Biłgoraj. Śladami sitarzy i rodziny Singerów

Po raz pierwszy byłem w Biłgoraju siedem lat temu, kiedy – korzystając z wolnych studencko-kawalerskich wakacji – podróżowaliśmy z bratem po Polsce. W czasie kilku sierpniowych tygodni zjeździliśmy kawał południowo-wschodniej części kraju. Zaskoczyło nas wtedy, że to niewielkie miasteczko położone pośród lasów pełne było młodzieży, spacerujących z wózkami rodziców, ładnych dziewczyn z uśmiechami na twarzach – słowem, tętniło życiem. Zaszliśmy na kilka chwil do kościoła WNMP. Później spacerem w stronę rynku. Na jego skraju, przy zbiegu z ulicą Nadstawną, w Domu Książki kupiliśmy pisemko „Akcent” – gazetę lokalnych literatów – i zbiór wierzy Tomasza Gluzińskiego. Księgarnia była całkiem dobrze wyposażona, także w liczne publikacje o regionie. Włóczyliśmy się trochę wąskimi ulicami okalającymi główną ulicę Kościuszki, wzdłuż której rozciąga się miasto. Nasza wizyta nie trwała długo, zaledwie kilka godzin. Gdy wyruszaliśmy w dalszą drogę, w stronę Zwierzyńca, nie myślałem, że w nieodległej przyszłości przyjdzie mi bywać w Biłgoraju regularnie.

II

Wieczór po upalnym późnowiosennym dniu. Na ulicy 3-maja nie ma żywej duszy. W oknach hotelu pogaszone światła. Tylko na parterze, przy wejściu kręci się jeszcze recepcjonista, bierze moje dokumenty, wypisuje kartę pobytu. Hotel Sitarska (ale dlaczego nie Sitarski albo Sitarzy?) zbudowany za unijne pieniądze ma nawiązywać do lokalnej tradycji gospodarczej. Rzemieślnicy robiący sita z końskiego włosia i jeżdżący po całym świecie z obwoźnym handlem stanowili sporą część mieszkańców Biłgoraja przez kilkaset lat, aż po drugą wojnę światową, a ponoć kilku pozostało do dzisiaj (choć zamiast włosia używają syntetycznych materiałów i chyba nie jeżdżą po świecie). Ich sposób życia wpływał na wygląd gospodarstw z warsztatami pracy i domów mieszkalnych, często całkiem zasobnych ze ścianami w świętych obrazach przywożonych ponoć nawet z Azji, ze stosami haftowanych poduszek na łóżkach. Atmosfery tych drewnianych izb, które obejrzeć można w nieodległym skansenie przy ulicy Nadstawnej, próżno by szukać w hotelowych wnętrzach. Pokoje – klimatyzowane, standardowo umeblowane, z płatną telewizją dla dorosłych – przypominają raczej setki podobnych hoteli w całej Europie. Może trochę o to chodzi w tak zwanych środkach unijnych, żeby wszędzie było mniej więcej tak samo i żeby nazwy się nie odmieniały.

Czytam artykuły z konferencji Singerowskiej, która odbyła się kilkanaście lat temu. Przeglądam zdjęcia, szacowne grono naukowców, syn pisarza po raz pierwszy odwiedzający Polskę, z niewyraźną miną wyrażającą nieco wzruszenia, nieco niechęci. Isaac Bashevis Singer, laureat literackiego Nobla z 1978 roku, jedyny noblista piszący w jidysz, nie urodził się w Biłgoraju, chociaż stąd (i z nieodległego Tomaszowa) pochodziła jego rodzina. Tu odbył się ślub jego rodziców. Tu przyszła na świat dwójka starszego rodzeństwa Isaaca, siostra Hindele i brat Israel Joszua, również pisarze. Potem Singerowie przeprowadzili się do Leoncina, a następnie do Warszawy. Ale wrócili do Biłgoraja w roku 1917 , gdy Isaac kończył trzynaście lat. I to tu na rodzinnej ziemi – a nie w innych powiatowych miasteczkach, nie w metropolitarnej Warszawie, dokąd później już jako dorosły wyjedzie – następuje najżywszy rozwój wyobraźni pisarza, wchłanianie tego miejsca, które powracać będzie wielokrotnie w powieściach, w mniej lub bardziej rzeczywistej topografii.

Trzeba zawsze podążać z czegoś – twierdził Singer – od korzeni. Przez wiele lat ciągle pisałem o małym polskim miasteczku z mojej młodości i ludzie, których spotkałem w Nowym Jorku, zmieszali się jakby z ludźmi, których znałem w dzieciństwie – nos od jednego, oko od drugiego – i wszyscy skończyli na ulicach Biłgoraja lub Frampola.

Dom Jakuba Zylbermana, rabina , dziadka Isaaca po kądzieli – stał niedaleko rynku, w okolicach ulic Lubelskiej i Nadstawnej, gdzie znajdowały się też synagoga, dom modlitwy, szkoły i łaźnie. Dom był drewniany, z grubych bielonych bali, typu tatarskiego z półokrągłym wejściem od strony ulicy. Pod jego oknami stała długa ława.

Biłgorajski rabin – pisze Agata Tuszyńska w biografii Singera – żył według precyzyjnego planu. O wpół do jedenastej szedł spać, o trzeciej rano budził się, mył, nastawiał samowar i pisał komentarze aż do świtu. Podczas pracy pił herbatę […]O ósmej szedł do pobliskiej synagogi. Wielu ludzi wstępowało tu na poranną modlitwę przed pracą. Śniadanie – chleb z masłem i kaszę z mlekiem – jadł reb Mordechaj w gabinecie […]Po dwugodzinnej drzemce wracał do swoich wiernych. Odpowiadał na religijne pytania, uczestniczył w ceremoniach ślubu i obrzezań. Obdarowywano go różnymi smakołykami

Najbliższą okolicę zamieszkiwali głównie Żydzi. W rynku stały jednopiętrowe murowane domy, na środku budynek magistratu, po północnej i południowej stronie ubogie żydowskie sklepiki. Schodziło się do nich schodkami, miały ceglaną podłogę, a na półkach zazwyczaj tylko kilka produktów: trochę towarów spożywczych, świece, naftę, mydło. Plac był niebrukowany, gdzieniegdzie rosła trawa, którą pogryzały kozy.

Zachowało się zdjęcie zrobione podczas wojny, widok rynku z wież kościoła WNMP. Resztki budynków, pustynny krajobraz. Miasto, w którym dominowała drewniana zabudowa, spłonęło prawie całkowicie w początkach wojny. Na fotografii widać jeden ocalały pawilon, pewnie ów budynek magistratu. Dziś odbudowany mieści sklepy z telefonami komórkowymi, jakiś bar czy pijalnię piwa z ogródkiem wokół. Resztę Placu Kościuszki (bo tak nazywa się obecnie rynek) wypełnia powojenna zabudowa, dwukondygnacyjne kamienice i bloki wokół, pośrodku zaś niepiękny gmach urzędu miasta. Jeden z urzędników mówił mi kiedyś, że bardzo źle się tu pracuje, bo nadmierna liczba przeszkleń sprawia, że latem jest gorąco a zimą wieje. Dużo przyjemniej było zapewne przepędzać obie te pory roku w domu rabina Zylbermana. Wokół urzędu roztacza się park – ale nie ten dawny, z potężnymi drzewami kasztanowymi – sprawia wrażenie pustego, tylko co jakiś czas ktoś przemknie alejkami dążąc tam, gdzie toczy się dzisiaj miejskie życie. Kiedyś toczyło się tutaj.

„W dni targowe cały rynek wypełniały furmanki, tak że nie można było przejść. Jeśli koń miał ucho okręcone słomą, to znaczyło, że gryzie. Przed magistratem od strony wschodniej drobni sprzedawcy, głównie Żydzi, ustawiali prowizoryczne stragany z odzieżą, obuwiem zabawkami. Polacy, najczęściej sitarze, sprzedawali sita, przetaki, koła do wozów, drewniane łyżki, fujarki, proste zabawki. Garncarze z Soli i Bidaczowa sprzedawali garnki gliniane, donice siwaki, zabawki-kogutki, które piszczały, gdy się w nie dmuchało.”

Dwa obrazy rynku. Ten dawny, wyobrażony pełen gwaru dnia targowego, krzyki handlarzy, odgłosy zwierząt, w oddali stukot kopyt z brukowanej ulicy Zamojskiej. I dzisiejszy: senny, zawieszony w tkance miasta, niepotrzebny nikomu poza policjantami, którzy pod budynkiem urzędu ucinają sobie pogawendkę.

III

Majowy poranek. Idę w stronę kościoła WNMP, drogę wskazują mi dwie majestatyczne wieże dobudowane do świątyni w ostatnich latach XIX wieku. Pachnie roślinnością. Gdzieś pomiędzy zabudowanymi działkami ostała się, otoczona dziurawą siatką pusta parcela, gdzie trawy, łopiany, rozmaite krzewy i dzikie drzewa owocowe rozrosły się potężnie. Słychać owady, czuć parującą wilgoć, co przywodzi na myśl rozkwitłe, wybujałe lato w Drohobyczu Schulza; w końcu to niedaleko stąd. Mijam gwarną szkołę podstawową, która graniczy z terenem kościoła. Trwa poranna msza, dzień powszedni, ale tuż przed Bożym Ciałem, więc świątynia pełna ludzi, niektórzy stoją na zewnątrz, siedzą na ławkach.

Zaraz przy wejściu do kościoła dwie tablice nagrobne. Jedna upamiętniająca Stanisława Nowakowskiego, właściciela miasta z przełomu XVIII i XIX wieku, posła tarnogrodzkiego, a także szambelana króla Stanisława Augusta. Ponoć, obyczajem dworu warszawskiego, wyprawiał on w Biłgoraju obiady czwartkowe. Pewnie odbywały się w pałacu Rożnówka, należącym wtenczas do Nowakowskiego, zlokalizowanym na wyjeździe w stronę Zamościa. Dzisiaj jest tam jeszcze park nazywany przez mieszkańców małpim gajem (czy ma to jakiś związek z dawnymi obiadami, trudno ustalić). Druga tablica upamiętnia ks. Józefa Chmielewskiego, który w czasie wojny oddał się dobrowolnie na gestapo, w zamian za swojego proboszcza. Zginął później w wieku 35 lat w Dachau. Nazywają go lokalnym Maksymilianem Kolbe.

Na przeciwległej ścianie duży fresk. Na pierwszym planie klęczącym w modlitwie żołnierz, rodzina (ojciec, mama i mały synek), smutni, z pochylonymi głowami, w prostych chłopskich ubraniach. W tle płonący Biłgoraj. Jest to przedstawienie pożaru miasta z początków wojny. Nad całą sceną, w górnej części kompozycji Matka Boska z Dzieciątkiem i jej sługa (św. Florian?) gaszący płomienie wodą.

Drewnianej zabudowy – właśnie wskutek wspomnianego pożaru – pozostało po wojnie niewiele. Ale jeszcze do lat 60. XX wieku istniało kilkanaście zagród sitarskich, głównie na zachód od rynku. Później do Biłgoraju dotarła Gomułkowska i Gierkowska miłość do wielkiej płyty, a jak wiadomo nowoczesne bloki trzeba było stawiać na miejscu anachronicznych chłopskich chat. Z tej modernizacji uratował się tylko jeden obiekt, a i to nie w pełni, bo zburzono przynależące doń stodoły. Dzisiaj mieści się w nim skansen Zagroda Sitarska. W dzień powszedni raczej nie cieszy się wielką popularnością. Przez nikogo nie niepokojony wchodzę przez drewnianą bramę krytą gontowymi deseczkami i zwiedziwszy już prawie wszystko spotykam panią kustoszkę, która oferuje mi bilet. Później oprowadza mnie jeszcze po wnętrzu domu sitarzy. Część gościnna pełna świętych obrazów i przywożonych z Rosji samowarów, bogaty kredens z ozdobną zastawą, przy piecu kołyska dziecięca. Po drugiej stronie sieni warsztat pracy. W sitarskiej rodzinie obowiązywał ścisły podział obowiązków. Kobiety tkały z końskiego włosia płócienka na ręcznych warsztacikach (krojscach), stojących w owych izbach do pracy. Mężczyźni zaś przygotowywali drewniane otoki (łuby) i montowali na nich płócienka, pracując w drewutni przylegającej do domu. Następnie zajmowali się obwoźną sprzedażą sit, gdyż na mocy obowiązującego prawa handlować nimi mogli jedynie wytwórcy. Oznaczało to wyjazdy z domu na długie miesiące, ale gwarantowało też całkiem dobre zarobki. Dopiero na początku XX wieku, gdy sitarstwem zajęli się również Żydzi, którzy wprowadzili pół-przemysłowe metody produkcji i właściwie zmonopolizowali handel – rodzinnym manufakturom zaczęło powodzić się gorzej.

Pani kustosz każe mi odwiedzić kirkut położony w innej części Biłgoraja. Mówi, że kiedyś był bardzo zniszczony, a teraz go odnawiają, że przyjechali przy tej okazji jacyś goście z Izraela i postawili pomnik. Obok tego miejsca budują za to dużą galerię, chociaż tyle już jest tych sklepów w Biłgoraju, ale jak ma się dużo pieniędzy – powiada pani o biznesmenie, który ma ową galerię budować – to chce się mieć jeszcze więcej. A kiedyś tacy ludzie nie byli, mówili sobie dzień dobry i pomagali sąsiadom. Dzisiaj co innego, dzieci tylko grają w gry komputerowe i „te dzieci nie bardzo mają zasady”. I „jak to, mówię panu, na tym społeczeństwie ma rosnąć kraj, rozwijać się? Rodzice to samo – kontynuuje pani kustosz – nic nie wychowują, tylko kupują wszystko, co sobie dziecko zażyczy i wożą do szkoły samochodami. Po prostu sic transit gloria mundi.

Ale może jeszcze nie wszystko stracone. Pod szkołą widziałem dziesiątki małych rowerów, poprzypinanych gdzie się da, nawet do żywopłotu. Na swoje dzieci, odchodzące od ortodoksyjnych zasad do świeckich (a czasem i rewolucyjnych) poglądów skarżyli się – jak to wspomina Singer (sam w pewnym okresie buntownik) – już Żydzi z początków XX wieku. A i z tymi biznesmenami jest przecież różnie. Jeden z nich, dawny wspólnik pewnego znanego polityka, założył fundację Biłgoraj XXI, która buduje tak zwane Miasteczko Kresowe niedaleko Zagrody Sitarskiej, w dolinie rzeki Białej Łady. Ma to być zespół budynków nawiązujących do historycznej zabudowy Biłgoraja, ale i innych tradycji budownictwa kresowego. Gdy byłem na tym placu budowy w początkach wiosny tego roku stała już drewniana synagoga i otaczające ją kamienice z podcieniami. Stało też muzeum Dom Singera, choć jeszcze nie wykończone i bez eksponatów. Pan O., znajomy cukiernik, który pokazał mi to miejsce (chociaż słyszałem już o nim wcześniej od mojego brata architekta), zaprowadził nas do jednego z lokali. Okazało się, że właśnie kupiła go pani, która prowadzi pensjonat gdzieś pod Biłgorajem. Ten pensjonat chciałaby sprzedać, a tu zacząć nową działalność: nie do końca zrozumieliśmy, co miałoby to być, trochę muzeum, trochę sklep ze sztuką, trochę hotel, a i pani ze swoim mężem zamierza tu zamieszkać. Jej lokal leży naprzeciw synagogi. Opowiadała nam, że na wyższych piętrach (tzn. pierwszym i poddaszu, bo więcej nie ma) są mieszkania, i że już dużo osób te mieszkania pokupowało, w tym syn pana cukiernika, lekarz ginekolog i jakiś dyplomata, który wrócił ze Stanów. Na pożegnanie powiedziała, żeby koniecznie przyjechać latem, jak wyschną błota wokół budynku i wykończą synagogę. Miasteczko Kresowe ma się powiększyć w następnej kolejności o rynek polski (z kościołem), rosyjski (z cerkwią) i szereg innych budowli. Niedawno jednak pojawiły się problemy z odkupem ziemi pod któryś z rynków, bo właściciele zwęszywszy interes życia (zgodnie z biłgorajską przedsiębiorczością) i możliwość korzystnego sprzedania swoich podmokłych łąk, podbijają cenę.

IV

Współczesne życie Biłgoraja toczy się, jak się już rzekło, wzdłuż ulicy Kościuszki, rozpoczynającej się dawnym rynkiem. Na drugim końcu tej drogi, w miejscu gdzie przechodzi ona w ulicę Tarnogrodzką, znajduje się tak zwana puszcza (od dawnej nazwy tego miejsca Puszcza Solska), czego nauczyłem się z czasem, nie wiedząc początkowo, co to oznacza, gdy ktoś dzwonił i mówił, że spotkamy się w puszczy. Nad okolicą góruje wyniesiony nad rondem Kościół p. w. św. Marii Magdaleny. Pierwszym fundatorem tutejszej świątyni (drewnianej) był Jan Zamojski. Później pozostawała w rękach Franciszkanów. Obecną świątynię postawiono zaś w okresie międzywojennym jako wotum za zwycięstwo w wojnie z bolszewikami.

Niedaleko niej mieści się zaprzyjaźniona cukiernia, gdzie wypiłem niejedną kawę, rozmawiając z właścicielem, który wprowadzał mnie w sprawy biłgorajskie, mówił o mnożących się marketach, o firmach funkcjonujących w regionie, na czele ze znanym producentem mebli. Mówił tym samym trochę i o sobie, o zakładzie który prowadzi od dwudziestu kilku lat zatrudniając ponad trzydzieści osób, o swoich dzieciach, które rozjechały się po Polsce i Europie. Nigdy nie wychodziłem od niego z pustymi rękami, dostając zawsze – chcąc nie chcąc – pudło pełne słodkości. Przed cukiernią spotykałem zazwyczaj pana S., któremu przez jakiś czas wynajmowałem garaż. Pojawiał się zawsze, gdy przyjeżdżałem, chodził elegancko ubrany, zimą w czapce z nausznikami, latem w jasnym kaszkiecie, mówił przy pomocy aparatu do generowania głosu. Gdy przychodziłem na nasz plac wyglądał ukradkiem z garażu i pokazywał półkonspiracyjnym gestem znaczek swojego mercedesa. W tym garażu spędzał zresztą wiele czasu, często w towarzystwie jakichś znajomych, nierzadko w najmniej sprzyjających warunkach pogodowych. Nigdy się nie dowiedziałem, co tam robili.

Za naszymi budynkami rozciągało się osiedle bloków, zwykłe, z wielkiej płyty, takie samo, jak tysiące innych w Polsce. W jednym z takich bloków mieszkał pan Henryk, prezes wspólnoty mieszkaniowej, a kiedyś, jak mi ktoś powiedział, założyciel biłgorajskiej Solidarności. Spotykaliśmy się kilkakrotnie, pierwszy raz, z tego co pamiętam w piwnicznym pomieszczeniu suszarni, w jednym z bloków, gdzie stały ławki przygotowane na spotkania wspólnoty. Pan Henryk pomagał mi w pewnej sprawie administracyjno-sądowej, poświęcając na to mnóstwo czasu, gdyż sprawa wymagała wielokrotnego odwiedzenia wszystkich mieszkań (a było ich dobrze ponad pięćdziesiąt), wypełniania i składania przeróżnych wniosków, słowem była kwintesencją naszej bezsensownej biurokracji, odziedziczonej, tak jak blok pana Henryka, po PRL-u. W ostatnich latach pan Henryk przeprowadził się do domu pod Biłgorajem, podobnie zresztą jak wielu mieszkańców osiedla, na którym coraz częściej pojawiają się puste mieszkania. Może z czasem takie osiedla całkiem znikną z lokalnego krajobrazu (czegoś podobnego należałoby życzyć biurokracji), a za domami – jak za czasów Singera – rosnąć będą malinówki i rozciągać się kartofliska. Nie byłoby to nigdy możliwe, gdyby nie fakt, że nieludzka architektura (i wiele innych nieludzkości) nie zdołała przez te wszystkie lata zmienić mieszkańców Biłgoraja. Że pan cukiernik jest dumny ze swojej firmy, że pan S. chce mieć kawałek własnego garażu, że pan Henryk za całą swoją pomoc nie chciał nigdy nic w zamian.

V

Była to któraś z krótkich wizyt w Biłgoraju, gdy po raz pierwszy zajechałem do Restauracji Dworek, mieszczącej się przy ul. Kościuszki (a jakże), w niewielkim drewnianym domku, nieco cofniętym wobec nowszej linii zabudowy. Chcieliśmy szybko coś zjeść przed wyjazdem, niespecjalnie zwracając uwagę na to miejsce, traktując je z wyższością podróżnych. Tak się jednak stało, że z tego jednego obiadu wyniknął zwyczaj, by zawsze jeść w Dworku. Tym bardziej, że cały obiad nie kosztował więcej niż 15 złotych, a i o taką sumę trzeba się było dobrze postarać. W karcie były pierogi z kaszą gryczaną, lokalny przysmak (w ogóle kasza jako nadzienie, także w bułkach, pasztecikach itp.) i coca cola. A przy sąsiednich stołach w nieco ciemnej izbie przeróżni ludzie, zawsze miejscowi. Nie raz spotykało się tu grupkę starszych panów, którzy przy piwie (a czasem i wódce) rozprawiali o tym, kto wyjechał, kto umarł, o rodzinach, które się rozpadły, bo któryś z małżonków posmakował w amerykańskiej wolności – a Stany to był swego czasu popularny cel podróży zarobkowych dla Biłgorajan, podobnie jak dla całej Polski południowo-wschodniej i Podlasia – o pracy, którą kiedyś wykonywali. Nie było w tym narzekania, raczej dużo życiowej pokory i wyrozumiałości dla świata, wyuczonej może w poprzednich pokoleniach od żydowskich sąsiadów, ich zwyczajów i trudnego losu.

Innym razem spotykało się tu uczennice, które przychodziły na pizzę w drodze ze szkoły. Ładnie i skromnie ubrane, rozmawiające cicho o swoich młodzieńczych sprawach, spotkaniach z chłopakami, surowych rodzicach – jakby nie dotknięte globalnymi modami z telewizora i Internetu. Skupione na przyjaźniach, swoim otoczeniu, bliskich sprawach. Może to tylko pozory, wrażenie, ale może tak właśnie żyje młodzież w Biłgoraju, skoro nie chce masowo wyjeżdżać. Kiedyś założą tu rodziny, urodzą dzieci, które wychowają się w tych samych domach, w których mieszkali ich rodzice.

Takie rodziny, żyjące w Biłgoraju od pokoleń, też widywałem w Dworku. Babcia, mama i dwie córki bliźniaczki. Wszystkie o ciemnej karnacji, czarnych (w przypadku babci siwiejących) włosach zaplecionych w grube warkocze, z ostrymi – jakby nieco tatarskimi – rysami twarzy. Podobne rysy widzi się tu na ulicach często, takie rysy ma nieszczęsny pan B., który wynajmował od nas lokal i nie chciał płacić, a później pisał odręczne listy, że ma dużo dzieci i nie stać go na czynsz. Bliźniaczki zamówiły coś i kłóciły się o jakieś wydarzenia związane z odrabianiem lekcji, na co babcia zaczęła bardzo stanowczo im tłumaczyć, że muszą się dobrze zachowywać, gdy są w takim eleganckim lokalu. Później nie było już żadnych kłótni. Zjadłem swój obiad i czytałem w gazecie artkuł o niezbędnych reformach edukacji. Patrzyłem na tę żeńską część wielopokoleniowej rodziny, patrzyłem jak, znowu za delikatną sugestią babci, dziewczynki powiedziały głośne „do widzenia” – i pomyślałem, że może zanim zacznie się coś reformować dobrze byłoby pobyć jakiś czas w małym miasteczku pośród lasów.

VI

Gdy sitarze wyjeżdżali na handel, żegnano ich hucznie, była to cała ceremonia, którą tak opisywał Oskar Kolberg:

„Do zwyczajów miejscowych należy i to, iż gdy sitarze wyjeżdżają w drogę z sitami, wtedy żony ich, krewni i przyjaciele odprowadzają ich aż pod figurę św. Jana Nepomucena tuż za miastem na trakcie Zamojskim stojącą, częstując wódką i arakiem, co się nazywa: Żałosne”

Jak wyjeżdżał z Biłgoraja Isaac Singer? Nie wiadomo. Zamieszkał w Warszawie, później już na stałe w Stanach Zjednoczonych. Zza oceanu obserwował ostatnią drogę, wielkie Żałosne, tutejszych Żydów. Czy chciał kiedyś wrócić? Czy takim powrotem był przyjazd jego syna? Jak wyjeżdżają dzisiejsi mieszkańcy Biłgoraja? Pewnie po cichu, bez wódki i araku (tego nowoczesność nie pochwala, a zresztą nie lubi wszelkich rytuałów). Czy wrócą tu, by postawić swoje drewniane domy na miejscu niszczejących blokowisk? Czy i ja przyjadę jeszcze kiedyś, by zobaczyć Miasteczko Kresowe bez otaczających je błot, letnią Schulzowską porą? Nie wiem, czy każdy wyjazd ma swój powrót. Stary sitarski zwyczaj podsuwa jednak – Singerowi, Biłgorajanom, przygodnym turystom – niejaką nadzieję:

„Podobnież, gdy sitarze wracają z drogi i dali już o tem znać listownie wychodzą ciż sami na ich spotkanie pod wspomnioną figurę, gdzie równie jak i przy odjeździe, piją wszyscy, witając się z Sitarzami, co znów nosi nazwę: Radosne”

1. Miasteczko Sitarzy
2. Muzeum Dom Singera
3. Dawny rynek, dzisiejszy Plac Kościuszki
4. Restauracja Dworek
5. Skansen Zagroda Sitarska
6. Kościół Wniebozwięcia Najświętszej Marii Panny
7. Cerkiew pw. św. Jerzego