Archiwum kategorii: numer 2 październik – grudzień 2016

Opoczno – miasto rodzinne

Opoczno to moje miasto rodzinne. W najdawniejszej zachowanej księdze ślubów parafii św. Bartłomieja – jest to najstarszy z istniejących kościołów opoczyńskich – na pierwszej stronie, w pierwszym wierszu, pod rokiem 1790 widnieje niejaki Grzegorz Suskiewicz, który dnia 30 stycznia poślubił Urszulę Jelonkównę. Pan młody miał lat czterdzieści jeden, panna dziewiętnaście. Przynajmniej od tamtych czasów (a pewnie i wcześniej, ale o tym wiadomo niewiele) Suskiewiczowie żyli w Opocznie, rodzili się, umierali, żenili, zmieniali zawody i miejsca zamieszkania. Aż po początek XX wieku, kiedy to wielu przodków rozjechało się po bliższej okolicy i nieco odleglejszych stronach. Ale nawet dzisiaj w miasteczku nad Wąglanką mieszka wciąż kilku krewniaków (chociaż siódma woda po kisielu).

O tym wszystkim nie wiedziałem jednak jeszcze kilka lat temu, do czasu spotkania z pierwszym rodzinnym genealogiem – Arturem Brzozowiczem, ojcem znanego dziennikarza muzycznego, Grzegorza, i bliskim krewnym mojego dziadka. Spotkania długo nie udawało się zorganizować, a gdy już miało ono dojść do skutku, dzień przez zaplanowanym terminem wuj Artur dostał udaru i wylądował w szpitalu. W końcu spotkaliśmy się dopiero kilka miesięcy później, gdy wrócił już nieco do siebie, choć pozostały pewne problemy z mową. Urywanymi zdaniami opowiadał mi więc, jak przez wiele lat grzebał w papierach urzędowych, parafialnych, rodzinnych – zapełniając białe plamy drzewa geologicznego. Mówił o swoich pościgach za księdzem z Żarnowa, aby wydobyć od niego poszukiwane księgi; i o historii pradziada Ignacego, który podczas pierwszej wojny światowej, stacjonując z armią austriacką w Wiedniu i sprzątając cesarski park, znalazł perłę księżniczki, za co został później sowicie wynagrodzony. Nie starczyłoby tego tekstu, żeby przytoczyć wszystkie opowieści wuja Artura. Pod koniec spotkania przekazał mi swoje zapiski i dyskietkę z danymi. W tych danych znalazłem później informacje o Tomaszu Suskiewiczu, które to informacje zapoczątkowały moje własne poszukiwania i odkrycie opoczyńskiego szlaku rodzinnego. Sprawiły także, że zacząłem bywać w Opocznie – a wizyty tam stały się z czasem czymś podobnym do sentymentalnych odwiedzin Kielc, gdzie się urodziłem, czy rodzinnego (ze strony mamy) Opatowa.

***

 „O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju” – powiada XI księga Pana Tadeusza o czasach, gdy Litwa szykowała się na przyjście Napoleona. Ale i Opoczno było w tamtym okresie świadkiem wzmożonych patriotycznych nastrojów. W 1809 świętowano przyłączenie miasteczka do Księstwa Warszawskiego; była uroczysta msza święta, po niej procesja, która przeniosła z kościoła do ratusza napoleońskiego orła (godło państwowe), zakończona odśpiewaniem Te deum. Niedługo potem obchodzono urodziny Napoleona i ślubowano mu wierność. W roku 1812 – czyli roku „owym” – „deputaci na sejmik powiatowy, obradujący w Opocznie pod przewodnictwem Bartłomieja Rudzkiego, zawiązali natomiast konfederację, potwierdzając przysięgą przywiązanie do cesarza Francji”.

Miasto liczyło wtenczas trochę ponad dwa tysiące mieszkańców, z czego więcej niż połowę stanowili Żydzi (ta proporcja utrzymywała się zresztą przez cały wiek XIX). Zabudowę tworzyło 229 domów, w większości drewnianych i parterowych, co wynikało także z tego, że przy dużym zawilgoceniu terenu niechętnie budowano z okolicznych skał wapiennych. Istniały dwa rynki i osobna dzielnica żydowska. Była to społeczność – jak wspominał Pinchas Eilon – „najczęściej biedaków, dla których zamożność była czymś tak odległym, jak Wschód od Zachodu. Większość z nich była skupiona w żydowskim getcie. Było to jedno z nielicznych miast w Polsce, w którym była ulica Żydowska”. Ale stosunki narodowościowe nie rysowały się chyba tak ponuro, jak można by wnioskować z przytoczonego fragmentu. Żydzi zajmowali się głównie krawiectwem, prowadzili też szynki i handlowali; w 1811 roku działało w mieście jedenastu kupców. Chrześcijanie trudnili się szewstwem, kowalstwem, wielu utrzymywało się z rolnictwa. Były to główne gałęzie lokalnej gospodarki. Do tego dochodziły korzyści płynące z położenia na przecięciu traktów handlowych, z południa do Gdańska prowadzącego przez Oksę, Małogoszcz, Radoszyce, Końskie i Inowłódz; oraz ze wschodu na zachód, na Śląsk i do Wielkopolski, przez Radom, Przysuchę i Sulejów. Przejezdni korzystali z opoczyńskich zajazdów z wyszynkiem napojów alkoholowych.

qt Magistrat posiadał prawo szynkowania piwa i wódki w granicach miasta […] Prowadziły one ostrą walkę ekonomiczną z karczmami starościńskimi pn. Wójtowska (na Starym Mieście) i Zazdrość (przy folwarku miejskim), przyciągającymi chętnych niższymi cenami.

Chociaż wielu mieszkańców zalegało z zapłatą podatków, budżet miasta rok rocznie notował nadwyżkę pieniężną, którą przekazywano do Banku Polskiego w Warszawie na oprocentowany rachunek.

W początkach XIX wieku istniała w Opocznie murowana synagoga – budynek ten stoi do dzisiaj, przy ulicy Zjazdowej, mieszcząc sklep z materiałami budowlanymi (wcześniej było tam kino) – drewniany cheder [żydowska szkoła], łaźnia i dwa żydowskie cmentarze. Chrześcijanie mieli dwie świątynie: wspomniany już kościół św. Bartłomieja oraz mały drewniany – św. Marii Magdaleny. Wokół tego drugiego istniał (i nadal istnieje, podobnie jak sam kościółek, pełniący funkcję kaplicy pogrzebowej) cmentarz, który kilkadziesiąt lat później otoczono murem.

Po tym cmentarzu chodziłem wielokrotnie w poszukiwaniu rodzinnych grobów. Któregoś razu, było to jesienią pięć lat temu, stałem przed grobem Suskiewiczów i Brzuchowskich. Obok mnie przystanęła starsza pani i przez dłuższy czas przyglądała się, co robię; w końcu zapytała, dlaczego fotografuję grób jej rodziny. Powiedziałem, że to także moja rodzina i od słowa do słowa ustaliliśmy, kto jest kim. Była to pani Julia Kowalska, córka Marii z Suskiewiczów Ciesielskiej, urodzona w latach 20. XX wieku. Zaprosiła mnie do swojego mieszkania, gdzie bardzo namawiała na kanapki i herbatę, i pokazywała zdjęcia swojej rodziny. Okazało się przy okazji, że jej mężem był Wojciech Kowalski, syn Stanisława Albina Kowalskiego, słynnego opoczyńskiego pedagoga, twórcy szkolnictwa konspiracyjnego i powojennego. Wśród zdjęć była także fotografia mamy pani Julii, Marii, ze swoją siostrą Apolonią z Suskiewiczów Kłodawską. Były one dwojgiem z dziewięciorga dzieci Wincentego Suskiewicza, urodzonego w 1855 roku, ławnika sądu opoczyńskiego.

Czasy napoleońskie to także początek opoczyńskiego szkolnictwa. Staraniem ówczesnego burmistrza, Jana Amszyńskiego, w roku 1811 otworzono pierwszą szkołę elementarną, którą finansowano ze składkowych pieniędzy mieszkańców Opoczna, Gorzałkowa i Woli Załężnej oraz z dotacji pochodzącej z miejskiego budżetu. Środki te przeznaczano na pensję nauczyciela, pomoce szkolne i wynajem lokalu. Edukacja nie była obowiązkowa. Do szkoły uczęszczało początkowo kilkadziesiąt dzieci, w roku 1817 było już ponad stu uczniów, chrześcijan i Żydów. Nauczyciele zmieniali się w początkowym okresie często i sprawowali się różnie, na przykład niejaki Szneyder, piastujący to stanowisko w 1819 roku, „zasłynął awanturami wywołanymi pod wpływem alkoholu”. Dopiero jego następca, Jan Nepomucen Albrycht, przez ponad dwadzieścia lat swojej działalności przysłużył się rozwojowi szkoły, „nawet w roku 1831 rewolucyjnym, gdzie wszędzie szkoły elementarne ustały, młodzież sobie powierzoną ciągle i nieoderwanie uczył”. Kilka lat po roku rewolucyjnym otworzono również szkołę dla rzemieślników. Majstrowie mieli urzędowy obowiązek posyłać do niej swoich czeladników. Nauka odbywała się w niedzielę, gdyż w pozostałe dni uczniowie pracowali. W 1839 roku uczęszczało do szkoły: 15 szewców, 5 stolarzy, 4 ślusarzy, 2 krawców i jeden bednarz.

Opoczno miało wtenczas dwa szpitale, jeden żydowski (pod numerem 227) i jeden chrześcijański (pod numerem 122, u zbiegu Końskiego Targu i ul. Kuligowskiej; był on wyjątkowo wilgotny, ale dobrze wyposażony, posiadał osiem sal dla chorych). Czołowym lekarzem był chirurg, Jan Nepomucen Tarnopolski, praktykujący wcześniej w Krakowie i Warszawie. Wspomagało go kilku felczerów i cyrulików. Miasto posiadało także aptekę. Pracownicy związani z lecznictwem stanowili, obok duchownych obu wyznań, nauczycieli i notariusza, elitę umysłową miasta, która liczyła zapewne 30-40 osób.

W drugiej dekadzie XIX wieku topografię miasta wyznaczała siatka ponad dwudziestu ulic posiadających nazwy zwyczajowe (Kołomurna, Błotna, Ku Młynowi) i oficjalne (Inowłodzka, Stare Miasto, Warszawska) oraz jednolitą numerację domów. Za najlepsze lokalizacje uchodził Rynek, okolice zamku, ulice Szewska, Błotna i Piaseczna. W roku 1812: burmistrz Jan Amszyński mieszkał pod numerem 34, na Długiej; w Rynku pod 14 obywatel Tomasz Saski, trzy domy dalej jego brat Tomasz; mieszkanie przy Żydowskiej 255 należało do Herszla Fuxa, krawca, a numer 125 przy tejże ulicy do Bereka Junga, kotlarza. Dnia 9 sierpnia tegoż roku „umarł w domu swoim pod numerem 131, mieszkający na Targowicy” Grzegorz Suskiewicz.

***

„W latach osiemdziesiątych ubiegłego [XIX] wieku – pisze w swojej książce o Kielcach Jerzy Jerzmanowski – powstanie styczniowe było już wspomnieniem. Najlepiej pamiętał je w Opocznie, osiadły tu rejent Józef Hübner, uczestnik walk. Prawie umierającego wydobyła go rodzina z warszawskiej cytadeli”. Opoczno znalazło się poza głównym nurtem działań powstańczych. Wiadomo jedynie, że już kilka lat wcześniej działała w mieście komórka konspiracyjna. Zagadką pozostaje, dlaczego Opocznianie nie zorganizowali w 1861 roku antyrosyjskiej manifestacji, których wiele przetoczyło się wtedy po kraju (choć rok później wystawiono przy ulicy Piotrkowskiej 59 kapliczkę upamiętniającą tamte wydarzenia). Po rozpoczęciu Powstania, gdy z miasta wymaszerowały wojska rosyjskie, zostało ono zajęte przez oddział Józefa Łakińskiego (stanowiący część wojsk Langiewicza). Mianował się Łakiński naczelnikiem sił zbrojnych powiatu opoczyńskiego. Aby powiększyć swój oddział zarządził powszechną mobilizację młodych mężczyzn, co wzbudziło niechęć do władz powstańczych, zwłaszcza wśród okolicznych chłopów. Zresztą oddział Łakińskiego po kilku dniach opuścił miasto, na wieść o nadciągających jednostkach majora Dońca-Chmielnickiego, które w konsekwencji zajęły Opoczno. Kolejne miesiące przyniosły szereg potyczek prowadzonych w okolicznych lasach m. in. przez oddziały Jana Rudowskiego, dowódcy Pułku Opoczyńskiego. W samym mieście było już jednak spokojnie, echa powstańcze odzywały się jedynie w takich miejscach, jak carskie więzienie z celą śmierci w kamienicy przy ulicy Szpitalnej 12. Może o tym więzieniu jest mowa w jednym z fragmentów Wiernej rzeki Stefana Żeromskiego:

qt Jeden Żyd, karczmarz tutejszy, co końmi handluje, a właściwie koniokrad, widział się z wujenką, jak wracała skądś z Sandomierskiego. To znowu była wieść między tutejszymi chłopami, co teraz wyłapują powstańców, żeby ich do Cyngiera odstawić – że się stara o uwolnienie wujaszka z więzienia w Opocznie.

Jedenaście numerów dalej stał budynek szpitala. W szpitalu tym Hilary Suffczyński, ówczesny miejski lekarz wspierający powstańców, leczył Andrzeja Kozerawskiego, jednego z kilkunastu Opocznian uczestniczących w walkach, który wskutek odniesionych ran ostatecznie zmarł. Zarówno Suffczyński jak i Kozerawski są pochowani na cmentarzu św. Marii Magdaleny.

Spoczywa tam również wspomniany już Józef Hübner. Po Powstaniu dokończył on studia prawnicze i został notariuszem w Opocznie. Pod koniec wieku jego dom „był ośrodkiem życia towarzyskiego miasteczka, zwłaszcza kiedy dorosły dzieci: dwie córki i dwóch synów”. Działał tam amatorski zespół teatralny. Jeden z synów Józefa, Zygmunt, też wybrał później zawód prawnika, w 1923 roku został Ministrem Spraw Wewnętrznych w rządzie Władysława Grabskiego, po wojnie był notariuszem w Warszawie. Drugi syn, dziedziczący imię po ojcu, poszedł ścieżką artystyczną, dyrygował m. in. orkiestrze ludowej w Spale.

Codzienne życie miasta niewiele się zmieniło. W latach 60. XIX wieku ówczesny burmistrz, niejaki Samborski pisał:

qt Utrzymanie tutejszych mieszkańców katolików, którym brakuje ducha spekulacji i przemysłu, stanowi rolnictwo, któremu nieco profesje, zwłaszcza szewstwo, posiłkują. Żydzi zwykle profesjami [tzn. rzemiosłami] i handlem zajmują się. Z profesji najwięcej u katolików szewstwo, a u Żydów krawiectwo pomnaża się, których wyroby w miejscu i na jarmarkach w sąsiednich miastach zbywają.

Mimo powracających co jakiś czas (1831, 1837, 1850) epidemii cholery, ludność Opoczna systematycznie rosła: w 1871 roku wynosiła prawie 3,5 tysiąca osób, w 1895 już ponad 5 tysięcy. W tych samych latach odnotowano odpowiednio 268 i 326 domów, przy czym w ostatniej dekadzie XIX wieku prawie połowę stanowiły domy murowane. Rozbudowywano też infrastrukturę, zaczęła działać poczta i urząd telegraficzny, wyremontowano mosty na ulicach Żydowskiej, Kuligowskiej i Szewskiej. W 1885 roku z Koluszek doprowadzono odnogę kolei dąbrowsko-iwanogrodzkiej.

Rolę miejskiego deptaka, miejsca popołudniowych spacerów pełniła ulica Kościelna prowadząca do Rynku (dzisiejszego Placu Kościuszki) i przebiegająca obok fary św. Bartłomieja. W latach siedemdziesiątych XIX wieku ulicę tą wyprostowano i wyposażono w trotuar, zastępując nim dotychczasowy bruk. Wieczorami gazowe latarnie rozświetlały ciemność. Również obecnie Plac Kościuszki jest miejscem centralnym, zwłaszcza w dzień świąteczny, gdy po mszy wierni ustawiają się w kolejce do lodziarni w jednej z kamienic rynku. Pełno wtedy ludzi, hałasują masowo odjeżdżające samochody. Później jednak, ku popołudniowi, wszystko cichnie, ulice pustoszeją, stoją parterowe domki z otwartymi drzwiami, jak wtedy, pewnego upalnego dnia, gdy – po sumie u Bartłomieja – szliśmy z rodziną na spacer Kościelną i Staromiejską. Odchodzące na boki ulice Piwna, Garncarska, Szewska z parterowymi zabudowaniami, niskimi oknami i szerokimi dachami trwały zamyślone, jakby przeniesione z wieku XIX.

W tamtym czasie, przed ponad stu laty, Opoczno miało jeszcze drugi rynek zwany Końskim Targiem, który mieścił się w okolicach dzisiejszego Placu Kilińskiego. Nazwę nosił nieprzypadkową, jeszcze w międzywojniu odbywały się tam bowiem wystawy rolnicze (jedną uwieczniono nawet na fotografiach), gdzie hodowcy prezentują najdorodniejsze świnie, krowy, konie. Przy skrzyżowaniu dróg na Piotrków i na Inowłódz stał (wyburzono go w 1975 roku) długi parterowy dom, biały z czarnym zmurszałym dachem i okiennicami. W domu tym niemal sto lat przed jego rozbiórką, bo w 1877 roku urodził się Włodzimierz Perzyński, prozaik, komediopisarz i dziennikarz, może najbardziej znany swego czasu opocznianin. Uczył się w Warszawie i Petersburgu, studiował, a później także pracował jako dziennikarz „Głosu Narodu”, w Krakowie, gdzie zaprzyjaźnił się ze śmietanką artystyczną początku XX wieku: Orkanem, Nowaczyńskim, Przybyszewskim, Boyem-Żeleńskim. Mieszkał we Francji, Szwajcarii, Włoszech, po czym osiadł w Warszawie. Zasłynął kilkoma komediami wystawianymi w teatrach Lwowa, Krakowa, Warszawy – począwszy od 1904, gdy zadebiutował Lekkomyślną siostrą. Tam, jak i w innych swoich utworach – z których najbardziej znane to Aszantka i Szczęście Frania – eksploatuje tematykę mieszczańskich intryg, podwójnej moralności, uwikłań uczuciowo-pieniężnych. W owych czasach były to chyba jednak bardziej problemy kosmopolitycznej Warszawy czy dekadenckiego Krakowie, aniżeli ubogiego prowincjonalnego Opoczna.

Choć i tutaj wkradał się pomału wielki świat, zwłaszcza od czasu uruchomienia linii kolejowej. Żyjące dotychczas z rzemiosła, rolnictwa i małego handlu miasteczko – pod koniec XIX wieku doświadczyło skutków rewolucji przemysłowej. Najbardziej spektakularną inwestycją była założona w 1895 roku fabryka ceramiki zlokalizowana przy ul. Staromiejskiej. Wywodziła się ona z powstałej kilka lat wcześniej cegielni stworzonej przez Jana Dziewulskiego oraz braci Władysława i Józefa Lange. Siedziba firmy mieściła się początkowo w starym dworku modrzewiowym przy ulicy Cichej. Niedługo jednak centrala przeniosła się do Warszawy, a nazwę zmieniono na Towarzystwo Akcyjne Fabryk Ceramicznych „Dziewulski i Lange”. Zakłady te, posiadające drugą fabrykę w guberni charkowskiej, rozwijały się bardzo prężnie. Zyskały międzynarodową sławę, o czym zaświadczają medale wystaw powszechnych w Kijowie, Petersburgu, Paryżu. W 1913 roku firma zatrudniała ponad 700 robotników. Około 25% swojej produkcji sprzedawała na terenie Królestwa Polskiego, resztę eksportowano do Rosji. Przed pierwszą wojną „Dziewulski i Lange” dokupili drugą działkę, przy ulicy Piotrkowskiej, gdzie zaczęli stawiać piece do produkcji płytek szkliwionych.

Na przełomie XIX i XX wieku powstawały również mniejsze, bardziej lokalne inicjatywy przemysłowe, jak zakłady produkcji cementu należące do Towarzystwa Akcyjnego „Opoczno”, olejarnia Icka Fuksa czy browar braci Kunkel. Patrzę na zdjęcie rodziny Kunklów z 1907. Nestor rodu – Fryderyk Kunkel, który przeniósł się z Wielkopolski do Opoczna i założył tutaj browar w 1872 roku – siedzi pośrodku, wokół niego kilkadziesiąt osób: dzieci, wnuków, krewnych. Byli najbogatszą rodziną w Opocznie tamtych czasów, posiadali wiele zakładów produkcyjnych i ogromne majątki ziemskie. Dzisiaj kwartał pomiędzy Piwną, gdzie mieściły się browary Kunklów, a Garncarską, z której wjeżdżało się do ich obszernej posiadłości – wypełniają senne parterowe domki. Gdzieniegdzie widać jednak fragment starego muru z jakimiś kawałkami ogrodzenia i bramy, a spoza nich wyglądają stare drzewa, może pozostałość dawnego parku i sadu.

Splendor bogaczy nie udzielał się jednak przeważającej większości mieszkańców. W 1891 roku zaledwie około stu opocznian mogło uchodzić za zamożnych. W gronie tym było siedmiu kupców prowadzących własne sklepy (Batawia, Fajgenblat, Mortkowicz, Szydłowski, Rabe, Rozenbaum, Wajnsztok). Ostatni z nich posiadał także cztery domy w centrum Opoczna. Poza tym, wspomniani i inni przemysłowcy oraz przedstawiciele miejskiej inteligencji z profesji urzędniczej, lekarskiej, prawniczej. Urząd Miasta zatrudniał wtenczas burmistrza (w drugiej połowie wieku, zapewne w wyniku represji popowstaniowych, pełnili te funkcje głównie Rosjanie), kilkunastu urzędników, dwóch stróży, dozorcę miejskich latarń i akuszerkę.

Lata 80. XIX wieku przyniosły pewną stagnację opoczyńskiego szkolnictwa. Dlaczego tak się działo, pomimo rosnącej liczby ludności i rozwoju gospodarczego? Powiada się, że powodem był brak budynku szkoły (a więc tułaczka po różnych wynajmowanych, zawilgoconych lokalach) oraz koedukacyjny charakter kształcenia (zgorszenie?). W 1893 roku magistrat postarał się więc o nowy budynek, dziewczynki i chłopców rozdzielono, stworzono bibliotekę (liczącą 250 pozycji). Powstały również prywatne inicjatywy kształceniowe, w tym niewielkie szkoły szczebla średniego. Jednak budynek szkoły początkowej najwyraźniej szybko okazał się niewystarczający, gdyż już około 1910 podjęto plany budowy nowego gmachu:

qt Dom szkolny zaprojektowano na rogu ulic Inowłodzkiej i Koński Targ. Zachowany projekt przedstawia piętrowy, ładny budynek, mający tworzyć kompleks z sąsiadującym z nim placem zabaw i sadami-ogrodami dla szkoły.

Uczniowie pojawili się tam prawdopodobnie jeszcze przed pierwszą wojną. Jest to ten sam budynek, w którym dziś mieści się Szkoła Podstawowa nr 2. Dawne Opoczno miało jeszcze jeden znany budynek szkolny, przed wojną siedzibę tzw. preparandy nauczycielskiej. Stał on już za zamkiem, na rogu obecnych ulic Szewskiej i 17 sierpnia. Zachowało się kilka jego fotografii z różnych okresów. Na jednej z nich (lata 20. XX wieku) widać kawałek muru przyzamkowego i trzech młodzieńców stojących na tle świeżego piętrowego gmachu z szerokim balkonem na rogu. Po wojnie budynek mieścił wspomnianą Dwójkę (przed przenosinami na Plac Kilińskiego), później internat, w końcu mieszkania, a na dole pralnię i PZMOT. W latach 80. spłonął i został rozebrany. Jak dotąd nic na jego miejscu nie zbudowano, zostawiając teren roślinom.

Przełom XIX i XX wieku obfitował w nowe inicjatywy społeczne. Powołano do życia Towarzystwo Ochotniczej Straży Ogniowej, którego inicjatorami byli m. in. Władysław Lange i Karol Kunkel. Po kilku latach działalności zrzeszało już ono ponad dwieście osób. Dzieliło się na cztery oddziały: toporników, sikawkowy, wodny i ochronny. Jednym z głównych celów straży, obok walki z pożarami, była działalność kulturalna. W 1905 roku stworzono więc dwunastoosobową orkiestrę. Trzydzieści lat później jej prowadzenie powierzono Janowi Suskiewiczowi. W 1893 staraniem mieszkańców powiatu opoczyńskiego, na czele z hr. Zofią Broel-Plater, utworzono stowarzyszenie spożywców. Kilka lat później powołano do życia kasę pożyczkowo-oszczędnościową. Natomiast z inicjatywy opoczyńskiej inteligencji powstało Powiatowe Kuratorium Trzeźwości Ludowej „mające propagować poprzez tworzenie herbaciarni, jadłodajni i bibliotek ideę abstynencji alkoholowej”. Zasięg tego przedsięwzięcia i skala realizacji jego celów pozostają sprawą nieznaną, choć herbaciarnię i bibliotekę rzeczywiście utworzono; zorganizowano także kursy dokształcające dla dorosłych oraz teatr amatorski. W takim to stanie wzmożonej aktywności społecznej wkraczała w wiek XX licząca już ponad 7 tysięcy mieszkańców społeczność opoczyńska. Bariery dalszego rozwoju pozostawały już tylko po stronie czynników politycznych. Ale wkrótce i one miały zniknąć.

***

„Gdy w lipcu 1914 r. – pisał Stanisław Ucholc, późniejszy urzędnik opoczyński – wiadomość o sarajewskim zamachu na austriackiego następcę objęła cały świat i doszła do naszego miasta, spokojne zazwyczaj i ciche miasteczko poruszyło się jakimś niespokojnym odruchem. Mieszkańców przeszedł dreszcz niepokoju i trwogi”. Wkrótce potem wybuchła pierwsza wojna. Wojna, która mocno – w przeciwieństwie do wcześniejszych zrywów niepodległościowych – dała się Opocznu we znaki. Zamieniło się ono na kilka lat w miasteczko przyfrontowe. Mieszkańcy przywykli do huku artyleryjskich wystrzałów, zakłady przemysłowe (w większości) wstrzymały działalność. Na skutek problemów żywnościowych powołano Komitet Ratunkowy, bowiem – jak pisano – „gdy choroby, głód i chłód zabierają setki ofiar, dziś właśnie należałoby szczególniejszą pieczą otoczyć suteryny, poddasza i te klitki, skąd w zastraszającym tempie rozchodzi się groźna dla wszystkich […] epidemia duru brzusznego. Nie ma już dnia, żeby nie było kilku skromnych pogrzebów”. Jednak wojna przyniosła także stopniowe odzyskiwanie pola na froncie niepodległościowym. Z armią austriacką przybyli do miasta Legioniści. Zainstalowali się w domu Makarewiczów przy Rynku i rozpoczęli akcję werbunkową. Odpowiadali także za większość akcji patriotycznych, jak założenie czytelni w 125. Rocznicę Konstytucji 3 maja (1916 rok), odsłonięcie popiersia Kościuszki na rynku w stulecie jego śmierci (1917 rok) czy wystawianie polskich sztuk teatralnych.

Jedną z czołowych postaci w lokalnych strukturach Piłsudczykowskich był Stefan Janas. Stanął on na czele oddziałów POW, które w 1918 roku dokonały rozbrojenia wojsk austriackich. Odbyło się to w sposób pokojowy, broń składano w cerkwi, która stała wtenczas na dziedzińcu przed zamkiem. Janas urodził się w 1876 roku w Paradyżu. Był popularnym społecznikiem opoczyńskim na długo przed pierwszą wojną. Przy wsparciu – znanej nam już – rodziny Hübnerów stworzył amatorski zespół teatralny, który wystawiał m. in. patriotyczne przedstawienia o Powstaniu Kościuszkowskim. Założył także sierociniec „Samarytanin”, spółdzielnię spożywców „Przyszłość” i pierwsze kino w Opocznie pod wiele mówiącą nazwą – „Flirt”. Prowadził patriotyczny pochód, który przeszedł ulicami miasta w 1905 roku. W czasie pierwszej wojny był redaktorem pism: „Prawda” i „To i Owo”. Zgłosił się jako ochotnik na wojnę 1920 roku, z której nigdy nie wrócił. Połowę swojego majątku zapisał na cele społeczne.

Rok 1918 stał się początkiem upragnionej niepodległości. Jak pisał Karol Kozerawski (syn Ewy z Suskiewiczów):

qt Byłem świadkiem, kiedy dokonano aktu historycznego zasadzenia czterech drzewek dębu pod budynkiem Miejskiej Rady Narodowej przy Placu Kościelnym w Opocznie. Ówczesny burmistrz miast obywatel Ślepowron Mieroszewski, przemawiając okolicznościowo do zebranych obywateli, powiedział m. in. że dla upamiętnienia historycznej chwili odzyskania przez Polskę niepodległości nadaje posadzonym drzewkom symboliczną nazwę Dęby Wolności. Oddając drzewka w opiekę miejscowego społeczeństwa apelował, aby wieść o tym wydarzeniu przekazywali potomnym.

Dzisiaj tamte dęby są już potężnymi drzewami, które dają cień (lecz również aurę szemranego miejsca) Placowi Kościuszki. Trudno powiedzieć, na ile przekazują one wciąż wieść o wydarzeniu. Wiadomo jednak, że drzewa okazały się po raz kolejny trwalsze od państw, a dęby wolności przyszło nam od zakończenia pierwszej wojny sadzić jeszcze nie raz.

Lecz wróćmy z tej niepotrzebnej może dygresji. Jest rok 1918. Odrodzone państwo polskie odbudowuje (tworzy na nowo, próbując spiąć w całość trzy zabory) struktury administracyjne. Powiat opoczyński zostaje przypisany do województwa kieleckiego, pozostanie w nim przez prawie całe dwudziestolecie. Opoczno wyszło z pierwszej wojny ze zwiększoną – głównie za sprawą migracji z bardziej zagrożonych części kraju – liczbą ludności. W 1918 wynosiła ona ponad 8 tysięcy. Powoli odradzał się przemysł (w 1939 roku istniało 28 zakładów zatrudniających tysiąc osób), handel (132 sklepy detaliczne w 1939 roku), rozrywka (restauracje, herbaciarnie, piwiarnie, cukiernia), organizowano cotygodniowe targi, na którym okoliczni chłopi sprzedawali płody rolne, a zaopatrywali się w produkty rzemieślnicze.

Gdy przeglądam fotografie z tego okresu, uwagę wzbudzają liczne zdjęcia zbiorowe przedstawiające różne grupy zawodowe lub społeczne. Legioniści w charakterystycznych mundurach. Pracownicy kolejowi w błyszczących butach, z takimiż guzikami przy dwurzędowych marynarkach. Pracownicy urzędu miasta, w trzech rzędach – stojący, siedzący i pół-leżący, pod krawatem lub w muchach, niektórzy z frywolnymi nieco kapeluszami. Dalej sztab straży miejskiej trzymający mundurowe czapki na kolanach i funkcjonariusz Komendy Powiatowej Policji w długich płaszczach. Pracownicy Urzędu Skarbowego w wysokich białych kołnierzykach i prążkowanych krawatach. W końcu przedstawiciele Spółdzielni Spożywców, drużyna opoczyńskiego Sokoła, hufce junackie, orkiestra dęta i chór, teatr amatorski, pracownicy Zakładów Ceramicznych „Dziewulski i Lange”, klasy szkolne, sportowcy. Można by tak jeszcze wymieniać. Może się mylę, ale mam wrażenie, że przebija z tych zdjęć jedna ważna rzecz – poczucie wspólnoty. Lub lepiej, różnych wspólnot, istniejących na różnych poziomach życia. Każda z nich ma swój kod przynależności: odpowiedni strój (zawsze bardzo staranny), sposób uczesania, nawet prezencję. Jest w tym coś krzepiącego, niemalże rodzinnego, jakieś zakorzenienie w lokalnej społeczności.

To lokalne osadzenie wzmacniały z pewnością wyrosłe po 1918 roku inicjatywy wydawnicze. Lecz i pod tym względem miało Opoczno wcześniejszy, najwyższej klasy wzór. Jakub Mortkowicz przyszedł na świat w 1876 jako syn Eliasza Mortkowicza, z pewnością mieszkającego w żydowskiej części miasta, choć trudno ustalić dziś, gdzie dokładnie. Musiała to być jednak – w przeciwieństwie do całej dzielnicy – rodzina zamożna, gdyż oddała syna na nauki do Radomia. Tam Jakub ukończył gimnazjum. Później studiował w Monachium, Brukseli, Antwerpii. Zamieszkał w Warszawie. Związał się PPS-em, za kolportaż nielegalnej prasy osadzono go najpierw w X pawilonie Cytadeli, a następnie zesłano na Kaukaz. Po powrocie w 1903 roku do Warszawy założył firmę wydawniczo-księgarską, która później kilkakrotnie zmieniała nazwę, dołączając do swej działalności także drukarnię. Przez prawie trzydzieści lat działalności pod kierownictwem opocznianina wydała ona ponad 700 pozycji i stała się niewątpliwie jedną z najważniejszych oficyn międzywojnia. Drukowała m. in. dzieła Nietzschego i wiele powieści Żeromskiego, a także kilka tytułów prasowych, w tym skamandryckie „Pro Arte et Studio”. Nie wiadomo, czy Mortkowicz miał w tym czasie jakieś związki z Opocznem. Czy przyjeżdżał tu często? Czy odwiedzał rodzinę w żydowskie święta?

Wiadomo natomiast, że około roku 1930 jego firma popadła w kłopoty finansowe wskutek kryzysu gospodarczego. W wyniku tego, rok później Mortkowicz popełnił samobójstwo, pisząc w liście pożegnalnym: „Nie byłem kupcem i nie umieram jako kupiec”. Wydawnictwo jednak przetrwało i miało istnieć jeszcze do lat 50. prowadzone dzielnie przez jego żonę Janinę i córkę Halinę (mamę współczesnej pisarki Joanny Olczak-Ronikier), którym pomagała, zwłaszcza podczas okupacji, Anna Żeromska.

Pierwsza drukarnia w Opocznie powstała natomiast w 1907 roku. Mieściła się w kamienicy przy rynku i należała do Ignacego Adamczyka. Przedsiębiorca ten, już po odzyskaniu niepodległości, uruchomił dużą drukarnię w formie spółki akcyjnej. Równolegle powstało kilka innych zakładów drukarskich: Szymchy Praszkera, Romana Klimkiewicza (od 1929 burmistrza Opoczna) czy Ignacego Figura przy Placu Kilińskiego. Praszker drukował m. in. gazetę „To i Owo”, której redaktorem był przedstawiony już PPS-owiec, Stefan Janas. Linia pisma, uruchomionego w 1917 roku, sprowadzała się do sekwencji: „garść myśli politycznych, odrobinę wierszy, humoru i satyry”. Nieco później Janas wydawał także „Prawdę” – dwutygodnik poświęcony sprawom robotników. Z innych tytułów warto wymienić: tygodnik „Ziemia Opoczyńska” (redakcję stanowili m. in. ks. Walenty Popowski i rejent Józef Hübner), dwutygodnik „Gazeta Opoczyńska” (za którą stał Stefan Jasiński – prokurent Banku Ziemi Polskiej), kwartalnik „Wiadomości Opoczyńskie” (Kazimierz Stańczykowski). Swoje gazety miały także środowiska nauczycielskie, spółdzielcze, lokalne stronnictwa polityczne. Chociaż nie wszystkie z powyższych tytułów miały charakter trwały, a niektóre były jedynie wynikiem powojennego niepodległościowego entuzjazmu – to jednak uderza skala aktywności wydawniczej. Znów, jak w przypadku zdjęć różnych grup zawodowych, pojawia się pytanie – stawiane może z nutą zazdrości czy sentymentu – jak tak mała społeczność (trzykrotnie mniejsza od dzisiejszej społeczności opoczyńskiej) była w stanie wydać z siebie tak duże dzieło? I znów jednej z odpowiedzi można by szukać w więziach wspólnotowych, w zapale zrodzonym z wspólnej pracy, z poczucia wspólnego celu.

Im dalej w dwudziestolecie, tym mniej chyba z tego wspólnego ducha pozostawało. Opoczno, które u progu niepodległości było silnym ośrodkiem PPS-owskim (co pokazały też pierwsze wolne wybory), stało się w latach 30. świadkiem powracających starć między sanacją o Stronnictwem Narodowym. Przypomnijmy: pierwsza z nich wprowadzała wtenczas coraz bardziej autorytarne rządy, druga walczyła o odzyskanie wpływów. Działalność opozycyjna SN zaowocowała stworzeniem narodowych związków zawodowych w fabryce „Dziewulski i Lange” w Opocznie (zakładali go Antoni Kularski i Kaziemierz Morawski) i w fabryce braci Kobylańskich w Drzewicy (ta rola przypadła Marianowi Suskiewiczowi). Dochodziło też do bójek między zwolennikami stronnictw, jak np. w 1937 roku, gdy „powracająca z Opoczna furmanką delegacja placówki SN z Odrzywołu została napadnięta przez 20 członków PPS z Drzewicy. W czasie zajścia członkowie SN doznali lekkich obrażeń i stracili proporzec”. Antagonizmy rysowały się też we wspomnianych tytułach prasowych. Np. gdy upadła „Ziemia Opoczyńska” uważana za organ prawicy, kojarzona z PPS-em redakcja „Prawdy” przyjęła to następującym oświadczeniem: „Nie żałujemy jej, nie płaczemy nad jej trumną, bo nie odczuwamy najmniejszego żalu i nie mamy powodu do płaczu. Gryzła nas czasem, no bo jak każda endecka gazeta posiadała wilcze kły”. Niestety, w końcu lat 30. wilcze kły były widoczne po obu stronach politycznego sporu. Kryzys ekonomiczny przyniósł także nawoływania ze strony prawicy do bojkotu żydowskiego handlu i rzemiosła. Ten niechlubny proceder skutkował wybijaniem szyb w sklepach, przewracaniem straganów, pobiciami – również w powiecie opoczyńskim, choć sama stolica powiatu nie zanotowała większych incydentów antyżydowskich. Polityczna kłótnia i społeczna walka były smutną kodą odzyskanej dwadzieścia lat wcześniej niepodległości. By jeszcze raz posłużyć się słowami wieszcza: „Była to maszkarada, zapustna swawola/ Po której miał przyjść wkrótce wielki post – niewola!”.

***

Druga wojna była dla Opoczna wydarzeniem dziejowym. Rozgrywała się na różnych poziomach – od walki czynnej, przez konspirację, po tajne nauczanie – których nie sposób tu wyczerpująco opisać. Była także końcem epoki, końcem dawnego świata. Przede wszystkim doszło tu – jak w tylu innych miasteczkach i miastach Polski – do całkowitej zagłady Żydów, których w listopadzie 1940 roku Niemcy zgromadzili w getcie. Na smutnych fotografiach widać stłoczonych ludzi – w sumie było tu ponad 7 tysięcy Żydów z Opoczna i okolicy – na tle (dobrze nam już znanych) ulic Szpitalnej, Błotnej, Zjazdowej, Kilkaset osób zginęło podczas pobytu w getcie. Pozostałych w styczniu 1943 przewieziono do Treblinki. Cytowany już Pinchas Eilon pisał: „Niesamowitym jest, że miasteczko to zostało zmiecione z powierzchni ziemi, a jeśli nawet ktoś do niego zabłądzi, w ogóle go nie pozna i nie znajdzie w nim żadnego Żyda. Ani na ulicy Berka Joselewicza, ani na Grobelnej, ani na pobliskich ulicach nie spotka się już Żydów – ani rabinów, ani bogacza, ani żebraka, ani przedsiębiorcy, ani mędrca. Oni wszyscy tu żyli, a teraz ich nie ma. Nie wiadomo nawet gdzie są ich groby”. Była to pierwsza rana na ciele miasta. Drugą, nie tak ogromną w swojej skali, ale równie brzemienną w skutki zadano opocznianom wyznania chrześcijańskiego.

Pani Julia Kowalska opowiadała, jak jej ciotka, Apolonia z Suskiewiczów Kłodawska była świadkiem przewiezienia na cmentarz choleryczny ciała swojego bratanka, Mariana Suskiewicza. Rzecz działa się wieczorem, w ścisłej tajemnicy, zwłoki przywieziono chłopskim wozem, ukryte w sianie i złożono w nieznanym miejscu. Marian Suskiewicz, pseudonim „Sosna”, przed wojną działacz SN w Drzewicy, był bowiem w 1943 roku komendantem NSZ-AK Obwodu Opoczno i zginął w walce z oddziałem niemieckim w Białaczowie. Kilka miesięcy wcześniej podczas starcia Gwardii Ludowej „Lwy” z NSZ – które było jednym z wielu epizodów, toczącej się w cieniu głównych starć, wojny domowej – w zakładach Gerlacha, śmierć poniosło trzech jego młodszych braci: Edward, Stanisław i Józef.

Z kolei Jan Suskiewicz, który przed wojną prowadził orkiestrę strażacką, został aresztowany przez gestapo w związku z akcją konspiracyjną (13 października 1942 roku w kawiarni przy ul. Piotrkowskiej 50 jeden z członków Komendy Powiatu NOW zastrzelił dwóch niemieckich żandarmów; w ramach działań represyjny aresztowano kilkanaście osób, z których część rozstrzelano na miejscu). Jan został wywieziony do Dachau, gdzie zginął w 1944 roku. To m. in. on pochowany jest – chyba tylko symbolicznie – w grobie, przed którym poznałem panią Julię Kowalską. Przy jego imieniu oraz imieniu jego młodszego brata, Zdzisława, widnieje napis „ofiary hitleryzmu”. Ich ciotka, Maria z Suskiewiczów Ciesielska stała na czele zorganizowanej w 1945 delegacji do Oświęcimia, która przywiozła stamtąd urnę z prochami spalonych. Dała ona początek pomnikowi wystawionemu na cmentarzu, tuż obok kościółka św. Marii Magdaleny.

Tragedię dwóch – żydowskiej i chrześcijańskiej – społeczności Opoczna metaforycznie ilustrują może dzieje najbardziej charakterystycznego budynku w mieście. Zamek – bo o nim mowa – został wzniesiony za czasów Kazimierza Wielkiego. Król chętnie się w nim zatrzymywał – podobno dlatego, że w Opocznie mieszkała jego żydowska kochanka o imieniu Estera, której dom (tzw. Dom Esterki) był ponoć połączony specjalnym tunelem z zamkiem. To połączenie też może w jakiś symboliczny sposób opisuje losy miasta: dwie grupy różnych wyznań, żyjące pozornie obok siebie, ale w rzeczywistości nierozerwalnie złączone.

W czasie drugiej wojny Niemcy postanowili poszerzyć opoczyńską drogę w kierunku Radomia. Z tego powodu wyburzyli część zamku. Zachowało się zdjęcie, na którym widać budynek już po rozbiórce. Jedna połowa przestała istnieć, druga stoi odrapana, nadkruszona, z odsłoniętym wnętrzem. Trochę tak, jak społeczność Opoczna: jedna jej część zniknęła, a ta która pozostała nie potrafi samodzielnie funkcjonować.

***

W czasach informatyzacji stosunkowo łatwo dotrzeć do dawnych dokumentów. Stąd największym problemem dzisiejszego genealoga nie są wcale poszukiwania odległej historii. Dużo trudniej jest – paradoksalnie – odkryć historię najnowszą, powojenną, połączyć brakujące ogniwa między dawnymi a dzisiejszymi pokoleniami. Dlatego wciąż nie znam pochodzenia, powiązań, stopnia pokrewieństwa wielu współczesnych Suskiewiczów, także tych żyjących w Opocznie. Powodem jest może fakt, że nie utrzymujemy już dzisiaj tak bliskich stosunków z dalszą rodziną, nie opowiadamy sobie wieczorami o rodzinnych parantelach. Swoje robi na pewno tempo życia i zwiększona mobilność.

Wydaje mi się, że przed podobnym problemem stają współcześnie polskie miasteczka, a może w ogóle wszelkie polskie społeczności. Potrafimy dowiedzieć się wiele o tym, jacy byliśmy dawniej, mamy dostęp do naszej historii. Nie wiemy jednak, jak współczesność wiąże się z tą historią. Nie wiemy, co nam się stało i kim my się staliśmy. Nie wiemy więc również, jak powinniśmy żyć. Są to białe plamy naszej tożsamości. Dopóki ich nie zapełnimy, wszelkie rozprawianie o rozwoju gospodarczym prowincji będzie zwykłym budowaniem na piasku. Tymczasem trwała budowla wymaga solidnych, kamiennych podstaw. Niechby i takich, jak wilgotna skała wapienna, na której kiedyś zbudowano Opoczno.

 

opoczno

1. Zamek, obecnie Muzeum Regionalne
2. Kościół św. Bartłomieja
3. Cmentarz przy starym kościele Marii Magdaleny
4. Stary cmentarz choleryczny
5. Ulica Piotrkowska
6. Dawna synagoga, obecnie skład budowlany

Kossak znaczy Polska

Trudno chyba o gwarniejsze miasto niż wakacyjny Sopot. A w tym wakacyjnym Sopocie o tłumniejsze miejsce niż plac będący zakończeniem ulicy Monte Cassino i wyjściem na tzw. skwer kuracyjny, a dalej na molo. Turyści idący w różnych kierunkach, głośni, roześmiani. Rodziny z plażowym ekwipunkiem. Modnie ubrane dziewczyny w towarzystwie nie mniej modnych chłopaków. Setki stoisk z pamiątkami – bursztynową biżuterią i chińszczyzną. Tabuny ulicznych grajków. A pośród tego wszystkiego, w otoczeniu dwóch lokali o swojsko brzmiących nazwach (Unique Club and Lounge oraz Billy’s American Restaurant) stoi sobie Państwowa Galeria Sztuki. Na afiszach zaś obraz przedstawiający młodzieńca na białym kucyku i duży napis – „Kossakowie”.

Jest to wystawa godna podziwu przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, organizatorom udało się zebrać ponad dwieście obrazów z wielu różnych miejsc (m.in. Lwowskiej Narodowej Galerii Sztuki, Muzeum Narodowego w Krakowie, Muzeum Narodowego w Warszawie, Fundacji PBG). Po drugie, przedmiotem zainteresowania stały się nie tylko dzieła najsławniejszych przedstawicieli malarskiego rodu, Wojciecha i Juliusza, ale również mniej znanych Leona, Jerzego i Karola Kossaków. Toteż wchodząc do chłodnych sal Galerii, wchodzi się niejako w rodzinną genealogię, tym bardziej, że obrazom towarzyszą przedmioty osobiste artystów (głównie Wojciecha) oraz kilka eksponatów związanych z żeńską linią Kossaków, tj. Marią Pawlikowską-Jasnorzewską, Magdaleną Samozwaniec i Zofią Kossak Szczucką.

Dla porządku wypada więc może w paru słowach przypomnieć ową genealogię. Najstarsi, Leon i Juliusz to rodzeni bracia. Pierwszy z nich, zawodowy żołnierz walczący m.in. w korpusie generała Bema na Węgrzech i armii Garibaldiego we Włoszech – był artystą amatorem o wielkim talencie, malował głównie sceny batalistyczne. Umarł bezdzietnie. Drugi, o którym będzie jeszcze mowa, miał piątkę dzieci, w tym syna Wojciecha. Ten z kolei – najsławniejszy z rodziny – był ojcem Jerzego, Marii (Pawlikowskiej) i Magdaleny (Samozwaniec). Brat Wojciecha, Stefan, miał syna Karola. Był on najmłodszy z wspominanych, najsolidniej wykształcony artystycznie, z czasem też najbardziej odbiegł od stylu Kossaków i zasłynął głównie jako malarz-huculista. Grono dopełnia Zofia Kossak-Szczcucka, córka Tadeusza, czyli brata-bliźniaka Wojciecha.

Kształtów temu, co później nazwano stylem Kossaków, nadał Juliusz. Urodzony w 1824 roku należał on do drugiego pokolenia romantyków i jego kariera artystyczna odzwierciedla tę przynależność. O jego talencie początkowo głośno zrobiło się  na Podolu i Wołyniu, gdzie malował najpierw dla Dzieduszyckich, a później także dla wielu innych magnackich rodów („Z kolei Braniccy – pisał – nie chcieli mnie puścić i tam malowałem i konie, i psy, i wilki, i Kozaków”). Szczególnie interesowały go sceny historyczne i konie – te dwa tematy pozostaną na zawsze dominantami rodzinnego stylu. Z Józefem Brandtem przygotowywał się do zobrazowania Odsieczy Wiedeńskiej. Koni – ich anatomii, ruchu, zachowań – uczył się od Piotra Michałowskiego. „I tak zawód mój zacząłem” – stwierdza Juliusz. Później przyszły wyjazdy do Paryża i Monachium, gdzie wzbogacał swoją wiedzę o malarstwie. Przez pewien czas mieszał w Warszawie, by w 1869 osiąść na stałe w Krakowie i dać początek słynnej „Kossakówce” – rodowej siedzibie.

Popularnym tematem obrazów Juliusza były sceny codzienne, obyczajowe, rodzinne. Jak na Powrocie z koszenia traw ukazującym gromadkę dzieci generała Hauke – trójkę młodszych na wozie drabiniastym, na sianie i starszego chłopca na kucyku – wracających z sianokosów. Sielski ten obrazek ma w sobie i elementy portretowe, i fragment wiejskiego pejzażu, i studium dwóch koni – stanowiących nieodłączny element sceny. Występują one, tzn. konie , także w Jarmarku na Pradze pod Warszawą. Tu jednak są elementem dynamicznym, który nadaje scenie żywiołowości, ruchu, nie do końca kontrolowanej energii – z pojawiającymi się gdzieniegdzie wyspami spokoju, jak śpiący na wozie handlarz czy elegancki dżentelmen dobijający targu. Życie dworskiej wsi, powiązane ściśle z porami roku obrazuje zestaw ilustracji do Roku myśliwca Wincentego Pola: mamy tu więc zimowy atak wilków, wiosenne polowanie na kaczki, lipcowe żniwa czy wrześniowy wypas krów, w końcu także poruszające błogosławieństwo podczas mszy polowej z miesiąca zmarłych, listopada.

Twórczość Juliusza Kossaka to także sceny historyczne – kronika XIX-wiecznych walk o niepodległość. Są to często bohaterskie (np. Władysław Sanguszko pod Grochowem), ale i tchnące ciepłą bezradnością (np. Wierny towarzysz) obrazy z pola bitwy, ujęcia realistyczne, rzeczowe. Ale jest także rodzaj mitologii narodowej (np. Hasło i odzew – przegląd nocny­) magicznej, mglistej nieco legendy ku pokrzepieniu serc. Dzieło protoplasty malarskiego rodu pełniło bowiem rolę przekaziciela i wskrzesiciela polskich wartości w czasach najtrudniejszych. Ukoronowaniem tego dzieła był późny cykl ilustracji do Pieśni Legionów, czyli naszego dzisiejszego hymnu, wydany w formie albumu przez Altenberga we Lwowie. Jak mawiał Stanisław Witkiewicz o Juliuszu: „Cokolwiek żyło w obszarze Polski, wszystko to żyje i żyć będzie w dziełach Kossaka”.

Kontynuatorem tradycji zapoczątkowanej przez Juliusza, był jego syn Wojciech urodzony w ostatni dzień grudnia 1856 roku w Paryżu. Owo połączenie – krwi Kossaków i Paryża – sprawiło może, że należał on do śmietanki towarzyskiej kraju na przełomie XIX i XX wieku.

qt Na te ogromne sukcesy towarzyskie wpływ na pewno miał urok osobisty, znakomite formy towarzyskie, wrodzona dystynkcja, a nade wszystko wspaniała powierzchowność, które uzupełniały temperament i poczucie humoru, znawstwo koni, pasja automobilowa, namiętność do brydża, nonszalancja stroju (fantazyjnie zawiązany krawat, kapelusz borsalino).

W twórczości konsekwentnie podążał wyraźnie wytyczoną ścieżką, z której nie mogły go zwieść młodopolskie mody i awangardowe eksperymenty. Malował ludzi (Portret Teresy Sapieżyny, Studium dziewczyny), sceny rodzajowe (Ułan i dziewczyna, Burza, Portret konny Aleksandry i Włodzimierza Saysse-Tobiczyków) – w końcu wielokrotnie i w wielorakich ujęciach sceny polskiej batalistyki: wojny napoleońskie, Olszynkę Grochowską, Somosierrę. Zachowując manierę malarską ojca, Wojciech Kossak idzie przecież w stronę mniej wyrazistej kreski, złagodzenia konturów, rozmycia kolorów. Samo to nadaje wielu jego dziełom aurę sennej wizji. W dwójnasób widać ją jednak w obrazach, które są wizjami par excellance, jak Sułkowski pod Piramidami (błyskotliwy dowódca, adiutant Napoleona wpatrzony w potężną głowę Sfinksa) czy Wizja żołnierska – szarża w lesie (przed oczami drzemiących kawalerzystów przesuwają się dawne formacje wojsk: ciężka średniowieczna konnica, skrzydlata husaria, napoleońscy ułani).

Ów wymiar wizyjny potęguje się jeszcze bardziej w obrazach sygnowanych przez Jerzego Kossaka (Cud nad Wisłą, Huzar z koniem w pejzażu zimowym), który zresztą przez pewien czas tworzył wspólnie z ojcem. Popularność Wojciecha i wynikająca zeń liczba zamówień sprawiła bowiem, że powstało coś na kształt „fabryczki” Kossaków – Jerzy przygotowywał obraz z grubsza, a Wojciech cyzelował go i podpisywał swoimi inicjałami. Ta „fabryczka” miała też konieczność niejako finansową. Żyjąca na wysokiej stopie rodzina Kossaków utrzymywała w tamtym czasie „nie tylko krakowską Kossakówkę, lecz także niewielki dom-pracownię w Zakopanem, willę w Juracie, pracownię w warszawskim hotelu Bristol […] Kolejny problem finansowy stwarzały córki zwane kukłami – Lilka i Madzia, które wychodziły za mąż, rozwodziły się; potrzebne były pieniądze na unieważnienie małżeństw, na eskapady zagraniczne, pobyty w Nicei i Monte Carlo, na dobre samochody, futra”. Zakłopotany Wojciech mówił nawet: „Żebym tylko nie zbankrutował przez te kochane córki”, lecz zaraz dodawał z prawdziwie polską beztroską: „ale myślę, że będzie na wszystko”.

Jakże inna na tym tle – ale chyba równie polska – wydaje się biografia stryjecznego brata „kukieł”, Karola Kossaka. Po studiach malarskich w Wiedniu i Krakowie (u Kazimierza Pochwalskiego) zamieszkał we Lwowie, a w końcu osiadł w Tatarowie na Huculszczyźnie. Tam malował akwarele portretujące codzienność huculskich górali. Tchną one prostotą wiejskiego życia, pokazują trud i urok pracy. Czuć w nich wielkie duchowe pokrewieństwo z „pejzażową” częścią twórczości Juliusza Kossaka.

Życie i dzieło Kossaków – to rzecz zupełnie niezwykła. Można zarzucać im – co wielokrotnie czyniono – stereotypowość, konserwatyzm, brak twórczego rozwijania wyuczonego stylu, kopiowanie tych samych technik i motywów. Nie sposób zaprzeczyć jednak, że bez ich malarstwa – podobnie jak bez twórczości Mickiewicza, Sienkiewicza, Żeromskiego – stracilibyśmy bezpowrotnie znaczną część polskiej kultury. Kultury, do której dzięki Bogu możemy się odwoływać, stojąc na sopockim deptaku przed Unique Club i Billy’s Restaurant.

Obrona Polski (fragmenty)

Częstokroć oburzałem się, że Jan Barclay w książce pt. Obraz charakterów tak haniebnie naród nasz opisał, a raczej osławił. Skarżyłem się też na obojętność, iż dotąd nikt nie wystąpił z obroną skrzywdzonej ojczyzny przed tak wielką obelgą i oszczerstwem. Na to mi odpowiedziano z wielu stron, abym wykonał sam to, czego żądam od innych, i abym zabrał się do tej pracy, której podjęcie uważałem za tak konieczne dla honoru i dobrego imienia naszego narodu. Długo ociągałem się z tym przedsięwzięciem, ile że wydawało mi się rzeczą mocno spóźnioną teraz dopiero zbijać to, co napisano przed laty. Lecz, owszem, nastawali moi przyjaciele, twierdząc, że każda książka jest nowa dla tych, którzy ją po raz pierwszy czytają, i że nie należy naśladować niedbalstwa poprzedników, którzy zaraz po wydaniu książki nie odpowiedzieli; że dalej tym bardziej nie powinno się odkładać responsu, gdyż, z jednej strony, milczenie wobec tych, dotąd nie odpartych, zarzutów może być poczytane raczej za dowód ich uznania aniżeli pogardliwej obojętności, z drugiej zaś strony, autor, tak nam niechętny, mógłby zwabić wielu czytelników swym stylem nieuczonym może ani męskim, lecz dzięki taniej formie i bujności, według zdania niektórych, miłym, w rzeczywistości zaś napuszystym. Albowiem postanowiwszy zupełnie zerwać ze sposobem pisania starożytnych, tak dalece odstąpił od dawnego stylu prostego i naturalnego, że upstrzył swe dzieła sztuczkami i frazesami, szychem obdarzył niezbyt biegłych i nie znających prawdziwej wymowy krytyków. Z tych więc przyczyn zamierzam dokonać obrazoburstwa, nie owego, znanego ze złej sławy jako narzędzia herezji, ale tego niewinnego, i łatwo wykażę, że to, co o nas on powiedział, jest mylne i w wysokim stopniu kłamliwe, że napisał to czy przez nieznajomość rzeczy, czy też podyktowała mu tak złośliwość i pogarda. Słowa jego jednym ciągiem przytoczę, następnie kolejno będę je roztrząsał.

Jan Barclay w VIII rozdziale dzieła pt. Obraz charakterów:

qt Na północ od Węgier znajduje się Polska, ciągnąca się stąd do morza i granicząca z Rusią. Kraina, rozpostarta na tak wielkiej przestrzeni, prawie nigdzie nie piętrzy się górami. Nazwę swą wywodzi od równiny, którą słowem scytyjskim nazywają pole. Bezmierne tam ciągną się niwy, zimą śniegiem grubym okryte. Po jego stopieniu się wydają one plony, które idą nie tylko na pożytek tubylców, lecz, spuszczone na morze, niosą pomoc w lata nieurodzaju jałowym włościom na wybrzeżach Bałtyku. Wśród ostrych zim marznie ziemia i rzeki okrywają się lodem, albowiem gwałtowny wiatr północny, szalejąc jak na morzu, nie wstrzymany żadnymi górami, zaostrza znacznie klimat. Dodajmy jeszcze do tego sąsiedztwo północy i słabnięcie siły słońca, szczególnie z nastaniem zimy. Sama natura użyczyła pomocy w postaci niezgłębionych puszcz leśnych, których drzewo, rzucone na ogień, chroni mieszkańców tej ziemi od zimna. Prócz tego w mrocznych ostępach lasów żyje wiele zwierząt, których skóry, służące do podbicia szat, uchodzą za bardzo kosztowne. Tymi dwoma sposobami chronią się w zimie. Inną jeszcze korzyść ciągną ze swych lasów. A mianowicie wszędzie tam występują w wielkiej liczbie ogromne roje pszczół. Żyją one dziko i nie wymagają żadnej opieki, nie otrzymują pokarmu czy schronienia. Mieszkają w wydrążonych konarach lub pniach dębowych; tam budują woskowe domy i wypełniają je najlepszym miodem. Stąd dochód znaczny a łatwy dla kraju. Kupcy wywożą wosk, Polacy zaś sami z miodu sporządzają napój, który poczytują za przysmak.

Rzeki i bagna zalewają niektóre okolice do tego stopnia, że w lecie prawie dojść do nich nie można; na czas, gdy w zimie woda zamarznie, posiadają wozy, które łatwo prześlizgują się po gładkim lodzie; w ten sposób jeżdżą po kraju i to jest pora najlepsza do handlu, kiedy obcy się do nich zjeżdżają, kupują wosk, futra i cokolwiek wartościowego rodzi się w tak zimnym klimacie. Częsty jest brak kamieni do budowy domów, używają więc drzewa na ściany i pokrywają słomą, wyjąwszy ludniejsze miasta i zamki możnowładcze, zbudowane jak tylko ów kraj potrafi najlepiej.

Polacy przeważnie wiodą ciężkie życie z powodu ostrego klimatu; naród ten nie ma obyczajów urobionych według wytwornego sposobu życia w naszym wieku – i stąd ich usposobienie jest nieco surowsze. W gospodach podejmują cudzoziemców sposobem jakżeż odmiennym od naszego. Wiodą do pustej izby, gdzie pospolicie światła dostarczają otwory wybite w ścianach, gdzie hula wiatr i mróz; nie ma tam łóżek do spoczynku ani stołów rozstawionych do jedzenia. Do ściany przybite długie kołki, na których podróżni wieszają swe sakwy. Na ziemię ściele się słomę i ona zastępuje w tych gospodach posłanie. Przeto ci, którzy przez kraj ów mają jechać, tak się do drogi gotują, jakby dom cały ze sobą obwozić mieli. Wiozą ze sobą pożywienie, na kolasach umieszczają łóżka, aby, przyjęci w tych pustych domostwach, sprzętami swymi zabezpieczyli się przed zimnem i głodem.

Naród to zrodzony do gwałtów i swawoli, którą wolnością nazywają, tak dalece, że dopiero niedawno zarzucili niesłychanie barbarzyńskie prawo, od wieków im służące; przestrzegali mianowicie tego, aby ten, kto zabije człowieka, był zwolniony od odpowiedzialności przed sądem, jeśli na leżącego trupa rzuci niewielką ilość pieniędzy, którą określała ta sama ustawa. Czyżby ustanowili tak marną cenę za życie ludzkie, gdyby, z powodu gwałtowności swojego temperamentu, przelania krwi ludzkiej nie uważali za lekką zbrodnię! Nienawidzą nazwy samej nie tylko niewoli, ale nawet słusznego i prawowitego rządu. Króla siłą i orężem naginają do przestrzegania praw ojczystych. Szlachta uposażyła się sama w nieszczęsne przywileje, na podstawie których może bezkarnie szkodzić sobie wzajemnie, zwłaszcza, że panujący nie ma na tyle władzy, aby ukarać jej występki. Najbardziej w siebie wierzą; nie mniejsza jest żądza swobody w obyczajach i w życiu grubiańskim niż w rzeczach religii i Boga. Chcą, aby o tych sprawach mogli myśleć bez obawy i rozprawiać dowolnie, prawdopodobnie wskutek niesłychanego zadufania w sobie, bo się wstydzą iść pod cudzym przewodnictwem. Stąd rozdarte umysły i zaraza wszelakich błędów, którymi tylko zostały skażone obyczaje dawnych wieków. Każdy stara się o chwałę swego rodu, zwłaszcza jeśli natrafi na cudzoziemców lub pozbawionych własnego majątku. Polacy są skłonniejsi do okrucieństwa raczej niż do przebiegłości i ulegają częściej podstępom niż przemocy.

Tyle powiada o nas Barclay. Mało zaiste dla zobrazowania charakteru, zbyt zaś wiele dla oszkalowania i zelżenia naszego narodu. Aby kolejno rozważyć jego słowa, przytoczymy początek jego wywodu:

Na północ od Węgier znajduje się Polska, ciągnąca się stąd do morza i granicząca z Rusią.

Ten opis Polski jest zbyt mało mówiący i powierzchowny, jeśli chodzi o jej położenie, rozległość i granice. Wypadało go jednak naszkicować, chociaż z lekka tylko. Ale by nie wydawać się zbyt surowym sędzią, uważam, że należy przebaczyć autorowi brak dbałości o dokładność geograficzną, gdyż opisuje charaktery ludów, a nie położenie krajów. Niech jednak wie czytelnik, że cokolwiek od bałtyckich wybrzeży i granic Niemiec do grzbietów Karpat i Dniestru, stąd przez stepy czarnomorskie aż poza Dniepr graniczny z Moskwą, zamknięte jest olbrzymim okręgiem ziemi i morza – to wszystko, powtarzam, obejmuje się imieniem Królestwa Polskiego. I nie będę wyliczał poszczególnych prowincji, które to i kiedy zrosły się w ciało wspólnego już narodu; praca ta wymaga osobnego tomu, który należy kiedyś dla dobra ojczyzny opracować, bo dotąd mało o nas napisali geografowie, a to, co jest, roi się od błędów.

Kraina rozpostarta na tak wielkiej przestrzeni prawie nigdzie nie piętrzy się górami.

Polska nie jest krainą górską oprócz okolic przyległych do Węgier i do Wołoszczyzny oraz kilku innych. Lecz Tatry, Karpaty i Bieszczady bez wątpienia ciągną się długim łańcuchem, nie ustępując wysokością Alpom czy Pirenejom.

Nazwę swą wywodzi od równiny, którą słowem scytyjskim nazywają „pole”.

Wywód ten i geneza imienia naszego, aczkolwiek przez wielu jest przyjęta, słusznie jednak wywołuje niedowierzanie. Któż bowiem może powiedzieć, że naród wziął sobie imię z tak błahej przyczyny i że to sam je sobie z własnej woli nadał? Albowiem jeśli wywodzą je od swojskiego dla nas wyrazu, tym samym stwierdzają, że nie obcy nadali nam imię. Dlatego prawdopodobniejsza wydaje mi się teoria Kromera, który je od Lecha wywodzi i mówi, że Polakami nazwano nas jako następców Lecha. Gdyż wszystkim prawie narodom jest to wspólne, iż imię biorą od jakiegoś sławnego a znamienitego wodza. Zdaniem niektórych, od wspólności z Kościołem łacińskim zwali nas Lachami Rusini, którzy trzymali się wiary greckiej; dotąd wiadomo, że „po lacku” oznacza: według obrządku łacińskiego. Stąd okazałoby się, że imię to ludu jest rzeczą nową, przyjętą wraz z religią chrześcijańską, o której nigdzie nie wspominali dawniejsi autorowie. Lecz dlaczego Barclay mówi, że nazywamy się od scytyjskiego słowa „pole“, a nie raczej od słowiańskiego? Skąd dowiedział się, że słowo to jest scytyjskie? Ja nie wiem doprawdy. Zaiste przepowiada naprzód i „już od początku będąc przekonany“ wmawia w nas, że jesteśmy ludem scytyjskim. […] Teraz zaś, aby dowieść, że one są różne od Scytów, uważam, że wystarczy jeden lecz najwalniejszy dowód zgodności języka i mowy, który to dowód całą tę kwestię wyczerpująco rozstrzyga. Nic bowiem lepiej nie określa czy dane plemiona są tego samego czy odmiennego pochodzenia, niż język, który jest zaiste węzłem łączącym ludy, najpewniejszym znamieniem i cechą tego samego rodu; zwłaszcza jeżeli jest pierwotny i niezepsuty przymieszkami wędrujących plemion.

 Bezmierne tam ciągną się niwy, zimą śniegiem grubym okryte.

Wszystko to i wiele innych rzeczy, o czym dalej, wynajdujesz i przeolbrzymiasz w tym celu, aby znaleźć coś do zganienia. Największe śniegi ma Moskwa, u nas często tak ich jest mało, że życzymy sobie, aby pokryły pola i zabezpieczyły zasiewy przed niszczącą siłą mrozu. Kiedy indziej zaś i u nas zima jest śnieżna, ale tego samego doświadcza i Germania. Często też wyczytasz u starożytnych historyków o śniegu gallickim, jako właściwości tego kraju, tak, że weszło to w przysłowie.

Inną jeszcze korzyść ciągną ze swych lasów, mianowicie wszędzie tam występują w wielkiej liczbie ogromne roje pszczół. Żyją one dziko i nie wymagają żadnej opieki, nie otrzymują pokarmu czy schronienia. Mieszkają w wydrążonych konarach lub pniach dębowych; tam budują woskowe domy i wypełniają je najlepszym miodem. Stąd dochód znaczny a łatwy dla kraju. Kupcy rozwożą wosk, Polacy zaś sami z miodu sporządzają napój, który poczytują za przysmak.

Opowiadanie to o pszczołach jest błędne, w wielu szczegółach fałszywe. Trzeba bowiem wiedzieć, że w Polsce żyją dwa ich gatunki, domowy i leśny. I oba (tu leży pierwszy błąd Barclaya) wymagają troskliwej opieki. […] Co do napoju, który my nazywamy miodem sytnym lub pitnym, to dodam, że nie tylko u nas się go używa, ale i w Niemczech, zwłaszcza zaś na Pomorzu i w Danii, a nawet i starożytnym był on dobrze znany, gdyż Pliniusz mówi, że „miód pitny w późnej starości przechodził w wino“.

Polacy ciężkie wiodą życie z powodu ostrego klimatu.

Powiedziałem już, ze klimat nasz jest identyczny z klimatem najkulturalniejszych ludów. Wpływa on nie tyle na charakter człowieka, ile na zioła, zboża, czy warzywa. W jakimkolwiek miejscu świata żyć będziesz, zawsze tak samo jesteś oddalony od nieba i jeśli pamiętasz, że z niego pochodzisz i jeśli zamyślasz doń powrócić, łatwo przyznasz, iż żadnego nie może mieć wpływu „pod jakiem żyć będziesz niebem“. Nie widzę innej przyczyny prócz niedoświadczenia, z powodu którego wmawia w nas, że życie mamy ciężkie. Bo też będąc zawsze pochopnym w sądach, idzie w tym za przyrodzoną swą skłonnością. Ponieważ czy to sam lekkomyślnie uwierzył, czy też złośliwie chce tylko, by inni wierzyli, że na najdalszej mieszkamy północy, że ziemia nasza jest niepłodna, zarosła lasem, bagnami zeszpecona, do takiego też kraju przystosowuje przymioty jego mieszkańców, i czyni je odpowiadającymi warunkom jego własnej ojczyzny. Cóż mam odrzec? Zaiste nic innego, jak powołać się na to, czym się Polacy wsławili. A mówię śmiało, że nie tylko dla odparcia oszczerstw, ale i dla osiągnięcia sławy nie może być nic korzystniejszego dla nas, jak aby nas lepiej poznano. Przy tym łatwo by się okazało, że żyjemy w całym wykwincie i szlachetności, nie pogrążeni w miękkim sybarytyzmie, chociaż wygodnie i w dostatku. Nie ustępujemy innym ludom, owszem widzimy u nich liczne braki.

Stąd i obyczaje tego ludu nie dojrzały do cywilizacji naszego wieku.

O ileż dokładniej określiłby to jako marność. Bo co tylko jest u nas pięknego i przynoszącego chlubę, zebraliśmy w licznych podróżach, gromadząc to niby pszczoły. Oby nam tylko w miejsce miodu nie zrodziły się z tego trucizny i różne duszne choroby! Bo też czy wielu znalazłoby się takich, którzy by świadomie zgodzili się wraz z Ulissesem (jak powiada autor epigramatów) przejechać mimo Syren „co karą wesołą są dla żeglarzy“. Zaiste prawdą jest, iż jak wykwint i kulturę, tak i błędy wzięliśmy od was. Jednak na ogół nie przejęliśmy się waszymi, to jest francuskimi obyczajami. Galia bowiem najpiękniejsza z ziem (co trzeba przyznać) teraz sama prawie zdaje się ton nadawać wszystkim ludom Europy, prócz Hiszpanów, w ozdobach i ubraniu. Cokolwiek ona wynajdzie albo wprowadzi, to uważa się za piękne i modne. Rozbudzona skłonność właściwa narodowi przy duchu wszechstronnie uzdolnionym zasługuje na sławę elegancji i na naśladowanie. Lecz sama poklaskiem się pyszniąc, zbyt bezwzględnie wymaga od innych przestrzegania swoich obyczajów, a sprzeciwiających się potępia. Według mego zdania „i głupia i niecna ta miłość własna godna jest kary“. Tam bowiem nie żyje się wcale tak, aby ten sposób życia innym należało podawać jako regułę.

Aby jednak nie wydawało się, że ganię obce obyczaje, a własne rozmyślnie pomijam, objaśnię pokrótce sposób naszego życia. Po pierwsze szlachta polska nie mieszka po miastach, to zostawia kupcom i rzemieślnikom. Każdy mieszka na wsi w posiadłościach ojcowskich, co jest wielką ochroną, jak zobaczymy, cnoty i poczciwości. Jakkolwiek siedzimy na wsi, życie nie mija nam w bezczynności, zajmujemy się sprawami Rzeczypospolitej lub pracami domowymi. Pierwsza działalność jest szlachetna, nawet świetna, druga zaś poważna, niewinna a miła. Jeśli chodzi o sprawy publiczne, to jeździmy na sejmiki, z prawem głosu a nawet sprzeciwu. Szerokie tam pole dla wielkoduszności, pozyskania sławy, udowodnienia miłości ojczyzny i pracy dla dobra ogółu. Tam bowiem strzeżemy praw, tam o wszystkim wydajemy sądy, protestujemy, nie pozwalamy, tam radzimy z dziwnym umiarkowaniem, między uszanowaniem dla władzy a ojcowską wolnością, nad dobrem ojczyzny. Tam przede wszystkim doskonalimy nasz ustrój i kierujemy nim; tym sposobem nabywa młodzież szlachecka doświadczenia i mądrości, aby ich kiedyś używać dla dobra Rzeczypospolitej z wielką sławą zdolności, rozsądku i wymowy. Używa zaś ich z rzadką, u innych ludów niezwyczajną chwałą. Najpoważniejsi mężowie, z senatorskiego, czy rycerskiego stanu, wygłaszają zdania pełne mądrości, godne poznania przez obcych. I składają wielkie, szacowne przykłady owej starożytnej stałości, jak niegdyś Rzymianie (lecz w krótkim tylko czasie, nie za cesarstwa). „Jak odmienny ustrój państwowy, niż u innych narodów? U których w zarządzie politycznym, nic ludzkiego, nic prostego, nic szlachetnego, sławnego, dzielnego i wolnego“ (Cicero) […] Sejmiki, to pierwsze pole pracy dla Rzeczypospolitej. Drugie zaś niemniej świetne to sądy, zwane trybunałami, od których już niema apelacji. Tam stajemy się współuczestnikami najwyższej władzy publicznej, wyrokując o mieniu i honorze, a nawet o życiu samym współobywateli. Gdy bowiem władcy zaprzątnięci byli obowiązkami panowania i nie mogli wykonywać sądów w tak obszernym Królestwie, zezwolili na prośby obywateli i dla ich potrzeby, aby szlachta wybierała sobie sędziów i przed ich forum przekazali pewne sprawy. W oznaczonym więc dniu obiera się po dwu albo po jednemu z każdego powiatu. Ci, gdy się zejdą, zatrzymują przez cały rok władzę znaczną, bo przenoszącą nawet nieco władzę królewską, znamienitą cieszą się powagą i poszanowaniem, zastrzeżonym przez liczne ustawy, zachowanym zaś i chronionym w codziennej praktyce i za zgodą szlachty, dla której są owe sądy jedyną ostoją i zabezpieczeniem wolności. I czemużby być nie miały? Zaiste czy to dla wykonania sprawiedliwości, czy to dla uniknięcia przemocy jednostki, czy wreszcie dla zachowania równości, przekazujemy sądy tym, którzy nie mogą nadużyć tak wielkiej władzy. Albowiem jest ona krótka — na rok jeden — a prawo zastrzega, aby nie mogła przedłużać się za pomocą ponownego wyboru. Trzecią zaś sposobność zajmowania się sprawami Rzeczypospolitej stanowi to, czego wymaga od każdego jego urząd i obowiązki z nim związane. Mamy bowiem urzędników dla sądzenia sporów granicznych, których zwą przewodnikami stanu rycerskiego. Są sędziowie ziemscy, są wreszcie stróże bezpieczeństwa publicznego, zwani starostami i między nich podzielone jest sądownictwo. Wreszcie do tego dodać należy niektóre nadzwyczajne funkcje publiczne, naznaczone powagą sejmów, lecz tylko chętnym, bo nie wolno nikogo zmuszać, ani nakładać mu przemocą jakichkolwiek obowiązków.

Takie są mniej więcej publiczne zajęcia pokojowe, którym się oddajemy. Gdy zaś zagraża jakaś wojna, wielu ochotnie chwyta się żołnierki. I nie tylko siebie chętnie ofiarowują, ale wedle możności zaciągają na własny koszt liczne chorągwie piesze i konne, i śpieszą ojczyźnie z pomocą w potrzebie. Rzecz dziwna i nie wiem, czy u innych ludów dziś lub dawniej praktykowana. Nie wspominając już dawniejszych wypraw, niedawno temu, gdy Koniecpolski ciągnął na Tatarów, oprócz zwyczajnego żołnierza Rzeczypospolitej, którego się utrzymuje na wypadek nagłej potrzeby, miał w obozie 18 000 dobranego wojska, nadesłanego przez panów prywatnych, które wojowało na koszt własny. Jak się stąd okazuje, tam, gdzie państwo nie jest posiadłością dziedziczną i własnością jednostki, ale społeczeństwem związanym prawami i wspólną ojczyzną mieszkańców, tam wszyscy troszczą się o dobro powszechności. Jakżeż inaczej jest, gdzie rządzą owi samowładcy czy panowie, gdzie walczy tylko najemny lub zmuszony żołnierz, gdzie niema innych dochodów, jak wyciśnięte przemocą na opornych, którzy sądzą, że to, co oddają państwu, jest stratą.

Aby już przejść do drugiej części naszego życia, powiem najpierw, że nikt nie ma zamiaru tracić chwil odpoczynku na gnuśności i próżnowaniu, ani ci, którzy mają czas wolny między zajęciami publicznymi, ani też inni, którzy żyją dla siebie jako starodawne plemię. Poważne owo, jak wspomniałem, zajęcie miłe jest i niewinne. Albowiem przepędza się czas na pracach gospodarskich, gdy każdy starannie uprawia swą ojcowiznę, użyźnia ją i wedle dostatku zdobi, nie wstydząc się zupełnie tego, jak i innych zajęć wiejskich, bo wiemy, że nawet najniższymi trudnili się wielcy ludzie, a „ziemia nieraz cieszyła się — jak mówi Pliniusz — że orał ją pług uwieńczonego laurem poety lub wodza-triumfatora“. Albo też zabawiamy się polowaniem, za którem przepadamy. Prócz tego wiele czasu poświęca się lekturze, obowiązkom przyjaźni, czy odwiedzinom wzajemnym lub wreszcie życiu wolnemu od trosk i zgryzot. Tacy ludzie mówią i myślą z naszym Kochanowskim: „W ojcowskiej przebywam wsi, żegnaj mi więc zwodniczy dworze; nie zatrzymasz mnie już największymi obietnicami. Wolność jest mi jako gemmy i igrzyska, jako złotonośna woda Lidyjskiej rzeki. Tu nie czekam niczyjego skinienia, ani nie czuwam na progu, obijając boki o twarde odrzwia. Nie czekam pańskiego głodu, aby zacząć jeść, nie toruję nikomu drogi w tłumie. Nie układam życia wedle cudzych zasad, wolno mi rozporządzać czasem według własnego zdania“. I inne pochwały, które wyśpiewuje wytwornie sławny poeta na cześć życia wiejskiego. Jak prawdziwie powiada tragik: „żaden inny sposób życia nie jest tak swobodny i niewinny, żaden tak skrupulatnie nie pielęgnuje dawnych obyczajów, jak ten, który opuściwszy mury miejskie, lubuje się polem“.

Dodam z całą słusznością, że to wszystko stwierdzić można na przykładzie Polski, gdyż stałe jej zamiłowanie w uczciwości i pobożności, obyczaje nacechowane na ogół starodawną cnotą i umiarkowaniem, przypiszę niczemu innemu, jak temu, że stoimy z dala od błędów, które wywołuje trwałe owo a bezczynne współmieszkanie w miastach. Stąd pochodzi, że niema u nas tej deprawacji i zepsucia obyczajów, jakie zaraża ducha innych ludów. Stąd też mamy spokój publiczny, nie wywołujemy spisków, walki stronnictw, zamieszek, ani wreszcie wojen „domowych, gdyż każdy jest królem w swym domu, gdy ma gdzie odpocząć mile a uczciwie, gdy umysł zajmuje troska o chwilę bieżącą; ten nie pora się rzeczami próżnymi, ani też o nich nie myśli, „nie służy królowi, ani mu nie zagraża, bo niema w tym żadnych widoków, ani obaw z tego powodu“.

Taką jest obrona obyczajów i zwyczajów Polski przed oszczerstwami Barclaya. Nie piękności nam brak, ale marności. Ukochaliśmy bowiem rzeczy poważne i ich trzymamy się. Wam, dla których (aby użyć słów Seneki) „każdy żart jest cenny, którym nawet po upływie młodości, choć skronie przyprószy siwizna, pozostają dziecinne nawyczki, a którzy na starość piłką się bawicie”, wam, powtarzam, pozostawiamy te wszelkie krasy i pozwalamy nimi się cieszyć, bez cienia zazdrości lub chęci współzawodnictwa z naszej strony.

Na podstawie wydania: Ł. Opaliński, Wybór pism, tłum. K. Tyszowski, oprac. S. Grzeszczuk, Wrocław – Kraków 1959. (oryginalne wydanie łacińskie: Polonia defensa contra Joannem Barclaium, Gdańsk 1648).

Ilustracja: źródło: link; czas dostępu: 22:00 dnia 29.10.2016 r.

Kronika

lipiec – październik 2016

20 lipca zmarł Włodzimierz Odojewski, pisarz. Autor wielkiej epopei wojennej, Zasypie wszystko, zawieje… – opowiadającej m. in. o bolesnych relacjach polsko-ukraińskich; oraz dużo późniejszej, różnie ocenianej książki o Katyniu (Milczący, niepokonani). Swego czasu patron licznych młodszych pisarzy. Mistrz sennej atmosfery, wspomnieniowej aury, poetyki sentymentu. Wirtuoz tytułu. Jego Wyspa ocalenia stała się kiedyś ważną wakacyjną lekturą autorów tej kroniki.

*

10 sierpnia zmarł w Tokio w wieku prawie 101 lat salezjanin ojciec Michał Moskwa, misjonarz. Od 1937 mieszkał i pracował w Japonii.

*

5 września Polskie Radio Kielce uruchomiło nowy kanał o nazwie Folk Radio. Przez 24 h na dobę gra on polską muzykę ludową, ze szczególnym akcentem na pieśni regionu świętokrzyskiego. Jak piszą inicjatorzy tego pięknego przedsięwzięcia:

qt Od ponad 60 lat, krocząc ścieżkami Oskara Kolberga, Polskie Radio Kielce – archiwizuje ludowe śpiewki, nuty, wiersze i teksty – dowody aktywności i twórczego potencjału regionu. Fonoteka Radia Kielce zawiera jeden z najbogatszych w kraju zbiorów muzyki ludowej, na który składa się ponad 4000 taśm i płyt.

Parafrazując pewnego pisarza z tego samego regionu: Koniec i bomba. Kto nie słucha ten trąba!

*

We wrześniu Maciej Płaza rodem z Sandomierza otrzymał Nagrodę im. Kościelskich i Nagrodę Literacką Gdynia za debiutancki zbiór opowiadań Skoruń, „siedem opowieści o ziemi, rzece i robocie”.

*

Od 20 września do 31 grudnia w Muzeum Narodowym we Wrocławiu czynna jest wystawa Wrocławska Europa prezentująca sztukę tworzoną na Śląsku bądź na Śląsk importowaną w pierwszej połowie XVII wieku. Gwóźdź programu – Uczta u Heroda i ścięcie św. Jana Chrzciciela, arcydzieło śląskiego malarza Bartolomaeusa Strobla sprowadzone z madryckiego Prado.

*

23 września zmarł profesor Andrzej Krzysztof Tarkowski, wybitny embriolog eksperymentalny, przez całą karierę związany z Uniwersytetem Warszawskim. „[…] cały czas czynnie pracował naukowo, choć od kilku lat był na emeryturze. Pamiętam, jak bardzo się cieszył, że dostał, jak sam mówił, swój ostatni grant” – pisał we wspomnieniu w „Gazecie Wyborczej” jego uczeń Jacek Kubiak.

*

„Imitamini quod tractatis” (naśladujcie, co głosicie). To słowa ze święceń kapłańskich, które ponoć lubił powtarzać; na pewno nimi żył. 70 lat temu, dokładnie 26 września 1946 roku zmarł w opinii świętości ksiądz Władysław Korniłowicz, duchowy opiekun Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża i Dzieła Niewidomych w Laskach, duszpasterz inteligencji i ziemiaństwa, wielbiciel św. Tomasza i liturgii, ceniony kierownik duchowy, spowiednik i rekolekcjonista. W Rodowodach niepokornych Bohdana Cywińskiego ukazany jest jako postać-symbol spotkania laickiego pozytywizmu (wyznawanego przez jego ojca, znanego warszawskiego psychiatrę), radykalnej inteligencji laickiej (do której zaliczali się jego bracia) i katolicyzmu:

qt Stary doktor Korniłowicz nie żył od przeszło dwóch lat, gdy w kaplicy w Kuźnicach Władysław odprawiał mszę prymicyjną. Uroczystość ta zgromadziła natomiast wszystkich braci, nie wyłączając zagorzałego ateista – Rafała. Dziwne refleksje musiały rodzić się w ich głowach, podczas gdy Władysław celebrował swą pierwszą mszę. Nie dowiemy się nigdy, czy zdawali sobie wtedy srpawę, że przełamane wyborem życiowym ich brata schematy podziału ideologicznego stają się już coraz mniej aktualne i istotne i że ich braterstwo, przekraczające granice światopoglądowe, nabiera w tym świetle znamion symbolu nowych czasów.

Jeden z patronów „Sumy”.

*

„Dla mnie największym rzeźbiarzem współczesności był Auguste Rodin” – pisał nasz Xawery Dunikowski. Od 8 października 2016 do 15 stycznia 2017 w Kamienicy Szołayskich na Placu Szczepańskim w Krakowie można oglądać wystawę Rodin / Dunikowski. Kobieta w polu widzenia. Łącznie 76 eksponatów, z czego 30 prosto z Musée Rodin w Paryżu.

*

9 października zmarł w wieku 90 lat reżyser Andrzej Wajda. Człowiek-symbol. Twórca epokowych dzieł kina polskiego: Kanału, Człowieka z żelaza, Katynia. Interpretator wielkiej polskiej literatury w Popiołach, Ziemi obiecanej, Pannach z Wilka i Panu Tadeuszu. Posiadacz Orderu Orła Białego i rekordowo długiego biogramu w Wikipedii. Pokolenie, które reprezentował, Krzysztof Teodor Toeplitz opisał kiedyś – w momencie, gdy pokolenie to schodziło już ze sceny historii – następującym dwuwierszem: „A więc zostało nas niewielu/ Inteligentów z Peerelu”. Jednak Wajda chyba nie daje się zamknąć w tej – i wielu innych – prostych kategoriach.

*

13 października literacką Nagrodę Nobla – za stworzenie nowej poetyckiej ekspresji w ramach bogatych tradycji amerykańskiej muzyki śpiewanej – otrzymał Robert Zimmerman, niekiedy zwany także Bobem Dylanem. Odpowiedzialny za kilka einsteinowskich przewrotów w muzyce XX wieku. Autor wielkich piosenek przypisywanych innym twórcom (Knockin’ on Heaven’s Door, All Along The Watchtower) i jemu samemu (Like a Rolling Stones, Mr. Tambourine Man). Znany także ze słynnego wywiadu z reportem “Time Magazine”. Właściciel wyjątkowego głosu (lepszego od Caruso – jak sam twierdzi) i charakterystycznej fryzury (lepszej od Kojaka – to już nasza opinia). Nieodłączny element gitarowych wycieczek w góry.

Notatnik wiedeński

Nastał dla nas sezon zup i koncertów. M. jada zupy tylko wtedy, gdy jest zimno, a że zimno w końcu przyszło i rozgościło się na dobre, jesteśmy już w połowie ledwie kupionych dużych worków ziemniaków i cebuli i po drugiej dyni. Filharmonie też ruszają po letniej przerwie. Z muzyką klasyczną zetknąłem się bardziej w czasie moich starań o M., kiedy przed randkami na szybko wkuwałem, kto to był Mozart, gdzie urodził się Chopin itd. No niemalże tak. Chopin to był zresztą wówczas – jako owoc przyjaźni polsko-francuskiej – mój as atutowy i czarny koń. Teraz już drugi rok z rzędu kupiliśmy tzw. abonament do filharmonii, uczę się więc, kiedy klaskać, a kiedy czekać, słucham, patrzę na orkiestrę, po sali (kto ze starszych panów usnął?) i na M., trochę na sufit, czasem inwestujemy w program, to coś przeczytam. Koncert muzyki klasycznej to – przynajmniej dla mnie – w równym stopniu okazja do zachwytów co ćwiczenie się w cierpliwości, ale i to, i to w życiu potrzebne, a poza tym taki koncert cały dzień zamienia w święto: trzeba wziąć rano marynarkę, wcześniej wyjść z pracy, w filharmonii przestrzegać określonego rytuału. Raz na jakiś czas idziemy potem do kawiarni. Raz na jakiś czas tylko, bo M. zawsze mówi: dobre rzeczy trzeba sobie dozować oszczędnie.

Próbujemy dalej jakoś odnajdywać się tu, gdzie przyszło nam żyć. „Przyszło nam” – lubię tak mówić, w kategoriach przeznaczenia i losu, nie w kategoriach wyboru, bo po pierwsze tak jest wznioślej, a po drugie zdaje mi się, że tego wyboru jest w życiu znacznie mniej, niż się sądzi. Na przykład równe dziesięć lat temu dokonałem wyboru, żeby wyjechać za granicę – na studia. Tylko tyle wówczas sądziłem, że wybieram, nie zamierzałem narażać na osłabienie istniejących więzi i nie myślałem specjalnie o tworzeniu nowych, nie chciałem zacierać w sobie jednych doświadczeń zupełnie innymi, wykorzeniać się z miejsc, z których pochodzę, i zakorzeniać na nowo – krótkimi, cienkimi korzeniami, jakimi rośliny czepiają się skał – w innych. Myślałem, że taki wyjazd za granicę to proces – jak mówią fizykochemicy – odwracalny, gdzieś się pojechało, ale można parę lat później wrócić, bez specjalnych kosztów. Ale tak nie jest: każdy wyjazd jest zdradą i zadaje rany naszej duszy, ale tworzy też nową sieć kontaktów i zobowiązań, której potem nie da się opuścić bez kolejnej zdrady i kolejnych ran. Nie piszę tego wszystkiego z wyrzutem, z pretensją, co najwyżej z poczuciem winy i nostalgią.

Przeważa jednak wdzięczność za wszystko, co nas spotkało i spotyka, za siebie nawzajem, za przyjaciół, za wszystkich dobrych ludzi, za naród, który nas teraz przygarnął, za to, że możemy mimo odległości być blisko rodziny i przyjaciół.

Jak kiedyś przyjdzie nam szukać najemcy na nasze miejsce – bo czasem, zależy od właściciela, to poprzedni lokator szuka tu w Wiedniu następcy – tak na pewno napiszemy w ogłoszeniu: „Atutem mieszkania jest przyjemna droga z tramwaju”. Najpierw jest co prawda brzydki nowy betonowy wiadukt, ale potem park z resztkami cmentarza z XVIII-XIX wieku i drewnianym nibydomem, w którym ogrodnik trzyma swoje sekatory i kosiarki. Jest też wytrwała młodzież paląca papierosy i inne rzeczy w każdą pogodę, nawet w strugach deszczu. Park nosi imię Waldmüllera, malarza, który pochowany jest na jego terenie, a którego obrazy także z tego powodu bardzo lubimy, zwłaszcza Am Fronleichnamsmorgen. Za parkiem mija się stare przedszkole i eleganckie przedwojenne mieszkania komunalne. Gdzieś za trzecią przecznicą jest nasza kamienica.

Ogólnie nasza okolica – niegdyś robotnicza, dziś niezamożna, imigrancka – nie jest jednak zbyt interesująca: większość kamienic nie ma żadnych ornamentów, ulice pozbawione są (jak to już kiedyś tutaj pisałem) drzew i zastawione samochodami, raz na jakiś czas trafi się tylko kebab, bar piwny albo sklep z używanymi komórkami. Ale jak się lepiej przyjrzeć, pochodzić, zdarzają się wyjątkowy rzeczy, zresztą wszędzie się zdarzają: jest straszny sklep z bronią, wiecznie zamknięty, sklep z fajerwerkami, otwierający się od czasu do czasu (i to żeby wedle jakiejś logiki, na przykład przed Sylwestrem, ale nie – w dni zupełnie, na pozór, nieprzewidywalne), dwa zakłady pogrzebowe, zapyziały wielki sklep z pucharami (takimi na szkolne zawody sportowe), ukryty między kamienicami klasztor, parę szkół, gdzieniegdzie jakieś stare drzwi albo ślady po szyldzie. Podczas Euro byliśmy na kilku meczach w barach niedaleko nas, za każdym razem w innym, i niektóre były ciekawe, zwłaszcza serbski, zadymiony i bardzo kiczowaty, stylizowany na jaskinię czy coś takiego – ale miły. W kebabie koło nas pracuje wiecznie uśmiechnięty i życzliwy syn Turka i Litwinki, prawdziwy anioł, ale chodzimy tam rzadko, bo „dobre rzeczy trzeba sobie dozować oszczędnie”. Na pobliskim cmentarzu (nie tym w parku) pochowana jest jedna bliska mi osoba.

Wracam po raz nie wiem który do biografii księdza Korniłowicza autorstwa sióstr Landy i Wosiek. Czytam, że nie prowadził żadnych „osobistych zapisków”, nie pisał dla siebie/o sobie. I druga jeszcze rzecz, na którą wcześniej nie zwróciłem uwagi: że, jak tylko mógł, to zawsze modlił się (brewiarzem) z kimś innym, a najchętniej – spacerując z drugą osobą pod ramię.

Notatnik łódzki

W samochodzie słucham ostatnio Przygód człowieka myślącego Marii Dąbrowskiej. Końcówka powieści rozgrywa się w czasie Powstania Warszawskiego. Kilkunastoletni Michaś, bratanek Ewy, przyjechawszy do stolicy niedługo przedtem, uczestniczy w Powstaniu. Roznosi pocztę, ale marzy mu się stanowisko łącznika – aby je zdobyć raz po raz ryzykuje życiem. Jest przy tym – przez cały właściwie czas – bardzo ożywiony, entuzjastyczny. Jakby ta odpowiedzialność, którą los na niego nałożył, uwznioślała go, czyniła bardziej szlachetnym, odważnym, radosnym. Moment, w którym młody człowiek po raz pierwszy odczuwa swoją sprawczość. Przypomina mi to – zachowując oczywiście należne proporcje, gdyż to moje wspomnienie nie ma w sobie za grosz tragizmu w porównaniu z sytuacją Michasia – scenę, gdy jako młodzi chłopcy pomagaliśmy przy zbieraniu porzeczek w gospodarstwie dziadków, i jak przed nadchodzącą burzą musieliśmy sprowadzić z pola wszystkich pracowników, zwieść towar itp. Był wielki pośpiech, nerwy, zmęczenie – ale czuliśmy się świetnie z tą dorosłą sceną, w której przyszło nam zagrać główną rolę. Co z tego wynika? Módlmy się, aby nasze dzieci (i ich dzieci itd.) nie musiały nigdy walczyć w powstaniu. Ale może pozwólmy im czasem znaleźć się w sytuacji, w której nie będą mogły liczyć na naszą pomoc. Nawet za cenę pewnego ryzyka.

Znajoma z osiedla, mama czwórki dzieci, opowiadała nam, jak ludzie reagują, gdy widzą ją z całą tą gromadką na spacerze. Niektórzy (raczej nieliczni) się uśmiechają, niektórzy (liczniejsi) patrzą z lekką dezaprobatą – a największa część rzuca uwagi w rodzaju: „Gdzie pani prowadzi te dwa tysiące?”. Takie piękne przejawy erudycji i moralności zrodził w społeczności łódzkiego Teofilowa program 500+, i nie jest to chyba wina samego programu. Jakieś skrzywienie charakterów, małostkowość, odrzucona na bok wrażliwość, koniec świata na własnym nosie – raczej o to chodzi. Ale skąd to przyszło? I – tego pytania się trochę obawiam – dokąd zmierza?

Z zapisków Lwa Tołstoja: „nie chcemy wiedzieć, że tak samo [jak z bronią] ostrożnie trzeba obchodzić się ze słowem. Słowo może nie tylko zabić, ale wyrządzić też zło gorsze od śmierci[…] Złe mówienie o ludziach szkodzi od razu trzem: temu, o kim mówią źle, temu, do kogo mówią źle, ale najbardziej temu, kto mówi źle o innych.” W życiu publicznym mamy dzisiaj do czynienia z taką inflacją słów (żeby użyć określenia z artykułu pewnego księdza) i taką słowną nienawiścią, że jest to trochę przerażające. Wszystko można powiedzieć, każdego można zmieszać z błotem, bez patrzenia, czy to ma coś wspólnego z prawdą, czy nie ma. To samo w polityce, to samo na forach internetowych, to samo – chyba coraz częściej – na ulicy. To już nie jest kwestia różnych poglądów, to niechęć ludzi do siebie nawzajem. I z pierwszego chyba łatwiej byłoby wyjść, niż przyjdzie nam wychodzić z drugiego.

Moja żona K. która czyta dokładnie (prawie) wszystkie moje teksty, każe mi zawsze wykreślać fragmenty, które nazywa pretensjonalnymi. Zaskakujące, że są to te same fragmenty, które mnie rażą, gdy widzę je ponownie, np. na drugi dzień – a które cisną mi się pod pióro (lub klawiaturę), gdy piszę. Tak więc notatnik z pierwszego numeru „Sumy” nazwała K. w całości bardzo pretensjonalnym. Starałem się więc specjalnie tym razem, ale chyba wyszło niewiele lepiej. Widać nie można oduczyć się pretensjonalności z numeru na numer. Nie tracę jednak nadziei; ora et labora – jak mawiali mistrzowie.

Zdrajcy drugiego sortu

Antoni Józef Rolle nie był historykiem. Był gawędziarzem. Urodzony w 1830 roku, wnuk francuskiego najemnika, który osiedlił się na Podolu jeszcze w czasach przedrozbiorowych. Jego ojciec, Józef, administrował wielkimi dobrami księcia Henryka Lubomirskiego. Antoni ukończył znane na Podolu gimnazjum w Niemirowie, ufundowane przez Potockich i kontynuujące tradycje „korpusu dla szlacheckiej młodzieży”. Następnie odbył studia medyczne na Uniwersytecie Kijowskim, by w roku 1855 rozpocząć prowadzenie własnej praktyki lekarskiej, najpierw w małej miejscowości o nazwie Jaryszówka, a potem w Kamieńcu Podolskim, z którym był związany aż do śmierci w roku 1894. Nie mógł się oczywiście specjalizować, tak jak czynią to współcześni lekarze, niemniej w roku 1863 wydał w Petersburgu pracę naukową dotyczącą chorób umysłowych. Przez trzydzieści lat pracował też nad dziełem „o dziedziczności obłąkania”.

Największą pasją Rollego była historia Podola oraz jego wybijających się ponad przeciętność obywateli. Przestudiował archiwa Potockich znajdujące się Tulczynie, nie raz korzystał też z okazji by badać źródła przechowywane po dworach i dworkach, gdzie wzywano go jako lekarza. Był autorem licznych artykułów oraz książek historycznych. Pisał o sprawach wielkich, jak próby organizacji handlu czarnomorskiego w ostatnich latach przed rozbiorami Rzeczpospolitej, ale pisał też o sprawach błahych, jak modni lekarze z Kamieńca Podolskiego i okolic.

Kilka ze swoich Gawęd historycznych Rolle poświęcił Targowiczanom. Czym była Targowica pisać nie trzeba. Wszyscy znają te trzy nazwiska: Potocki, Branicki i Rzewuski. Ale Rollego ciekawili nie tylko wielcy tego świata. Opisał też osoby, które stały za nimi, w drugim szeregu. Chciałbym tu przypomnieć trzech z nich, opisanych w Gawędach: Antoniego Nowinę Złotnickiego, Benedykta z Drozdeń Nowinę Hulewicza i Dyzmę Tomaszewskiego.

Antoni Nowina Złotnicki swoją karierę publiczną zaczynał jako konfederata barski. „Jak się popisywał – nie wiemy”, jak lapidarnie pisze Rolle, ale zwieńczeniem tych popisów była rosyjska niewola. Gdy dobiegła końca, poszedł na służbę przy dworze Stanisława Szczęsnego Potockiego. Z poparciem swego potężnego protektora, w roku 1779, „po raz pierwszy wstępuje na arenę popisów wojewódzkich” i zostaje deputatem do Trybunału Lubelskiego (który wówczas był sądem najwyższym Rzeczpospolitej). Było to funkcja o tyle istotna, że dawała jakieś widoki na popychanie na pomyślne tory spraw sądowych Potockiego. W roku 1782 sejmik podolski wybrał Złotnickiego jako swojego przedstawiciela do Sejmu. Sześć lat później nasz bohater wziął udział w Sejmie Czteroletnim, gdzie „wyrobił sobie przekonanie, że obowiązkiem jego jest bronić statu quo ante bello Barense”. Był więc oczywiście przeciwnikiem Konstytucji 3 Maja. Przy tej okazji Rolle podaje zabawny szczegół. Kiedy tamtego pamiętnego dnia tłum zwolenników reform udał się do Katedry Świętego Jana, w sali sejmowej została garstka posłów przeciwnych ustawie zasadniczej. Jeden z nich, po lekturze dokumentu, miał zdziwić się „jeszczem, jak żyję, o żadnej władzy wykonawczej nie słyszał!!…”. Po uchwaleniu Konstytucji Złotnicki wrócił na Podole, a stamtąd ruszył za swoim protektorem do Wiednia. Przyjął wtedy rolę łącznika i krążył między Wiedniem, Humaniem (siedzibą Potockiego) a Jassami (gdzie rezydował ks. Potiomkin – faworyt carycy Katarzyny II). W zamian za oddane w tamtym czasie zasługi Złotnicki został hojnie obdarowany. Otrzymał w dzierżawę siedem wiosek liczących 1312 osadników, a ziemi „więcej niż w niejednym z ksiąstewek Rzeszy Niemieckiej”. W 1792 roku dostąpił też zaszczytu audiencji u Najświetniejszej Monarchini, Imperatorowej Rosyjskiej. Już w maju Złotnicki wrócił do kraju jako podolski marszałek targowickiej konfederacji i dowódca sił zbrojnych generalności. Otworzył sądy konfederackie i bardzo dał się we znaki przeciwnikom Targowicy. „Wioski opozycjonistów płakały, choć łzy to były ogniste”. Następnie udał się do Grodna, potem do Warszawy, gdzie miał zaprowadzić „srogą policję”. Musiał bać się jednak tego gniazda jakobinów i dlatego wolał pozostać na dobrze sobie znanym Podolu. Tam zdołał wyrobić sobie komendanturę Kamieńca Podolskiego. W ten sposób, dziwnym zrządzeniem losu człowiek ten został ostatnim polskim dowódcą tej twierdzy. Oddał ją bez jednego wystrzału siłom alianckim, za co otrzymał później Order Świętego Aleksandra Newskiego. W nagrodę pozostawiono mu też klucze do fortecy. Funkcję jej komendanta, już w randze rosyjskiego generał-majora, pełnił aż do czasów Najjaśniejszego Imperatora Pawła I. Wprawdzie rewolucja 1794 roku, czyli powstanie kościuszkowskie „zachmurzyło na chwilę pogodne czoło pana Antoniego”, ale nie na długo. Ludzie jego pokroju zawsze daleko zachodzą, a szczęście uśmiecha się do nich szeroko. W 1804 roku, już po trzecim rozbiorze, Złotnicki wdał się w spór sądowy ze swym dawnym protektorem. Potocki wymówił mu dzierżawę z powodu „ciemiężenia kmieci”. To ciekawe, wielki magnat był bowiem szczególnie wrażliwy na krzywdę chłopów, a Rolle twierdzi, że aż do jego dni chłopi ukraińscy zachowali w pamięci wspomnienia o dobrym panu Potockim. Pewien protekcji w Petersburgu Złotnicki – carski generał – groził człowiekowi, któremu zawdzięczał swoją karierę. Pisał Potockiemu, że:

uda się do samego monarchy, który jako pan mądry i miłościwy, o krzywdę każdego poddanego czuły, nie zechce przenieść pewnie na wspaniałym swym sercu, aby jego generał, rangą i znakami za poczciwą służbę odziany, był tak nieznośnie prostytuowany…”

Spór zakończył się dla Złotnickiego szczęśliwie, bo przeciwnik procesowy zmarł jeszcze przed zapadnięciem wyroku. Ostatnim ciekawym epizodem w jego życiu był udział w wojnie z Persją w latach 1826-1828. Za kampanię pod Erewaniem Złotnicki otrzymał od cesarza Aleksandra Order Świętego Andrzeja Apostoła Pierwszego Powołania. Zmarł w roku 1830.

Benedykt z Drozdeń Nowina Hulewicz pochodził ze szlacheckiej rodziny o ruskich korzeniach, której przedstawiciele w przeszłości „nie raz pełnili funkcję poselską”. Słynął z brzydoty i być może właśnie dlatego rodzina zdecydowała się go wykształcić. Uczęszczał do lwowskiego Kollegium, skąd wyniósł znajomość greki, łaciny i cerkiewno-słowiańskiego. Był towarzyszem dzieciństwa Potockiego. Wraz z nim, w latach 1771-1772, wędrował po Europie. Odwiedzili wtedy Wiedeń, Strasburg, Zurich, Paryż. Najbardziej podobało mu się ponoć w Szwajcarii. Później, jako zaufany Potockiego, był jego „posłem” w Warszawie w sprawach matrymonialnych. Wielu wpływowych ludzi zabiegało o jego względy, by w ten sposób zyskać sobie przyjaciela u boku jednego z najpotężniejszych ludzi w całym królestwie. Nawet król obłaskawiał Hulewicza honorami i uczynił metropolitą unickim na Rusi. By dobrze sobie uzmysłowić, jak poważny był to honor, trzeba wiedzieć, że wiązał się z nim dochód roczny rzędu pół miliona złotych oraz prawo zasiadania w Senacie. Hulewicz miał wtedy 24 lata. Tyle w oczach Stanisława Augusta warta była „przyjaźń” ze strony dworzanina Potockiego, tyle dla króla znaczyło krzesło w Senacie. Na dworze w Humaniu Hulewicz odgrywał też rolę literata. Tłumaczył Owidiusza, choć Rolle twierdzi, że „lada jako”. Był też przy tym kimś na kształt błazna: naśladował odgłosy zwierząt, wygłupiał się, pisywał nienadające się do druku humoreski. Wszystko to było bardzo pożyteczne, bo sam Potocki był strasznym ponurakiem. Wydaje się nawet, że wpadł w depresję po zabójstwie swojej pierwszej żony, którą to zbrodnię zlecił jego własny ojciec uznawszy, że Komorowska nie jest godna być żoną Potockiego. Mimo swych wygłupów Hulewicz nie grywał w karty, nie bawił się w miłostki, nie zabiegał o darowizny i dzierżawy, Rolle nazywa go nawet człowiekiem „wysoce moralnym”. Tak jak Potocki, Hulewicz autentycznie zabiegał o polepszenie sytuacji chłopów. Ponoć był dobrym rozjemcą w sporach majątkowych. Został też opiekunem i promotorem loży masońskiej w Tulczynie (na masonerię była wtedy w Europie szalona moda). Gdy w 1787 roku Potocki spotykał się w Kijowie z carycą Katarzyną, Hulewicz dawał korepetycje szefowi kancelarii ks. Potiomkina z zasad konfederacji w prawie polskim. Cieszył się przy tym z rosyjskiej żądzy poznania „złotych ustaw Rzeczpospolitej”. Wiedza ta już wkrótce miała się okazać wysoce użyteczna. Hulewicz był posłem na Sejm Czteroletni jako przedstawiciel Wołynia. Należał oczywiście do stronnictwa rosyjskiego, ale to z przekonania, a nie dzięki łapówkom od Stakelberga. Pragnął „uwolnić Polskę z okrutnych oków ustawy trzeciomajowej”. Dzięki swym talentom językowym w czasie Konfederacji Targowickiej zajmował się redakcją rozporządzeń Potockiego, czyli pełnił jakby funkcję szefa jego kancelarii. Rolle podkreśla, że Hulewicz nie dorobił się majątku i do końca był lojalny wobec swojego protektora. Do śmierci w roku 1817 cieszył się powszechnym szacunkiem szlachty, również dlatego, ze na Podolu większość dzieliła jego przekonania polityczne. W testamencie, tłumacząc swój akces do targowicy, pisał, że „Bóg na strasznym swym sądzie usprawiedliwi sprawę naszą”.

Trzeci bohater, Dyzma Tomaszewski, już jako piętnastolatek brał udział w elekcji Stanisława Augusta. Przez wzgląd na wuja – stronnika nowo wybranego króla – został następnie zatrudniony w kancelarii królewskiej. Stanisław August kazał mu aplikować w sekcji dyplomatycznej. W departamencie spraw cudzoziemskich został sekretarzem „do listów francuskich”. Jego kariera dyplomatyczna dobiegła jednak końca, zanim się na dobre zaczęła. Jesienią roku 1768 Tomaszewski przystał do konfederacji barskiej, gdzie zyskał rangę rotmistrza. Po bitwie pod Lanckoroną dostał się do niewoli rosyjskiej. Król go z niej wydobył, by następnie wysłać do Petersburga w charakterze sekretarza przy polskim rezydencie. W 1778 Tomaszewski ruszył w podróż po Europie. Zwiedził Italię i Szwajcarię, której ustrojem „bardzo się zachwycił”. Po powrocie do kraju stał się dzierżawcą i dworzaninem Szczęsnego-Potockiego. Podczas Sejmu Czteroletniego stał wiernie u boku swojego protektora. Rolle uważa, że pisał mu wystąpienia sejmowe. Po ogłoszeniu ustawy majowej wystąpił publicznie broszurą pod tytułem Dyzmy Bończy Tomaszewskiego, komisarza cywilno-wojskowego województwa bracławskiego, nad Konstytucją i rewolucją dnia 3 maja 1791 r. – uwagi. W odczuciu powszechnym był to wyraz stanowiska Szczęsnego-Potockiego. Tomaszewski współredagował też ponoć tekst konfederacji targowickiej. Przez pół roku pełnił funkcję sekretarza generalnego konfederacji koronnej, a następnie został wysłany do Amsterdamu i Wiednia. Drugi rozbiór był dla niego szokiem. Po ostatecznym upadku Rzeczpospolitej nie potrafił nigdzie osiąść na stałe. Wciąż kursował między Podolem, Wiedniem, gdzie odwiedzał Rzewuskiego oraz Hamburgiem, gdzie mieszkał Szczęsny-Potocki. Podróżując zmieniał nazwisko i strój. Wstydził się, zdawało mu się, że wszędzie go poznają. Jak wielu Polaków, swoje nadzieje związał z Napoleonem i Księstwem Warszawskim, łudząc się być może, że jest jeszcze szansa by odwrócić losy Rzeczpospolitej. W trakcie Kongresu Wiedeńskiego należał do otoczenia ks. Adama Czartoryskiego. Umarł w roku 1825.

Opisując Złotnickiego, Hulewicza i Tomaszewskiego – Rolle dał nam obraz ludzi podolskiej Targowicy. Pod wieloma względami ci zdrajcy drugiego sortu byli typowymi przedstawicielami swojej klasy. To w rękach takich ludzi spoczął los wielkiego niegdyś kraju. We własnym mniemaniu byli miłośnikami dawnych wolności. Zgodnie zachwycali się ustrojem Szwajcarii. Gawędy historyczne dają obraz tego, jak różne były oblicza ich zdrady. Od wielkiej kariery i imperialnych orderów, przez ufność w straszliwy osąd Boży, aż po wstyd i złudzenie, że każdą winę da się odkupić.

Ilustracja: By Original uploader was OlegB at uk.wikipedia – Transferred from uk.wikipedia, Domena publiczna, link

Z notatnika młodego lekarza…

Jakiś czas temu dostałem zgłoszenie na wizytę domową. Wzywała mnie pani w średnim wieku w imieniu swojej 92-letniej matki, powodem miały być duszności. Niestety nie było mi dane tego sprawdzić, ponieważ dojechawszy na miejsce przywitałem się z zespołem karetki pogotowia, który wynosił starszą panią z domu w celu przewiezienia do szpitala i znalezienia tam panaceum na jej dolegliwości. Rzuciłem tylko szybko okiem na mijającą mnie w pozycji leżącej pacjentkę. Była drobna, niemalże kachektyczna. Spokojnie leżała w prowizorycznych noszach z koca niesionych przez zespół pogotowia.

Zupełnie inaczej jej córka, ta była roztrzęsiona, pełna wątpliwości. Okazało się, że to już drugi przyjazd pogotowia w ciągu paru godzin. Za pierwszym razem nie zgodziła się na hospitalizację matki, dopiero za drugim razem była już bardziej skłonna zdać się na siły machiny służby zdrowia, choć nadal nie do końca przekonana o słuszności swojej decyzji. Ostatecznie moją rolą w tej całej sytuacji była próba uspokojenia sumienia córki, która pytała mnie, czy dobrze zrobiła. Mówiła: „Tam na pewno jeszcze jej jakoś pomogą”. Zdobyłem się na dyplomatyczną odpowiedź, próbując nieco załagodzić strach córki. Starsza pani zaś wyglądała na taką, która była na dobrej drodze do osiągnięcia spokoju bez pomocy osób trzecich.

Inna sytuacja. Tym razem młodsza pacjentka przywieziona na SOR, również z powodu duszności. Chorowała od kilku miesięcy na nowotwór jamy ustnej. W momencie przywiezienia do SOR miała już zajętą połowę żuchwy, a parametry życiowe bardzo słabe. Z trudem łapała powietrze. Dostała leki przeciwbólowe oraz tlen, po czym nastąpiła konsultacja kilku lekarzy. Werdykt został przedstawiony dwóm córkom zgromadzonym przed salą reanimacyjną, na której leżała pacjentka. „Odstępujemy od prób przedłużania życia pani za wszelką cenę. Proszę wejść do matki i potowarzyszyć jej”. Dzięki tej decyzji matka zyskała swoje córki jeszcze na 30 minut. Jestem przekonany, że dla niej było to bardzo dużo.

W czasach kiedy medycyna potrafi coraz więcej, częściej pojawiają się pytania o to, czy w ostatnich chwilach życia człowieka warto narażać go na dość nieprzyjazny proceder, aby zyskać wątpliwe nieraz dobro za cenę dodatkowego cierpienia. W naszej cywilizacji nie rozmawiamy już o śmierci, co najwyżej o czyichś wypadkach. Śmierć kojarzy nam się z porażką. Utratą wszystkiego wartościowego, na co całe życie pracowaliśmy. Kojarzy nam się z wyłącznie z cierpieniem własnym i bliskich. Właściwie nie ma żadnych pozytywnych konotacji. Zupełnie nie wiemy jak się z nią obchodzić. Za to szpital na szczęście wie. Szpital ma leki i świetnych specjalistów, którzy są w stanie sprostać każdej dolegliwości. Oni są w stanie pokonać śmierć (kto jak nie oni?!).

Zapominamy niestety o tym, że życie ma swoją wartość dzięki temu, że istnieje również śmierć. W miastach dawno w niepamięć odeszły tradycje związane z żałobą po zmarłym. Ostatnie tchnienie nie musi przecież wiązać się z niepokojem i walką. Może być pełne akceptacji, spokojnie przyjęte w domowym zaciszu jako nieodłączna część życia.

Na koniec obrazek z jeszcze jednej wizyty domowej. Wyjątkowej pod tym względem. Wezwanie w celu stwierdzenia zgonu u 30-letniego pacjenta leczącego się od kilku miesięcy z powodu nowotworu. Drzwi otworzyła mi żona pacjenta. Spokojnie zaprowadziła mnie na pierwsze piętro domu. Wokół łóżka zmarłego porozstawiane były krzesła, na których siedziały córki i rodzice. Na szafce paliła się świeca… W domu panowała bardzo ciepła atmosfera spokoju, zamyślenia, konstruktywnej żałoby. Coś, co na wsi było dotychczas normą w mieście stało się unikatem.

W miesiącu radosnych świąt Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego, życzę wszystkim owocnych przemyśleń!

Z Martą Kwaśnicką, pisarką – o życiu, literaturze i rozeznawaniu duchowym

rozmawia: Marcin Suskiewicz

Spotkaliśmy się w Jamie Michalika przy Floriańskiej. Adres ten zaproponowała moja rozmówczyni, „bo jest zwykle pusto i będzie można spokojnie porozmawiać”. Tam przeprowadzała – mówi mi – swoje wywiady na temat romantyzmu, które ukazywały się potem w „44” i „Pressjach”. Ale oprócz tego, że puste i ciche, jest to też miejsce dość wyjątkowe.

Niesamowite jest w sumie to wnętrze, prawda?

Tak, te wszystkie młodopolskie elementy… Ale to jest tak, jak z całą naszą tradycją – niby wszyscy wiedzą, że to miejsce istnieje, ale prawie nikt, poza wycieczkami, tutaj nie przychodzi.

I nagle pomyślałem, że to zdanie dobrze oddaje sens twórczości Marty Kwaśnickiej. Tam, gdzie chodzą już chyba tylko wycieczki, ona znajduje miejsca wciąż pulsujące aktualnością; w dawnej kulturze, odsyłanej przez wielu do muzeum, widzi treści ponadczasowe, potrafiące dotknąć tzw. współczesnego człowieka do żywego.

Zamówiliśmy kawę i herbatę, Marta zaproponowała, by przejść na ty, męczyłem się trochę z dyktafonem – i rozpoczęliśmy rozmowę.

Do miejsc, w których się uczyliśmy i gdzie nas ukształtowano, zawsze ma się specjalny stosunek […]. Szkołę niesie się w sobie już zawsze jako część własnego DNA”. To fragment twojej książki o królowej Jadwidze, a dokładnie rozdziału o Uniwersytecie Jagiellońskim – uniwersytecie, który Jadwiga współtworzyła, a na którym ty – tych kilka wieków później – studiowałaś. Ale piszesz po prostu: szkoły. I o szkoły, jeśli pozwolisz, chciałbym cię zapytać. A przy okazji ogólnie o środowisko, w którym „cię ukształtowano”.

Wychowałam się na katowickim Giszowcu, ale nie mam śląskiego pochodzenia – moja rodzina jest napływowa. Giszowiec – dzielnica opisana przez Małgorzatę Szejnert w Czarnym ogrodzie – został wybudowany ponad sto lat temu jako nieco utopijne osiedle-ogród dla górników. Potem za PRL-u większą część tego pierwotnego osiedla niestety wyburzono, zachowały się tylko resztki. Ja mieszkałam w zwykłym bloku, a właściwie w dwóch różnych. Wokół mojego pierwszego bloku – w którym mieszkałam chyba do 15. roku życia – stały drzewa, pozostałość Puszczy Pszczyńskiej.

O, jest więc i twój własny kontakt z puszczą! O puszczy, jako ważnej składowej polskiego imaginarium, piszesz w jednym z moich ulubionych esejów twojego autorstwa, W sprawie grzybobrania.

No tak (śmiech). To były wysokie, stare drzewa, dziś na wielu z nich są plakietki „Pomnik przyrody”. Jeśli miałabym określić dokładnie miejsce, w którym „spędziłam dzieciństwo”, to byłby to właśnie ten blok otoczony drzewami. I także tam, na Giszowcu, była moja podstawówka. Zupełnie zwykła, do której chodziłam z kolegami z bloku.

Ale może potem było jakieś niezwykłe liceum?

Nie, też zupełnie zwykłe, ale już w innej dzielnicy Katowic. Kiedy mnie do niego przyjęto, dopiero co straciło imię Nowotki, a w trakcie mojej nauki zyskało imię generała Maczka. W Katowicach nie ma słynnych liceów, takich jak te, które istnieją w Krakowie, Warszawie czy Trójmieście i wokół których tworzą się potem całe wielopokoleniowe środowiska. Pomiędzy katowickimi ogólniakami nie było wielkich różnic. Moje liceum było zatem przeciętne, takie, w którym chodzi o dostarczanie wszystkim uśrednionej, przeciętnej edukacji. Może w tym sensie mogę powiedzieć, że moim udziałem był „typowy polski los”. Większość Polaków ma przecież mieszane pochodzenie, kończyła jakieś prowincjonalne szkoły i potem dopiero ewentualnie trafiała na ważniejsze uniwersytety. Ja też rosłam z takim przekonaniem, że prawdziwe życie zacznie się dopiero na studiach.

Z drugiej strony jest też przecież trochę osób, które swój „złoty okres” miały właśnie liceum – tu przychodzi na myśl książka Madame Libery, o której lubisz wspominać.

Dla mnie na pewno ważniejsze były studia. W liceum było dość nudno, choć muszę przyznać, że miałam dobrą polonistkę. To była zresztą ta sama polonistka, która uczyła Szymona Babuchowskiego, dziś poetę i dziennikarza, oraz Wojciecha Rusinka, krytyka, wice-naczelnego dwutygodnika „ArtPapier”, bo oni skończyli to samo liceum. Pamiętam stamtąd jeszcze matematyka – bardzo sympatycznego, ale jednocześnie dość wymagającego – i budzącą strach fizyczkę. Ale muszę podkreślić, że jako nastolatka możliwość intensywniejszego niż rówieśnicy kontaktu z kulturą miałam także dzięki mamie, która zabierała mnie na wystawy, spektakle i koncerty. Chadzała gdzieś w zasadzie bez przerwy i ja na ogół z nią, a potem już sama.

Wspomniałaś wcześniej, że twoja rodzina „napłynęła” na Śląsk. Skąd?

Ojej, to dość skomplikowany temat. Moja mama dorastała w Olsztynie, tata z kolei w Ostródzie, a poznali się na studiach w Gdańsku. Babcia ze strony mamy urodziła się na terenie dzisiejszej Ukrainy, a dziadek pochodził z Zamojszczyzny, po wojnie trafili na Warmię. Natomiast babcia ze strony taty – która jako jedyna z moich dziadków nadal żyje – pochodzi z pomorskiej inteligencji o korzeniach mieszczańsko-szlacheckich. Dziadek z kolei urodził się w zaścianku pod Białymstokiem i jego rodzina ciągle tam mieszka.

Po liceum pojechałaś na studia do Krakowa.

Wahałam się między Warszawą a Krakowem, a w końcu wybrałam Kraków i Uniwersytet Jagielloński. Zaczęłam od archeologii, ale bardzo szybko straciłam do niej zapał. Postanowiłam wziąć drugi kierunek, filozofię. Skończyłam oba. Tak naprawdę przez wiele lat utrzymywałam się jednak właśnie z archeologii. Najpierw na tak zwanych wykopaliskach ratunkowych przy okazji budowy autostrad, potem w Anglii. Jeszcze później jako magister archeologii zostałam redaktorem działu naukowego na portalu Polskiego Radia.

Z Tomkiem poznaliście się na archeologii, prawda?

Tak, i wzięliśmy ślub wcześnie, zaraz po drugim roku. Dostałam możliwość wyjazdu do Liège na Erasmusa i chcieliśmy pojechać tam razem, już jako małżeństwo.

Ślady twoich pobytów w Liège i Anglii znajdziemy w esejach ze zbioru Krew z mlekiem, więc jest to może dobra okazja, żeby porozmawiać przez chwilę o literaturze. Jeden z twoich „angielskich” szkiców dotyczy Jane Austen i jej książek, w których znajdujesz – wydaje mi się to bardzo oryginalne – elementy etyki cnoty. Te postaci, które angielska pisarka podaje niejako za wzór, potrafią nie tylko rozpoznawać dobro rozumem, ale też konsekwentnie podążać za nim wolą i w ten sposób kształtować w sobie dobre nawyki. Ale ciekawe – i niedzisiejsze – jest już to, że u Austen w ogóle znajdujemy wzory do naśladowania. Czy myślisz, że taka jest rola dobrej literatury: by podsuwać wzorce? W Jadwidze piszesz: „[…] życie jest grą na historię. Tak właśnie literatura walczy o nas i dla nas. Daje nam dobre narracje, abyśmy ich używali zamiast złych. Właśnie po to istnieje”.

Etykę cnoty znajduje u Austen także MacIntyre w Dziedzictwie cnoty, poświęcając sporo miejsca jej książkom. Literatura z pewnością może dostarczać wzorców etycznych. Pisarze potrafią często bardzo wnikliwie dostrzegać i opisywać kłopoty, które w sposób nieunikniony wiążą się z ludzka kondycją, jakieś mechanizmy, których często nie uświadamiamy sobie w pełni, podawać rozwiązania. Z drugiej strony mogą też opisywać miejsca ciemne i złe, ale w taki sposób, że czujemy, iż takie nie powinny być. Literatura nie powinna się natomiast nigdy nicością napawać – gdy jednak właśnie opisuje nicość jako nicość, to może być budująca. Tak jest na przykład u Houellebecqa – tam nie ma dobrych wzorców, dobrych wyborów, ale cała ta literatura jest przesycona strasznym głodem, tęsknotą za czymś innym, niż opisywany przez niego świat.

Ten drugi rodzaj pisania – od strony braku dobra – jest równie potrzebny? Czy może jest tak, że należy, powiedzmy, wybaczyć go Houllebecqowi, ale jeśli ma się choćby mglistą koncepcję dobrego stanu rzeczy, samemu tworzyć literaturę jednoznaczniej pozytywną?

Jest tyle literatur, ile jest pisarskich wrażliwości, a poza tym nas, czytelników bardzo często zachwycają i budują książki, po których byśmy się tego na pierwszy rzut oka nie spodziewali. Dobry pisarz stworzy wielką literaturę z banału lub rozpaczy, a ktoś, kto pisze o pięknych i mądrych rzeczach, może być grafomanem. Każdy z nas jest jakoś wybrakowany i czegoś w sztuce poszukuje. To, co piszemy i co robimy, także nasze wybory czytelnicze są dyktowane właśnie przez nasze „głody”. Dlatego bałabym się podawać jakieś ogólne zasady, których trzeba się trzymać podczas pisania.

Wspominałaś o twojej polonistce z liceum. Miałaś jeszcze jakichś innych ważnych nauczycieli, którzy cię uformowali – może jakichś mistrzów?

Żaden z moich nauczycieli nie stał się moim mistrzem, bo relacja mistrz-uczeń jest jednak wyjątkowa, bardziej intensywna niż zwykłe kontakty profesora ze studentem. Miałam jednak szczęście współpracować z kilkoma wyjątkowymi osobami, które sporo mnie nauczyły. Świetnym przykładem jest promotor mojego doktoratu, profesor muzykologii i zakonnik werbista, ksiądz Piotr Nawrot. Kiedy wracam myślami do naszej współpracy, widzę, jak inspirująca była dla mnie jego postawa życiowa. Ojciec Piotr (tak go nazywają studenci) bardzo dużo w życiu osiągnął – i to własną ciężką pracą, której się nigdy nie bał. Jest badaczem o wielkim dorobku i międzynarodowej renomie. Z jednej strony jest świadomy swojej wartości; potrafi powiedzieć wprost, kiedy coś budzi jego sprzeciw. Ale z drugiej strony kompletnie się ze swoją pozycją nie obnosi, jest pokorny i skromny. Ten brak ostentacji, otwartość i spokój zawsze mi imponowały.

Twój doktorat był na temat dość osobliwy: o muzyce redukcji jezuickich w Ameryce Łacińskiej. Wiem, że wiąże się to z twoim zainteresowaniem jezuitami. Dlaczego akurat jezuici? Dla tercjarza dominikańskiego jest to trudne do pojęcia (śmiech).

Prawdziwa duchowość ignacjańska jest szalenie odważna, stawia na heroizm. Pierwsi jezuici działali trochę jak magma, która jest w stanie przyczepić się do wszystkiego, ale nie po to, żeby się dostosować, tylko by to przepalić. I to jest coś, co wydało mi się bardzo pociągające. Myślę, że św. Ignacy może nas sporo nauczyć także współcześnie. O jezuitach pisałam już moją pracę magisterską – dokładnie o rosyjskim jezuicie Iwanie Gagarinie SJ i jego „niedokończonej dyskusji” z myślicielem prawosławnym Aleksym Chomiakowem. Właściwie to dzięki tej pracy odkryłam jezuitów – i od razu się nimi zakręciłam.

Tak to właśnie ujęła: „zakręciłam się”. I wtedy zdałem sobie sprawę, że pytając o jej ulubiony temat zrobiłem szczelinę w tamie i wkrótce zaleje mnie potok ignacjańskich informacji i przemyśleń. Marta Kwaśnicka to filigranowa osóbka mówiąca z szybkością karabinu maszynowego. Z obawy o miejsce na serwerze tę część rozmowy musieliśmy niestety skrócić.

Doktorat też postanowiłam napisać o nich – o ich redukcjach, czyli słynnych osadach misyjnych w Ameryce Łacińskiej. I wtedy właśnie poznałam ojca Piotra – napisałam do niego, a on, chociaż zwykle przebywa w Boliwii, odpisał i zaproponował mi współpracę.

Ojciec Piotr specjalizuje się w muzyce redukcji jezuickich.

Tak. Zaczęło się od tego, że wysłano go do Ameryki Łacińskiej jako misjonarza. Chciał, zdaje się, do Azji, ale zakon postanowił, że pojedzie właśnie do Ameryki. I tam, na misjach, konkretnie w Boliwii, natrafił na ślady muzyki dawnych redukcji.

Muzyki, która zaginęła.

Było wiadomo ze źródeł pisanych, że w redukcjach kwitło niesamowite życie muzyczne, bo Indianie mieli wielkie zdolności i szybko nauczyli się wykonywać trudną barokową muzykę, stali się wirtuozami. Muzyka z redukcji stała często na wyższym poziomie niż ta w kolonialnych katedrach. Ale rzeczywiście w pewnym momencie zaginęła dla nauki. I dopiero w latach 70. i 80. XX wieku, najpierw w pewnym stopniu za sprawą szwajcarskiego architekta Hansa Rotha, ale przede wszystkim właśnie za sprawą ojca Piotra, została na nowo odkryta. On po prostu zdobył zaufanie Indian i ci zaczęli udostępniać mu rękopisy z zapisem dawnej muzyki – a że miał przygotowanie muzyczne, potrafił docenić ich wartość. Jeździł więc po indiańskich wioskach i zbierał materiały, a z czasem stworzył archiwa muzyczne z tysiącami rękopisów. Zaczął też tę muzykę rekonstruować – bo Indianie co prawda wciąż ją w niektórych wioskach wykonywali, ale już nie z takim rozmachem, jak na początku. Powstał festiwal, na który zjeżdżają wykonawcy z całego świata. Na podstawie swoich odkryć napisał doktorat na Uniwersytecie Katolickim w Waszyngtonie, potem wydał wiele tomów opracowań i partytur z muzyką redukcyjną. Wiele z tych rękopisów ciągle czeka na swoją kolej. Ojciec Piotr to naprawdę niezwykły człowiek, wielokrotnie odznaczany i nagradzany, stypendysta Guggenheima. O jego badaniach pisały np. Washington Post czy Financial Times. W Boliwii ma status ważnej osobistości, a w Polsce jest prawie zupełnie nieznany. Od trzydziestu lat mieszka za granicą, ale jest też wykładowcą Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

O czym dokładnie był twój doktorat?

Był częściowym opracowaniem jednego z redukcyjnych gatunków muzycznych. Na podstawie zachowanych rękopisów rekonstruowałam teksty pieśni. Przy okazji mogłam przyjrzeć się, w jaki sposób nawraca się za pomocą kultury, i to kultury najwyższej klasy. Jezuici szli do Indian, którzy wiedli półkoczownicze życie, i uczyli ich muzyki na poziomie Vivaldiego. Zakonnicy stworzyli całe europejskie miasteczka, z domkami, arkadowymi dziedzińcami, barokowymi kościołami. I Indianie, przyjmując europejską kulturę, przyjmowali też cały przekaz, który się z nią wiąże. Z drugiej strony wnosili własną wrażliwość, więc barok misyjny jest zauważalnie różny od europejskiego – ale to wciąż barok. Właśnie podczas prac nad doktoratem zdałam sobie sprawę, że forma europejskiego życia jest integralnie połączona z treścią duchową, wokół której wyrosła, z Objawieniem. Okazało się też, że nie dało się tej wiary w pełni przekazać, nie przekazując Indianom najpierw zasad panujących w społecznościach osiadłych, na przykład stałości czy nawyku pracy, której efekty, np. plony, nie pojawiają się od razu. Jezuici uczyli też Indian idei własności prywatnej, rzemiosła, sztuki, no a przede wszystkim muzyki. Redukcje jezuickie to była ostra praca w kulturze, która zresztą odniosła zamierzony skutek, bo Indianie przyjęli proponowaną im tożsamość jako własną. Kiedy wypędzono jezuitów z posiadłości hiszpańskich, Indianie nadal uważali kulturę redukcyjną za swoją. Kiedy uciekali przed opresją kolonistów, zabierali ze sobą nuty z okresu jezuickiego, strzegli ich. Temat był naprawdę fascynujący, ale ja mieszkałam wtedy w Warszawie i miałam etat w Polskim Radiu. Pracowałam osiem godzin, a do doktoratu siadałam wieczorami, zmęczona – tak ten doktorat powstawał i to niestety trochę widać.

Jezuici nie wszędzie stosowali tę samą taktykę.

Powiem inaczej: taktyka była podobna, bo zawsze chodziło o działanie poprzez kulturę, tylko realizowano to na różne sposoby. Do Indian jezuici szli z muzyką i nowym modelem życia. Natomiast na przykład w Chinach Towarzystwo musiało postępować inaczej, bo Chińczycy posiadali własną wysoce rozwiniętą kulturę i ta europejska nie była dla nich interesująca. Jezuici stosowali więc to, co dziś nazwalibyśmy inkulturacją: próbowali zaadaptować chrześcijaństwo do chińskiego kontekstu. Na przykład ubierali się tak, jak mnisi buddyjscy i mędrcy konfucjańscy, wyjaśniali chrześcijaństwo w tamtejszych kategoriach, tłumaczyli Pismo święte i teksty liturgiczne na chiński, akceptowali niektóre zwyczaje konfucjańskie, natomiast elity „kokietowali” matematyką i kartografią. Rzym, obawiając się tego, co oni tam wyprawiają i martwiąc się, czy na pewno przekazują niezniekształconą wiarę, z czasem zakazał takich praktyk, co oznaczało likwidację misji w Chinach. Ale dla mnie to, co jezuici tam robili, do pewnego stopnia jest inspirujące – a przynajmniej skłania do zastanowienia się nad tym, co jest istotą chrześcijaństwa, a co tylko zachodnim przyzwyczajeniem, które w nowym kontekście można poświęcić dla skuteczności misyjnej. Na pewno trzeba być tutaj bardzo ostrożnym, ale istnieje także pewne pole manewru. Zresztą Pius XII potem zrehabilitował sporą część jezuickich praktyk w Chinach. Dla mnie najważniejsze jest jednak co innego – czy jezuici, wezwani przez Rzym, zostawią to, w co zainwestowali swoje siły, środki i swoje osobowości. Tu się streszcza dla mnie cały charyzmat jezuitów. Z jednej strony – tak jak cała nowożytność, której są dziećmi – stawiają na indywidualność, ale z drugiej strony – inaczej niż nowożytność – na posłuszeństwo, pokorę. To jest ten kluczowy moment próby: czy czwarty ślub zadziała i na przykład ktoś, kto całą swoją indywidualność zaangażował w daną misję, w duchu posłuszeństwa ją opuści? Ten akcent na posłuszeństwo pozwalał jezuitom utrzymać kierownicę, choć ich właściwym charyzmatem była w zasadzie „jazda bez trzymanki”. Ale to oczywiście nie znaczy, że zawsze jestem po stronie jezuitów. Na przykład w sporze Towarzystwa z Pascalem o kazuistykę bliżej mi do Pascala, chociaż i jego Prowincjałki prezentują rzeczywistość w sposób przerysowany. Takie problemy jak kazuistyka zwykle wynikają ze zdrady pierwotnego charyzmatu: nasi założyciele byli charyzmatyczni, ale my bądźmy realistami, zadomówmy się jakoś w świecie, skodyfikujmy wszystko, także to, co powinno być płynne i wynikać raczej z męstwa, indywidualnego rozeznania duchowego i chrześcijańskiej miłości.

Charyzmat jezuitów bardzo różni się na przykład od tego benedyktynów.

Tak, ale oba rodzaje posługiwania są potrzebne i muszą pozostawać ze sobą w łączności. Potrzebni są ci, którzy „świecą z wysoka” – po to są wspólnoty klauzurowe, opactwa benedyktyńskie, po to było zawsze Święte Oficjum, które strzeże czystości wiary. Ale potrzebni są również harcerze, zwiadowcy, którzy wchodzą w strefy półcienia lub ciemności i tam podejmują starania, by światło zaczęło sięgać dalej. Tę drugą rolę odgrywają w Kościele jezuici, chociaż oczywiście nie tylko. Ale ich przykład jest bardzo ciekawy teraz, gdy potrzeba podejmować dialog z nowoczesnością: znów pojawia się pytanie, na ile można się odkształcić, by nie utracić tożsamości. I konieczność ostrej pracy w kulturze.

Twoje zainteresowanie jezuitami wiąże się z jakimś osobistym kontaktem z tym zgromadzeniem?

Nie, to jest taka miłość typowo platoniczna (śmiech), z lektur, modlitwy. Ale zaowocowała dwiema monografiami.

Twoje prace – magisterska i doktorska – ukazały się jako książki. Ale dopiero Krew z mlekiem nazywasz swoim debiutem.

Debiutem literackim, bo wcześniejsze książki to były typowe prace naukowe. Krew z mlekiem rzeczywiście stanowi ważną cezurę w moim życiu. Wcześniej oczywiście czasami marzyłam, żeby wydać książkę literacką, ale nie traktowałam tych ambicji poważnie. Zawsze mówiłam sobie: trzymajmy się gleby, konkretu. A po ukazaniu się Krwi z mlekiem poczułam, że w jakiejś mierze mogę swoje marzenia zrealizować.

Jest taki szkic, który nie został opublikowany i jest dostępny tylko na twoim blogu, ale wydaje mi się ważny: Własny pokój na Zakrzówku. Oprócz tego, że pięknie opisujesz tam, co widzisz z okna – a znów widzisz drzewa, wśród których tym razem dodatkowo grasują dziki, bażanty, zające – a więc oprócz tego, odwołujesz się także do sentencjonalnego stwierdzenia Virginii Woolf, że warunkiem istnienia kobiecej twórczości literackiej jest „500 funtów rocznego dochodu oraz własny pokój zamykany na klucz”. Przytoczę może dłuższy fragment twojego tekstu:

[…] nie można wznosić się na wyżyny geniuszu, jeśli w żołądku kiszki grają marsza, a myśli zaprząta troska o dach nad głową. Jezuici, którzy stworzyli mityczne redukcje w Ameryce Łacińskiej, doszli do tego samego wniosku: najpierw zatroszczyli się o utrzymanie Indian, zanim zaczęli „ulepszać” ich swoją nauką. Głodny Indianin będzie chciał ukraść, aby przeżyć. Nie zrozumie subtelności etyki Zachodu. Trudniej będzie do niego trafić z Dobrą Nowiną. Bieda zbyt często (nie zawsze) jest matką cynizmu. A zatem najpierw pola uprawne i domy, a potem Ewangelia i sztuka.

I tak samo jest z wielką literaturą, która zawsze przecież rodzi się z jakiegoś zbytku. Czym jest nasza osławiona kultura, jeśli nie dążeniem do tego, co piękne, dobre i smaczne? Te wartości nie rodzą się zaś same. Najpierw musi pojawić się spokój, prywatność i komfort niezapracowywania się na śmierć w celach zarobkowych, a dopiero potem możliwy jest sonet czy symfonia.

A więc twórczość nie jest możliwa bez pewnego minimalnego komfortu życia, stabilności, spokoju. Nie miałaś tych rzeczy na doktoracie. Teraz masz?

W Warszawie spędziliśmy trzy lata, ale w pewnym momencie stwierdziliśmy, że nie chcemy tam dalej mieszkać i wracamy do Krakowa. Tak więc od sześciu lat mieszkamy na Zakrzówku. Jestem w zasadzie typową kurą domową: zajmuję się domem, sprzątam, gotuję, a przy okazji jeszcze do niedawna pracowałam w Polskim Radiu, ale już zdalnie, bez etatu, nie wychodząc z domu.

Byłaś zadowolona z tej zmiany?

Ostatnie sześć krakowskich lat to był chyba najszczęśliwszy okres w moim życiu. Siedziałam w domu, kiedy chciałam, zajmowałam się pracą, i miałam wreszcie trochę czasu na własne pisanie.

A ten własny pokój, o którego znaczeniu piszesz, to musi być rzeczywiście zupełnie oddzielny pokój, „zamykany na klucz”?

W moim przypadku dzielę pokój do pracy z mężem, ale też rzeczywiście często jestem w nim sama. To nie musi być osobny pokój, ale jakiś własny kąt, własna przestrzeń, w której czujemy się bezpiecznie, bo chodzi właśnie o poczucie bezpieczeństwa, stabilizacji. O brak presji, bo jak się pisze pod presją, to często nie pisze się dobrze. A poza tym literatura karmi się literaturą, więc żeby coś sensownego napisać, to trzeba najpierw dużo przeczytać – no chyba, że jest się kimś absolutnie genialnym, samorodnym poetą, ale nawet samorodni poeci zwykle są bardziej oczytani, niż się wydaje. Więc oprócz czasu na pisanie trzeba mieć czas na czytanie.

Czyli trochę czasu tylko dla siebie i skrawek miejsca tylko dla siebie.

Tak, bez tych dwóch rzeczy trudno o jakąkolwiek twórczość. I chyba przede wszystkim dotyczy to kobiet, bo ten motyw własnego kąta pojawia się właśnie w rozważaniach kobiecych, choćby u wspomnianej Virginii Woolf, u Jane Austen także.

Nie wspomniałaś jeszcze o pracy na uczelni.

Rzeczywiście, po przeprowadzce do Krakowa dostałam pracę na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie, najpierw w Instytucie Historii Sztuki i Kultury, a potem w Instytucie Muzyki Kościelnej, bo to było bardziej zgodne z tematem mojego doktoratu. Ale że nie jestem muzykologiem ani muzykiem, mam tylko podstawowe wykształcenie muzyczne, więc kompletnie nie pasowałam do swojego instytutu. Ludzie tam byli bardzo kochani i chcieli mnie zatrzymać, ale w końcu stwierdziłam, że niepotrzebnie blokuję im etat – zwłaszcza, że gdybym kiedykolwiek myślała o habilitacji, to musiałabym się „przebranżowić” i byłaby to habilitacja związana z historią literatury, polonistyką. Poza tym nie znosiłam uczelnianej biurokracji. Zrezygnowałam więc z etatu, ale zachowałam dwa kursy.

Wspomniałaś o polonistyce. Nie żałujesz, że studiowałaś co innego? Czytałem twój niedawny tekst o Andrzeju Kijowskim. To typowy tekst krytyczny, literaturoznawczy.

Żałuję. Gdybym miała teraz cofnąć się w czasie, to poszłabym na polonistykę.

Pomyślałem o fragmencie Krwi z mlekiem, w którym Marta pisze, że „[…] zawsze niesiemy ze sobą wszystko, co nam się przydarzyło. El Greco nie malowałby tak, jak malował, gdyby nie przeszedł kolejnych etapów swojego życia: greckiego, włoskiego i hiszpańskiego”. W jej własnej twórczości też jest to wszystko, co przeżyła i o czym teraz opowiadała: archeologia i filozofia, Kraków, Anglia, Liège, doktorat, Zakrzówek.

W międzyczasie w kawiarni zrobiło się gwarniej – nastała pora obiadowa. Ale nie dla Marty, która pracuje w nocy, wstaje późno, a obiady jada wieczorem. Rozmawialiśmy więc dalej.

Pytając wcześniej o mistrzów, miałem w planach, by rozszerzyć potem to pytanie z rzeczywistych nauczycieli na pisarzy, których cenisz – by zapytać cię o twoich „mistrzów literackich”. Ale chyba ważniejszą dla ciebie kategorią jest przyjaźń: pisarze, których lubisz, nie muszą być wprost autorytetem, na przykład w kwestii stylu, ale muszą być osobami, z którymi potrafisz się zaprzyjaźnić.

To rzeczywiście jest chyba dobry pomysł, by mówić o „przyjaciołach literackich”, nie o „mistrzach”. Bo to sprawa dość skomplikowana – istnieje wielu pisarzy, u których, powiedzmy, coś podpatrzyłam, jeśli chodzi o rozwiązania literackie, lub których dzieła mi imponują, ale to nie znaczy, że wszyscy ci autorzy są dla mnie jednakowo ważni. A jednocześnie ci, którzy są dla mnie naprawdę istotni, nie muszą być pod każdym względem autorytetami. Dlatego wolę mówić o przyjaciołach. Przyjaciel ma czasem słabsze momenty, irytujące nawyki lub poglądy, z którymi się nie zgadzamy, ale nie przestaje być przyjacielem. Z przyjaciółmi łączy nas jednak pewna bliskość, duchowa intymność – i tak jest także w przypadku lektury naszych ulubionych autorów. Można też użyć metafory rodziny – bo członków rodziny łączą pewne podobieństwa, ale są też różnice, czasem głębokie. A mimo to nie przestają być rodziną.

Kto więc należy do twoich literackich przyjaciół i twojej literackiej rodziny?

Jest dość spora i chyba niezbyt oryginalna. Wymienię kilka najważniejszych nazwisk i pominę żyjących autorów. Wspomniałeś o Kijowskim i jest on na pewno jednym z moich przyjaciół. Cenię go za jego dar uchwytywania zjawisk: nie tylko zauważania ich, ale także nazywania, bo to drugie jest równie trudne jak pierwsze. Potem: Herling-Grudziński, którego czytałam w liceum i zaczęłam na nowo dopiero stosunkowo niedawno, Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz. No i Bobkowski, który chodził własnymi ścieżkami; wydaje się, że przedkładał wolność nad prestiż. Chciałabym zawsze być po jego stronie w tej sprawie.

Bronisz go przed jego krytykami.

Tak, choć to spór nie tyle o samego Bobkowskiego, ile w ogóle o nasz stosunek do pisarskich biografii. Czasem za dużo w nim podejścia „sensacyjnego”. Wydaje mi się, że okoliczności powstania dzieła – na przykład to, że było ono redagowane po jakimś czasie od napisania – nie zmieniają jego wartości. Co nie znaczy, że pochwalam to, że Bobkowskiemu zdarzały się przekłamania dotyczące własnego życiorysu. To była taka typowa pisarska próżność: stworzył pewien mit na swój temat i chciał go pielęgnować. Owszem, bardzo potrzeba nam autorów, którzy będą reprezentowali jedność życia i dzieła; pokażą, że da się zastosować ich własne zalecenia w praktyce. Ale jeśli mamy wybitne dzieło, do którego życiorys autora nie dorasta, to czy mamy takie dzieło odrzucić? Przecież jeśli przyjaciel okazuje się świnią, to jest to oczywiście rozczarowujące, nawet bardzo, ale mimo to można go napominać, nawracać i próbować przyjaźnić się dalej (śmiech). W każdym razie nie trzeba od razu przekreślać twórczości osoby, której życiorys nie był nieskazitelny czy nawet był pełen upadków – bo taka twórczość wciąż może być dla nas budująca. A literatura powinna przede wszystkim budować czytelnika.

A kto jest dla ciebie ważny z dawniejszych twórców?

Na pewno sporo materiału do przemyśleń dają mi polscy romantycy. Nie wiem, czy mogłabym ich nazwać moimi przyjaciółmi; to raczej antenaci, których trzeba mieć w pamięci, rozważyć, w jakim stopniu to, co mówili, jest aktualne. Może Mickiewicz piszący Pana Tadeusza jest moim przyjacielem, ale, mimo że jest genialnym poetą, to zwykle bardziej mnie drażni, niż się z nim zgadzam (choć to, że mnie drażni, sprawia, że jest dla mnie ważny, bo muszę przepracowywać powody swojej irytacji, zrozumieć je, co jest doskonałym tematem do przemyśleń). Podobnie Słowacki, wspaniały – podzielam jego tęsknotę za wielkością duchową, ale w szczegółach się już rozchodzimy. U Norwida z kolei rozczarowuje mnie to, jak on pisze (śmiech), ale jego światopogląd jest mi chyba wśród romantyków najbliższy. Zdarzało mi się też podczytywać Wyspiańskiego. Są wreszcie autorzy zagraniczni, na przykład Jane Austen. Ona jest z cyklu „autorów ocalających”, bo każda kobieta, która chce pisać, musi w pewnym momencie zadać sobie pytanie, jak to robić – a Austen udowodniła, że można pisać bez zaprzeczania swojej kobiecości, stać się klasykiem i przy tym nie uprawiać hermetycznej „twórczości kobiecej”.

A święci?

Gdybym miała wskazać świętego „pierwszej pomocy”, do którego się modlę, kiedy mam jakiś problem do rozwiązania, to będzie to pewnie Ignacy z Loyoli. Poza tym święta Teresa z Ávili. Ona dostała od Boga dar wymowności: nie miała wielkiego wykształcenia, a jednak jej pisma zaliczane są do klasyki literatury hiszpańskiej. Imponuje mi jej autoironia, to, jak potrafiła łączyć niesamowite doświadczenia duchowe z sarkastycznym poczuciem humoru. Z polskich świętych oczywiście Jadwiga – patronka w chwilach, w których potrzeba męstwa – a także, poprzez Jadwigę, święty Stanisław, coraz bardziej. I Jan Paweł II – teraz na Wawelu są jego relikwie, można pójść i się pomodlić. Ale przede wszystkim polecam różaniec.

Powiedz może coś więcej o Jadwidze, bo to w końcu bohaterka twojej ostatniej książki. Czy jest to książka „kobieca”?

Nie. To znaczy oczywiście napisałam ją jako kobieta i Jadwiga też mnie interesuje w pewnym sensie jako kobieta, która musi sobie poradzić w trudnych, przełomowych okolicznościach. Przede wszystkim jednak jest to książka o dorastaniu do bycia monarchą i do świętości. Podstawowe problemy, trwogi i nadzieje są dla obu płci takie same. Wszyscy jesteśmy powołani do brania odpowiedzialności za siebie i osoby, które przy nas stoją; powinniśmy też stanowić punkt oparcia dla otoczenia, motywować innych do tego, żeby byli lepsi, w miarę możliwości bronić ich przed złem. Mówiąc krótko: wszyscy powinniśmy być monarchami.

Zamiast być niewolnikami.

Dokładnie. Jadwiga jest szczególnie ciekawym przypadkiem, bo jest świętym monarchą. A więc tym najprawdziwszym, bo w świętość jest już wpisane bycie punktem odniesienia, a z kolei monarcha to źródłowo człowiek namaszczony, mesjasz przez małe „m”, ktoś powołany do świętości. Jej życie było dorastaniem do tej roli.

Podkreślasz, że wolisz pisać o człowieku w ogóle niż o kobiecie, a jednak można u ciebie, myślę, znaleźć elementy „sprawy kobiecej”. Dla ciebie jest oczywiste, że kobiecie należy się – jak to się dzisiaj mówi – podmiotowość, prawo do wzięcia życia we własne ręce.

Tak, ale apel o podmiotowość to była wyjściowa „sprawa kobieca”, taki protofeminizm. Dziś feminizm zajmuje się już czymś innym – i nie jest mi bliski.

Poprosiłem Martę o dedykację w moim egzemplarzu Krwi z mlekiem.

Który sierpnia dziś mamy? 24? 25?

Był 27. Tak to widać jest, gdy ktoś jest pisarzem.

Rozmowa zbliżała się do końca, więc postanowiłem zadać to jedno, najważniejsze pytanie. Pytanie, jakie chyba każdy młody fan pragnie zadać osobie, którą uważa za autorytet, dajmy na to, ulubionemu piosenkarzowi. Pytanie oczywiście o to, jak pogodzić ascezę z sensualizmem i jak rozumieć zdanie św. Brygidy w tym temacie.

W eseju poświęconym Gerardowi Manley’owi Hopkinsowi SJ, angielskiemu jezuicie i poecie, wspominasz o „poście oczu”, jaki Hopkins w pewnym momencie swojego życia sobie urządził. Piszesz nieco przekornie: „Zamykać się na obłoki i kwitnące drzewa, choćby stukały gałęziami w okno […], nie patrzeć na renesansowe malarstwo, nie śledzić przebiegu gotyckich ostrołuków – co za pomysł?”. To jak: dobry to był pomysł, czy zły? Albo inaczej: czy trzeba czasem ascetycznie ograniczać swój kontakt z pięknem przyrody i sztuki, czy nigdy? Święta Brygida Szwedzka pisze gdzieś, że trzeba szukać w życiu raczej brzydoty niż piękna. Ma rację?

Po pierwsze piękno jako takie jest dobre, bo jest „blaskiem prawdy”. Ale żyjemy w upadłym świecie i często zdarza się, że piękno zasklepia nas w doczesności, za bardzo przywiązuje do tego co tu i teraz. Stąd bierze się nieufność do piękna, która pojawia się u niektórych świętych. Artyści natomiast bywają nadwrażliwcami i często odczuwają rzeczywistość w sposób szczególnie intensywny. Po prostu: to, co widzą, co odczuwają, silniej na nich działa, przez to mogą łatwo osunąć się w nadmierny sensualizm czy wzruszeniowość. W historii kultury nie brakuje przecież takich przypadków. I do tego zawsze służyła asceza: żeby nie tracić nad sobą kontroli. Tak ja rozumiałabym cytat z Brygidy. „Raczej brzydoty niż piękna…” – to jest bardzo radykalne postawienie sprawy. Jeśli żyjemy w świecie, nie w klauzurze, i w dodatku mamy powołanie jakoś związane z twórczością artystyczną, to nie możemy się w pełni zamknąć na piękno i rzeczy dla nas inspirujące. Ale chodzi o to, żeby doznawać ich tyle, ile nam jest potrzebne; żeby były pożywieniem, a nie celem samym w sobie. Ale – znowu – tu nie ma jednej, ogólnej recepty. Wszystko zależy od powołania, osobowości, okoliczności. Ważne jest, jak zawsze, dobre rozeznawanie duchowe (śmiech).

Być może tak musiała skończyć się ta rozmowa.

W muzeum o świętowaniu

(malarstwo)

Wystawą „Feste feiern” – poświęconą temu jak niegdyś (od starożytności po koniec XVIII) świętowano – uczciło wiedeńskie Muzeum Historii Sztuki swoje studwudziestopięciolecie.

Świętowanie – temat do rocznicy pasujący, ale czy da się w ogóle coś o nim powiedzieć za pośrednictwem wystawy? Poprowadźmy tę dyletancką analizę jeszcze głębiej: czy dystans wprowadzany w nasze doświadczenie przez muzealną gablotę – ten jeden z symboli nowoczesności – nie jest w jakimś sensie przeciwieństwem świętowania – aktywności jakże przednowoczesnej, wymagającej od jednostki zlania się w jedno ze świętującą wspólnotą, oddania się bez reszty zbiorowym emocjom? To paradoks pierwszy.

Drugi, pokrewny, dotyczy kwestii czasu: muzeum, „archiwizując” rzeczywistość, stara się zatrzymać czas, podczas gdy świętować to z zapamiętaniem zanurzyć się w czasie i rozkoszować się chwilą, która właśnie dlatego jest rozkoszą – że przemija. Przypomina się tu cytat z Gwiazdy zbawienia Franza Rosenzweiga o „państwie” i „sztuce” (za które to słowa można podstawić odpowiednio „muzeum” i „święto”):

qt W walce o czas państwo i sztuka muszą nawzajem się zniszczyć, bo państwo pragnie zatrzymać bieg czasu, podczas gdy sztuka chce w nim dryfować [W walce o czas muzeum i święto muszą się nawzajem zniszczyć, bo muzeum pragnie zatrzymać bieg czasu, podczas gdy święto chce w nim dryfować].

Czy wystawa „Feste feiern” jest więc nieporozumieniem?

W jakimś sensie tak, ale zaznaczmy, że kuratorzy przynajmniej częściowo zdają sobie z tego sprawę. We wstępie czytamy, że austellbar – „możliwe do wystawienia [w muzeum]” – jest przede wszystkim to, co ze świętowania pozostaje (übrig blieb). Nie da się więc, mówiąc metaforycznie, zaprezentować na wystawie hucznego obiadu, a jedynie puste talerze, które kelner wynosi na koniec do kuchni. Nie da się zaprezentować balu – jedynie pustą salę balową ze śladami po butach tancerzy (znów przychodzi na myśl cytat, tym razem z niesławnego Nicolása Gómeza Dávili: „Nasze podróżowanie po Europie to nawiedzanie domu tylko po to, aby służący mogli pokazać nam puste sale, w których niegdyś odbywały się wspaniałe przyjęcia”). Taka w jakimś sensie jest ta wystawa – pokazuje to, co po świętowaniu pozostaje, nie zaś to, czym świętowanie w swej przemijalności jest. Te puste talerze i ślady po butach to oczywiście przenośnia.

Jest to więc wystawa raczej smutna – ale ma swój sens. Ma sens zwłaszcza, gdy odbieramy ją jako performance pod hasłem: zamknijmy w szklanych gablotach różne przedmioty przywodzące na myśl zabawę i święto, wprowadźmy eleganckich zwiedzających czytających w ciszy etykiety, udawajmy, że wszystko jest w porządku – i czekajmy, aż zrodzi się w nas poczucie absurdu. W momencie tym ujrzymy naszą dumną nowoczesność w całej swojej tragiczności, jako epokę, która nie potrafi już świętować, której zostało tylko „naukowe” badanie „pustych sal, w których niegdyś odbywały się wspaniałe przyjęcia”.

A jednak zbyt chyba pofolgowałem powyżej swojej skłonności do konserwatywnych narzekań. Niech będzie, że nowoczesność – izolując jednostkę od wspólnoty, życia i Boga szklaną gablotą płytkiego racjonalizmu – nie potrafi się bawić, ale nie cali jesteśmy przecież nowocześni. Nasza Europa kształtowana była (i jest) także przez inne nurty, w tym tę szlachetną i ludzką odmianę lewicowości, która dawnego świętowania nie przekreśla, a stara się raczej, by było bardziej egalitarne. Przecież spacer po pięknych salach Muzeum Historii Sztuki też jest formą święta – kiedyś nieznaną. A już z pewnością świętem jest herbata w kawiarni Muzeum Historii Sztui, umieszczonej w ogromnym okrągłym hallu godnym najświetniejszego pałacu. Piłem tam dziś herbatę zadzierając głowę do góry i myślałem: jak to wspaniale, że każdy może tu przyjść!

W Wiedniu jest zresztą wiele przepięknych kawiarni, w których można przeczytać gazetę albo posłuchać gry na pianinie za cenę kawy – a większość gości to stali bywalcy, dla których taka wizyta to codzienny czy cotygodniowy rytuał. Inna wspaniała rzecz to bale karnawałowe – niezliczone i bardzo popularne.

Rozmaite uczucia niosłem więc w swojej głowie podczas oglądania Feste Feiern: tęsknotę za dawnym świętowaniem, z którego coś z pewnością utraciliśmy, ale też radosną wdzięczność za to, co dobre w naszym aktualnym świecie – zwłaszcza zaś za ową „egalitaryzację święta”, którą przez ostatnie wieki i dziesięciolecia obserwujemy we wzmożonym chyba stopniu. Studwudziestopięciolecie wiedeńskiego Muzeum Historii Sztuki to okazja przede wszystkim do wdzięczności.

Nie napisałem jednak nic o samej wystawie. Widziałem więc wielki obrus z XVI wieku, odtworzone według dawnych wzorców stołowe rzeźby z cukru, greckie wazy z przedstawieniami uczt, zbroje używane w rycerskich turniejach, stare dudy z Bałkanów, renesansowy fajerwerk. No i obrazy: niezastąpiony Taniec wieśniaków Bruegela, podobny nieco Odpust chłopski Davida Teniersa, niesamowitą litografię Jarmark w Imprunecie Jacques’a Callota, wreszcie Zabawę w ciuciubabkę (La gallina ciega) Francisco Goi – obraz piękny, jasny, prosty (choć przecież ten sam malarz potrafił malować bardzo mrocznie). Całość, jak to zwykle w Muzeum Historii Sztuki, przemyślana, elegancko zaprezentowana, doskonale opisana.

W komentarzach – dodam na koniec – uderzył mnie zaś cytat z jakiegoś (nie nazwanego z imienia) niemieckiego myśliciela, który w 1729 miał zapisać, iż karnawał bierze swój początek od Włochów, bo ci są „przywykli do tego rodzaju przyjemności w równym stopniu, jak przywykli są do swych Zdrowaś Maryjo”. Może właśnie w religijnej tezie o powołaniu każdego człowieka do pozaczasowej chwały leży ostateczny grunt i samej idei święta, i nowoczesnych prób jego egalitaryzacji?