Wszystkie wpisy, których autorem jest Kamil Suskiewicz

Władysław Łoziński, Życie polskie w dawnych wiekach

(książki)‎

Musieli sprzedać te wszystkie książki” – usłyszałem z rozmowy dwóch starszych panów, którzy stali przy sąsiednim regale w jednym z warszawskich antykwariatów. Okazało się niebawem, że mówią o książkach, które właśnie przeglądam. W większości przedwojennych, małych i dużych, oprawnych w podniszczone półskórki lub płótna, traktujących o historii różnych czasów i miejsc. Wszystkie one miały jeden element wspólny – pieczątkę z prostym, geometrycznym exlibrisem Jerzego Łojka.

Do dzisiaj nie wiem, kto musiał je sprzedać i dlaczego. Czy była to rodzina znanego polskiego historyka czy jacyś przypadkowi spadkobiercy? Faktem jest, że ów zbiór książek trafił najpierw na aukcję, a następnie do zwykłej sprzedaży w rzeczonym antykwariacie, skąd kilka ciekawszych egzemplarzy przytargałem do domu ku nieustannemu utrapieniu mojej żony.

Była wśród nich książka innego, dawniejszego historyka – a także powieściopisarza, dziennikarza oraz wydawcy, który prowadził we Lwowie dużą drukarnię – Władysława Łozińskiego. Jest to postać dziś nieco zapomniana, o czym świadczy między innymi zaniedbany grób pisarza i jego brata, Walerego, na Cmentarzu Łyczakowskim. Tymczasem na przełomie XIX i XX należał Łoziński do ważnych postaci życia kulturalnego Galicji. Pracował w prasie, pisał powieści i książki historyczne, posiadał bogatą (ponoć najcenniejszą w całym zaborze austriackim) kolekcję malarstwa, rzeźby i wyrobów złotniczych. A książka, o której ma być tutaj mowa – czyli Życie polskie w dawnych wiekach – przyniosła mu już prawdziwą sławę. Pierwsze jej wydanie z 1907 roku sprzedało się w ciągu dwóch miesięcy, drugie z roku 1908 – czyli to Łojkowe, które teraz leży przede mną – niewiele wolniej. Gazety zasypał grad pochwalnych recenzji. Ponoć popularnością Życie polskie dorównywało samej trylogii Henryka Sienkiewicza.

Tym większy to zaszczyt, gdy się pamięta, że jest to książka historyczna i w jakimś wymiarze naukowa. Szeroko sięgając do źródeł pamiętnikarskich i pochodzących z akt sądowych, opisuje Łoziński życie szlacheckiej braci w czasach I Rzeczpospolitej. Opisuje pańskie siedziby: pałace i dwory. Odsłania tajniki (wraz z potężną dawką egzotycznie brzmiących nazw, bo kto wie jeszcze, co to szuba, delia czy ferezja) strojów i przedmiotów codziennego użytku. Opowiada, jak to jeżdżono za granicę, jak się odwiedzano, jak spędzano czas wolny. Właśnie – opowiada. Zadziwiające jest, w jaki sposób potrafi łączyć Łoziński wielość historycznych faktów z wciągającą, niemalże powieściową narracją. Nie znam żadnej współczesnej książki historycznej, którą czytałoby się tak przyjemnie. Niezwykła jest także panorama, którą autor pozwala nam objąć wzrokiem. Tyle spraw pojedynczych, konkretnych przedmiotów, tylu bohaterów i bohaterek – nie tracąc swojej odrębności składa się na wielki obraz życia dawnej Polski.

Cóż to jest za obraz? Trochę taki, jak w niemieckiej anegdocie z epoki, która powiada, że Polacy życie przepędzają na: gadaniu, hulance i podróżach. Dodać do tego można niespożyty apetyt, bo – według obserwacji nuncjusza apostolskiego, Giulio Ruggieriego – jeden nasz rodak jadł za pięciu Włochów. Na ślubie Konstancji Lubomirskiej i Felicjana Potockiego „zjedzono 60 wołów, 300 cieląt, 50 baranów, 150 wieprzów i prosiąt, 21 sztuk drobiu, 12 740 ryb, 10 korcy raków […] wypito 270 beczek węgrzyna, 6 lad włoskiego wina”, a na bankietach u wojewody Wiśniowieckiego podawano wśród innych specjałów także łapy niedźwiedzie, bobrowe ogony i chrapy łosia. Lubił też dawny Polak wystroić się w złotem wyszywany kontusz, przypasać karabelę wysadzaną szlachetnymi kamieniami, nakryć się sobolową szubą – wszak od Opalińskiego wiemy, że sobole to główny zbytek polski. Jaskrawości stroju zaczerpniętej z Azji towarzyszyło też umiłowanie świecidełek, cacek, a nawet farbowanie koni, które nadawało im maści iście nienaturalne.

Lecz jest to także obraz swojski i jakoś ciągle bliski. Na przykład, gdy czytamy, że Polska „stała rodziną”, która przy słabości instytucjonalnej państwa „spełniała ten wielki obowiązek, że była najsilniejszym fundamentem obywatelskim i narodowym”. Wbrew temu, co próbują utrzymywać ideologowie nowoczesności ważną pozycję w tej rodzinie odgrywała żona, która stanowiła nie tylko ozdobę domu, czyli „klejnot drogi”, ale była też „miłym i wdzięcznym, a tobie równym towarzyszem”, była przyjacielem najpierwszym ze wszystkich. Mieszkanie szlacheckie było z zasady raczej skromne i funkcjonalne. „Dwór staropolski powstawał odśrodkowo, rozwijał się i uzupełniał od wnętrza na zewnątrz, a nie przeciwnie”, co podaje w wątpliwość pogląd, iż taki sposób budowania – od pomieszczeń i funkcji do zewnętrznego kształtu – odkrył dopiero modernizm. Co więcej, w przeciwieństwie do tego ostatniego, klasycznej architekturze dworków udało się zachować przy tym regularność bryły, proporcje, smak w zdobieniach. Prawda, że budowano też pełne przepychu i blichtru pałace. Ale magnatów, którzy je stawiali ocenia Łoziński surowo:

Pierwsi, co burzyli starodawne dwory i na ich miejsce stawiali pałace, byli to nowi ludzie, co na gruzach wielkich fortun historycznych i kosztem ich szczątków przyszli do bogactwa, a zaczynając świat od samych siebie, chcieli go mieć nowiuteńkim i oderwanym od starej tradycji, do której całkiem świeży jeszcze splendor nie dał się nawiązać

Całkiem to podobne do tych polskich „ludzi nowych”, którzy dorobiwszy się w latach 90. XX wieku pokupowali sobie zabytkowe siedziby – by zniszczyć je i pobudować inne, wedle własnych horyzontów pomyślane albo skopiowane z zachodu.

Ale i dawniej nie obce nam była skłonność do naśladowania tego, co zobaczono w Europie. A podróże były ważnym elementem szlacheckiej edukacji. Na studia jeżdżono najpierw do Włoch, do Padwy, Bolonii czy Rzymu; później także do Niemiec, Francji i krajów niderlandzkich. Już od czasów Reja słychać jednak przestrogi przed podróżami, które nie przyniosą pożytku, a nauczą próżnowania i hulanek. Bo wielu było takich, co – jak pisze Jakub Sobieski – „cielętami przyjeżdżają do cudzej ziemi, a wyjeżdżają z niej wołami”. Poza obyciem i nauką, którą można było zdobyć za granicą, ceniono niezmiernie umiejętności towarzyskie. A z tych za najważniejsze uchodziły sztuka prowadzenia rozmowy (która miała też wymiar umiejętności politycznej) i staropolska grzeczność. Kto, chociaż uczony, nie znał grzeczności tego nazywano „po łacinie mądrym, a po polsku błaznem”. Liczyła się też gościnność, a goszczono się wtenczas po dworach bardzo często i długo, a nieraz do tego stopnia, że po wyjeździe gościa gospodarz zostawał całkiem zrujnowany. Te gościny różnie się odbywały, raz porządniej, innym razem niekoniecznie. Wspomina na przykład wojewoda miński, Zawisza taką wizytę:

Byłem w Cisowie u Jegomości pana Paska, człowieka haniebnie poczciwego, który jako mi rad był, niepodobna wypisać. Przez trzy dni nie znaliśmy, co dzień, co noc, piliśmy i hulali. Dam miał siła u siebie et quidem pięknych. Darował mi szkatułę kieleckiej roboty, mosiądzem nabijaną, piękną gotowalnię tejże roboty, szkatułę wielką i stół marmurowy, nakładany, puzdro szlifowane et caetera, et ceatera

Ucztowanie też było swego rodzaju umiejętnością, bo nie chodziło w nim tylko o to, kto poda na obiad łapy niedźwiedzie, ale przede wszystkim o ceremoniał, odpowiednie usadzenie przy stołach (nie bez przyczyny opis zasiadania do uczty pojawia się w Panu Tadeuszu kilka razy), kolejność pełnych, jak nazywano toasty. Towarzyszyły temu z dawien dawna znane obyczaje, jak choćby gest po wypiciu toastu, który wspominał hetman Chodkiewicz: „Stłukłem szklanicę o głowę, a król rzecze: Miły Panie Hetmanie, nie tłuczcie tej głowy, siła nam na niej zależy”.

Przeczytawszy Życie polskie nikt raczej nie powie, że mieszkańcy I Rzeczpospolitej mogą być dla nas wzorem we wszystkim i zawsze. Jest jednak coś pociągającego w owej bujności życia, którą uosabiali. Że jak ucztowali to do rana, że jak hulali to przez trzy dni, że jak stawali w obronie ojczyzny to do upadłego. Tę cechę może warto pamiętać w czasach wszechobecnej letniości charakterów.

Czy jednak pamiętamy? Czy potrafimy pamiętać? Twórczość Władysława Łozińskiego przychodzi nam tu na pewno z pomocą. A jego dziedzictwo, podniesione przez Jerzego Łojka, który był przecież przede wszystkim historykiem XVIII wieku i gromił Stanisława Augusta Poniatowskiego (może prekursora owej dzisiejszej letniości, ale to już temat na zupełnie inną okazję) za przypieczętowanie upadku I RP – pokazuje, że nie był to koniec końców upadek całkowity. Że, parafrazując słowa Miłosza, gdy ludzi już nie ma, pozostaną książki na półkach, dobrze urodzone. Nasza sprawa – ale może nie tylko nasza – czy zechcemy po nie sięgać.

Notatnik łódzki

Przy drodze z Kielc do Opatowa widziałem pierwszego w tym roku bociana. Kołował nad małą łąką otoczoną nie bardzo jeszcze zielonymi drzewami. Taka to znana trasa, przemierzana po stokroć od dzieciństwa, a różne detale krajobrazu widzę po raz pierwszy. Może młodość żywiącą się sama sobą nie potrzebuje wcale tego, co nas otacza i dopiero z czasem, gdy mniej już tej witalności dojrzewania, zaczynamy uzupełniać sobie jej braki witalnością z zewnątrz. Jeśli tak, nie dziwi narzekanie młodzieży na opisy przyrody w Nad Niemnem i późniejszy, dojrzały zachwyt dla tychże.

Czytam Szwy Wacława Holewińskiego. Bardzo gładko napisana powieść o byłym solidarnościowcu, który próbuje odgrzebać i opisać historię młodego chłopaka, zabitego w stanie wojennym przez milicjantów. To się oczywiście szarej eminencji III RP nie podoba: „Oni argumentują, że nie wolno burzyć społecznego ładu – dlatego o przeszłości należy milczeć. To prowadzi jednak do pozornego ładu. Sprzyja starym układom, ludziom dawnego systemu i ich sprzymierzeńcom. Poszkodowana większość nic z tego nie ma”. Nie potrafię powiedzieć, ile jest prawdy, a ile patologicznej obsesji w wizji Polski jako folwarku służb peerelowskich. Jednak jakoś ujmuje mnie ten typ solidarnościowy, który zawsze toczy boje i jest w tym trochę po dziecięcemu uparty, trochę śmieszny, może nawet dziwaczny. Z horyzontem intelektualnym zawieszonym w przeszłości, bez wpływu na współczesność. Ale też z nieocenioną czystością moralną i bezkompromisowością, których tak mało dzisiaj. I z dużą odwagą czy wręcz dezynwolturą, bez zbytniego nabożeństwa wobec własnego życia.

To, co czasem utożsamiamy z wrogim otoczeniem, złymi czasami, ich bylejakością – czyli z zewnętrznościami, które jakimś przypadkiem nas dotykają i sprawiają, że nie możemy być lepsi – jest jednak stworzone specjalnie dla nas. I nie bez przyczyny te właśnie, a nie inne trudności przychodzi nam pokonywać. Powinno to być lekarstwem na marzenia o innych czasach, miejscach, zajęciach, którą są nieraz odskocznią od realnych codziennych rzeczy i sprawiają, że się w tych ostatnich zaniedbujemy. Myśląc ciągle, że gdzie indziej, kiedy indziej – byłbym na pewno lepszym człowiekiem. Jest to wielkie i niebezpieczne złudzenie.

Jechałem dzisiaj do Warszawy pociągiem. Czytałem Zamieć Żeromskiego, powieść o tak łatwo traconej szlachetności. Pełne ideałów, rozterek, a w końcu i wielkich możliwości działania (vide milionowy spadek Ogrodyńca) życie Ryszarda Nienaskiego – źle i głupio się kończy, z ręki biednych robotników, którym myślał pomagać. A za nim upada Ksenia, nie na tyle silna, by sama mogła odeprzeć pokusy otoczenia, które pcha do rozwiązłości i rozkoszy. To samo niezawinione zło, grzech, który nas zagarnia, mimo wewnętrznych postanowień o czystości – dotyka Ewy z Dziejów grzechu. Ilu z nas dotyka dzisiaj, może nie tak efektownie, bo po cichu, w drobnych sprawkach? I czy przez to nie groźniej? Marzy się życie proste, praca najzwyklejsza, uczciwa. A tutaj – jak to w Warszawie – rozmowy o pieniądzach, kontraktach, projektach.

Biłgoraj. Śladami sitarzy i rodziny Singerów

Po raz pierwszy byłem w Biłgoraju siedem lat temu, kiedy – korzystając z wolnych studencko-kawalerskich wakacji – podróżowaliśmy z bratem po Polsce. W czasie kilku sierpniowych tygodni zjeździliśmy kawał południowo-wschodniej części kraju. Zaskoczyło nas wtedy, że to niewielkie miasteczko położone pośród lasów pełne było młodzieży, spacerujących z wózkami rodziców, ładnych dziewczyn z uśmiechami na twarzach – słowem, tętniło życiem. Zaszliśmy na kilka chwil do kościoła WNMP. Później spacerem w stronę rynku. Na jego skraju, przy zbiegu z ulicą Nadstawną, w Domu Książki kupiliśmy pisemko „Akcent” – gazetę lokalnych literatów – i zbiór wierzy Tomasza Gluzińskiego. Księgarnia była całkiem dobrze wyposażona, także w liczne publikacje o regionie. Włóczyliśmy się trochę wąskimi ulicami okalającymi główną ulicę Kościuszki, wzdłuż której rozciąga się miasto. Nasza wizyta nie trwała długo, zaledwie kilka godzin. Gdy wyruszaliśmy w dalszą drogę, w stronę Zwierzyńca, nie myślałem, że w nieodległej przyszłości przyjdzie mi bywać w Biłgoraju regularnie.

II

Wieczór po upalnym późnowiosennym dniu. Na ulicy 3-maja nie ma żywej duszy. W oknach hotelu pogaszone światła. Tylko na parterze, przy wejściu kręci się jeszcze recepcjonista, bierze moje dokumenty, wypisuje kartę pobytu. Hotel Sitarska (ale dlaczego nie Sitarski albo Sitarzy?) zbudowany za unijne pieniądze ma nawiązywać do lokalnej tradycji gospodarczej. Rzemieślnicy robiący sita z końskiego włosia i jeżdżący po całym świecie z obwoźnym handlem stanowili sporą część mieszkańców Biłgoraja przez kilkaset lat, aż po drugą wojnę światową, a ponoć kilku pozostało do dzisiaj (choć zamiast włosia używają syntetycznych materiałów i chyba nie jeżdżą po świecie). Ich sposób życia wpływał na wygląd gospodarstw z warsztatami pracy i domów mieszkalnych, często całkiem zasobnych ze ścianami w świętych obrazach przywożonych ponoć nawet z Azji, ze stosami haftowanych poduszek na łóżkach. Atmosfery tych drewnianych izb, które obejrzeć można w nieodległym skansenie przy ulicy Nadstawnej, próżno by szukać w hotelowych wnętrzach. Pokoje – klimatyzowane, standardowo umeblowane, z płatną telewizją dla dorosłych – przypominają raczej setki podobnych hoteli w całej Europie. Może trochę o to chodzi w tak zwanych środkach unijnych, żeby wszędzie było mniej więcej tak samo i żeby nazwy się nie odmieniały.

Czytam artykuły z konferencji Singerowskiej, która odbyła się kilkanaście lat temu. Przeglądam zdjęcia, szacowne grono naukowców, syn pisarza po raz pierwszy odwiedzający Polskę, z niewyraźną miną wyrażającą nieco wzruszenia, nieco niechęci. Isaac Bashevis Singer, laureat literackiego Nobla z 1978 roku, jedyny noblista piszący w jidysz, nie urodził się w Biłgoraju, chociaż stąd (i z nieodległego Tomaszowa) pochodziła jego rodzina. Tu odbył się ślub jego rodziców. Tu przyszła na świat dwójka starszego rodzeństwa Isaaca, siostra Hindele i brat Israel Joszua, również pisarze. Potem Singerowie przeprowadzili się do Leoncina, a następnie do Warszawy. Ale wrócili do Biłgoraja w roku 1917 , gdy Isaac kończył trzynaście lat. I to tu na rodzinnej ziemi – a nie w innych powiatowych miasteczkach, nie w metropolitarnej Warszawie, dokąd później już jako dorosły wyjedzie – następuje najżywszy rozwój wyobraźni pisarza, wchłanianie tego miejsca, które powracać będzie wielokrotnie w powieściach, w mniej lub bardziej rzeczywistej topografii.

Trzeba zawsze podążać z czegoś – twierdził Singer – od korzeni. Przez wiele lat ciągle pisałem o małym polskim miasteczku z mojej młodości i ludzie, których spotkałem w Nowym Jorku, zmieszali się jakby z ludźmi, których znałem w dzieciństwie – nos od jednego, oko od drugiego – i wszyscy skończyli na ulicach Biłgoraja lub Frampola.

Dom Jakuba Zylbermana, rabina , dziadka Isaaca po kądzieli – stał niedaleko rynku, w okolicach ulic Lubelskiej i Nadstawnej, gdzie znajdowały się też synagoga, dom modlitwy, szkoły i łaźnie. Dom był drewniany, z grubych bielonych bali, typu tatarskiego z półokrągłym wejściem od strony ulicy. Pod jego oknami stała długa ława.

Biłgorajski rabin – pisze Agata Tuszyńska w biografii Singera – żył według precyzyjnego planu. O wpół do jedenastej szedł spać, o trzeciej rano budził się, mył, nastawiał samowar i pisał komentarze aż do świtu. Podczas pracy pił herbatę […]O ósmej szedł do pobliskiej synagogi. Wielu ludzi wstępowało tu na poranną modlitwę przed pracą. Śniadanie – chleb z masłem i kaszę z mlekiem – jadł reb Mordechaj w gabinecie […]Po dwugodzinnej drzemce wracał do swoich wiernych. Odpowiadał na religijne pytania, uczestniczył w ceremoniach ślubu i obrzezań. Obdarowywano go różnymi smakołykami

Najbliższą okolicę zamieszkiwali głównie Żydzi. W rynku stały jednopiętrowe murowane domy, na środku budynek magistratu, po północnej i południowej stronie ubogie żydowskie sklepiki. Schodziło się do nich schodkami, miały ceglaną podłogę, a na półkach zazwyczaj tylko kilka produktów: trochę towarów spożywczych, świece, naftę, mydło. Plac był niebrukowany, gdzieniegdzie rosła trawa, którą pogryzały kozy.

Zachowało się zdjęcie zrobione podczas wojny, widok rynku z wież kościoła WNMP. Resztki budynków, pustynny krajobraz. Miasto, w którym dominowała drewniana zabudowa, spłonęło prawie całkowicie w początkach wojny. Na fotografii widać jeden ocalały pawilon, pewnie ów budynek magistratu. Dziś odbudowany mieści sklepy z telefonami komórkowymi, jakiś bar czy pijalnię piwa z ogródkiem wokół. Resztę Placu Kościuszki (bo tak nazywa się obecnie rynek) wypełnia powojenna zabudowa, dwukondygnacyjne kamienice i bloki wokół, pośrodku zaś niepiękny gmach urzędu miasta. Jeden z urzędników mówił mi kiedyś, że bardzo źle się tu pracuje, bo nadmierna liczba przeszkleń sprawia, że latem jest gorąco a zimą wieje. Dużo przyjemniej było zapewne przepędzać obie te pory roku w domu rabina Zylbermana. Wokół urzędu roztacza się park – ale nie ten dawny, z potężnymi drzewami kasztanowymi – sprawia wrażenie pustego, tylko co jakiś czas ktoś przemknie alejkami dążąc tam, gdzie toczy się dzisiaj miejskie życie. Kiedyś toczyło się tutaj.

„W dni targowe cały rynek wypełniały furmanki, tak że nie można było przejść. Jeśli koń miał ucho okręcone słomą, to znaczyło, że gryzie. Przed magistratem od strony wschodniej drobni sprzedawcy, głównie Żydzi, ustawiali prowizoryczne stragany z odzieżą, obuwiem zabawkami. Polacy, najczęściej sitarze, sprzedawali sita, przetaki, koła do wozów, drewniane łyżki, fujarki, proste zabawki. Garncarze z Soli i Bidaczowa sprzedawali garnki gliniane, donice siwaki, zabawki-kogutki, które piszczały, gdy się w nie dmuchało.”

Dwa obrazy rynku. Ten dawny, wyobrażony pełen gwaru dnia targowego, krzyki handlarzy, odgłosy zwierząt, w oddali stukot kopyt z brukowanej ulicy Zamojskiej. I dzisiejszy: senny, zawieszony w tkance miasta, niepotrzebny nikomu poza policjantami, którzy pod budynkiem urzędu ucinają sobie pogawendkę.

III

Majowy poranek. Idę w stronę kościoła WNMP, drogę wskazują mi dwie majestatyczne wieże dobudowane do świątyni w ostatnich latach XIX wieku. Pachnie roślinnością. Gdzieś pomiędzy zabudowanymi działkami ostała się, otoczona dziurawą siatką pusta parcela, gdzie trawy, łopiany, rozmaite krzewy i dzikie drzewa owocowe rozrosły się potężnie. Słychać owady, czuć parującą wilgoć, co przywodzi na myśl rozkwitłe, wybujałe lato w Drohobyczu Schulza; w końcu to niedaleko stąd. Mijam gwarną szkołę podstawową, która graniczy z terenem kościoła. Trwa poranna msza, dzień powszedni, ale tuż przed Bożym Ciałem, więc świątynia pełna ludzi, niektórzy stoją na zewnątrz, siedzą na ławkach.

Zaraz przy wejściu do kościoła dwie tablice nagrobne. Jedna upamiętniająca Stanisława Nowakowskiego, właściciela miasta z przełomu XVIII i XIX wieku, posła tarnogrodzkiego, a także szambelana króla Stanisława Augusta. Ponoć, obyczajem dworu warszawskiego, wyprawiał on w Biłgoraju obiady czwartkowe. Pewnie odbywały się w pałacu Rożnówka, należącym wtenczas do Nowakowskiego, zlokalizowanym na wyjeździe w stronę Zamościa. Dzisiaj jest tam jeszcze park nazywany przez mieszkańców małpim gajem (czy ma to jakiś związek z dawnymi obiadami, trudno ustalić). Druga tablica upamiętnia ks. Józefa Chmielewskiego, który w czasie wojny oddał się dobrowolnie na gestapo, w zamian za swojego proboszcza. Zginął później w wieku 35 lat w Dachau. Nazywają go lokalnym Maksymilianem Kolbe.

Na przeciwległej ścianie duży fresk. Na pierwszym planie klęczącym w modlitwie żołnierz, rodzina (ojciec, mama i mały synek), smutni, z pochylonymi głowami, w prostych chłopskich ubraniach. W tle płonący Biłgoraj. Jest to przedstawienie pożaru miasta z początków wojny. Nad całą sceną, w górnej części kompozycji Matka Boska z Dzieciątkiem i jej sługa (św. Florian?) gaszący płomienie wodą.

Drewnianej zabudowy – właśnie wskutek wspomnianego pożaru – pozostało po wojnie niewiele. Ale jeszcze do lat 60. XX wieku istniało kilkanaście zagród sitarskich, głównie na zachód od rynku. Później do Biłgoraju dotarła Gomułkowska i Gierkowska miłość do wielkiej płyty, a jak wiadomo nowoczesne bloki trzeba było stawiać na miejscu anachronicznych chłopskich chat. Z tej modernizacji uratował się tylko jeden obiekt, a i to nie w pełni, bo zburzono przynależące doń stodoły. Dzisiaj mieści się w nim skansen Zagroda Sitarska. W dzień powszedni raczej nie cieszy się wielką popularnością. Przez nikogo nie niepokojony wchodzę przez drewnianą bramę krytą gontowymi deseczkami i zwiedziwszy już prawie wszystko spotykam panią kustoszkę, która oferuje mi bilet. Później oprowadza mnie jeszcze po wnętrzu domu sitarzy. Część gościnna pełna świętych obrazów i przywożonych z Rosji samowarów, bogaty kredens z ozdobną zastawą, przy piecu kołyska dziecięca. Po drugiej stronie sieni warsztat pracy. W sitarskiej rodzinie obowiązywał ścisły podział obowiązków. Kobiety tkały z końskiego włosia płócienka na ręcznych warsztacikach (krojscach), stojących w owych izbach do pracy. Mężczyźni zaś przygotowywali drewniane otoki (łuby) i montowali na nich płócienka, pracując w drewutni przylegającej do domu. Następnie zajmowali się obwoźną sprzedażą sit, gdyż na mocy obowiązującego prawa handlować nimi mogli jedynie wytwórcy. Oznaczało to wyjazdy z domu na długie miesiące, ale gwarantowało też całkiem dobre zarobki. Dopiero na początku XX wieku, gdy sitarstwem zajęli się również Żydzi, którzy wprowadzili pół-przemysłowe metody produkcji i właściwie zmonopolizowali handel – rodzinnym manufakturom zaczęło powodzić się gorzej.

Pani kustosz każe mi odwiedzić kirkut położony w innej części Biłgoraja. Mówi, że kiedyś był bardzo zniszczony, a teraz go odnawiają, że przyjechali przy tej okazji jacyś goście z Izraela i postawili pomnik. Obok tego miejsca budują za to dużą galerię, chociaż tyle już jest tych sklepów w Biłgoraju, ale jak ma się dużo pieniędzy – powiada pani o biznesmenie, który ma ową galerię budować – to chce się mieć jeszcze więcej. A kiedyś tacy ludzie nie byli, mówili sobie dzień dobry i pomagali sąsiadom. Dzisiaj co innego, dzieci tylko grają w gry komputerowe i „te dzieci nie bardzo mają zasady”. I „jak to, mówię panu, na tym społeczeństwie ma rosnąć kraj, rozwijać się? Rodzice to samo – kontynuuje pani kustosz – nic nie wychowują, tylko kupują wszystko, co sobie dziecko zażyczy i wożą do szkoły samochodami. Po prostu sic transit gloria mundi.

Ale może jeszcze nie wszystko stracone. Pod szkołą widziałem dziesiątki małych rowerów, poprzypinanych gdzie się da, nawet do żywopłotu. Na swoje dzieci, odchodzące od ortodoksyjnych zasad do świeckich (a czasem i rewolucyjnych) poglądów skarżyli się – jak to wspomina Singer (sam w pewnym okresie buntownik) – już Żydzi z początków XX wieku. A i z tymi biznesmenami jest przecież różnie. Jeden z nich, dawny wspólnik pewnego znanego polityka, założył fundację Biłgoraj XXI, która buduje tak zwane Miasteczko Kresowe niedaleko Zagrody Sitarskiej, w dolinie rzeki Białej Łady. Ma to być zespół budynków nawiązujących do historycznej zabudowy Biłgoraja, ale i innych tradycji budownictwa kresowego. Gdy byłem na tym placu budowy w początkach wiosny tego roku stała już drewniana synagoga i otaczające ją kamienice z podcieniami. Stało też muzeum Dom Singera, choć jeszcze nie wykończone i bez eksponatów. Pan O., znajomy cukiernik, który pokazał mi to miejsce (chociaż słyszałem już o nim wcześniej od mojego brata architekta), zaprowadził nas do jednego z lokali. Okazało się, że właśnie kupiła go pani, która prowadzi pensjonat gdzieś pod Biłgorajem. Ten pensjonat chciałaby sprzedać, a tu zacząć nową działalność: nie do końca zrozumieliśmy, co miałoby to być, trochę muzeum, trochę sklep ze sztuką, trochę hotel, a i pani ze swoim mężem zamierza tu zamieszkać. Jej lokal leży naprzeciw synagogi. Opowiadała nam, że na wyższych piętrach (tzn. pierwszym i poddaszu, bo więcej nie ma) są mieszkania, i że już dużo osób te mieszkania pokupowało, w tym syn pana cukiernika, lekarz ginekolog i jakiś dyplomata, który wrócił ze Stanów. Na pożegnanie powiedziała, żeby koniecznie przyjechać latem, jak wyschną błota wokół budynku i wykończą synagogę. Miasteczko Kresowe ma się powiększyć w następnej kolejności o rynek polski (z kościołem), rosyjski (z cerkwią) i szereg innych budowli. Niedawno jednak pojawiły się problemy z odkupem ziemi pod któryś z rynków, bo właściciele zwęszywszy interes życia (zgodnie z biłgorajską przedsiębiorczością) i możliwość korzystnego sprzedania swoich podmokłych łąk, podbijają cenę.

IV

Współczesne życie Biłgoraja toczy się, jak się już rzekło, wzdłuż ulicy Kościuszki, rozpoczynającej się dawnym rynkiem. Na drugim końcu tej drogi, w miejscu gdzie przechodzi ona w ulicę Tarnogrodzką, znajduje się tak zwana puszcza (od dawnej nazwy tego miejsca Puszcza Solska), czego nauczyłem się z czasem, nie wiedząc początkowo, co to oznacza, gdy ktoś dzwonił i mówił, że spotkamy się w puszczy. Nad okolicą góruje wyniesiony nad rondem Kościół p. w. św. Marii Magdaleny. Pierwszym fundatorem tutejszej świątyni (drewnianej) był Jan Zamojski. Później pozostawała w rękach Franciszkanów. Obecną świątynię postawiono zaś w okresie międzywojennym jako wotum za zwycięstwo w wojnie z bolszewikami.

Niedaleko niej mieści się zaprzyjaźniona cukiernia, gdzie wypiłem niejedną kawę, rozmawiając z właścicielem, który wprowadzał mnie w sprawy biłgorajskie, mówił o mnożących się marketach, o firmach funkcjonujących w regionie, na czele ze znanym producentem mebli. Mówił tym samym trochę i o sobie, o zakładzie który prowadzi od dwudziestu kilku lat zatrudniając ponad trzydzieści osób, o swoich dzieciach, które rozjechały się po Polsce i Europie. Nigdy nie wychodziłem od niego z pustymi rękami, dostając zawsze – chcąc nie chcąc – pudło pełne słodkości. Przed cukiernią spotykałem zazwyczaj pana S., któremu przez jakiś czas wynajmowałem garaż. Pojawiał się zawsze, gdy przyjeżdżałem, chodził elegancko ubrany, zimą w czapce z nausznikami, latem w jasnym kaszkiecie, mówił przy pomocy aparatu do generowania głosu. Gdy przychodziłem na nasz plac wyglądał ukradkiem z garażu i pokazywał półkonspiracyjnym gestem znaczek swojego mercedesa. W tym garażu spędzał zresztą wiele czasu, często w towarzystwie jakichś znajomych, nierzadko w najmniej sprzyjających warunkach pogodowych. Nigdy się nie dowiedziałem, co tam robili.

Za naszymi budynkami rozciągało się osiedle bloków, zwykłe, z wielkiej płyty, takie samo, jak tysiące innych w Polsce. W jednym z takich bloków mieszkał pan Henryk, prezes wspólnoty mieszkaniowej, a kiedyś, jak mi ktoś powiedział, założyciel biłgorajskiej Solidarności. Spotykaliśmy się kilkakrotnie, pierwszy raz, z tego co pamiętam w piwnicznym pomieszczeniu suszarni, w jednym z bloków, gdzie stały ławki przygotowane na spotkania wspólnoty. Pan Henryk pomagał mi w pewnej sprawie administracyjno-sądowej, poświęcając na to mnóstwo czasu, gdyż sprawa wymagała wielokrotnego odwiedzenia wszystkich mieszkań (a było ich dobrze ponad pięćdziesiąt), wypełniania i składania przeróżnych wniosków, słowem była kwintesencją naszej bezsensownej biurokracji, odziedziczonej, tak jak blok pana Henryka, po PRL-u. W ostatnich latach pan Henryk przeprowadził się do domu pod Biłgorajem, podobnie zresztą jak wielu mieszkańców osiedla, na którym coraz częściej pojawiają się puste mieszkania. Może z czasem takie osiedla całkiem znikną z lokalnego krajobrazu (czegoś podobnego należałoby życzyć biurokracji), a za domami – jak za czasów Singera – rosnąć będą malinówki i rozciągać się kartofliska. Nie byłoby to nigdy możliwe, gdyby nie fakt, że nieludzka architektura (i wiele innych nieludzkości) nie zdołała przez te wszystkie lata zmienić mieszkańców Biłgoraja. Że pan cukiernik jest dumny ze swojej firmy, że pan S. chce mieć kawałek własnego garażu, że pan Henryk za całą swoją pomoc nie chciał nigdy nic w zamian.

V

Była to któraś z krótkich wizyt w Biłgoraju, gdy po raz pierwszy zajechałem do Restauracji Dworek, mieszczącej się przy ul. Kościuszki (a jakże), w niewielkim drewnianym domku, nieco cofniętym wobec nowszej linii zabudowy. Chcieliśmy szybko coś zjeść przed wyjazdem, niespecjalnie zwracając uwagę na to miejsce, traktując je z wyższością podróżnych. Tak się jednak stało, że z tego jednego obiadu wyniknął zwyczaj, by zawsze jeść w Dworku. Tym bardziej, że cały obiad nie kosztował więcej niż 15 złotych, a i o taką sumę trzeba się było dobrze postarać. W karcie były pierogi z kaszą gryczaną, lokalny przysmak (w ogóle kasza jako nadzienie, także w bułkach, pasztecikach itp.) i coca cola. A przy sąsiednich stołach w nieco ciemnej izbie przeróżni ludzie, zawsze miejscowi. Nie raz spotykało się tu grupkę starszych panów, którzy przy piwie (a czasem i wódce) rozprawiali o tym, kto wyjechał, kto umarł, o rodzinach, które się rozpadły, bo któryś z małżonków posmakował w amerykańskiej wolności – a Stany to był swego czasu popularny cel podróży zarobkowych dla Biłgorajan, podobnie jak dla całej Polski południowo-wschodniej i Podlasia – o pracy, którą kiedyś wykonywali. Nie było w tym narzekania, raczej dużo życiowej pokory i wyrozumiałości dla świata, wyuczonej może w poprzednich pokoleniach od żydowskich sąsiadów, ich zwyczajów i trudnego losu.

Innym razem spotykało się tu uczennice, które przychodziły na pizzę w drodze ze szkoły. Ładnie i skromnie ubrane, rozmawiające cicho o swoich młodzieńczych sprawach, spotkaniach z chłopakami, surowych rodzicach – jakby nie dotknięte globalnymi modami z telewizora i Internetu. Skupione na przyjaźniach, swoim otoczeniu, bliskich sprawach. Może to tylko pozory, wrażenie, ale może tak właśnie żyje młodzież w Biłgoraju, skoro nie chce masowo wyjeżdżać. Kiedyś założą tu rodziny, urodzą dzieci, które wychowają się w tych samych domach, w których mieszkali ich rodzice.

Takie rodziny, żyjące w Biłgoraju od pokoleń, też widywałem w Dworku. Babcia, mama i dwie córki bliźniaczki. Wszystkie o ciemnej karnacji, czarnych (w przypadku babci siwiejących) włosach zaplecionych w grube warkocze, z ostrymi – jakby nieco tatarskimi – rysami twarzy. Podobne rysy widzi się tu na ulicach często, takie rysy ma nieszczęsny pan B., który wynajmował od nas lokal i nie chciał płacić, a później pisał odręczne listy, że ma dużo dzieci i nie stać go na czynsz. Bliźniaczki zamówiły coś i kłóciły się o jakieś wydarzenia związane z odrabianiem lekcji, na co babcia zaczęła bardzo stanowczo im tłumaczyć, że muszą się dobrze zachowywać, gdy są w takim eleganckim lokalu. Później nie było już żadnych kłótni. Zjadłem swój obiad i czytałem w gazecie artkuł o niezbędnych reformach edukacji. Patrzyłem na tę żeńską część wielopokoleniowej rodziny, patrzyłem jak, znowu za delikatną sugestią babci, dziewczynki powiedziały głośne „do widzenia” – i pomyślałem, że może zanim zacznie się coś reformować dobrze byłoby pobyć jakiś czas w małym miasteczku pośród lasów.

VI

Gdy sitarze wyjeżdżali na handel, żegnano ich hucznie, była to cała ceremonia, którą tak opisywał Oskar Kolberg:

„Do zwyczajów miejscowych należy i to, iż gdy sitarze wyjeżdżają w drogę z sitami, wtedy żony ich, krewni i przyjaciele odprowadzają ich aż pod figurę św. Jana Nepomucena tuż za miastem na trakcie Zamojskim stojącą, częstując wódką i arakiem, co się nazywa: Żałosne”

Jak wyjeżdżał z Biłgoraja Isaac Singer? Nie wiadomo. Zamieszkał w Warszawie, później już na stałe w Stanach Zjednoczonych. Zza oceanu obserwował ostatnią drogę, wielkie Żałosne, tutejszych Żydów. Czy chciał kiedyś wrócić? Czy takim powrotem był przyjazd jego syna? Jak wyjeżdżają dzisiejsi mieszkańcy Biłgoraja? Pewnie po cichu, bez wódki i araku (tego nowoczesność nie pochwala, a zresztą nie lubi wszelkich rytuałów). Czy wrócą tu, by postawić swoje drewniane domy na miejscu niszczejących blokowisk? Czy i ja przyjadę jeszcze kiedyś, by zobaczyć Miasteczko Kresowe bez otaczających je błot, letnią Schulzowską porą? Nie wiem, czy każdy wyjazd ma swój powrót. Stary sitarski zwyczaj podsuwa jednak – Singerowi, Biłgorajanom, przygodnym turystom – niejaką nadzieję:

„Podobnież, gdy sitarze wracają z drogi i dali już o tem znać listownie wychodzą ciż sami na ich spotkanie pod wspomnioną figurę, gdzie równie jak i przy odjeździe, piją wszyscy, witając się z Sitarzami, co znów nosi nazwę: Radosne”

1. Miasteczko Sitarzy
2. Muzeum Dom Singera
3. Dawny rynek, dzisiejszy Plac Kościuszki
4. Restauracja Dworek
5. Skansen Zagroda Sitarska
6. Kościół Wniebozwięcia Najświętszej Marii Panny
7. Cerkiew pw. św. Jerzego

Spisek w Hampton-Court

W październiku 1919 roku, po ponad dziesięciu latach przymusowej emigracji, Stefan Żeromski wrócił do Warszawy. Mimo całej sławy, która go już wtedy otaczała, mimo wielkiego uznania współczesnych – nikt nie pomyślał o uroczystym powitaniu pisarza. Nikt, poza młodziutkimi artystami ze Skamandra. Tylko oni, ze swoją ekstrawagancją i żywiołowością, ze szczerym sercem i wzruszeniem – choć i z obawą, że ta ich demonstracja może się uwielbianej postaci wydać niewłaściwa – podążyli na dworzec z zaproszeniem na powitalne przyjęcie. „Żeromski przyjął nasze zaproszenie z tą właśnie nigdy nie opuszczającą go powagą” – wspominał ten jesienny wieczór Jan Lechoń. Była to powaga:

nie mającą nic wspólnego z patetyczną celebracją, ze stronieniem od wesołości – przeciwnie zwykle wstydliwie ukryta w głębi myślenia i czucia, ale o każdej chwili w nich przytomna, nie dająca zapomnieć ani na chwilę o boskości i tragizmie życia i każąca nam patrzeć na ludzi, zdarzenia i nas samych z wyżyn tego pojęcia.

Poszli do restauracji „Pod Bachusem”, przybytku przeciętnej renomy, ale dla kieszeni młodych poetów dość ambitnej, co miało ten skutek, że biesiadnicy – poruszeni podniosłością wydarzenia i nie zważający na ciągłe dolewanie do kieliszków – nie mieli w końcu na opłacenie rachunku; aż z pomocą przyszedł im wydawca, Jakub Mortkowicz. Po jednej z takich dolewek nastąpiło wystąpienie bohatera wieczoru: „Kiedy Żeromski podniósł się, aby podziękować za witające go przemówienia, ogarnęło nas wszystkich wzruszenie takie, jakby nagle hetman Żółkiewski wrócił z tamtego świata i miał się do nas odezwać”. Swoją mową pełną „wstrząsającego liryzmu i wykluczającej wszelką poufałość godności”, swoją szczerością w słowach o śmierci jedynego syna, w końcu swoim toastem na część poezji – zjednał sobie Żeromski serca młodych i, jak ładnie ujął to poeta Skamandra, „nadał im tę powagę, wydobył ją z nich”. Lechoń, któremu przyszło później bywać na wielu wytworniejszych przyjęciach (między innymi wielkich bankietach na cześć Chestertona i Tomasza Manna; ten ostatni ponoć jeszcze wiele lat później wspomniał ich świetność i porównywał do oszczędności, z jaką gościli go Francuzi) – stwierdził, że „żaden z bankietów mego życia nie miał tego nastroju płynącego z głębokiego wzruszenia, z prawdziwego wzniesienia uczuć i myśli”, co tamto przyjęcie. Miał bowiem Żeromski właśnie tę rzadką umiejętność „wznoszenia uczuć i myśli”, trwania na wyżynach ducha (acz jednocześnie blisko ludzi), nieustannego i głębokiego przejęcia się sprawami najwyższej wagi. To tam szukać można źródła, siły witalnej wszystkich przewodnich idei, które – jak to mają w zwyczaju najwięksi pisarze – powtarzał po wielekroć w swojej twórczości.

Powstała w latach 1909-1910 powieść Uroda życia nie należy do najpopularniejszych dzieł Żeromskiego. Trudno nawet powiedzieć dlaczego. Stylistycznie i kompozycyjnie nie odbiega bowiem od Przedwiośnia, z pewnością przewyższa Syzyfowe prace, zapewne też Ludzi bezdomnych. Mnogość i waga problemów, które porusza także powinny dać jej wysokie miejsce na liście szkolnych lektur, a przynajmniej lektur w ogóle. Tak się jednak nie stało. Może Uroda życia nie pasowała komunistom do tez, które chcieli udowodnić? Nie było w niej przecież Cezarego Baryki, któremu dało się przypisać (zresztą na siłę) akces do rewolucji, nie było Tomasza Judyma wyciągającego na jaw jedynie biedę klas nieposiadających. Może nie trafiła w żadne mody w historii literatury? A może jest po prostu za trudna? Im rzadziej do niej sięgamy, tym bardziej warto przypomnieć, że sam Żeromski przyznawał jej miejsce szczególne, nazywając ją „ostatnią swoją powieścią” i „dziełem swojego życia”. Trudno zignorować takie stanowisko. Ale trudno też, wczytawszy się w karty Urody życia – co jednak powinno być w wartościowaniu literatury argumentem rozstrzygającym – nie przyznać autorowi racji w tej samoocenie.

Trzy są postaci najważniejsze w tej powieści. Jedna główna – Piotr Rozłucki, syn powstańca styczniowego (z opowiadania Echa leśne), wykształcony i zruszczony w carskiej szkole oficerów, przyjeżdża do Polski i tu, poznając kraj rodzinny, poznaje jednocześnie swoją tożsamość. Dwie poboczne – ksiądz Wolski, kapłan katolicki, który za swoją niepokorność, dobroć i pomoc unitom zostaje wrobiony w proces i wydalony z Kościoła; oraz Bezmian – polski patriota zesłany przed laty na Syberię, gdzie stał się badaczem języka i kultury ludu Ajnów, teraz przez Amerykę chcący wrócić do kraju.

I jedna jest – co postaram się pokazać – najważniejsza w tej powieści scena. Rozgrywa się w Anglii, dokąd trafiają krętymi ścieżkami nasi trzej bohaterowie. Rozłucki z Wolskim płyną do Ameryki, na statku poznają Bezmiana. Po kilku latach wracają razem zza oceanu i osiedlają się w Londynie. Tam były ksiądz pracuje jako optyk, dawny zesłaniec jest tłumaczem języka Ajnów, a niegdysiejszy carski żołnierz interesuje się raczkującym wtenczas przemysłem samolotowym.

Pewnego dnia wyjechali z ulic City wrących od najgwałtowniejszego na ziemi ruchu – do Hampton-Court, starego i cichego królewskiego zamku. Zwiedzili nagromadzone tam dzieła sztuki, samą budowlę i, stęsknieni do drzew, zanurzyli się w parku.

W czasie przechadzki po parku, obfitującej w ekstatyczne podziwy dla pól kwiatowych, uznanie majestatu tysiącletnich drzew, w końcu spotkaniu stada jeleni (wszystko to w swym szczegółowym opisie jest bardzo ważne i otwiera różnorodne pola interpretacyjne; wszak wszystkie najdonioślejsze sceny Żeromskiego posiadają taki entourage przyrodniczy, który należy umieć właściwie ocenić) Polacy zaczynają rozmowę, czy może lepiej byłoby powiedzieć, rozmowa wypływa z ich serc, wzniesionych niezwykłym otoczeniem. Pada to pytanie, które się tliło przez wszystkie lata tułaczki: „I cóż komu z nas? Cóż my jesteśmy?”. Zdania, które następują potem są próbą odpowiedzi. I nie jest to już tylko odpowiedź na pytanie o tożsamość trzech życiowych rozbitków – ale próba definicji trzech wielkich nurtów polskiego losu. Nurtów uosobionych w tych trzech bohaterach. Nurtów zbiegających się w jedno w dziedzictwie Stefana Żeromskiego.

Rozpoczyna ksiądz Wolski: „Trzeba Królestwo Boże w Polsce osadzić. Trzeba podnieść ręce tego ludu do Boga. Trzeba wskrzesić ducha bożego w tym rolnym tłumie”. Od tego należy zacząć. Od uczynienia chrześcijaństwa żywotnym polskim prawem. Od przypomnienia szczerej religijności. Od zaproszenia Ducha Świętego między Polaków. Jest to projekt głęboko mesjanistyczny. Nie bez przyczyny był Żeromski wielkim następcą romantyków. Wziął od nich nie tylko demokratyzm, umiłowanie przyrody – które tak często wspomina się, mówiąc o jego twórczości. Przeniósł w wiek XX także ideę chrześcijaństwa jako nadrzędnej zasady polskiego losu, bez której nie możemy istnieć, której zaniedbywanie – „zaleniwianie ducha” jak powiedziałby Słowacki – jest niebezpieczne dla naszej wspólnoty. Dwa wymiary tej projektowanej duchowości szczególnie łączą Żeromskiego z uwielbianymi przezeń romantycznymi poprzednikami.

Pierwszy wiąże się z nieoczywistym, a niekiedy może nawet wrogim stosunkiem do instytucji kościelnych. Mickiewicz spotkał się z Piusem IX prawdopodobnie dwa razy. Chciał zainteresować go sprawą narodową, ale bardziej jeszcze pragnął uzyskać błogosławieństwo dla legionu włoskiego, który właśnie formował. Gdy papież powiedział, że będzie błogosławił Polsce, ale tylko katolickiej, Mickiewicz – może nieco zdziwiony jego niewiedzą (bo jaka inna Polska miałaby być?) – dowodził, że to właśnie jedynie Polacy są zawsze gotowi umrzeć za wiarę katolicką, po czym ujął go za nogi, ale – jak twierdzą kronikarze tych wypadków – „tak silnie, że Ojciec św. aż musiał się o stół oprzeć”. Mimo tych zabiegów wieszcz nasz usłyszał od papieża tylko „piano, piano”, jako odpowiedź na swoje natchnione słowa (złośliwi mówią, krzykliwe), a w odniesieniu do sprawy polskiej: „bądźcie cierpliwi”. Nie udało się także uzyskać błogosławieństwa dla legionu, o które jeszcze wielokrotnie zabiegano (raz nawet dosłownie, zastępując drogę papieskiemu orszakowi podczas procesji św. Andrzeja). Te zabiegi warto swoją drogą odnotować jako silny związek Mickiewiczowskiej koncepcji walki wyzwoleńczej z dawną arcypolską ideą chrześcijańskiego przedmurza. Ostatecznie jednak drogi polskich emigrantów i Watykanu rozeszły się. Mickiewicz, jakkolwiek rozczarowany postawą papieża, z którym wiązał początkowo duże nadzieje (poświęcił mu zresztą artykuł w „Trybunie Ludów” z 1849 roku), przyczyny tego faktu widział bardziej ogólnie. Mówił: „hierarchia rzecz popsuła i przekonanie, że tylko urząd może mieć wiarę, a nieurząd nie!”.

Podobny zarzut mógłby sformułować wobec Kościoła swoich czasów Stefan Żeromski. Poczucie nieomylności, dostatek hierarchów, swoisty arystokratyzm (z krzywdą prostego ludu), a przy tym niejednokrotnie uległość wobec zaborców czy wręcz kolaboracja – były to postawy, które spotykał najczęściej, przez pryzmat których oceniał księży. Jednak im bardziej był w tej krytyce zapalczywy (wzorem intelektualnego idola wczesnej młodości, Ernesta Renana), tym bardziej doceniał prawdziwą religijność, tak indywidualną, jak i zbiorową. Przykładem tej ostatniej może być sportretowany w zakończeniu powieści Nawracanie Judasza klasztor, położony gdzieś u podnóża gór, gdzie cele mieszkalne ledwo mieszczą człowieka, a bracia zakonni radują się ze śmierci (z narodzenia do nowego życia) jednego z nich i gdzie – nota bene – znajduje ukojenie stary ksiądz Wolski.

Myślę, że to napięcie pomiędzy wiarą jednostki (i wspólnoty), a wiarą instytucji – jest w jakiś sposób właściwe polskiemu losowi. Nie chodzi oczywiście o naiwne odrzucenie Kościoła i sprowadzenie religijności po prostu do tzw. dobrego życia. Raczej o pewną nieoczywistą dynamikę człowiek-instytucja, która sprawia, że polski katolicyzm zachowuje zawsze delikatny dystans do hierarchii kościelnych. Jest to może zresztą nieuniknione tam, gdzie od wieków republikanizm łączy się z mesjanizmem.

Klasztor z Nawracania Judasza, unicka wspólnota z Urody życia, w końcu wizerunek księdza Wolskiego – wszystkie te rzeczywistości mają jeden wspólny mianownik – ubóstwo materialne, na którym wyrasta bogactwo ducha. To ów drugi wymiar, gdzie Żeromski podąża ścieżkami wytyczonymi przez romantyków.

Polistopadowa emigracja, na czele z Mickiewiczem i Słowackim, w sposób szczególny dostrzegła konieczność budowania duchowości na ascezie, ubóstwie, pracy nad sobą. Na tego rodzaju ćwiczenia duchowe (np. „to jest post ducha – zależący na wstrzymaniu się od wszelkich myśli, rozmów i prac umysłowych, nie będących w związku ze Sprawą Bożą”) kładziono wielki nacisk w Kole Sprawy Bożej, założonym przez Andrzeja Towiańskiego, a prowadzonym później przez starszego z wieszczy. Juliusz Słowacki, który wystąpił z Koła po zaledwie kilku miesiącach, nigdy już nie zrezygnował z ascetycznego życia. Stało się ono dlań jednym z warunków poetyckiego i filozoficznego poznania. Okazało się też pomocne w zbliżeniu do wiary i Kościoła katolickiego. Św. Zygmunt Szczęsny Feliński, późniejszy arcybiskup a wtenczas najbliższy przyjaciel wieszcza wspominał to tak:

Czuć w nim było zawsze mędrca i poetę, zajętego wyłącznie kwestiami ducha i wieczności[…]Nawet nierozdzielne z ludzką naturą uczucia serca umiał on podnieść do wyżyn nadziemskich[…]Żadnej burzy, żadnego narzekania, żadnej nawet niecierpliwej żądzy dusza jego nie znała, pomimo iż po ciernistej postępował drodze.

Rozliczni bohaterowie Żeromskiego, jak ksiądz Wolski lub doktor Judym, są w tym względzie wiernym odbiciem autora. Zawsze ubogiego. Nawet wtedy, gdy honoraria zapewniały mu wysokie zarobki, pamiętał o czasach studenckiej głodówki i o tych wszystkich głodnych, których spotykał na ulicach polskich miast. Dlatego, jak pisze Lechoń:

żył Żeromski jak Piłsudski po spartańsku w atmosferze kultury i schludności, pozbawionej przecież wszelkiej wystawności i blichtru, i jego mieszkanie na Zamku, które mu wielbiący go Prezydent Wojciechowski ofiarował, było to, mimo sal sklepionych, typowe mieszkanie warszawskiego inteligenta[…]ubrany zawsze skromnie, ale z tą schludnością, po której nieraz poznaje się duchową czystość człowieka.

Trzeba przyznać, że polski los naznaczony jest w jakiś szczególny sposób ubóstwem, do którego często przymuszani jesteśmy wracać i do którego powinniśmy umieć też wracać dobrowolnie z wyżyn pychy i dostatku. Chyba warto to powtórzyć i dzisiaj. Bez ograniczenia potrzeb nie ma bowiem prawdziwej religijności. Nie ma również pracy i dyscypliny, o których teraz przyjdzie nam powiedzieć.

A więc wracamy do Hampton-Court. Do trzech naszych emigrantów, stojących tam pośród wiekowych drzew. Piotr Rozłucki:

Trzeba nauczyć ich [Polaków] dyscypliny ducha, przemienić wszystkich w żołnierzy, których oczy i uszy powinny być otwarte, a usta milczeć jak u Anglików. Trzeba nauczyć ich trzymać się prostej linii w szeregu. Niech raz wiedzą, że bez pozwolenia władzy z ducha, bez rozkazu z urzędu najwyższej myśli nie wolno nic, nie wolno nawet za ojczyznę i lud umierać!.

Idea nadrzędna, wypowiedziana wcześniej przez księdza Wolskiego, nie może istnieć sama dla siebie. Jej polityczna – a nie tylko idealna – realizacja następuje dopiero wtedy, gdy w niej (tzn. w tej chrześcijańskiej idei) ogniskują się wysiłki członków wspólnoty, gdy do niej zmierzają. Daje nam więc Żeromski wielki projekt pracy dla dobra wspólnego. Czerpiąc tym razem z drugiego zbiornika swej intelektualnej genealogii – z pozytywizmu. Praca organiczna, praca u podstaw, Świętochowski, Prus – są to rzeczy dobrze znane, jedne ze spraw wciąż (komunistycznym rozpędem?) najdokładniej omawianych w szkolnej klasie. Żeromski przejmuje pokoleniową pałeczkę. Ale szybko, dostrzegając zdolność programu pozytywistów do wprowadzania Polaków w narodową apatię, idzie znacznie dalej. To dalej oznacza wpisanie pracy w porządek polskiego losu (idea pracy pozytywistycznej była wpisana raczej w oświeceniowo-naturalistyczny porządek nowoczesności). Powraca więc, z jednej strony, Norwidowskie „praca jest po to, by się zmartwychwstało”. Z drugiej zaś dyspozycje – w sensie arystotelesowskim – do „dobrej roboty”: dyscyplina, powściągliwość, dokładność. Zawsze jednak ze znacznikiem metafizycznym: „dyscyplina ducha”, „urząd najwyżej myśli”.

Tym połączeniem realizmu i idealizmu pracy rozpina Żeromski ogromny łuk pomiędzy ludem (który znał tylko realizm) a warstwami wyższymi (zajętymi głównie idealizmem). W roli gwaranta tej wątłej, ale jakże oczekiwanej przez polską polityczność konstrukcji obsadza inteligencję, jednak nie tę salonową, ale taką, której istnienie oparte jest na zasadzie holistycznie rozumianej pracy.

Tu właśnie powraca trzeci nurt polskiego losu. Wypowiedziany ustami Bezmiana (wzorowanego swoją drogą na Bronisławie Piłsudskim, starszym bracie Marszałka):

Trzeba najprzód zwalić od przyciesi gwałt brata nad bratem. Nie oszczędzać krzywdy, drzeć ją zębami i pazurami, palić żagwią, oddać dla jej zniszczenia wszystko, do ostatniej koszuli i do ostatniego marzenia. Wtedy dopiero w weselu duszy trzeba rozpocząć pracę od nowa.

Doświadczenie ludzkiej niedoli – to chyba pierwsza sprężyna całej twórczości Żeromskiego . W Kielcach, w Warszawie, w niezliczonych powiatowych miasteczkach i wsiach obserwował pisarz tych, którzy żeby przeżyć godzą się na poniżenie, nieludzkie warunki pracy za głodową pensję, na przedmiotowe traktowanie. Judym idąc ulicami stolicy widzi, jak „z dziedzińców, drzwi, nawet ze starych dachów krytych blachą lub cegłą, gdzie szeregiem tkwiły okna facjatek, wychylały się twarze chore, chude, długonose, zielone, moręgowate i patrzały oczy krwawe, ciekące albo zobojętniałe na wszystko w niedoli, oczy, które w smutku wiecznym śnią o śmierci”. Te same obrazy ma przed oczami młody lekarz, gdy występuje przed starszymi kolegami z odczytem o higienie, wspomina nędzę zaułków paryskich i mówi nagle „I my mamy swój własny Paryż”, po czym tenże własny Paryż opisuje zaczynając od słów: „Warto choć raz w życiu przejść się zaludnionymi ulicami w stronę żydowskiego cmentarza…”. Żeromski jest właśnie kimś takim, co to „się przechodzi”, nie zamyka oczu, gdy widzi cuchnące zaułki, zapuszcza się w miejsca, które inni omijają – i daje świadectwo tamtejszej nędzy. Wchodzi do fabryk, tych cudów cywilizacyjnego postępu, w którym pozytywiści (jakkolwiek nie wszyscy i nie zawsze) widzieli piękny owoc gospodarczego rozwoju. Fabryk, które dla zamkniętych w ich czeluściach pracowników przypominają raczej dziedzinę piekielną:

Z szopy kowalskiej wchodziło się do odlewni żelaza i stali. Dym słomy wolno węglęjącej, zapach przeróżnych kwasów i duszne, do ostatka wynaturzone powietrze wypełniały te hale grobowe, czarne, ziejące ogniem. Grunt ich zryty i sprzewracany dymił się i parzył nogi. Czarne, ranami okryte ściany dygotały jak gdyby z wiecznego bólu.

Spotyka więc Żeromski wiejskich parobków nie mogących wykarmić swoich dzieci (Słowo o Bandosie), fabrycznych robotników pracujących przy rozgrzanych piecach hutniczych (Ludzie bezdomni), studentów próbujących zarobić na codzienny posiłek korepetycjami (W sidłach niedoli). Ale i on sam dzieli to ich ubóstwo. Gdy opuszcza Kielce i podejmuje studia medyczne w Warszawie, nieraz przepędza szereg dni nie jedząc nic prawie, chorując z niedożywienia i niedogrzania. W Dziennikach notuje:

Palta nie mam, wpisu nie mam czym opłacić, mieszkania też, żyć nie ma z czego[…]obiadów nie jadam Bóg wie odkąd, żyjąc chlebem i herbatą[…]Wychudłem jak pies. Składam się z kości, wystających zza każdego mięśnia – a podobny jestem do jakiegoś sentymentalnego złodzieja. Nigdy jeszcze nie byłem tak głodny[…]Ile to dni przeżyłem o bocheneczku chleba razowego za 12 groszy! A ileż to razy muszę zbiegać pół Warszawy zanim wystaram się o 12 groszy. Ile razy brak dwu groszy rujnuje moje marzenie o kupnie chleba.

Barbara Wachowicz pisze: „Te miesiące, kiedy «prawdy uczył go głód i Szekspir», wrócą w młodości Ryszarda Nienaskiego z Nawracania Judasza i z Zamieci, w liście Łukasza opowiadającego Ewie swe życie samotne i głodne w Dziejach grzechu”. I wracają ciągle – w biografii i w utworach Żeromskiego – mówiąc głośnie „nie ma zgody” na wyzysk, na biedę, na poniżenie człowieka.

Z tego doświadczenia wyrasta przekonanie, że nie będzie polskiej wspólnoty bez elementarnej dobroci człowieka dla człowieka. Stąd też pochodzi przeświadczenie – chyba nie całkiem bezzasadne – że zaprowadzenie (choć to może złe słowo, bo sugeruje jakąś zewnętrzną ingerencję, lepiej byłoby powiedzieć: zrodzenie się) solidarności musi być momentem trudnym, dziejowym, okupionym ofiarami. Dla Żeromskiego są to jednak zawsze przede wszystkim ofiary z siebie, z tego co się posiada, choćby to były tylko marzenia – bo nawet ich może przyjdzie się wyzbyć.

Ksiądz Wolski, Piotr Rozłucki, Bezmian – trzy emanacje polskiego ducha. I ich idee, ujęte w triadę: „Władza polska – Praca polska – Dobro w Polsce” – trzy nurty polskiego losu. Żeromski kładzie nam je przed oczami. Z tą samą powagą, z którą witał Skamandrytów na warszawskim dworcu. Z tą samą gotowością do „wznoszenia uczuć i myśli”. Ciągle powtarza: „Pamiętajcie na ten nasz spisek w Hampton-Court – Kto by ustał w pracy albo się wrócił, albo zaniechał dla bezwładu – temu pogarda[…]Kto wytrwa i wypełni temu pochwała.”