przede wszystkim muzyki. Redukcje jezuickie to była ostra praca w kulturze, która zresztą odniosła zamierzony skutek, bo Indianie przyjęli proponowaną im tożsamość jako własną. Kiedy wypędzono jezuitów z posiadłości hiszpańskich, Indianie nadal uważali kulturę redukcyjną za swoją. Kiedy uciekali przed opresją kolonistów, zabierali ze sobą nuty z okresu jezuickiego, strzegli ich. Temat był naprawdę fascynujący, ale ja mieszkałam wtedy w Warszawie i miałam etat w Polskim Radiu. Pracowałam osiem godzin, a do doktoratu siadałam wieczorami, zmęczona – tak ten doktorat powstawał i to niestety trochę widać.

Jezuici nie wszędzie stosowali tę samą taktykę.

Powiem inaczej: taktyka była podobna, bo zawsze chodziło o działanie poprzez kulturę, tylko realizowano to na różne sposoby. Do Indian jezuici szli z muzyką i nowym modelem życia. Natomiast na przykład w Chinach Towarzystwo musiało postępować inaczej, bo Chińczycy posiadali własną wysoce rozwiniętą kulturę i ta europejska nie była dla nich interesująca. Jezuici stosowali więc to, co dziś nazwalibyśmy inkulturacją: próbowali zaadaptować chrześcijaństwo do chińskiego kontekstu. Na przykład ubierali się tak, jak mnisi buddyjscy i mędrcy konfucjańscy, wyjaśniali chrześcijaństwo w tamtejszych kategoriach, tłumaczyli Pismo święte i teksty liturgiczne na chiński, akceptowali niektóre zwyczaje konfucjańskie, natomiast elity „kokietowali” matematyką i kartografią. Rzym, obawiając się tego, co oni tam wyprawiają i martwiąc się, czy na pewno przekazują niezniekształconą wiarę, z czasem zakazał takich praktyk, co oznaczało likwidację misji w Chinach. Ale dla mnie to, co jezuici tam robili, do pewnego stopnia jest inspirujące – a przynajmniej skłania do zastanowienia się nad tym, co jest istotą chrześcijaństwa, a co tylko zachodnim przyzwyczajeniem, które w nowym kontekście można poświęcić dla skuteczności misyjnej. Na pewno trzeba być tutaj bardzo ostrożnym, ale istnieje także pewne pole manewru. Zresztą Pius XII potem zrehabilitował sporą część jezuickich praktyk w Chinach. Dla mnie najważniejsze jest jednak co innego – czy jezuici, wezwani przez Rzym, zostawią to, w co zainwestowali swoje siły, środki i swoje osobowości. Tu się streszcza dla mnie cały charyzmat jezuitów. Z jednej strony – tak jak cała nowożytność, której są dziećmi – stawiają na indywidualność, ale z drugiej strony – inaczej niż nowożytność – na posłuszeństwo, pokorę. To jest ten kluczowy moment próby: czy czwarty ślub zadziała i na przykład ktoś, kto całą swoją indywidualność zaangażował w daną misję, w duchu posłuszeństwa ją opuści? Ten akcent na posłuszeństwo pozwalał jezuitom utrzymać kierownicę, choć ich właściwym charyzmatem była w zasadzie „jazda bez trzymanki”. Ale to oczywiście nie znaczy, że zawsze jestem po stronie jezuitów. Na przykład w sporze Towarzystwa z Pascalem o kazuistykę bliżej mi do Pascala, chociaż i jego Prowincjałki prezentują rzeczywistość w sposób przerysowany. Takie problemy jak kazuistyka zwykle wynikają ze zdrady pierwotnego charyzmatu: nasi założyciele byli charyzmatyczni, ale my bądźmy realistami, zadomówmy się jakoś w świecie, skodyfikujmy wszystko, także to, co powinno być płynne i wynikać raczej z męstwa, indywidualnego rozeznania duchowego i chrześcijańskiej miłości.

Charyzmat jezuitów bardzo różni się na przykład od tego benedyktynów.

Tak, ale oba rodzaje posługiwania są potrzebne i muszą pozostawać ze sobą w łączności. Potrzebni są ci, którzy „świecą z wysoka” – po to są wspólnoty klauzurowe, opactwa benedyktyńskie, po to było zawsze Święte Oficjum, które strzeże czystości wiary. Ale potrzebni są również harcerze, zwiadowcy, którzy wchodzą w strefy półcienia lub ciemności i tam podejmują starania, by światło zaczęło sięgać dalej. Tę drugą rolę odgrywają w Kościele jezuici, chociaż oczywiście nie tylko. Ale ich przykład jest bardzo ciekawy teraz, gdy potrzeba podejmować dialog z nowoczesnością: znów pojawia się pytanie, na ile można się odkształcić, by nie utracić tożsamości. I konieczność ostrej pracy w kulturze.

Twoje zainteresowanie jezuitami wiąże się z jakimś osobistym kontaktem z tym zgromadzeniem?

Nie, to jest taka miłość typowo platoniczna (śmiech), z lektur, modlitwy. Ale zaowocowała dwiema monografiami.

Twoje prace – magisterska i doktorska – ukazały się jako książki. Ale dopiero Krew z mlekiem nazywasz swoim debiutem.

Debiutem literackim, bo wcześniejsze książki to były typowe prace naukowe. Krew z mlekiem rzeczywiście stanowi ważną cezurę w moim życiu. Wcześniej oczywiście czasami marzyłam, żeby wydać książkę literacką, ale nie traktowałam tych ambicji poważnie. Zawsze mówiłam sobie: trzymajmy się gleby, konkretu. A po ukazaniu się Krwi z mlekiem poczułam, że w jakiejś mierze mogę swoje marzenia zrealizować.

Jest taki szkic, który nie został opublikowany i jest dostępny tylko na twoim blogu, ale wydaje mi się ważny: Własny pokój na Zakrzówku. Oprócz tego, że pięknie opisujesz tam, co widzisz z okna – a znów widzisz drzewa, wśród których tym razem dodatkowo grasują dziki, bażanty, zające – a więc oprócz tego, odwołujesz się także do sentencjonalnego stwierdzenia Virginii Woolf, że warunkiem istnienia kobiecej twórczości literackiej jest „500 funtów rocznego dochodu oraz własny pokój zamykany na klucz”. Przytoczę może dłuższy fragment twojego tekstu:

[…] nie można wznosić się na wyżyny geniuszu, jeśli w żołądku kiszki grają marsza, a myśli zaprząta troska o dach nad głową. Jezuici, którzy stworzyli mityczne redukcje w Ameryce Łacińskiej, doszli do tego samego wniosku: najpierw zatroszczyli się o utrzymanie Indian, zanim zaczęli „ulepszać” ich swoją nauką. Głodny Indianin będzie chciał ukraść, aby przeżyć. Nie zrozumie subtelności etyki Zachodu. Trudniej będzie do niego trafić z Dobrą Nowiną. Bieda zbyt często (nie zawsze) jest matką cynizmu. A zatem najpierw pola uprawne i domy, a potem Ewangelia i sztuka.

I tak samo jest z wielką literaturą, która zawsze przecież rodzi się z jakiegoś zbytku. Czym jest nasza osławiona kultura, jeśli nie dążeniem do tego, co piękne, dobre i smaczne? Te wartości nie rodzą się zaś same. Najpierw musi pojawić się spokój, prywatność i komfort niezapracowywania się na śmierć w celach zarobkowych, a dopiero potem możliwy jest sonet czy symfonia.

A więc twórczość nie jest możliwa bez pewnego minimalnego komfortu życia, stabilności, spokoju. Nie miałaś tych rzeczy na doktoracie. Teraz masz?

W Warszawie spędziliśmy trzy lata, ale w pewnym momencie stwierdziliśmy, że nie chcemy tam dalej mieszkać i wracamy do Krakowa. Tak więc od sześciu lat mieszkamy na Zakrzówku. Jestem w zasadzie typową kurą domową: zajmuję się domem, sprzątam, gotuję, a przy okazji jeszcze do niedawna pracowałam w Polskim Radiu, ale już zdalnie, bez etatu, nie wychodząc z domu.

Byłaś zadowolona z tej zmiany?

Ostatnie sześć krakowskich lat to był chyba najszczęśliwszy okres w moim życiu. Siedziałam w domu, kiedy chciałam, zajmowałam się pracą, i miałam wreszcie trochę czasu na własne pisanie.

A ten własny pokój, o którego znaczeniu piszesz, to musi być rzeczywiście zupełnie oddzielny pokój, „zamykany na klucz”?

W moim przypadku dzielę pokój do pracy z mężem, ale też rzeczywiście często jestem w nim sama. To nie musi być osobny pokój, ale jakiś własny kąt, własna przestrzeń, w której czujemy się bezpiecznie, bo chodzi właśnie o poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji. O brak presji, bo jak się pisze pod presją, to często nie pisze się dobrze. A poza tym literatura karmi się literaturą, więc żeby coś sensownego napisać, to trzeba najpierw dużo przeczytać – no chyba, że jest się kimś absolutnie genialnym, samorodnym poetą, ale nawet samorodni poeci zwykle są bardziej oczytani, niż się wydaje. Więc oprócz czasu na pisanie trzeba mieć czas na czytanie.

Czyli trochę czasu tylko dla siebie i skrawek miejsca tylko dla siebie.

Tak, bez tych dwóch rzeczy trudno o jakąkolwiek twórczość. I chyba przede wszystkim dotyczy to kobiet, bo ten motyw własnego kąta pojawia się właśnie w rozważaniach kobiecych, choćby u wspomnianej Virginii Woolf, u Jane Austen także.

Nie wspomniałaś jeszcze o pracy na uczelni.

Rzeczywiście, po przeprowadzce do Krakowa dostałam pracę na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie, najpierw w Instytucie Historii Sztuki i Kultury, a potem w Instytucie Muzyki Kościelnej, bo to było bardziej zgodne z tematem mojego doktoratu. Ale że nie jestem muzykologiem ani muzykiem, mam tylko podstawowe wykształcenie muzyczne, więc kompletnie nie pasowałam do swojego instytutu. Ludzie tam byli bardzo kochani i chcieli mnie zatrzymać, ale w końcu stwierdziłam, że niepotrzebnie blokuję im etat – zwłaszcza, że gdybym kiedykolwiek myślała o habilitacji, to musiałabym się „przebranżowić” i byłaby to habilitacja związana z historią literatury, polonistyką. Poza tym nie znosiłam uczelnianej biurokracji. Zrezygnowałam więc z etatu, ale zachowałam dwa kursy.

Wspomniałaś o polonistyce. Nie żałujesz, że studiowałaś co innego? Czytałem twój niedawny tekst o Andrzeju Kijowskim. To typowy tekst krytyczny, literaturoznawczy.

Żałuję. Gdybym miała teraz cofnąć się w czasie, to poszłabym na polonistykę.

Pomyślałem o fragmencie Krwi z mlekiem, w którym Marta pisze, że „[…] zawsze niesiemy ze sobą wszystko, co nam się przydarzyło. El Greco nie malowałby tak, jak malował, gdyby nie przeszedł kolejnych etapów swojego życia: greckiego, włoskiego i hiszpańskiego”. W jej własnej twórczości też jest to wszystko, co przeżyła i o czym teraz opowiadała: archeologia i filozofia, Kraków, Anglia, Liège, doktorat, Zakrzówek.

W międzyczasie w kawiarni zrobiło się gwarniej – nastała pora obiadowa. Ale nie dla Marty, która pracuje w nocy, wstaje późno, a obiady jada wieczorem. Rozmawialiśmy więc dalej.

Pytając wcześniej o mistrzów, miałem w planach, by rozszerzyć potem to pytanie z rzeczywistych nauczycieli na pisarzy, których cenisz – by zapytać cię o twoich „mistrzów literackich”. Ale chyba ważniejszą dla ciebie kategorią jest przyjaźń: pisarze, których lubisz, nie muszą być wprost autorytetem, na przykład w kwestii stylu, ale muszą być osobami, z którymi potrafisz się zaprzyjaźnić.

To rzeczywiście jest chyba dobry pomysł, by mówić o „przyjaciołach literackich”, nie o „mistrzach”. Bo to sprawa dość skomplikowana – istnieje wielu pisarzy, u których, powiedzmy, coś podpatrzyłam, jeśli chodzi o rozwiązania literackie, lub których dzieła mi imponują, ale to nie znaczy, że wszyscy ci autorzy są dla mnie jednakowo ważni. A jednocześnie ci, którzy są dla mnie naprawdę istotni, nie muszą być pod każdym względem autorytetami. Dlatego wolę mówić o przyjaciołach. Przyjaciel ma czasem słabsze momenty, irytujące nawyki lub poglądy, z którymi się nie zgadzamy, ale nie przestaje być przyjacielem. Z przyjaciółmi łączy nas jednak pewna bliskość, duchowa intymność – i tak jest także w przypadku lektury naszych ulubionych autorów. Można też użyć metafory rodziny – bo członków rodziny łączą pewne podobieństwa, ale są też różnice, czasem głębokie. A mimo to nie przestają być rodziną.

Kto więc należy do twoich literackich przyjaciół i twojej literackiej rodziny?

Jest dość spora i chyba niezbyt oryginalna. Wymienię kilka najważniejszych nazwisk i pominę żyjących autorów. Wspomniałeś o Kijowskim i jest on na pewno jednym z moich przyjaciół. Cenię go za jego dar uchwytywania zjawisk: nie tylko zauważania ich, ale także nazywania, bo to drugie jest równie trudne jak pierwsze. Potem: Herling-Grudziński, którego czytałam w liceum i zaczęłam na nowo dopiero stosunkowo niedawno, Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz. No i Bobkowski, który chodził własnymi ścieżkami; wydaje się, że przedkładał wolność nad prestiż. Chciałabym zawsze być po jego stronie w tej sprawie.

Bronisz go przed jego krytykami.

Tak, choć to spór nie tyle o samego Bobkowskiego, ile w ogóle o nasz stosunek do pisarskich biografii. Czasem za dużo w nim podejścia „sensacyjnego”. Wydaje mi się, że okoliczności powstania dzieła – na przykład to, że było ono redagowane po jakimś czasie od napisania – nie zmieniają jego wartości. Co nie znaczy, że pochwalam to, że Bobkowskiemu zdarzały się przekłamania dotyczące własnego życiorysu. To była taka typowa pisarska próżność: stworzył pewien mit na swój temat i chciał go pielęgnować. Owszem, bardzo potrzeba nam autorów, którzy będą reprezentowali jedność życia i dzieła; pokażą, że da się zastosować ich własne zalecenia w praktyce. Ale jeśli mamy wybitne dzieło, do którego życiorys autora nie dorasta, to czy mamy takie dzieło odrzucić? Przecież jeśli przyjaciel okazuje się świnią, to jest to oczywiście rozczarowujące, nawet bardzo, ale mimo to można go napominać, nawracać i próbować przyjaźnić się dalej (śmiech). W każdym razie nie trzeba od razu przekreślać twórczości osoby, której życiorys nie był nieskazitelny czy nawet był pełen upadków – bo taka twórczość wciąż może być dla nas budująca. A literatura powinna przede wszystkim budować czytelnika.

A kto jest dla ciebie ważny z dawniejszych twórców?

Na pewno sporo materiału do przemyśleń dają mi polscy romantycy. Nie wiem, czy mogłabym ich nazwać moimi przyjaciółmi; to raczej antenaci, których trzeba mieć w pamięci, rozważyć, w jakim stopniu to, co mówili, jest aktualne. Może Mickiewicz piszący Pana Tadeusza jest moim przyjacielem, ale, mimo że jest genialnym poetą, to zwykle bardziej mnie drażni, niż się z nim zgadzam (choć to, że mnie drażni, sprawia, że jest dla mnie ważny, bo muszę przepracowywać powody swojej irytacji, zrozumieć je, co jest doskonałym tematem do przemyśleń). Podobnie Słowacki, wspaniały – podzielam jego tęsknotę za wielkością duchową, ale w szczegółach się już rozchodzimy. U Norwida z kolei rozczarowuje mnie to, jak on pisze (śmiech), ale jego światopogląd jest mi chyba wśród romantyków najbliższy. Zdarzało mi się też podczytywać Wyspiańskiego. Są wreszcie autorzy zagraniczni, na przykład Jane Austen. Ona jest z cyklu „autorów ocalających”, bo każda kobieta, która chce pisać, musi w pewnym momencie zadać sobie pytanie, jak to robić – a Austen udowodniła, że można pisać bez zaprzeczania swojej kobiecości, stać się klasykiem i przy tym nie uprawiać hermetycznej „twórczości kobiecej”.

A święci?

Gdybym miała wskazać świętego „pierwszej pomocy”, do którego się modlę, kiedy mam jakiś problem do rozwiązania, to będzie to pewnie Ignacy z Loyoli. Poza tym święta Teresa z Ávili. Ona dostała od Boga dar wymowności: nie miała wielkiego wykształcenia, a jednak jej pisma zaliczane są do klasyki literatury hiszpańskiej. Imponuje mi jej autoironia, to, jak potrafiła łączyć niesamowite doświadczenia duchowe z sarkastycznym poczuciem humoru. Z polskich świętych oczywiście Jadwiga – patronka w chwilach, w których potrzeba męstwa – a także, poprzez Jadwigę, święty Stanisław, coraz bardziej. I Jan Paweł II – teraz na Wawelu są jego relikwie, można pójść i się pomodlić. Ale przede wszystkim polecam różaniec.

Powiedz może coś więcej o Jadwidze, bo to w końcu bohaterka twojej ostatniej książki. Czy jest to książka „kobieca”?

Nie. To znaczy oczywiście napisałam ją jako kobieta i Jadwiga też mnie interesuje w pewnym sensie jako kobieta, która musi sobie poradzić w trudnych, przełomowych okolicznościach. Przede wszystkim jednak jest to książka o dorastaniu do bycia monarchą i do świętości. Podstawowe problemy, trwogi i nadzieje są dla obu płci takie same. Wszyscy jesteśmy powołani do brania odpowiedzialności za siebie i osoby, które przy nas stoją; powinniśmy też stanowić punkt oparcia dla otoczenia, motywować innych do tego, żeby byli lepsi, w miarę możliwości bronić ich przed złem. Mówiąc krótko: wszyscy powinniśmy być monarchami.

Zamiast być niewolnikami.

Dokładnie. Jadwiga jest szczególnie ciekawym przypadkiem, bo jest świętym monarchą. A więc tym najprawdziwszym, bo w świętość jest już wpisane bycie punktem odniesienia, a z kolei monarcha to źródłowo człowiek namaszczony, mesjasz przez małe „m”, ktoś powołany do świętości. Jej życie było dorastaniem do tej roli.

Podkreślasz, że wolisz pisać o człowieku w ogóle niż o kobiecie, a jednak można u ciebie, myślę, znaleźć elementy „sprawy kobiecej”. Dla ciebie jest oczywiste, że kobiecie należy się – jak to się dzisiaj mówi – podmiotowość, prawo do wzięcia życia we własne ręce.

Tak, ale apel o podmiotowość to była wyjściowa „sprawa kobieca”, taki protofeminizm. Dziś feminizm zajmuje się już czymś innym – i nie jest mi bliski.

Poprosiłem Martę o dedykację w moim egzemplarzu Krwi z mlekiem.

Który sierpnia dziś mamy? 24? 25?

Był 27. Tak to widać jest, gdy ktoś jest pisarzem.

Rozmowa zbliżała się do końca, więc postanowiłem zadać to jedno, najważniejsze pytanie. Pytanie, jakie chyba każdy młody fan pragnie zadać osobie, którą uważa za autorytet, dajmy na to, ulubionemu piosenkarzowi. Pytanie oczywiście o to, jak pogodzić ascezę z sensualizmem i jak rozumieć zdanie św. Brygidy w tym temacie.

W eseju poświęconym Gerardowi Manley’owi Hopkinsowi SJ, angielskiemu jezuicie i poecie, wspominasz o „poście oczu”, jaki Hopkins w pewnym momencie swojego życia sobie urządził. Piszesz nieco przekornie: „Zamykać się na obłoki i kwitnące drzewa, choćby stukały gałęziami w okno […], nie patrzeć na renesansowe malarstwo, nie śledzić przebiegu gotyckich ostrołuków – co za pomysł?”. To jak: dobry to był pomysł, czy zły? Albo inaczej: czy trzeba czasem ascetycznie ograniczać swój kontakt z pięknem przyrody i sztuki, czy nigdy? Święta Brygida Szwedzka pisze gdzieś, że trzeba szukać w życiu raczej brzydoty niż piękna. Ma rację?

Po pierwsze piękno jako takie jest dobre, bo jest „blaskiem prawdy”. Ale żyjemy w upadłym świecie i często zdarza się, że piękno zasklepia nas w doczesności, za bardzo przywiązuje do tego co tu i teraz. Stąd bierze się nieufność do piękna, która pojawia się u niektórych świętych. Artyści natomiast bywają nadwrażliwcami i często odczuwają rzeczywistość w sposób szczególnie intensywny. Po prostu: to, co widzą, co odczuwają, silniej na nich działa, przez to mogą łatwo osunąć się w nadmierny sensualizm czy wzruszeniowość. W historii kultury nie brakuje przecież takich przypadków. I do tego zawsze służyła asceza: żeby nie tracić nad sobą kontroli. Tak ja rozumiałabym cytat z Brygidy. „Raczej brzydoty niż piękna…” – to jest bardzo radykalne postawienie sprawy. Jeśli żyjemy w świecie, nie w klauzurze, i w dodatku mamy powołanie jakoś związane z twórczością artystyczną, to nie możemy się w pełni zamknąć na piękno i rzeczy dla nas inspirujące. Ale chodzi o to, żeby doznawać ich tyle, ile nam jest potrzebne; żeby były pożywieniem, a nie celem samym w sobie. Ale – znowu – tu nie ma jednej, ogólnej recepty. Wszystko zależy od powołania, osobowości, okoliczności. Ważne jest, jak zawsze, dobre rozeznawanie duchowe (śmiech).

Być może tak musiała skończyć się ta rozmowa.

Humory

Mamy szczęście, że żyjemy w tych pięknych czasach (z życia redakcji)

Na ostatnim spotkaniu Komitetu Redakcyjnego przegłosowano pochwałę dla kolegi, który był pomysłodawcą publikacji dużej części tekstów „Sumy” pod jednym nazwiskiem i którymś z dwóch zaledwie imion, ewentualnie odpowiednimi inicjałami. W swojej skromności Tomek, bo o nim mowa, tłumaczył – śmiejąc się tym swoim szczerym śmiechem, który teraz wszystkim tak dobrze się kojarzy – że nie wie, jak na ten pomysł wpadł ani po co. Gdy dopytywano, mówił, że jechał akurat tramwajem, nie pamięta już gdzie i – znów – po co, ale grunt, że wtedy właśnie pomysł do niego nagle przyszedł i – jak to ujął, śmiejąc się już naprawdę – „został”. Wszyscy go przytulali, cieszono się, zapanowała atmosfera minitriumfu, ktoś przyniósł dzbanek z herbatą i filiżanki. Trzeba przyznać, że udała się rzecz niełatwa: kilka tekstów pisanych pojedynczo przez różne osoby, dwa teksty-gry pisane w duetach („ja napiszę jedno zdanie, ty wymyśl następne, potem znów ja itd.”), jeden tekst integracyjny pisany hierarchicznie zorganizowaną (z sekretarzem, rzecznikiem itd.) grupą liczącą w porywach nawet do czterdziestu osób – a więc wszystko to – a były to, co do treści i formy, teksty-żarty stylizowane na pretensjonalną grafomanię – poszło jako publikacje dwóch, rzekomo, braci. Podsumujmy, bo to ważna lekcja na przyszłość, i niech Sekretarz zapisze: Tomek, wpadając na swój pomysł, nie wiedział w skromności swojej, po co nań wpada, ale dziś wiemy, że dzięki jego inicjatywie pismo zyskało dyskretny urok – jak to celnie wyliczano podczas dyskusji – „prywaty, gangu, pakamery, speluny, podziemia, niszy”, a to przecież dobrze, to przecież lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej. Mamy szczęście, że przyszło nam służyć w Komitecie właśnie w tych czasach.

Komitet Redakcyjny

Rebus

rebus2

Krzyżówka

krzyzowka2

Pionowo
1. Wróg polskich libertarian.
2. Ostatnio mówią, że był Polakiem.
3. I spójnik, i piwo.
4. Napisał Słownik etymologiczny języka polskiego, odnalazł Kazania Świętokrzyskie.
5. Tak Hrabal mówił tak.
6. Polski kompozytor z czasów Potopu.
7. W skrócie „jak niżej” (łacina!).
8. Katalońskie nazwisko z o z kreską.
9. Nowela Rodziewiczówny.
10. Na chleb lub w mięśniu.
11. Powieść Rodziewiczówny.
12. Na giełdzie.
13. Drugie co do wielkości miasto Czarnogóry.

Poziomo
1. Wyrzeźbił Dyskobola.
2. Pobawiłoby się z kocięciem, gdyby kocię odwiedziło żeremie.
3. Kochany Stary Doktor.
4. Największa dzielnica Katowic.
5. UE po angielsku.
6. ξ
7. Pozbawić głębi.
8. Na obrus lub całun.
9. „Sirko” – pisarz, polityk, etnograf Syberii.

krzyzowka2_haslo

Kto pierwszy rozwiąże krzyżówkę i przyśle hasło na podany w stopce adres mailowy otrzyma nagrodę. Poprzednia powędrowała do pana Szymona z Australii. Gratulujemy!

Kronika

(marzec – lipiec 2016)‎

Do każdego z pacjentów zwracamy się per pan – mawiała. – Nawet gdy bardzo śmierdzi”. 10 marca zmarła dr Maria Zoll-Czarnecka (ur. 1928), współzałożycielka i wolontariuszka przychodni lekarskiej dla ludzi bezdomnych w Warszawie. W okresie PRL-u działaczka Solidarności i Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i Ich Rodzinom, w czasie powstania warszawskiego – sanitariuszka.

*

13 marca zmarł Hilary Putnam (ur. 1926), postać-symbol współczesnej filozofii analitycznej, wieloletni profesor Uniwersytetu Harvarda. Znany z tego, że często zmieniał zdanie. W eksperymencie myślowym „mózg w naczyniu” (brain in a vat) rozważał pytanie, czy to możliwe, że jesteśmy tylko mózgami podłączonymi do aparatury wywołującej doskonałą iluzję zewnętrznego świata. Pytanie to nie ma według Putnama sensu: jeśli jesteśmy mózgami w naczyniu, nie należymy do żadnej wspólnoty lingwistycznej, a tylko w takiej wspólnocie kształtuje się rozumienie słów potrzebnych do zadawania pytań. W późnym okresie życia zaczął praktykować judaizm.

*

W Poniedziałek Wielkanocny 28 marca zmarł w opinii świętości ks. Jan Kaczkowski (ur. 1977), założyciel i dyrektor Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio.

*

3 kwietnia zmarła Irena Kamieńska-Hesse (ur. 1928), dokumentalistka, autorka wstrząsających obrazów „o ludziach, którzy nie mieli łatwego życia”. W filmach Robotnice (1980) i Dzień za dniem (1988) dała głos kobietom wyniszczanym przez ciężkie warunki pracy, w Wyspie kobiet (1968) – tęskniącym za miłością lokatorkom hotelu robotniczego w pozbawionym mężczyzn miasteczku, we Mgle (1993) – bezradnym wobec przemian mieszkańcom popegeerowskiej miejscowości. „Zawsze interesował mnie człowiek, nosiciel swojego losu, jakiejś prawdy, której nikt inny poza nim nie zna”.

*

„Niezwykły ten zwrot wywołała chęć uniknięcia nieprzyjemnego, prawie nienawistnego Wielmożny Panie i równie oficjalnego Monsieur oraz wyrażenia tych bliskich i przyjaznych uczuć, jakie żywię dla Pana od chwili, gdy przeczytałem pańskie dzieła: „Rodzinę Połanieckich”, Bez dogmatu i inne, za które jestem Panu wdzięczny” – tak tłumaczył się z rozpoczęcia listu od „Miły Henryku Sienkiewiczu!” Lew Tołstoj. Też uważamy, że „Rodzina Połanieckich” i „Bez dogmatu” zasługują na przypomnienie, co postaramy się nadrobić w następnych numerach. 5 kwietnia w Oblęgorku oficjalnie rozpoczęto obchody Roku Henryka Sienkiewicza.

*

Na 14 kwietnia miała według historyków przypadać Wigilia Paschalna w roku 966, przypuszczalna data chrztu Polski. „Dzięki łasce chrztu potrafimy dawać samych siebie i służyć, czyli tracić swe życie dla drugich, aby wciąż zyskać je na nowo” – mówił dokładnie 1050 lat później prymas Polski abp Wojciech Polak podczas mszy dziękczynnej w katedrze gnieźnieńskiej.

*

„Był tak wysoki i dobry, jakby natura, dumna z siebie, wystawiła go na pokaz” – pisał o nim w wierszu KrólAdam Zagajewski. Był posłańcem do Rosji sowieckiej, gdzie w 1918 roku szukał polskich ułanów. Walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. Uczył się malarstwa od Pankiewicza. W latach 20. był jednym z kapistów mieszkających w Paryżu. Przyjaźnił się z Achmatową. Od 1947 roku aż do śmierci mieszkał w pokoiku na piętrze w paryskim Maisons-Laffite, gdzie malował, pisał, notował w swoich dziennikach nieczytelnym pismem. 22 kwietnia Muzeum Narodowe w Krakowie otworzyło pawilon Józefa Czapskiego (1896-1993), gdzie obejrzeć można replikę owego pokoiku, obrazy, książki i wiele innych rzeczy związanych z biografią tego wyjątkowego człowieka.

*

30 kwietnia w Anielinie, w powiecie opoczyńskim obchodzono uroczyście Dzień Pamięci o Majorze Hubalu. Hubal, czyli Henryk Dobrzański (1897-1940) był ułanem, żołnierzem Wojska Polskiego, uczestnikiem kampanii wrześniowej, a po demobilizacji dowódcą oddziału partyzanckiego, który odniósł kilka spektakularnych zwycięstw w walce z Niemcami, właśnie w gminie Poświętne. Tu też poległ, zastrzelony z karabinu maszynowego rankiem 30 kwietnia 1940 roku. Grób jego nie został odnaleziony. Dla wielu bohater. Starzy chłopi z Anielina wspominają tylko, że zabierał im z chat ostatnie kożuchy. Jacek Komuda – przyłączając się do głosu tych ostatnich – zrobił z niego w ostatniej swojej powieści watażkę i uwodziciela, czym naraził się wielbicielom majora.

*

17 maja zmarła Helena Raszka, poetka związana przez większość życia ze Szczecinem. U góry po prawej przypominamy jej wiersz Przesłanie.

*

Od 20 maja w krakowskich Sukiennicach można oglądać wystawę „Poszukując Arkadii” prezentującą obrazy Henryka Siemiradzkiego ze zbiorów Lwowskiej Narodowej Galerii Sztuki. Czynna do 7 sierpnia.

*

A od 2 czerwca do 28 sierpnia w Muzeum Narodowym w Warszawie trwa wystawa „Brescia. Renesans na północy Włoch” z obrazami Rafaela, Lotta, Moretta i innych.

*

14 czerwca 1936 roku zmarł w Beaconsfield Gilbert K. Chesterton (ur. 1874) – pisarz, dziennikarz, wydawca, rysownik. Wielki obrońca katolicyzmu i tradycji rzymskiego chrześcijaństwa. Prawodawca trzeciej drogi w ekonomii, tzw. dystrybucjonizmu. Miłośnik Polski – podczas wizyty w naszym kraju w 1927 zjadł słynną kolację z artystami i oglądał konny konkurs skoków przez przeszkody.

*

Od 10 czerwca do 10 lipca we Francji odbywały się Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej. Księgarnie pełne książek o piłkarzach. Przestrzeń publiczna pełna reklam z Lewandowskim. Sportowe emocje. Historyczny wynik polskiej reprezentacji. Ale również wspólnotowy i moralny wymiar futbolu, o którym więcej w naszej rozmowie numeru.

Humory

Na początek – wrzątek! (z życia redakcji)

Pierwszy numer postanowiliśmy otworzyć tym, co mamy najgorszego: niniejszym wstępniakiem. Przy czym „postanowiliśmy” to dużo powiedziane. Część Komitetu Redakcyjnego nie zauważyła, że już głosujemy, jeden kolega akurat na chwilę wyszedł, a reszta wstrzymała się od głosu. Potem wyciągane jedna po drugiej plastikowe słomki do napojów okazały się jak zwykle równej długości, a podrzucona moneta – zaginęła. Odwołaliśmy się więc do Regulaminu, który mówi: „w razie braku decyzji, i jeśli opcje są przynajmniej trzy, należy wybrać opcję trzecią”. W związku z zaginięciem monety podejrzewamy, co tu kryć, jednego z nas, niejakiego pana Wojtka, który na spotkaniu Komitetu pojawił się tamtego dnia po raz pierwszy i ostatni, choć chcemy wierzyć, że jeszcze wróci, a pieniądze odda. W każdym razie jednak debata w sprawie tego, czym otworzyć pierwszy numer, odbyła się już wcześniej, a dyskutowano opcje trzy: 1) definicje „pisma”, „społeczeństwa” i „kultury”, 2) to, co mamy najlepszego; 3) to, co mamy najgorszego. Pierwszą zaproponował oczywiście Sekretarz Redakcji, argumentując, że „definicje »pisma«, »społeczeństwa« i »kultury« to naturalny, by nie powiedzieć: konieczny, wstęp do pisma, które definiuje się jako społeczno-kulturalne”. Argumentacja ta spotkała się z niezadowoleniem większości i wrogimi okrzykami w styly: „naturalnie i koniecznie to trzeba zmienić Sekretarza”. Drugi pomysł, równie niechętnie przyjęty, zaproponował kolega Tomek, dając przy tym dość nachalnie do zrozumienia, że najlepsze jest to, co sam napisał. Opcję trzecią wreszcie miała mieć według jej proponentów tę zaletę, że „jeśli damy na pierwszy ogień to, co najgorsze, reszta numeru będzie jawiła się niby wychodzące zza chmur słońce”. Oczywiście każdy co innego uważał za najgorsze, choć trzeba przyznać, że najgłośniej krzyczano, iż najgorszy jest tekst kolegi Tomka. Dużo niestety zrodziło się przy okazji konfliktów osobistych, które trwają do dziś, a nawet omal nie przegłosowano samorozwiązania pisma (dało się słyszeć słowa: „to dopiero byłoby prawdziwe wyjście słońca zza chmur”). Resztę historii opisaliśmy na wstępie. Tę relację proponujemy więc na początek pierwszego numeru, zapraszając do regularnej lektury. Świat jest piękniejszy, niż się czasem wydaje.

Komitet Redakcyjny

Rebus

Rebus

Krzyżówka

Krzyżówka

Pionowo
1. Imię francuskiego pisarza o nazwisku podobnym do nazwiska polskiego aktora o imieniu Gustaw
2. Dla niej lody
3. Ten Wochenblatt redagował redaktor Pośpiech (podchwytliwe)
4. Hubert – pytacz, rozdawca milionów
5. Mówienie owiec
6. Żył tam Hiob
7. August, badacz języka Kurdów lub zwierzę
8. Dawne wydawnictwo Tokarczuk
9. Szostek lub Hołówka
10. Producent drażetek z mechanicznym dozownikiem (trudne i nieprzydatne w życiu)
11. Jeszcze pomścimy w to Lee Sedola

Poziomo
1. Uprawiają pieczarki (proste)
2. Dostała pokojowego Nobla
3. Podatek-mózg-Putnam
4. Najlepszy polski pisarz w historii
5. Lawina (po hiszpańsku)
6. Sza!
7. Na wschód od Pragi-Północ
8. Przez nią samobójstwo w „Chacie za wsią”
9. „Ojej” krócej
10. Piłsudski po godzinach

Hasło

Kto pierwszy rozwiąże krzyżówkę i przyśle hasło na podany w stopce adres mailowy otrzyma nagrodę.

z Karolem Kleczką – filozofem, publicystą i Krakusem ze Śląska

rozmawia Kamil Suskiewicz

Zacznijmy może od takiego nieco staroświeckiego, ale chyba istotnego pytania: skąd pochodzimy?

Myślę, że to nie jest pytanie staroświeckie. A dla nas – pokolenia roczników 80. – jest ono może szczególnie ważne. Ja na przykład od dziewięciu lat mieszkam w Krakowie, a cały czas nie czuję związku z tym miastem. To nie jest moje miejsce, mój dom. Natomiast moim domem jest miejsce, z którego pochodzę.

Zatem skąd pochodzisz?

Z Goczałkowic. To taka wieś na południu Górnego Śląska, trochę peryferyjna, ale historycznie ważna granica, gdyż za Wisłą znajdował się już inny zabór. Rodzina ojca jest z Rudy Śląskiej, a więc dużego zagłębia Ślązaków, moja mama natomiast pochodzi z Siewierza, czyli też mocno śląskiego regionu. Dlatego te tradycje śląskie były u mnie w domu silnie obecne. Podobnie jak pewien etos z nimi związany. To jest nadal odczuwalne, im starszy jestem. Gdy z gimnazjum w Goczałkowicach, gdzie wielu moich kolegów mówiło płynnie gwarą, a i ja używałem różnych gwarowych wtrętów – chociaż w moim domu się gwarą raczej nie posługiwano – poszedłem do liceum w Bielsku-Białej, to odczuwałem poczucie inności, a przynajmniej był to przedmiot żartów.

Co jeszcze oznacza dla Ciebie ta śląska tożsamość, w której się wychowałeś?

Dziwnie to może zabrzmi, ale jest to swego rodzaju świadomość wyżej wspomnianej obcości. Na Śląsku bardzo silna jest tożsamość lokalna. Ślązacy w inny sposób patrzą na wiele spraw niż Polacy, czego Polacy nie rozumieją, a Ślązacy w drugą stronę chyba też nie. Zdecydowanie rodzina jest takim najsilniejszym elementem tożsamościowym, a nie jakieś kategorie symboliczne, jak polskość, czy jakieś inne idee. Śląsk wydaje mi się regionem raczej bezideowym, co wcale nie jest czymś negatywnym, bo na tej bezideowości powstał wyjątkowy etos. Mam tu na myśli brak wzniosłych idei ogólnych, bo są przecież żywe takie idee, jak praca, rodzina, bliskość sąsiedzka. Dobrze jest to zresztą zobrazowane na wystawie historycznej w Muzeum Śląskim w Katowicach, która pokazuje zróżnicowanie Śląska i przenikanie się np. języków używanych przez jego mieszkańców. W sali z różnymi cytatami, jest taki jeden po niemiecku, który mówi o powstaniach śląskich. I jest w nim zawarta szczególna myśl: że no dobrze, są te powstania, ale co w związku z tym, czy da się podzielić domy na pół – w jednej będziemy mówić po niemiecku, w drugiej po polsku. Wyrabianie tożsamości narodowej na Śląsku było dla wielu ludzi rzeczą sztuczną. Tam podstawowa była płaszczyzna wspólnych doświadczeń, w drugiej kolejności religia, w trzeciej kontekst klasowy. A Polacy często patrzą na powstania śląskie, jak na inne zrywy, powstanie kościuszkowskie czy listopadowe. Tymczasem powstania śląskie nie były narodowe, były zjawiskiem bardziej klasowym, ktoś szedł za Polakami, bo np. pracował na kopalni, a ta należała do Niemca. Chociaż czasami to było bardziej wymieszane, jak w Gliwicach, gdzie Polacy i Niemcy mieszkali wspólnie. Na wystawie, o której wspomniałem jest także mapa obrazująca, gdzie jak głosowano w plebiscycie i na przykład Goczałkowice były proniemieckie.

Czy można stwierdzić dlaczego?

Tak, dość łatwo. Goczałkowice to był teren księcia pszczyńskiego, który był Niemcem, wszyscy u księcia pracowali. Na przykład ojciec mojego sąsiada był u księcia kierowcą, i był Polakiem, a jego żona, Niemka pracowała jako kucharka; u nich w domu się mówiło po niemiecku. Natomiast był na pewno silny, nawet symboliczny związek z dworem. Dlatego moją rodzinę, która była napływowa, traktowano jako trochę obcą, bo nie była „od księcia”.

Więc ta historia Goczałkowic nie była do końca waszą historią?

Tak, ja byłem w dużym stopniu, dzięki opowieściom taty, bardziej związany z miejscami, w których nigdy nie mieszkałem, chociaż żyła tam dalsza rodzina. To też świadczy jakoś o specyfice tych relacji górnośląskich, że te miejsca rodzinne były dla mnie bliższe mentalnie, niż miejsce, w którym się wychowałem.

Nie wiem, czy to jest jednak specyfika górnośląska czy może raczej rzecz pokoleniowa. Też mam swoje miejsca symboliczne, w których nigdy nie mieszkałem albo mieszkałem krótko. Ciekawe będzie tu może pytanie: w jaki sposób te miejsca funkcjonują w naszych historiach rodzinnych, że zaczynają być nam bliskie?

Odpowiem postawieniem pewnej tezy ogólnej: że dla wszelkiej tożsamości, czy to religijnej, czy kulturowej, czy osobowej – kluczowa jest pewna opowieść, pewna forma narracji. Tak jakbyś czytał książkę i ją pisał zarazem, na tym polega tożsamość. I te miejsca są dla mnie właśnie formą opowieści. Np. dlatego czuję wielki związek w kościołem parafialnym w Rudzie Śląskiej, chociaż byłem tam może ledwie trzy razy, ponieważ ziemię pod ten kościół dała moja prababka. Nigdy nie byłem w Prudniku, ale jest on mi bliski przez to, że stamtąd pochodził jeden z moich pradziadków, i było to miejsce, do którego często jeździł mój wujek. Z kolei mój brat ma trochę większy związek z Siewierzem, bo on tam bardzo często jeździł z moją siostrą, gdy byli dziećmi. Ale to wszystko jest jakimś funkcjonowaniem w opowieści, a później jej powtarzaniem, dopisywaniem swojej historii do tej książki.

A kto był głównym bohaterem Twoich rodzinnych opowieści?

Bardzo dużo słyszałem o dziadku ze strony taty. Wielokrotnie, że był bardzo dobrym człowiekiem, że bardzo ciężko pracował, że przeżył wiele trudów w swoim życiu. To było coś, co mnie bardzo ukształtowało i uczyniło z dziadka człowieka bardzo ważnego dla mnie, chociaż go nigdy nie poznałem.

Czy Twoje opowieści śląskie i wartości, które z nich wywodzisz są jakoś zbieżne z historiami opowiadanymi przez Szczepana Twardocha, na przykład w Drachu? Jakbyś porównał relacje rodzinne Twardocha z tymi, które były wokół ciebie?

Uważam, że Drach to jest książka bardzo prawdziwa. Tam jest oczywiście ta cała konstrukcja mitologiczna, np. ziemia jako prymitywna siła – to jest ciekawe, ale takiego poziomu w swojej historii i doświadczeniach nie dostrzegam. Lecz poziom stosunków społecznych jest tam bardzo dobrze przedstawiony. To że rodzina jest podstawowym wymiarem, ale i to że jest to rodzina zróżnicowana. Bo na przykład główny bohater jest ważną częścią rodziny, ale też jakby nieobecną, jest ojcem, ale jakby nie był i tak dalej.

Wycofuje się?

Wycofuje się. I to też jest trochę symptomatyczne dla Śląska. Często się mówi, że na Śląsku panuje matriarchat – i to jest prawda. Matka jest trzonem rodziny, ona ją spaja, jest nośnikiem pewnych wartości, podczas gdy ojciec jest chlebodawcą. Mężczyzna na Śląsku może być wobec tego wyalienowany, ale on też ma swoje życie.

Lecz, gdy mówisz o swoim dziadku to zdaje się on być osobą o silniej pozycji w rodzinie, mającą na tę rodzinę ogromny wpływ. Czy mężczyzna wyalienowany mógłby taką rolę pełnić?

Ten wpływ dziadka był. Ale też u nas wielką rolę pod względem, powiedzmy, domotwórczym odgrywała babcia. Dziadek zajmował się zarabianiem pieniędzy. Z drugiej strony on jest postacią silną, bo np. zadecydował o przeprowadzce całej rodziny, budowie domu. Obraz rodziny śląskiej przypomina często Germinal Zoli, gdzie mężczyźni tworzą pewną grupę społeczną, prowadzą swoje życie – ale kluczowa z perspektywy kulturotwórczej jest rola kobiety. Kobieta odpowiada za czynniki kluczowe do przetrwania wspólnoty. Mój dziadek chodził na wesela i nigdy tam nic nie jadł, podczas gdy babcia miała dużo koleżanek, z którymi się widywała co poniedziałek, jadły kołocz, czyli ciasto z niedzieli, piły kawę, opowiadały co tam u której, szyły na maszynach, spędzały razem czasem – tak budowały stosunki sąsiedzkie. Dziadek miał tam jakiegoś przyjaciela kawał drogi za domem i do niego czasem jeździł, ale zazwyczaj to rano wychodził do roboty, później wracał i odpoczywał – więc wpływ na wychowanie dzieci miał nieduży. Z drugiej strony moja babcia spędzała sporo czasu w sanatoriach. To były lata 50. I 60. Wtedy dziadek musiał zastępować ją w wielu sprawach domowych. A mój ojciec i wujek, którzy byli wtedy mali, pomieszkiwali też trochę z wujostwem, tata głównie w Rudzie, a wujek na śląsku opolskim. W tym sensie przypadek mojej rodziny jest trochę niestandardowy.

Jakie wartości przekazywała babcia, a jakie dziadek? Czy da się to w ogóle rozdzielić?

Dziadek to przede wszystkim etos pracy. On był inżynierem budowlanym i projektantem, zbudował bardzo wiele obiektów w latach 50., np. szkołę w Chorzowie czy zakład Fiata w Tychach. Moja rodzina jest w ogóle mało górnicza, chociaż od dawna związana ze Śląskiem. Wpierw była to rodzina kowali, a później część pracowała na kopalni, ale w mojej linii raczej w innych zawodach, za wyjątkiem pradziadka, który zresztą zmarł po wypadku w kopalni. Wracając do dziadka: gdy po wojnie odbudowywał on jakieś obiekty w Kłodzku, w uznaniu dla jego ważnej roli, oferowano mu miejsce do mieszkania, jakie sobie tylko wybierze. A to było wtedy puste miasto poniemieckie, luksusowe wille i takie rzeczy. Dziadek wziął jakieś małe mieszkanie, gdzieś w suterenie, mówiąc że to mu na czas budowy wystarczy. I nie chciał go później na własność, chociaż mógł dostać, bo miał takie poczucie, że nie może wziąć czegoś, co jest czyjeś. Większość ludzi nie widziała nic złego w tym, żeby brać zdobycze po Niemcach.

Przypominają się bohaterowie filmu Prawo i pięść.

No właśnie. Mój tato studiował we Wrocławiu w latach 60., jego koledzy to było w dużej części pierwsze pokolenie kresowiaków i oni otwarcie mówili – tam na Kresach nie mieliśmy nic, a tu czekały na nas wielkie gospodarstwa. Oczywiście, były i takie historie, że ktoś miał wcześniej kamienicę w Wilnie, a na ziemiach odzyskanych skromne mieszkanie. Nie mówiąc już o stracie niematerialnej, przywiązaniu do danego regionu. Ale było też wielu beneficjentów. I na tym tle obraz dziadka, który mi przekazywano to obraz człowieka bezwzględnie uczciwego. Pomimo trudności, które go nie omijały. W czasie wojny walczył na froncie, był więźniem obozu koncentracyjnego. Po wojnie jakoś dokończył studia i zaczął pracować. Potem, w latach 50. trafił do więzienia na parę lat, siedział nawet w celi śmierci, bo wrobiono go w jakieś zawłaszczenia mienia, gdy podczas jednej budowy współpracował z miejscowym księdzem. Ponoć chciano z tej sprawy zrobić proces pokazowy wroga ludu, ale później przyszła odwilż po śmierci Bieruta w Moskwie i dziadka wypuszczono.

Ale te doświadczenia musiały wpłynąć na niego?

Pewnie. To jest takie doświadczenie tragiczne. Dawny więzień obozu, doświadczywszy zła wojny, już po jej zakończeniu widzi, że to zło dalej się dzieje. To może być nie do zniesienia, czego przykładem bardzo przejmującym był Tadeusz Borowski. Myślę, że z tego powodu wielu ludzi z tamtego pokolenia wybierało postawę wycofaną. Dlatego – myślę – mój dziadek nigdy nie angażował się politycznie.

W moje rodzinie też był taki człowiek, mniej więcej z tego samego pokolenia, co Twój dziadek, którego wrobiono w jakąś kradzież i siedział parę lat. I też był niezwykle serdeczny i uczciwy. Czy nie było więc może tak, że w czasach stalinowskich właśnie osoby niezaangażowane politycznie, ale uczciwe – tak, że to aż raziło w oczy – stawały się ofiarą różnych intryg kryminalnych. W przeciwieństwie do nieuczciwych, którzy świetnie się w takiej rzeczywistości odnajdywali?

Ciekawe, że zaczęliśmy o tym rozmawiać. Zauważyłem, że to są sprawy ważne również dla bardzo wielu moich kolegów. Na przykład dziadka jednego z nich załatwili ubecy, ponieważ woził taksówką tzw. wrogów kraju. I ten kolega, który nie ma żadnych poważniejszych zainteresowań historycznych czy politycznych, bardzo tę rodzinną opowieść przeżywa – a więc jest to dla niego ważna, chyba właśnie jako element tożsamościowy, pewien mit.

Czy to jest zatem sprawa pokoleniowa? Bo chyba pokolenie naszych rodziców nie miało tak wielkiej potrzeby lub chęci wracać do trudnych historii rodzinnych. A my wracamy.

Może dlatego, że nie mamy dzisiaj jakiegoś jednolitego stałego doświadczenia, które by nas określało jako pokolenie. Wychowaliśmy się w czasach względnie zamożnych (chociaż z dzisiejszej perspektywy lata 90. nie były szczególnie zamożne). Byliśmy wystawieni na popkulturę i bardzo ją chłonęliśmy. Te treści były w dużym stopniu przypadkowe. Przypomniało mi się to, gdy byłem parę lat temu w Turcji i wiedziałem w jakimś akademiku ściany, na których wisiały plakaty Britney Spears obok plakatów zespołów metalowych. Przypadkowe kody kulturowe. I my też byliśmy na to wystawieni, bez mapy czy kompasu, żeby się połapać, co warto wybrać. Więc jeśli istnieje jakieś nasze pokoleniowe doświadczenie to chyba tylko doświadczenie wielkiego miszmaszu.

Może dlatego nie powstała dotąd nasza prawdziwa pokoleniowa powieść?

Tak. Dlatego też, myślę, wiele osób poszukuje swojej tożsamości w historiach rodzinnych. To jest może często tworzenie mitologii. Ale świadczy przede wszystkim o potrzebie opowieści, w którą można wpisać swoje życie. Trudno napisać coś od zera.

A te opowieści rodzinne, nawet jeśli mitologizowane, są trwalsze niż opowieści popkulturowe.

No tak. Bo jak trwałe może być wspólne doświadczenie, że dla wielu z nas Król Lew był pierwszym filmem obejrzanym w kinie? Nawet jeśli płakaliśmy, gdy zabili Mufasę. Porozmawiamy o tym; jeśli mamy dzieci to może obejrzymy z nimi znowu tego Króla Lwa – ale nic więcej. To jest doświadczenie tożsamościowo nieproduktywne.

I chyba pozbawione jakiegoś źródła sensu?

Czytałem ostatnio Duchologię polską Olgi Drendy, która opowiada o przełomie lat 80. i 90., czasem cofając się jeszcze trochę dalej w przeszłość. Są tam eseje o przedmiotach, o zabawkach, meblach albo esej o szkole plakatu i jej upadku. Widać w nich sentyment do tamtych czasów. Ale autorka próbuje też tworzyć historie wokół tych rzeczy. Jest to na pewno jakaś historia doświadczenia, ale polegająca trochę na tym, że różne obrazki ze swojego życia zbierasz do albumu, a nie ma obok nich opisu, który wiązałby ten album bezpośrednio z tobą. Więc masz tego Króla Lwa czy Rower Błażeja, które są obrazkiem, ale bez opisu wiążącego nas z nim. W tym sensie jesteśmy pokoleniem, które dostrzegło chyba potrzebę poważniejszej płaszczyzny symbolicznej.

Stąd może potrzeba widoczna dzisiaj w wielu rodzinach tworzenia – żeby pociągnąć dalej Twoje porównanie – coraz bardziej rozbudowanych albumów. Nie tylko w postaci ciągu zdjęć – a więc migawek – ale z opisami, gdzie to było, kiedy, co dokładnie się zdarzyło – a więc ciągłą opowieść.

My mamy w domu bardzo dużo zdjęć rodzinnych, także z czasów dość odległych. I, rzeczywiście, gdy się spotykamy w święta to coraz częściej pojawia się potrzeba, żeby te zdjęcia uporządkować, opowiedzieć sobie coś o nich. Wtedy je wyciągamy z kartonów i mówimy: to jest kuzyn dziadka, a to zdjęcie robił tamten wujek. Dla przykładu taki wątek śląski: brat mojej babci, który był klarnecistą, ma kilka zdjęć z czasów wojny. Pierwsze przedstawia go jako członka orkiestry wojskowej w mundurze polskim, drugie w mundurze Wehrmachtu. Pod groźbą śmierci wstąpił do tego Wehrmachtu i zginął na froncie wschodnim. Takie zderzenie historii dużej z małą, rodzinną. Bo w tym mniejszym wymiarze przestaje już chodzić o to, że on był w Wehrmachcie, ale że to był ukochany brat mojej babci. Tak te historie powstają. I funkcjonują jako klucz do zrozumienia siebie. A także sposób wyrwania się z tego bezproduktywnego (w przeciwieństwie do Nietzscheańskiego, który miał być motorem zmian) nihilizmu, który jest współcześnie pokoleniowo modny. Lekarstwem nań mogą być takie wielkie opowieści, jak Kościół, Polska, zaangażowanie społeczne – ale też chociażby wpisanie siebie w historię rodzinną.

A które z tych wartości przynosiła szkoła, którą zaczynaliśmy w latach 90.? Czy masz takie silne doświadczenia związane ze szkołą na różnych jej etapach?

Na pewno mam dobre wspomnienie podstawówki, ale to dotyczy głównie odkrywania relacji koleżeńskich. Ważnym etapem była niewątpliwie szkoła średnia, co zawdzięczam przede wszystkim mojej polonistce, która była prawdziwym pedagogiem i poza nauczaniem kształtowała w nas pewne postawy. Robiła to zresztą czasami w sposób bardzo bezwzględny. Miała silnie ugruntowany pogląd np. na sprawy obyczajowe i wyrażała je bezpardonowo. To w połączeniu z faktem, że była świetną nauczycielką sprawiało, że darzyliśmy ją ogromnym szacunkiem. Dostaliśmy więc od niej dużo wiedzy, ale też dużo oglądu świata. I nauczyła nas krytycznie myśleć, o tym co jest nam przedstawiane. Była to dla mnie jedna z najważniejszych postaci, które spotkałem w życiu. Później ciężko zachorowała, gdy byliśmy w klasie maturalnej i zmarła jeszcze przed naszą maturą. Ale pamiętam, że pisaliśmy jakieś ostatnie wypracowanie, które ona z łóżka szpitalnego sprawdzała i oddała nam z uwagami przez swoją zastępczynię. Ale, wracając do Twojego pytania, szkoła nie była dla mnie miejscem jakieś silnej identyfikacji.

A czy była miejscem intelektualnego rozwoju?

Dopiero w liceum. Wcześniej oznaczała głównie sprawy koleżeńskie. W domu czytałem książki i uczyłem się, a w szkole przebywałem z ludźmi. To była też swego rodzaju nauka. Na przykład, jak się wypracowuje pozycję w grupie. Można to było robić zasadniczo na dwa sposoby: albo dobrze się uczyłeś i byłeś przy tym koleżeński, tj. np. dawałeś odpisywać zadania, albo dobrze grałeś w piłkę nożną. Wielu chłopaków z Goczałkowic trenowało w różnych szkółkach piłkarskich, i często później dochodziło wysoko, jak choćby Łukasz Piszczek. W gimnazjum mieliśmy ligę, w której konkurowały ze sobą różne klasy. Kto dobrze grał zawsze cieszył się dużym szacunkiem. Wtedy zacząłem dużo grać w piłkę.

Miałeś jeszcze czas na to domowe czytanie? Co czytałeś? I czy coś z tego zostało z Tobą do dzisiaj?

U mnie w domu było bardzo dużo książek. Do tego moja siostra była taką osobą, która mnie dużo nauczyła jeśli chodzi o wrażliwość, pierwsze literackie inspiracje. Jak byłem mały czytała mi Opowieści z Narnii, strasznie się wtedy tego bałem, a potem w końcu sam po nie sięgnąłem. Obok tego były osobiste fascynacje, na przykład Tolkien, którego przeczytałem sam z siebie (chociaż chyba też z lekkim podszeptem mojej siostry) jeszcze w gimnazjum. Świat książek takich, jak Hobbit pracuje we mnie do dzisiaj. W lokalnej społeczności byłem też jednym z pionierów Harry’ego Pottera. W wieku jedenastu lat, tyle miałem jak ukazała się pierwsza część, takie lektury bardzo działają na wyobraźnię. Pamiętam, jak jeździliśmy na premierę kolejnych części do małej księgarni w Pszczynie, które były zrobione naprawdę światowo, z pompą. To również robiło wrażenie. Była też rywalizacja biblioteczna, wypożyczało się książki i później trzeba było o nich coś napisać, więc z reguły wszyscy brali jak najcieńsze. Ja w wieku siedmiu lat wziąłem kiedyś Pocztę Doktora Dolittle, która miała ponad 200 stron, bo jakoś mnie zaciekawiła; później moja mama chwaliła się koleżankom, że przeczytałem taką grubą książkę.

Przejdźmy dalej, do czasów licealnych. Jak je wspominasz?

To był nowy świat. Inne miasto, z inną historią regionu. Historycznie Bielsko-Biała powstała z połączenia dwóch miast – jednego robotniczego, drugiego arystokratycznego, jednego polskiego, drugiego niemieckiego – które leżały w dwóch różnych zaborach. Współcześnie jest to lokalna metropolia. Ludzie zewsząd napływający. Tym bardziej, że Bielsko to jest taki odpowiednik miasta akademickiego na poziomie szkół średnich. Jest dużo szkół, do których przyjeżdżają ludzie z całego regionu, głównie z południa, z Podbeskidzia, ale też trochę z północy, np. z Brzeszcz. To jest impuls do tworzenia się nowych wspólnot. Wtedy pojawiła się też potrzeba zdobywania wiedzy. Pewnie także dlatego, że przeniosłem się z małych Goczałkowic do dużego Bielska. Dla Goczałkowic tą lokalną metropolią jest Pszczyna. Tam jest stare liceum, do którego chodził mój tato i wujek, moja siostra i mój brat, bo to naturalny kierunek, dla ludzi od nas, którzy chcą kontynuować edukację ogólnokształcącą. Natomiast niewielka grupa z mojego gimnazjum, w tym ja, poszła do Bielska.

Bo i tam było dobre liceum?

Tak. Bielsko jest starszym miastem, z pięknym dworcem i secesyjnymi willami. Moja szkoła – I Liceum in. M. Kopernika – znajdowała się w starej części Bielska, w ładnym historycznym budynku. Już sam budynek robił duże wrażenie, zaraz po wojnie należał on do Politechniki Łódzkiej, a wcześniej mieściło się tam męskie gimnazjum. Stara szkoła, stary wystrój, na korytarzach spluwaczki. Czułeś się trochę jak w Hogwarcie. Ale oprócz szkoły było to całe otoczenie wielkomiejskie, duże księgarnie, bardzo dobry Teatr Polski. To otwierało nowe perspektywy. Jest taka książka Pigonia, Z Komborni w świat, która pokazuje najpierw ten mały świat lokalny, a z czasem powiększa się horyzont możliwości, dostęp do dóbr kultury. Natomiast sama moja szkoła miała bardzo silną kadrę nauczycielską, w większości starszą. Tam też zetknąłem się po raz pierwszy z filozofią, która była w moim liceum osobnym przedmiotem.

Mówiłeś, że oprócz danych przedmiotów nauczyciele uczyli was świata. Czy był w tej nauce obecny także wymiar poglądów politycznych? Czy one w ówczesnej szkole odgrywały w ogóle jakąś rolę?

Chyba niewielką. Mieliśmy takiego historyka, który miał bardzo wyraziste poglądy polityczne, (był nawet partyjnie zaangażowany) ale miały one znikomy wpływ na jego postrzeganie przez uczniów, którzy widzieli w nim przede wszystkim świetnego nauczyciela. Chociaż, jak ktoś się dziwnie ubierał albo nosił brodę czy dredy, to ten historyk od razu zwracał takiemu komuś uwagę. Zresztą te etykiety polityczne nie były wtedy – mam wrażenie – najważniejsze. To chyba kwestia formacji. Ta moja nauczycielka polskiego, ona była jakby żywcem z Żeromskiego, bardzo w tym typie. A bohaterowie Żeromskiego, nawet jeśli są zaangażowani w politykę, to znacznie ważniejsze w ich oglądzie są postawy, które przyjmują i realne działanie. Są oczywiście też u Żeromskiego postacie skrajne, np. pod względem etosu szlacheckiego albo fabrykanckiego, albo marksistowsko-robotniczego – ale one bardzo szybko lądują na marginesie, nie stają się głównymi bohaterami zasługującymi na szczególne dostrzeżenie. W życiu bym nie zgadł na jaką partię mogła głosować ta moja polonistka, ale wiem jaki kodeks etyczny wyznawała. Dzisiaj to na kogo głosujesz często ma cię identyfikować jako człowieka, co jest kompletnie bezproduktywne, bo logika działania partii politycznych jest zupełnie różna niż ich deklaracje. Natura polityki jest bezwzględna i w dużej mierze wykluczająca, tworzy symulacje konfliktów. Dlatego to źle, że polityka tak mocno wchodzi w życie codzienne.

Jak to się stało, że nasi nauczyciele licealni zasługiwali na miano mistrzów? Jakim sposobem zdołali się tak wykształcić, uformować jeszcze czasach PRL-owskich, gdy było to chyba trudniejsze?

Może paradoksalnie było właśnie łatwiejsze, żeby łykać różne idee z powietrza. Przede wszystkim ludzie byli wtedy bliżej siebie. Nieraz się mówi, że komunizm w Polsce przyczynił się do rozwalenia kapitału społecznego, a mi się wydaje, że wprost przeciwnie. Kapitał społeczny powstawał wtórnie, w naturalnych relacjach, niezależnych od propagandy. Ludzie rzeczywiście żyli więc tymi pozytywnymi wartościami. Do tego nie istniały takie wartości – dzisiaj powszechne – które mogłeś przehandlować, skapitalizować. To wpływało na etos nauczycieli. W drugim wymiarze ich formacji, tj. jeśli chodzi o wiedzę fachową – były dużo większe wymagania, poziom wykształcenia był po prostu znacznie wyższy; widać to też na takich zawodach, jak inżynier. Tzw. starzy inżynierowie byli nie tylko specjalistami w bardzo wąskiej dziedzinie, ale mieli duże spektrum wiedzy, która pozwalała im przystosować się do różnych prac. Moje nauczycielki od biologii i chemii, które w klasie humanistycznej, realizowały obszerny program – wychodziły z tego samego założenia, tj. że potrzebna jest wszechstronna wiedza.

Czyli – patrząc odwrotnie – szerokie wykształcenie humanistyczne dla matematyków.

Tak, warto wspomnieć to nasycanie społeczeństwa literaturą klasyczną. Te liczne wydania zbiorowe Mickiewicza i Sienkiewicza, który stały przecież na półkach w wielu domach, i były czytane. A teraz ostatnie wydanie np. Sienkiewicza, które pamiętam, to jakieś tanie wydanie gazetowe, które nie wiem za bardzo do kogo zostało skierowane. Oczywiście, inna była wtedy struktura przemysłu wydawniczego, inne priorytety itd. – ale dla funkcjonowania klasycznego kodu to było bardzo ważne.

Wydaje się, że wątek książek, które udało się wydać w PRL-u zasługuje w ogóle na osobną rozmowę. Istnieje przecież całe mnóstwo znakomitych publikacji, od powieści w dużych nakładach (ale też przepuszczonych przez redakcyjne sito) po książki naukowe, lecz pisane językiem ogólnodostępnym. Przychodzi mi na myśl np. taka książka o emigracji polistopadowej w XIX w., bardzo fachowa i szczegółowa, którą można czytać jak dobrą beletrystykę.

Tak samo książki z Wiedzy Powszechnej o szkołach filozoficznych i filozofach, gdzie Kołakowski pisał o pozytywistach. To była literatura powszechnie dostępna. A z drugiej strony mody na różne rodzaje literatury. Mój tato ma w domu potężną kolekcję literatury iberoamerykańskiej wydawanej w pewnym okresie na dużą skalę. Pewnie kojarzysz takie kolorowe okładki. Potem to jeszcze przez jakiś czas wydawała Muza (w mniejszym zakresie i często wznowienia, a nie nowe rzeczy), a teraz ta seria zupełnie upadła.

A co czytałeś w tamtych czasach, skoro polonistka była tą wiodącą nauczycielką?

Jak wspomniałem, Żeromski był istotny. Dużego go wtedy czytałem. Nadal to są ważne dla mnie książki. Pomimo wielu powszechnie krążących opinii, nie uważam go za pisarza nudnego. Chociaż myślę, że dla wielu ludzi w nastoletnim wieku to może być bardzo obca literatura, inne problemy oraz to, że ludzie lubią opowieści heroiczne, a Żeromski nie jest heroiczny. Na marginesie, ciekawe, że tak modna jest obecnie pozycja rewizjonistyczna w patrzeniu na polską kulturę, a Żeromski jest ciągle nieobecny, chociaż on był przecież wielkim rewizjonistą. Drugim takim rewizjonistą jest Wyspiański (gdzie mamy konstrukcję mitu, potrzebę mitu – ale zarazem jego rewizję), który też był mocno eksponowany przez moją polonistkę. Z późniejszego okresu Miłosz i Herbert.

Bardziej Miłosz czy Herbert?

To jest też temat na osobną dyskusję. Dla mnie oni się bardzo uzupełniali i nie dziwi, że się mocno przyjaźnili, chociaż skończyli życie na etapie skłócenia. To są pod wieloma względami bliscy sobie poeci. Silniej zostali we mnie też poeci polskiej Nowej Fali – do których popchnęła mnie trochę szkoła, a trochę mój tato – i do których dzisiaj czasami wracam, chociaż obecnie mało czytam poezji. Chyba nie umiem jej czytać, nie wiem do końca dlaczego, może za dużo popkultury. A poezja wymaga, żeby ją czytać stale. Żeby zrozumieć idiom poezji nie można siąść do niej raz na jakiś czas. A do tego Internet zmienił percepcję tekstu, formę czytania.

To pozwala przewidywać, że nikt nie przeczyta do końca tej naszej rozmowy.

Tego bym nie wykluczał. Chociaż to jest ciągle także kwestia indywidualnych wrażliwości. Teraz, gdy nie czytam filozofii – którą czytam niejako zawodowo – to wybieram albo reportaże, albo literaturę piękną. To jest chyba jakieś dziedzictwo formacji szkolnej.

A co z literatury pięknej czytasz dzisiaj?

Zawsze ważny był dla mnie modernizm i wiele z rzeczy czytanych przeze mnie wiąże się jakoś z tym nurtem. W chwili obecnej ciągle czytam (bo jeszcze cała nie wyszła po polsku) Moją walkę Knasugarda. To jest rewelacyjna powieść, która opisuje życie autora, ale właśnie w sposób powieściowy, poszczególne sceny są szalenie plastyczne, wciągające. Niektórzy mówią, że to rzecz nudna, ekshibicjonistyczna lub pretensjonalna. Że jak można napisać taką książkę mając 40-50 lat, co się wtedy wie o życiu. Ale dla mnie jest to wielka rzecz i nie hochsztaplerska. I każdemu ją rekomenduje. Poza tym lubię też literaturę postmodernistyczną. Niedawno czytałem powieść bardzo młodej kobiety, Eleanor Catton, Wszystko co lśni. Jest to idealnie zbudowana powieść postmodernistyczna, z wielokrotnym kodowaniem, z różnymi poziomami, na których możesz czytać tę książkę. Trochę fajny kryminał osadzony w XIX-wiecznych realiach, trochę misternie zbudowana rozprawa o tym, czym jest prawda.

Niektórzy przeciwnicy postmodernizmu przyznają, że literatura postmodernistyczna jest najbardziej wartościową jego spuścizną. Jakbyś skonfrontował postmodernizm filozoficzny i literacki. Który jest cenniejszy?

Ja jestem wielkim beneficjentem postmodernizmu w ogóle. On jednak dużo dobrego zrobił. I to niekoniecznie w swoich matecznikach, jak Francja czy Włochy. Kiedy we Francji rodził się postmodernizm to w filozofii anglosaskiej – mam wrażenie, nie przypadkowo – pojawił się wielki zwrot ku metafizyce analitycznej. U źródeł obu tych nurtów jest podobna identyfikacja problemu, tzn. że nastąpiło ogromne zagęszczenie języka, do tego stopnia, że ten język zaczął tracić znaczenie (co zauważyli Francuzi) i że nie wiadomo, w którą stronę my idziemy (co stwierdzili na Wyspach). Stąd powrót do dużych pytań filozoficznych. Strawson, Dummett. Wątki metafizyczne powróciły w nowej odsłonie, po długim okresie krytycznym. Postmodernizm umożliwił też dojście do głosu wielu językom, które były od czasów oświecenia wypierane. Z niego bierze się też narracyjny, opowieściowy charakter tożsamości, o którym mówiliśmy na początku.

Wracamy do liceum. Pamiętasz jakieś zajęcia pozalekcyjne?

Dla mnie ważne było kółko teatralne. Także w wymiarze koleżeńskim. Zostawało się dłużej po szkole na próby, poznawało się nowych kumpli. Graliśmy Zemstę, Sen Nocy Letniej. Co roku był przegląd twórczości klas, bardzo fajna impreza, mocno angażująca. Nauczyciele dbali też o to, żebyśmy korzystali z bogatej infrastruktury kulturalnej Bielska. Jeden z nauczycieli załatwiał zawsze bilety na festiwal jazzowy. Graliśmy w hokeja na lodowisku, a na wagary chodziliśmy na Szyndzielnię. To była szkoła, w której wszystko było na swoim miejscu, chociaż były w Bielsku szkoły bardziej prestiżowe, np. piątka, jedna z najlepszych szkół w Polsce o profilu ścisłym. Moje liceum było zdecydowanie bardziej humanistyczne.

Rozmawiamy, gdy trwają jeszcze Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej, chociaż już bez naszej reprezentacji. Pomówmy zatem o futbolu, ale może mniej w wymiarze sportowym, a bardziej w tym ludzkim wspólnotowym. Czy można tak o nim mówić?

Piłka nożna to jest opowieść, o heroizmie, o różnych wartościach. Opowieść, której ludzie potrzebują. Gdy ktoś ogląda mecz to po to, żeby czuć emocje, które niesie piłka. To trochę jak teatr antyczny, który budził w widzach wzruszenie, płacz, radość. W tym sensie sport odgrywa dzisiaj niezmiernie ważną funkcję autarkiczną, piłka nożna chyba szczególnie. Czytam teraz Bajkę o Rašce Oty Pavla. Jest to zbiór reportaży sportowych z Czechosłowacji, ale reportaży bardzo niecodziennych. Tytułowa Bajka o Rašce to historia skoczka narciarskiego Jiřego Raszki napisana w formie baśni. Czytasz to i śmiejesz się, i wzruszasz, to działa. Oczywiście jest to oprawione w formę literacką. Ale sama treść, czyli sport jest takim zjawiskiem, który da się oprawić w taką ramę i wywoływać żywe emocje Tak jest z futbolem. Bo z jednej strony można powiedzieć, że jest on bardzo skapitalizowany, bardzo rynkowy. Ale to cały czas są emocje. Stało się to szczególnie widoczne w czasie Euro. Zauważ, polska reprezentacja wróciła i nikt nie był na nich zły, mimo całego posiadanego przez nas instrumentarium krytycznego, którego się nauczyliśmy, oglądając mecze reprezentacji przez tyle lat. A teraz nie szukamy słabych stron, które mimo dobrego występu, niewątpliwie były. To jest nowa żywa emocja.

Może to zasługa wyniku?

To też, ale nie tylko. Po raz pierwszy od dawna została stworzona taka reprezentacja, w której widać, że zawodnicy się lubią, że gra razem sprawia im przyjemność. To jest drużyna. I to zbudowało jakąś mitologię. Ostatnio się zorientowałem, że gdy były Mistrzostwa Świata w 1974 roku to mój ojciec miał tyle lat, co ja teraz. I to było dość przejmujące, bo pomyślałem, że zawsze żyliśmy tymi opowieściami o dawnych legendach – a tu się okazuje, że w naszych czasach też może się ziścić jakaś legenda.

Jakby zaryzykować taką daleką paralelę ze Średniowieczem: czy ten okres porażek można by porównać do okresu, gdy prym wiodła mitologia cudu, czekania na opatrzność, braku sprawczości. Tzn. że jak ten Juskowiak dostanie piłkę w polu karnym to może jakoś wciśnie tego gola? I, trzymając się tego porównania, czy obecnie mamy prymat hagiografii, wielkich bohaterów, którzy mogą czegoś dokonać dzięki swoim zdolnościom, żeby nie powiedzieć cnotom?

To tak działa. A ludzie tego potrzebują. Wiesz, Michał Pazdan przyjeżdża do Niepołomic a tam dostaje jakąś tarcze, niczym średniowieczny atrybut rycerza. To jest bardzo hagiograficzne. Jest oczywiście – wracając do tego, co już wspomnieliśmy – taki zmysł krytyczny bardzo silny, i to jest potrzebne. Ale jest również wielka potrzeba zanurzenia się w jakiejś historii. Sportowcy mogą dać do tego idealny materiał, i piłkarze to dają. To jest bardzo piękne. My potrzebujemy pięknej opowieści, która może nawet będzie naiwna, ale będzie bliska.

Czy więc to nie jest tak, że te potrzeby ludzi średniowiecza, wierzących w smoki i szlachetnych rycerzy – które sprawiły, że często patrzy się na tamten okres z pobłażaniem – nie są bardzo różne potrzeb, które mamy dzisiaj?

Można to potraktować bardziej ogólnie. Okresy pragmatyczne przeplatały się z okresami romantycznymi, ale w indywidualnych wyborach nie możesz iść całkiem ani w jeden, ani w drugi, bo zupełnie się odkleisz. Jednak, żeby działać potrzebujesz zawsze jakiejś płaszczyzny sensu i ona może być tworzona np. przez mit. To jest nierozerwalne. Jak masz spór Brzozowskiego z Sienkiewiczem to jest to spór trochę fałszywy. Sienkiewicza postrzega się jako konserwatora tradycji, a on jest przecież wielkim jej konstruktorem. Brzozowski działa jako aparat krytyczny, ale w innym okresie też dochodzi u niego do głosu pierwiastek konstrukcyjni i mityczny. Teraz jest podobnie – potrzebujesz konstrukcji mitycznej, żeby przyjąć realne działanie. Mamy mity o piłkarzach, ale też możesz obserwować ich realną pracę, wynik ich wieloletnich wysiłków. To już nie jakiś tam grajek, który zarabia mnóstwo pieniędzy tylko za kopanie piłki – nie, on bardzo dużo zrobił, żeby tę piłkę kopać, dużo go to kosztowało.

To wiąże się z profesjonalizacją, urynkowieniem, które trochę przed chwilą zganiliśmy?

Tak, ale myślę, że paradoksalnie wielu polskim piłkarzom dobrze zrobiło to, że szybko wyjechali, żeby grać na zachodzie. Np. Krychowiak nigdy nie grał w Polsce. Stąd wzięło się wypracowanie innego stosunku do futbolu. Polski futbol jest jednak mocno przeżarty tymi politycznymi układami. Tłumy tych wszystkich działaczy, szemranych biznesmenów, pseudo-ekspertów w telewizji. A to chodzi jednak o pewien profesjonalizm. Żeby budować mit to potrzebujesz warsztatu. Nie to, że – jak powiedziałeś – Juskowiak dostanie piłkę i Polskę zbawi, bo Niemcom strzeli gola. Nie, na tych Niemców musisz być przygotowany, mieć strategię, taktykę, umiejętności techniczne, kondycję. Wtedy jest możliwa opowieść o heroicznym boju.

Czyli znowu zachodnia Europa jako szkoła dla Polaków. Tak, jak w XV czy XVI trzeba było pojechać do Włoch, żeby studiować na tamtejszych uniwersytetach, później wrócić i tworzyć nową jakość w Polsce.

Zawsze potrzeba tej ramy. Żeby wiedzieć, jak coś zrobić. Leo Beenhakker, jak przyjechał do Polski to powiedział, że mamy tu wielu zdolnych piłkarzy. I to jest prawda. Mamy też wielu zdolnych trenerów. Ale jedni i drudzy potrzebowali wskazówek od ludzi bardziej doświadczonych, jak te zdolności wykorzystać. Weźmy jeszcze inny przykład: druga piękna opowieść tych mistrzostw, czyli Islandia. Kiedyś jak ta drużyna grała to wszyscy się śmiali, że to jacyś studenci, kucharze. Teraz też ktoś się przyczepił, że drugi trener Islandii jest dentystą. Ale to nie jest prawdziwy obraz. To są profesjonalni zawodnicy, którzy grają w dobrych klubach, którzy są efektem wielkiego zamierzonego procesu. Islandia dekadę temu rozpoczęła ogromny program szkoleniowy, tworzenia infrastruktury itd. Dużo zainwestowali i teraz odnieśli sukces – to nie jest przypadek.

Marek Bieńczyk pisał kiedyś o twarzy Beenhakkera. I w ogóle o różnych aspektach futbolu. Jest w tych esejach dużo pasji, zainteresowania, ale mam wrażenie, że wszystko to ma naturę przede wszystkim estetyczną. Tymczasem to, co oglądamy teraz, ma w dużym stopniu także wymiar, powiedziałbym, moralny. Weźmy na przykład postać Błaszczykowskiego.

My, Polacy mamy trochę taki zwyczaj, żeby patrzeć ludziom na ręce. I tak też trochę było w odniesieniu do wcześniejszych reprezentacji, choć może masz rację, że w mniejszym stopniu. Zdaje się, że wtedy częściej pieniądze uderzały piłkarzom do głowy. Myślało się o szybkim wyjeździe za granicę, nieważne nawet gdzie, byle były jak największe zarobki. Mentalność wczesnego kapitalizmu lat dziewięćdziesiątych. Teraz też zdarzają się przypadki zbyt szybkich ucieczek piłkarzy za granicę, ale coraz rzadziej, a zazwyczaj są to rzeczy dużo bardziej przemyślane. Nie jest to już zachłyśnięcie się, lecz prawdziwa praca. Dużo większy profesjonalizm.

Ale wracając trochę do poprzedniego pytania – mam wrażenie, że w postrzeganiu reprezentacji nie chodzi tylko o profesjonalizm. Wcześniej mieliśmy właśnie ogląd z jednej strony estetyczny (Bieńczyk), z drugiej mocno technokratyczny (niezliczone statystyki prezentowane w studiach sportowych). A teraz doszło coś jeszcze?

Te kryteria estetyczne i etyczne są według mnie w stałym napięciu. Bo są przecież polscy piłkarze w kampanii Vistuli, i tak fajnie tam wyglądają. Ale z drugiej strony są trudne biografie, jak Błaszczykowskiego. I nagrody za ciężką pracę, jak w przypadku Pazdana. Gdy masz piękną opowieść to potrzebujesz tych dwóch elementów – estetycznego i etycznego. Z jednej strony masz cichego profesjonalistę, Łukasza Fabiańskiego – to jest też historia piękna i dobra zarazem, jest rezerwowym, wchodzi na tę bramkę i rozgrywa świetne mecze. A obok Szczęsny, bardziej przebojowy, wygadany, trochę bezczelny z zawadiackim urokiem. Do dobrej opowieści potrzebujesz wszystkiego po trochu.

Ale może nie chodzi tylko o wymyślenie dobrej opowieści. Może w sposób naturalny niezbędny jest ów komponent moralny, żeby być wielkim.

Może masz rację. Popatrz na przykład na reprezentację Hiszpanii. Ci zawodnicy grają w najsilniejszej lidze świata, grają wspaniały futbol, techniczny, szybki, z mnóstwem podań, ładnymi bramkami. Ale jednocześnie to jest drużyna bardzo podzielona wewnętrznie, masz zawodników Barcelony i Realu – i oni autentycznie są w konflikcie, który towarzyszy im przez cały sezon. To się przekłada na relacje w reprezentacji. I to jest niszczycielskie. W środku obrony hiszpańskiej gra dwóch wybitnych zawodników, Ramos i Pique, pierwszy z Realu, drugi z Barcelony – i im naprawdę trudno jest współpracować. A nasza drużyna – przynajmniej jej krajowi zawodnicy – potrafią jakoś te konflikty między Wisłą, Cracovią, Legią itd. zostawić na boku. Potrafią się dogadać. Jędrzejczyk z Legii jest np. najlepszym przyjacielem Mączyńskiego z Wisły. Może to nawet nie wynika z tego, że animozje międzyklubowe nie są silne, ale współpraca w reprezentacji to efekt dojrzałej postawy tych piłkarzy. Tu upatrywałbym też tego wymiaru moralnego.

Polska, Walia, Islandia – czyli drużyny, które nigdy (albo od dłuższego czasu) nie uchodziły za potęgi piłkarskie robią bardzo dobre wyniki. Jak to interpretować?

Trochę to jest niespodzianka, a trochę nie. O Islandii już powiedzieliśmy. Taka Walia to też jest bardzo silna drużyna od strony technicznej. W Walli gra Gareth Bale, czyli legenda, Joe Allen, czyli świetny wyrobnik. To są wielcy piłkarze. Oni skrupulatnie na ten sukces pracowali, także budując drużynę. Poza tym, u tych, którzy widzą w tym niespodziankę pokutuje ciągle myślenie, że na takim turnieju liczą się tylko potęgi futbolowe. A to jest w dużej mierze nieaktualne. Poziom bardzo się wyrównał. Potęgi cierpią na swoje własne kompleksy, które zresztą trudno czasami wyjaśnić. Na przykład Anglia nie miała jeszcze nigdy takiej silnej reprezentacji, jak teraz, i tak zróżnicowanej, a pokazali to samo, co zawsze. To musi siedzieć głębiej, to nie jest rzecz czystej techniki. A tacy Islandczycy nakręcają się coraz bardziej. Albo Węgry, w których grają piłkarze z polskiej ekstraklasy, a doszli bardzo daleko, grając wspaniałe mecze.

Przypomina się w tym kontekście mecz Walii z Belgią, gdzie po jednej stronie masz dobrych zawodników, świetnie przygotowanych kondycyjnie, ale w większości nie wybitnych. Po drugiej zaś masz wielkie gwiazdy. Po jednej masz, wydaje się, drużynę raczej skromną. Po drugiej, ekscentryków, dość zadufanych w sobie. I okazuje się, że w takim meczu szczęście, żeby nie powiedzieć więcej – jest po stronie Walijczyków.

To też jest piękne w futbolu, że ten przypadek – a raczej, jak mówisz, coś więcej – odgrywa tak ważną rolę. Nie zawsze musi wygrać silniejszy. A w tych mistrzostwach, rzeczywiście, wielu potencjalnie słabszych bardzo zyskało: Irlandia Północna, Węgry, Islandia, Walia, i oczywiście Polacy. Znamienne, że każda z tych drużyn tworzy kolektyw, oni rzeczywiście grają razem. Są to też drużyny bardzo starannie zbudowane. Nagle okazało się, że ta funkcja trenera, czyli przewodnika stada stała się kluczowa.

Brak tego trenera widać było w reprezentacji Ukrainy.

Tak, faktycznie, on jakby nie istniał, zniknął. Z drugiej strony Nawałka czuwał nas całym spotkaniem. Drużyna grała jego taktykę, ta taktyka może się wielu nie podobać, ja sam mam do niej zastrzeżenia, ale byli konsekwentni. Walijczycy mają trenera, Chrisa Colemana, który też kontroluję tę drużynę, a zaczął pracę w bardzo trudnych okolicznościach, jego poprzednik Gary Speed, który był zresztą jego wielkim przyjacielem, popełnił samobójstwo. Więc on dostał drużynę z przypadku i w dodatku rozbitą – i ją zbudował od podstaw. I nie jest tam tak, że jest Gareth Bane i długo długo nic. On gra na równi z innymi. I wydaje się być dużo szczęśliwszy, ma więcej radości z gry dla Walii, niż podczas meczów Realu, za które dostaję grubą kasę.

Wracając trochę do wcześniejszych wątków naszej rozmowy. Czy droga Błaszczykowskiego i postawa, która jest jej rezultatem (w wymiarze życiowym, niekoniecznie piłkarskim) stanie się czymś, czym można będzie zaimponować w szkole.

To na pewno. To jest facet z trudną historią, ale on jest cały czas zwycięski. Jak przypomnisz sobie dawniejsze reprezentacje to też były tam różne historie osobowe, bardziej lub mnie wzruszające, ale nie przypominam sobie takiej, która miałaby podobny potencjał heroizmu, co ta. To jest faktycznie bohater wielkiej miary, który może być wzorcem nie tylko sportowym, ale i moralnym. Sądzę, że to działa, że na ludzi takie postawy spływają.

Błaszczykowski przypomina mi trochę pokolenie Kamieni na Szaniec. To znaczy bohaterów, którzy byli np. dobrymi sportowcami albo harcerzami, ale też osobami na wskroś uczciwymi. Znowu, połączenie dobra i piękna.

Ale trzeba dodać do tego ten trudny wątek rodzinny, tragedię, którą przeżył. I to, że również na tej płaszczyźnie jest zwycięski. Mam na myśli związki z babcią czy z wujkiem, piłkarzem Jerzym Brzęczkiem.

No właśnie. To jest kolejny piękny element, który można wydobyć z opowieści o naszej reprezentacji. Zauważ, że wielu polskich piłkarzy ma rodziny, żony, dzieci – to jest eksponowane, także publicznie, ich spotkania, ich bliskie relacje. Dla współczesności chyba dość nieoczywisty wzorzec?

I to widać nie tylko w polskiej reprezentacji. Luis Suarez, moim zdaniem najlepszy piłkarz na świecie, kolejny facet z trudną biografią. Prawie każdy go kojarzy z tym, że on gryzie na boisku. Ale już od pewnego czasu nie gryzie. Dlaczego? Najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie jest takie, że przeniósł się do FC Barcelony, i nie chodzi o prestiż tego klubu, ale o fakt, że w Barcelonie żyje jego żona z teściami. Chodzi o komfort psychiczny. Przechodząc z Liverpoolu do Barcelony, Suarez nie zwiększył swoich zarobków, co jest nietypowym gestem, w dodatku nie odszedł stamtąd z powodów sportowych – chodziło tylko o to, żeby być blisko żony i rodziny. I ta bliskość go zmieniła. Dlatego ta mikro-wspólnota, którą tworzą piłkarze ze swoimi rodzinami jest warunkiem do funkcjonowania w ramach większych wspólnot, jakimi są drużyny.

Zaczynaliśmy naszą rozmowę od tematu rodziny i na nim kończymy.

Tak, nieświadomie. To pokazuje tylko, jak wiele od niej zależy.