Z notatnika młodego lekarza…

Jakiś czas temu dostałem zgłoszenie na wizytę domową. Wzywała mnie pani w średnim wieku w imieniu swojej 92-letniej matki, powodem miały być duszności. Niestety nie było mi dane tego sprawdzić, ponieważ dojechawszy na miejsce przywitałem się z zespołem karetki pogotowia, który wynosił starszą panią z domu w celu przewiezienia do szpitala i znalezienia tam panaceum na jej dolegliwości. Rzuciłem tylko szybko okiem na mijającą mnie w pozycji leżącej pacjentkę. Była drobna, niemalże kachektyczna. Spokojnie leżała w prowizorycznych noszach z koca niesionych przez zespół pogotowia.

Zupełnie inaczej jej córka, ta była roztrzęsiona, pełna wątpliwości. Okazało się, że to już drugi przyjazd pogotowia w ciągu paru godzin. Za pierwszym razem nie zgodziła się na hospitalizację matki, dopiero za drugim razem była już bardziej skłonna zdać się na siły machiny służby zdrowia, choć nadal nie do końca przekonana o słuszności swojej decyzji. Ostatecznie moją rolą w tej całej sytuacji była próba uspokojenia sumienia córki, która pytała mnie, czy dobrze zrobiła. Mówiła: „Tam na pewno jeszcze jej jakoś pomogą”. Zdobyłem się na dyplomatyczną odpowiedź, próbując nieco załagodzić strach córki. Starsza pani zaś wyglądała na taką, która była na dobrej drodze do osiągnięcia spokoju bez pomocy osób trzecich.

Inna sytuacja. Tym razem młodsza pacjentka przywieziona na SOR, również z powodu duszności. Chorowała od kilku miesięcy na nowotwór jamy ustnej. W momencie przywiezienia do SOR miała już zajętą połowę żuchwy, a parametry życiowe bardzo słabe. Z trudem łapała powietrze. Dostała leki przeciwbólowe oraz tlen, po czym nastąpiła konsultacja kilku lekarzy. Werdykt został przedstawiony dwóm córkom zgromadzonym przed salą reanimacyjną, na której leżała pacjentka. „Odstępujemy od prób przedłużania życia pani za wszelką cenę. Proszę wejść do matki i potowarzyszyć jej”. Dzięki tej decyzji matka zyskała swoje córki jeszcze na 30 minut. Jestem przekonany, że dla niej było to bardzo dużo.

W czasach kiedy medycyna potrafi coraz więcej, częściej pojawiają się pytania o to, czy w ostatnich chwilach życia człowieka warto narażać go na dość nieprzyjazny proceder, aby zyskać wątpliwe nieraz dobro za cenę dodatkowego cierpienia. W naszej cywilizacji nie rozmawiamy już o śmierci, co najwyżej o czyichś wypadkach. Śmierć kojarzy nam się z porażką. Utratą wszystkiego wartościowego, na co całe życie pracowaliśmy. Kojarzy nam się z wyłącznie z cierpieniem własnym i bliskich. Właściwie nie ma żadnych pozytywnych konotacji. Zupełnie nie wiemy jak się z nią obchodzić. Za to szpital na szczęście wie. Szpital ma leki i świetnych specjalistów, którzy są w stanie sprostać każdej dolegliwości. Oni są w stanie pokonać śmierć (kto jak nie oni?!).

Zapominamy niestety o tym, że życie ma swoją wartość dzięki temu, że istnieje również śmierć. W miastach dawno w niepamięć odeszły tradycje związane z żałobą po zmarłym. Ostatnie tchnienie nie musi przecież wiązać się z niepokojem i walką. Może być pełne akceptacji, spokojnie przyjęte w domowym zaciszu jako nieodłączna część życia.

Na koniec obrazek z jeszcze jednej wizyty domowej. Wyjątkowej pod tym względem. Wezwanie w celu stwierdzenia zgonu u 30-letniego pacjenta leczącego się od kilku miesięcy z powodu nowotworu. Drzwi otworzyła mi żona pacjenta. Spokojnie zaprowadziła mnie na pierwsze piętro domu. Wokół łóżka zmarłego porozstawiane były krzesła, na których siedziały córki i rodzice. Na szafce paliła się świeca… W domu panowała bardzo ciepła atmosfera spokoju, zamyślenia, konstruktywnej żałoby. Coś, co na wsi było dotychczas normą w mieście stało się unikatem.

W miesiącu radosnych świąt Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego, życzę wszystkim owocnych przemyśleń!