Wszystkie wpisy, których autorem jest Kamil Suskiewicz

Między Toruniem a Grudziądzem. Turzno, Mgowo, Płużnica

Droga znad morza wypadła nam przez Toruń. W zasadzie zawsze wypadała. Ale odkąd zbudowano autostradę, fakt ten stracił na znaczeniu. Kiedyś – gdy z rodzicami i rodzeństwem podróżowaliśmy z Kielc do Dźwirzyna – jechało się przez sam środek Torunia, odczekiwało swoje w korku przed wjazdem na most, przekraczało Wisłę, mijając po prawej stronie zabudowę starówki. Następnie kierowaliśmy się na Bydgoszcz i Koszalin, robiąc długi postój gdzieś w okolicach Człuchowa, bo tam w pięknym otoczeniu dwóch jezior, na skarpie pagórka stał prosty bar, jakich jeszcze dużo było w latach 90. Dzisiaj nad morze jedzie się znacznie szybciej. Omija się większość miast, mknąc przez wietrzne pola, którymi biegnie autostrada. Zazwyczaj można się obyć bez większych przystanków.

Tym razem jednak, ze względu na dzieci, postanowiliśmy podzielić podróż na dwa etapy. Jadąc nad morze zatrzymaliśmy się więc w samym Toruniu; zatrzymaliśmy się na dłużej nawet, niż wymagałby tego odpoczynek od drogi, bo aż na trzy dni. Dzięki temu mieliśmy okazję schodzić starówkę i jej okolice, odwiedzić muzea i restauracje, przenocować w małej mieszczańskiej kamieniczce zamienionej na hotel.

W drodze powrotnej natomiast szukaliśmy noclegu gdzieś niedaleko Torunia, ale poza miastem, by na koniec wakacji pobyć choć chwilę w miejscu spokojniejszym niż nadmorskie kurorty w pełni sezonu. No i znaleźliśmy. Wodząc palcem po mapie – trafiliśmy Turzno.

***

Podążając z północy, zjeżdża się z autostrady kilkanaście kilometrów przed Toruniem. Jedzie się wąskim wiejskimi drogami, raczej na wyczucie, gdyż brakuje jakichkolwiek drogowskazów. W końcu zaczynają się zabudowania miejscowości, bardziej małomiasteczkowe niż wiejskie, klockowate domy z lat 70. i 80. w zwartej linii stojące wzdłuż ulicy. Mijamy wieżę z zegarem, budynki przypominające dawne pawilony PGR-owskie. Po lewej stronie wyłania się zanurzone w zieleni ogrodzenie i majestatyczna brama z rzeźbami żubrów po obydwu stronach. Za nią rozciąga się park i pałac – nazywany od kilku lat Pałacem Romantycznym w Turznie.

***

Przed pałacem stoi popiersie Chopina, dla upamiętnienia wizyty młodego kompozytora w turznieńskim majątku. Było to w lecie 1825 roku. Czternastoletni Chopin – spędzając wakacje poza Warszawą, dla poprawy słabego zdrowia – przebywał w Szafarni (pod Gołubiem-Dobrzyniem) we dworze państwa Dziewanowskich. Syn gospodarzy, Dominik, był szkolnym kolegą Chopina. Młodzieńcy, nudząc się zapewne na tym wakacjach, jeździli po okolicy. I tak pojechali najpierw na kilka dni do Torunia. A następnie, w końcu sierpnia, do Turzna właśnie. Pisząc do rodziców, Chopin relacjonował: „Jutro rano jedziemy do Turzna i nie mamy wrócić aż dopiero w środę”. Co działo się w czasie tego kilkudniowego pobytu – nie wiadomo. Faktem jest, że stał się on początkiem bliższej znajomości Chopina z rodziną Działowskich, ówczesnych właścicieli Turzna. Znajomości, o której wiemy tylko szczątkowo z późniejszej korespondencji kompozytora (który wspomina o przyjacielu zwanym „Działo”), a którą potwierdza powtórna wizyta w Turznie w 1827 roku.

Ów „Działo” był to zapewne Ksawery Działowski, nieco starszy od Chopina syn właściciela dóbr turznieńskich, Augustyna (zmarłego pomiędzy wspomnianymi przyjazdami kompozytora, bo w 1826 roku) i Katarzyny z Jeżewskich. Ksawery uczył się w Liceum Warszawskim (Chopin takoż), gdzie zetknął się między innymi z Samuelem Bogumiłem Lindem (twórcą jednego z pierwszych polskich słowników); później studiował historię na uniwersytetach niemieckich. Urodził się jeszcze w Działowie, rodowym majątku Działowskich, na dwa lata przed zakupem Turzna przez jego ojca Augustyna w 1801 roku. Od tego czasu aż po dwudziestolecie międzywojenne majątek pozostawał w rękach ich kolejnych potomków.

***

Wcześniej dobra należały do kilkunastu rodzin, między innymi: Turznickich, Gołockich, Zboińskich, Jeżewskich. Co ciekawe, od początku swoich dziejów (przynajmniej tych udokumentowanych) stanowiły własność Polaków, co na ziemi chełmińskiej, froncie walk polsko-krzyżackich, nie było rzeczą częstą. Nie przeszkadzało to oczywiście, aby większość nazwisk mieszkańców majątku brzmiała –  albo chociaż pisała się – z niemiecka. W 1772 dobra turznieńskie zamieszkiwali m. in. Brenner, Gzick, Schmarii, Buzitzki.

Budynki dworskie z tamtych dawnych czasów nie przetrwały do dzisiaj. Poza kaplicą, ufundowaną przez Jeżewskich i poświęconą w 1800 roku. Główny budynek pałacu wznieśli już Działowscy. Wykonanie projektu zlecono znanemu architektowi włoskiego pochodzenia, Henrykowi Marconiemu. Etap projektowy musiał trwać dość długo, gdyż rozpoczęto go jeszcze za życia Augustyna Działowskiego (zmarłego, przypomnijmy, w 1826 roku). Z 1838 roku pochodzą natomiast szkice drugiej wersji projektu. Widać na nich szczegółowy rysunek elewacji frontowej z neorenesansowymi zdobieniami oraz rzuty parteru oraz piętra; rzuty bardzo ogólne przedstawiające jedynie podział na pomieszczenia i ciągi komunikacyjne. Warto może dodać, że był to standard dla projektów wykonywanych w XIX wieku, a nawet jeszcze później, do czasów drugiej wojny – dokumentacja projektowa zajmowała kilka, kilkanaście stron i składała się tylko z najważniejszych rysunków (dla porównania dzisiaj, w przypadku takiego obiektu, zajęłaby pewnie z 500 stron).

Budowa pałacu także musiała trwać kilka dobrych lat, ukończono ją bowiem około 1860 roku. Poza pałacem Marconi zaprojektował dla Działowskich także park, bramę wjazdową z domkiem dozorcy, altanę ogrodową, dom włościański i kuźnię. Większość z tych budynków postawiono, ale nie wszystkie zachowały się do dzisiaj. Nie ma altany ogrodowej. Park został mocno przetrzebiony. Tylko żubry stojące na bramie, po renowacji zyskały nowy blask.

***

Obecne zabudowania pałacowe są znacznie rozleglejsze niż na wspomnianych szkicach Marconiego. Na początku XX wieku do głównego gmachu dobudowano klasycystyczny budynek stanowiący jakby oddzielną oficynę. Niedługo później wzniesiono między nimi stalowo-szklany łącznik. Współcześnie, w ostatnich kilkunastu latach, gdy z posiadłości wyprowadziła się szkoła (mieszcząca się tu od 1947 roku) i rozpoczęto remont, adaptowano lub dostawiono jeszcze jeden budynek, zwany spichlerzem. We wszystkich tych budynkach mieści się dzisiaj hotel.

Siedzimy w hotelowym lobby. Jest wieczór. Za barem wybór alkoholi z bardzo drogą whisky na pierwszym planie. Obok nas dwa starsze małżeństwa, które przyjechały tu na kilkudniową wycieczkę, chyba z niedalekiej okolicy, może z Torunia; wspominają szkolne czasy, planują jutrzejszy dzień.

W folderach reklamujących hotel jest mowa o pokoju-bibliotece. Przypomina mi się zdjęcie dawnej biblioteki w Turznie, pochodzące z 1938 roku: wysokie półki pełne książek w eleganckich oprawach, pod sufitem różnych kształtów amfory (zapewne wynik archeologicznych zainteresowań Zygmunta Działowskiego, o którym będzie jeszcze mowa), po prawej stronie, przy oknie duży globus, po lewej długi stół z rzeźbionymi wyściełanymi krzesłami dookoła. Myślącym o tym zdjęciu jak rozczarowująca musiała wydać dzisiejsza biblioteka. Jest to mały pokoik, z dwoma nowoczesnymi regałami i kilkoma atlasami podróżniczymi. Nie ma się ochoty, żeby tu usiąść na dłużej, żeby pomyśleć, poczytać. W tych dwóch obrazach – dawnej i nowej biblioteki – ujawnia się cała tragedia związana z zagładą ziemiaństwa. Bo dwory jeszcze gdzieniegdzie zostały; i odkąd nastał kapitalizm wracają jeden po drugim do ładnego wyglądu. Stają się zajazdami, hotelami, rzadziej rezydencjami mieszkalnymi. Ale wnętrz nikt nie jest w stanie odtworzyć, nie wyprodukuje się starych dywanów, nie odnajdzie spalonych lub wywiezionych książek. Cały ten materialny dorobek całej grupy społecznej, gromadzony przez pokolenia – miał właśnie tego rodzaju wartość. Wartość ukrytą w jego długim trwaniu. Potwierdzenie istnienia wielu ludzi, wielu rodzin. Coś, czego nie da się kupić w kilka lat, nawet gdy się posiada nieograniczone zasoby pieniężne.

***

W hotelowym korytarzu wiszą obrazy przedstawicieli dawnych rodzin zamieszkujących kiedyś Turzno. Podobno są to repliki obrazów, które przeniesiono do muzeum w Toruniu. Repliki niezbyt udane (ale może wiernie odtwarzające jakość oryginałów), bo protoplaści mają nierzadko powykrzywiane nosy, dziwny kształt głowy, jakieś oczy rozbiegane, nierzeczywiste.

Spośród tego grona dawnych właścicieli Turzna najbardziej zasłużył się w dziejach szerszej społeczności – Zygmunt Działowski. Wnuk Augusta, który Turzno zakupił, syn Ksawerego, który przyjaźnił się z Chopinem. Urodził się w 1843 roku w Mgowie, drugim głównym majątku rodzinnym. Uczył się, wspólnie ze swoim starszym bratem, Władysławem, w gimnazjum w Poznaniu. Gdy Władysław zmarł tragicznie w 1858 roku, mając 18 lat (jedna z plotek mówi, że wskutek nieszczęśliwej miłości rzucił się z balkonu) – rodzice wysłali Zygmunta do jezuickiego gimnazjum we francuskim Metzu. Musiała to być szkoła wśród Polaków dość popularna, gdyż kończyło ją jeszcze przynajmniej kilku naszych obywateli, m. in. lekarz poznański, Franciszek Chłapowski. W Sienkiewiczowskim Bez dogmatu znajdujemy natomiast taki fragment tyczący się edukacji głównego bohatera: „Ponieważ stan szkół włoskich w ogóle wiele pozostawiał do życzenia, ojciec oddał mnie do kolegium w Metz, które ukończyłem z małym trudem, a natomiast ze wszystkimi odznaczeniami i nagrodami, jakie tam można otrzymać”.

Powróciwszy stamtąd, Zygmunt Działowski zaangażował się w działalność konspiracyjną. Był bowiem rok 1863 i na ziemi chełmińskiej organizowano pomoc toczącemu się w Królestwie Polskim powstaniu styczniowemu. Zygmunt sformował około stu osobowy oddział, który przekroczył granicę Królestwa na Drwęcy. Szybko jednak został rozbity. Zygmunta oskarżono o zdradę stanu i osadzono w berlińskim więzieniu. Szeroko zakrojone zabiegi rodziny, łącznie z otarciem się o dwór pruski, umożliwiły jego uwolnienie.

W 1866 roku, po śmierci ojca, Zygmunt został dziedzicem rodzinnych majątków. W nowej roli, mając za sobą doświadczenie więzienia, ochoczo podjął idee pozytywistyczne: pracy u podstaw, edukacji, działalności społecznej. Zapisywał się do rozmaitych organizacji i towarzystw polskich, wspierał je finansowo. W 1874 roku współorganizował wystawę rolniczo-przemysłową w Toruniu, sam był też jednym z wystawców, zwiedzający podziwiali jego bydło robocze, ule Dzierżona i przybory pszczelarskie, pawilon myśliwski.

W tym samym roku – z ramienia poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk – wystąpił na Słowiańskim Kongresie Archeologicznym w Kijowie. Sławę przyniósł mu referat, nie tyle z uwagi na jego temat (o kurhanach w regionie poznańskim), co na fakt, że został wygłoszony po polsku. Gazeta Toruńska pisała:

użył polskiego języka jako swego ojczystego, jak rzeczy naturalnej i samo przez się w tem zgromadzeniu i miejscu uprawnionej, a treścią, spokojem i szczęśliwą formą umiał sobie wyjednać uwagę, poszanowanie i przychylnych słuchaczy do samego końca. Co większa, tak szczęśliwie zrobiony początek i w takie sukcesa obfity pierwszy krok przełamujący lody długiego zakazu, jaki na mowie polskiej tam ciążył, stał się porywającym przykładem dla polskich uczonych użycia ojczystego języka, dla zgromadzonych Rosjan zaś do poważnego słuchania w tej mowie wykładów i dyskusji.

Jednak nie zabrakło też głosów krytykujących Działowskiego za sankcjonowanie swoim wystąpieniem opresyjnej polityki rosyjskiej na Ukrainie. Nie zabrakło także śledztwa, które władze pruskie wytoczyły działaczom poznańskiego TPN.

Zdarzenia te nie zniechęciły Zygmunta Działowskiego. W 1875 roku był inicjatorem utworzenia w Toruniu bliźniaczej organizacji dla tej działającej w Poznaniu – to znaczy Toruńskiego Towarzystwa Naukowego. Dzięki jego staraniom, a także sporym nakładom finansowym, w roku następnym TTN powołało do życia muzeum. Podczas uroczystego otwarcia:

 pan Działowski z Mgowa przystąpił do rzeczy sobie oddanej. W dłuższym przemówieniu wykazał te główne działy naszej pracy, którym służyć mają zbiory naszego młodziutkiego muzeum. Poznanie ziemi naszej pod względem przyrodniczym i poznanie jej przeszłości od najdawniejszych czasów pod względem historycznym a szczególniej etnograficznym – oto co nas, zdaniem mówcy, zajmować powinno.

Różnorodna działalność Działowskiego przyniosła mu sporą sławę. To umożliwiło kandydowanie na posła ziemi kaszubskiej do parlamentu Rzeszy; podczas wyborów zdeklasował swoich niemieckich rywali.

Pełniąc urząd został wybrany do wręczenia w imieniu mieszkańców ziemi chełmińskiej podarku (krucyfiksu rżniętego z bursztynu, wykonanego w Paryżu) papieżowi Piusowi IX. Było to w roku 1877. W tym samym roku Pius IX przyjął polską pielgrzymkę i powiedział do niej: „miejcie nadzieję, wytrwałość, odwagę i módlcie się, a ciemięzcy wasi runą i Królestwo Polskie powróci”.

Papież zmarł 7 lutego 1878. Zygmunt Działowski dziewięć dni później. W Berlinie, podczas podróży w poselskich obowiązkach, po – jak to pisano – nagłym ataku „febry gastrycznej”. W ostatnich dniach życia zaznaczył się raz jeszcze jego wyjątkowy charakter:

Budująca była jego pokora i zgoda z wolą Bożą w czasie ostatniej choroby. Ksiądz doktor Stablewski, który dawał mu wiatyk, dał się słyszeć, że nigdy nie widział młodzieńca przykładniej umierającego. Błogosławieństwo też, które przed dwoma tygodniami Pius IX umierającemu udzielił, było może ostatnim, danym Polakowi tą świętą ręką, która tyle razy i tak serdecznie Polsce błogosławiła.

Na zdjęciu Zygmunt Działowski wygląda trochę jak hiszpański markiz, z zakręconym wąsem i bródką; ma bujne, nieco kręcone włosy i lekko szkliste małe oczy. Chyba w niczym nie przypomina swoich powykrzywianych protoplastów z obrazów wiszących na ścianach odnowionego turznieńskiego pałacu.

 ***

Mgowo – inny majątek Działowskich – leży dalej na północ. Również niedaleko autostrady, lecz po wschodniej jej stronie. 20 kilometrów od Grudziądza, prawie 60 od Torunia, na skraju województwa kujawsko-pomorskiego. Dziś to niewielka wieś licząca około 500 mieszkańców. Dominującą zabudowę stanowią tu dwu- i trzykondygnacyjne bloczki popegeerowskie z wielkiej płyty, rozmaite budynki folwarczne (stodoły, obory, chlewnie) pochodzące z różnych czasów i w różnym stanie zachowania. No i oczywiście pałac. Schowany gdzieś za tymi budynkami i solidnym ogrodzeniowym murem otynkowanym na szaro. Zza muru wygląda też odnowiona kapliczka pod wezwaniem św. Barbary, najstarszy tutejszy budynek wzniesiony w 1734 roku przez Konstancję Bagniewską.

Konstancja, z domu de Lubi, zamężna za Józefem Bagniewskim, była przez lata dziedziczką mgowskiego majątku. Zachowały się dokumenty mówiące, że kasztelanowa miała w 1772 roku 18 domowników, w tym 10 parobków i 6 dziewek. Jak pisze Janusz Marcinkowski – nauczyciel i lokalny urzędnik, pasjonat lokalnej historii – „ludność Mgowa dzieliła się na kategorie: służba dworska, poddani, chłopi zobowiązani do pełnej daniny, rataje zobowiązani do pracy dla dworu sprzężajem pańskim, ogrodnicy i rzemieślnicy”. Wśród mieszkańców wymienieni są między innymi (znów warto zwrócić uwagę na pisownię nazwisk): Józef Bilitzki – administrator, Ignacy Bilitzki – nadzorca, Marcin Rutkowski – kucharz, Antoni Ptaschenski – agronom, Stanisław Sawalla – parobek, Bartosz Kiwalla – parobek, Michał Lewandowski – piwowar, Karol Sciballa – gorzelnik”. Majątek liczył 40 włók (czyli ponad 700 ha). W folwarku hodowano: 20 koni, 40 wołów, 20 krów, 32 świnie i 76 owiec.

Podobnie jak Turzno, Mgowo było przez wieki własnością polską niechętną wpływom krzyżackim i pruskim. Chociaż nie zawsze. Zachowały się dokumenty mówiące, iż w 1410 roku Dytryk von Logendorf vel. Mgowski brał udział w rokowaniach Wielkiego Mistrza Zakonu z Władysławem Jagiełłą (po stronie Krzyżaków) oraz bronił Gdańska przed wojskami polskimi. W tym samym czasie jego przyrodni brat, Gabryel, dowodził tymiż wojskami. Krewnym Logendorfów był też Mikołaj z Ryńska, chorąży ziemi chełmińskiej, współzałożyciel Związku Jaszczurczego, który popadł w konflikt z Zakonem (wycofał swoją chorągiew z bitwy pod Grunwaldem) i został ścięty w 1411 roku na rynku w Grudziądzu. Od tego mniej więcej czasu stosunki Mgowskich z Krzyżakami układały się już tylko gorzej. W liście Wielkiego Mistrza do Rzymu z połowy XV wieku czytamy:

dochodzą nas słuchy jakoby Paweł z Mgowa, kanonik fromborski, był zażarty wrogiem naszym […] jakoby rozliczne kłamstwa i oszczerstwa o naszym Zakonie zmyślał i rozgłaszał […] a osobliwie za Polakami obstaje […] Udajcie się z radą do naszego Pana Protektora, do Ojca Świętego, prosząc pokornie by rzeczonemu Pawłowi czegoś takiego dalej czynić zabronił.

Chyba nie zabronił albo Paweł Logendorf nie posłuchał, bo później doradzał Kazimierzowi Jagiellończykowi. W 1467 został otruty przez Krzyżaków.

***

Książki, przewodniki i inne źródła podają, że pałac w Mgowie jest obecnie własnością prywatną. Jakiś czas temu natknąłem się w Internecie na ogłoszenie, że nieruchomość została wystawiona na sprzedaż. Do oferty dołączono ładne, zrobione w słoneczny letni dzień zdjęcia pałacu i opis z wyszczególnieniem wszystkich powierzchni. Według tych informacji budynek składa się z 12 pokoi o łącznej powierzchni 1052 metrów kwadratowych. Cena: 3,2 mln zł.

Poza tym – wiadomo tylko tyle, ile widać zza muru i rozrośniętych świerków. To znaczy, że pałac ma nieregularny kształt, nie posiada ozdób elewacyjnych, przez szary tynk wydaje się jakby był w trakcie budowy. Nie ma śladów po alei dojazdowej widocznej na pocztówce z lat 20. XX wieku. Charakterystyczny balkon również wygląda zupełnie inaczej.

Pałac został zbudowany na zlecenie Działowskich, prawdopodobnie około 1840 roku, w stylu klasycystycznym z dwoma pełnymi kondygnacjami i lekko skośnym dachem. Od 1867 roku był własnością Zygmunta Działowskiego. Ze szczątkowych informacji rozsianych po gazetach można wyciągnąć wniosek, że był to czas intensywnego rozwoju dóbr mgowskich. W prasie ogłaszano: „Dominium Mgowo pod Radzyniem poszukuje od św. Jana rb. dwóch pisarzy do gospodarstwa. Osobiste przedstawienie się konieczne”; „miejsce nauczyciela jest zaraz do obsadzenia”, „dominium Mgowo […] poszukuje pisarza zaopatrzonego w dobre świadectwa”.

W 1868 roku wieś zamieszkiwało 306 „dusz”, 295 katolików i 11 ewangelików. Istniało 46 budynków mieszkalnych, w tym 19 prywatnych. Do szkoły uczęszczało 47 dzieci.

Szkoła działała w Mgowie od 1821. Była utrzymywana przez właścicieli majątku, gdyż nie otrzymywała dotacji rządowej. Działowscy podarowali 6 mórg ziemi, na których posadowiono budynek szkolny. Zatrudniono dwóch nauczycieli. Po pożarze w 1858 roku, Ksawery Działowski pobudował szkołę na nowo. Powiększono ją w 1898 roku, wtedy też stworzono dwie równoległe klasy, dla dzieci katolickich i ewangelickich. W międzywojniu szkoła znów była tylko katolicka. Uczęszczało do niej 58 uczniów z Mgowa i okolicznego Bągartu. Ostatni przedwojenny nauczyciel, Ludwik Ołtarzewski, jako uczestnik walk w kampanii wrześniowej trafił do niemieckiej niewoli.

Po wojnie szkoła podjęła działalność w 1946 roku, z czasem uruchomiono też bibliotekę. W 1982 w budynku pałacu uruchomiono przedszkole. Instytucja, która przetrwała niemal dwa wieki i kilka przełomów historycznych, została zlikwidowana dobrowolną decyzją władz Gminy Płużnica (bo nie mieszkańców Mgowa) w 1997 roku.

Zygmunt Działowski posiadał w Mgowie pokaźną bibliotekę. Na początku lat 70. XIX wieku ściągnął doń swego przyjaciela z czasów powstania styczniowego i berlińskiej niewoli, Wojciecha Kętrzyńskiego. Powierzył mu skatalogowanie i opisanie zbiorów. Kętrzyński notował: „Korzystałem z archiwów mgowskiego i turznieńskiego pana Zygmunta Działowskiego, w których były jeszcze niektóre akta z XV wieku”. Co to były za akta i jakie inne egzemplarze znajdowały się w bibliotece, ani co się z nimi stało – nie wiadomo. Kętrzyński stał się później znanym historykiem, tłumaczył Wincentego Pola na niemiecki, przez długie lata kierował Zakładem Ossolińskich we Lwowie.

***

Właściciele dóbr turznickich i mgowskich umierali młodo. Po śmierci Zygmunta Działowskiego, dziedziczką została jego siostra, Antonina. Po jej śmierci, w 1884 roku, majątek trafił w ręce najmłodszej z rodzeństwa, Łucji oraz jej męża, Józefa Gajewskiego. W styczniu 1889 roku „Gazeta Toruńska” odnotowała:

Do grobu familijnego Prawdziców Działowskich w Wielkołące złożyliśmy przeszłej soboty zwłoki śp. Józefa Gajewskiego [….] najmajętniejszego polskiego obywatela ziemskiego w naszej prowincji, do którego należały dobra turznieńskie, mgowskie, Piątkowo, Elzanowo i Wałycz. […] Spoczywają tam popioły trzech pokoleń z rodu Działowskich; dziadowie, rodzice, dwie ciotki, dwóch braci [Władysława i Zygmunta] i siostra pani Łucji Działowskiej, a dzisiaj w smutku pogrążonej wdowy.

Mgowo weszło w posiadanie rodziny Gajewskich. Mimo sprzyjających zdarzeń gospodarczych, w tym stworzenia połączenia kolejowego i budowy stacji PKP, majątek podupadał. Około roku 1923 został sprzedany Stefanowi Buszczyńskiemu. Liczył wtedy 640 hektarów i przynosił 16 466 marki dochodu. Nowy właściciel nie przetrwał kryzysu gospodarczego na przełomie lat 20. i 30. Majątek przejął bank, a Buszczyński – ze względu na zdolności organizacyjne? – został wójtem okręgu nowowiejskiego. Plotki mówią, że gwoździem do trumny dóbr mgowskich, była dokonana przez Buszczyńskiego sprzedaż ogromnej ilości nasion buraków przesłanych statkiem do Włoch, które podczas długiej drogi doszczętnie zbutwiały.

W czasie drugiej wojny światowej Mgowo stało się ofiarą rabunków i zniszczeń żołnierzy radzieckich, którzy walczyli w tej okolicy z wycofującymi się Niemcami. W 1945 roku majątek znacjonalizowano, a w 1949 roku wcielono do zespołu lokalnego pegeeru pod zarządem znajdującym się w Wałyczu. W tym samym roku zwolniono zarządcę majątku za to, że „trzymał z księdzem”.

W 1964 roku PGR Mgowo posiadało 657 hektarów i zatrudniało 53 pracowników. Siedem lat później obszar gospodarstwa zwiększono dwukrotnie, a liczba pracowników wzrosła do 150. W kolejnych latach PGR radził sobie jeszcze lepiej, stał się jednym z pilotażowych gospodarstw produkujących pasze na licencji duńskiej. W 1991 majątek zlikwidowano. Dziś Agencja Nieruchomości Rolnych dzierżawi go prywatnej spółce rolnej.

***

Mieszkając w Mgowie i Turznie, Zygmunt Działowski musiał podróżować często pomiędzy tymi miejscowościami i, dalej, do Torunia czy Poznania. Będąc w Toruniu zatrzymywał się niekiedy w hotelu Sanssouci, stojącym w nieistniejącym budynku, stojącym obok gmachu obecnej poczty, przy Rynku. W efekcie jednego z takich pobytów w gazecie umieszczono ogłoszenie:

Dnia 7 b. m. skradziono mi wieczorem ze sanek w hotelu Sanssouci duży koc niedźwiedzi. Na wykrycie złodzieja wyznaczam 10 talarów nagrody. Zygmunt Działowski z Mgowa

Którymi drogami jeździł? Jakie miejsca mijał?

Zapewne przejeżdżał przez oddaloną o 7 kilometrów od Mgowa Płużnicę. Dziś jest to duża wieś, rozłożona wzdłuż dwóch traktów: z zachodu na wschód i z południa na zachód; siedziba władz gminy o tej samej nazwie. Urząd, poczta, stacja benzynowa, szkoła i wiele starych domów z czerwonej cegły w stylu niemieckim. Od strony zachodniej znajduje się kilka sporej wielkości jezior. Nad miejscowością góruje wieża ceglano-kamiennego kościoła, widoczna z daleka z uwagi na płaskie ukształtowanie terenu.

Parafia płużnicka datuje się na czasy Mieszka I i Bolesława Chrobrego, została powołana jako jedna z pierwszych 11 parafii na ziemi chełmińskiej.

Dzisiejsza Płużnica powstała z połączenia kilku pobliskich folwarków, które kiedyś istniały pod osobnymi nazwami: Kwiatki, Augustynki i Płużnica. Klucz płużnicki, jak niekiedy nazywano ten kompleks folwarków, często zmieniał właścicieli. Przechodziły z rąk polskich do niemieckich i na powrót. I tak pod koniec XVIII wieku majątek posiadali kolejno: Franciszek Orłowski, Paweł Białobłocki, Ignacy Mellin. W Płużnicy były wtedy: „karczma, cegielnia, rybaczówka nad jeziorem i wiatrak”.

W połowie wieku następnego dobra trafiły w ręce rodziny Kriegerów; w 1881 Płużnica i Augustynki obejmowały 1,5 tysiąca hektarów (a ich właściciel, Krieger, posiadał łącznie ponad 7 tys. hektarów ziemi). Jego córka, Róża Krieger-Peterson sprzedała majątek pruskiej komisji kolonizacyjnej, która go rozparcelowała, osadzając na 14-hektarowych działach 50 niemieckich osadników. Neogotycki dwór, pobudowany za czasów Kriegerów, przeznaczono na szkołę dla dzieci niemieckich. Funkcję tę pełnił do czasów władania Prusaków na tym terenie, to jest do 1920 roku. Później, w dwudziestoleciu międzywojennym, stał się siedzibą rady i wójta gminy Płużnica. W 1945 został spalony przez żołnierzy radzieckich (choć inne plotki mówią, że podpalenia dokonał dawny pracownik gminy, który nie chciał ujawnienia dokumentów zaświadczających o jakichś jego niegodziwościach z czasów wojny).

Tymczasem jednak, to znaczy w okresie podróży Zygmunta Działowskiego, Płużnica była pokaźnym majątkiem należącym do Kriegerów. Majątek modernizowano, powstawały nowe obory i stodoły (w Augustynkach hodowano bydło holenderskie), pobudowano kilkanaście domów folwarcznych – czworaków. Zatrudniano pracowników, „Nadwiślanin” pisał: „Kucharz pojedynak lub żonaty, znający się cokolwiek na ogrodnictwie może zaraz lub od św. Marcina br. dostać miejsce”.

***

W tle tych wydarzeń działy się rzeczy mniej przyjemne, niekiedy nawet groźne. Zaczęło się od powstania styczniowego. Starosta chełmiński informował pruskiego Ministra Spraw Wewnętrznych „iż do tej pory skompromitowali się proboszczowie: […] ks. Franciszek Kiedrowski z Płużnicy”. W jaki sposób się skompromitował? W kościele odprawiano msze w intencji powstania.

Lecz był to dopiero początek walk władz kościelnych (i parafian) z rządem pruskim. W 1873 roku „Gazeta Toruńska” donosiła: „dochodzi nas wieść, że w Płużnicy w powiecie chełmińskim zamknięto kościół katolicki z powodu, że administrator ks. Łaszewski nie ustanowiony z wolą rządu [pruskiego], a urzędować nie przestaje”. W rezultacie majątek parafii został obłożony aresztem. Ksiądz Heliodor Łaszewski, mimo zakazu władz pruskich, dalej pełnił swoje obowiązki. W 1875 roku został aresztowany (w czasie tej akcji doszło do walk parafian z żandarmami), a po kilkumiesięcznym więzieniu zmuszony do opuszczenia ziem polskich. Osiadł w Anglii, gdzie był kapelanem domu wizytek, wśród których znajdowało się wiele Polek-emigrantek. W 1884 cofnięto banicję, ks. Łaszewski wrócił do Polski, lecz nie do Płużnicy. Do 1911 pracował jako wikary w kilku innych parafiach.

Po usunięciu Heliodora Łaszewskiego, w 1875 roku, władze pruskie wprowadziły na probostwo swojego kandydata, ks. Walentego Gołębiowskiego, co wywołało kolejne rozruchy, które pacyfikowało wojsko; 63 mieszkańcom postawiono zarzuty. Ale ludzie się zacięli. Odmówili udziału w wyborach reprezentacji parafialnej, oświadczając, „iż póki pan Gołębiewski mieszka na plebanii, zrzekają się swego prawa wyboru, gdyż z nim żadnych stosunków zawierać nie chcą”.

Bojkotowano też msze święte, do tego stopnia, iż „kościół dotychczas świeci pustkami, uczęszczają do niego tylko dwie czy trzy osoby, które Gołębiewski przywiózł z sobą”. Sytuacja taka trwała aż do 1888 roku. W międzyczasie nieszczęsny ksiądz dał się poznać z innej jeszcze strony: „Miodowego życia ks. Gołębiewski wcale tam jeszcze nie zaznał. Teraz podobno ma mieć nieprzyjemny proces o pobicie żony nauczyciela za to, że mu szafy w szkole dać nie chciała”.

W rzeczonym roku 1888 Gołębiewski opuścił parafię. Podobno zabrał się za handel drewnem w Kwidzynie. Potem przeniósł się do Brodnicy. Wraz z odzyskaniem przez Polskę niepodległości – stracił pensję, którą był pobierał od pruskiego rządu. Na prośbę skierowaną do biskupa umieszczono go w Domu Księży Emerytów w Rywałdzie, „gdzie często w ogrodzie widzieć było można starca brodatego, szwankującego umysłowo, rozprawiającego stale o Płużnicy”.

Po ustąpieniu Gołębiowskiego, które wszyscy parafianie przyjęli „z zadowoleniem”, przyszedł na probostwo ks. Rudolf Kużel. Duchowny ten, urodzony w Wejherowie, i tam rozpoczynający swoją posługę, w 1876 roku wsławił się tym, że sąd wejherowski zasądził mu karę 200 marek za „przysposabianie dzieci do pierwszej spowiedzie”. Nazywano go odtąd „księdzem patriotą”.

Parafią płużnicką administrował przez lat kilkanaście, bez ekscesów właściwym swojemu poprzednikowi (gdy „kościół […] był pustym, opuszczonym i tak zaniedbanym, że prawie wszystkie piszczałki z organ powoli wykradziono, wszędzie grubo kurzawa opadła i śmieci wiele na tem świętym miejscu się zgromadziło”), za to z gospodarskimi osiągnięciami – w 1896 dobudował do kościoła drewnianą wieżą, widoczną na zdjęciach z przełomu wieków.

***

Dziedzictwo księdza Gołębiewskiego odbiło się też na katechizmowej edukacji parafialnych dzieci. W 1890 roku, gdy kościół wizytował ks. prałat Połomski, przeprowadzono egzaminy dla 5- i 6-latków.

Długi to był egzamin, bo blisko 2,5 godziny trwający, lecz tak smutny w rezultacie, to ten tylko może ocenić, kto był obecnym. […] W pierwszym najwyższym oddziale żadne dziecko nie wiedziało nic o Salomonie, o cudownym połowie ryb i powołaniu św. Piotra na apostoła ; nic o Jobie, jedno tylko i niedokładnie, o kościele, co znaczy, kilka dzieci dość dobrze odpowiedziało, lecz o zastępcy Chrystusa Pana św. Piotrze bardzo były odpowiedzi niedokładne.

Zresztą w szkolnictwie nie działo się wiele lepiej, niż na plebanii. W 1877 roku pisano „w Płużnicy nauczyciele miejsca zagrzać nie mogą. Po Tychowiczu był Marks, ale i ten unikał stosunków z tamtejszym kościołem, a więc od maja odchodzi. Następcą ma być Bojanowski z Gortatowa w powiecie brodnickim. Jak długo ten pobędzie?” W obrębie parafii mieszkało, w 1904 roku, „1630 katolików Polaków, ewangelików Niemców 442”. Działały dwie osobne szkoły. Pruska kolonizacja przeszkadzała, jak mogła szkolnictwu polskiemu. Doprowadziło to między innymi do strajków dzieci szkolnych w 1906 roku, walczących o przywrócenie nauczania religii w języku polskim.

Po odzyskaniu niepodległości nastąpiło, niestety, odwrócenie proporcji. Szkoła ewangelicka działała jeszcze przez kilka lat, do czasu, gdy jej nauczyciel Wilhelm Wrahse nie został w 1921 roku pozytywnie „zweryfikowany jako polski nauczyciel” i wyjechał z Płużnicy.

Rok wcześniej posadę nauczyciela szkoły katolickiej otrzymał Feliks Gzella. Należał on do pokolenia tych niezliczonych społeczników, których przygotowanie, energia i inicjatywa, wybuchły wraz z wybuchem niepodległości i przyczyniły się do niesamowicie dynamicznej budowy II Rzeczpospolitej. Siedmioklasową szkołą płużnicką kierował do 1937 roku, następnie przeniósł się do szkoły w Brąchowie. W tym czasie był też urzędnikiem stanu cywilnego, prowadził Kasę Stefczyka, był członkiem Spółdzielni Elektryfikacji Wsi i sekretarzem kółka rolniczego. Założył czytelnię ludową, przy której prowadził dwa razy w tygodniu bezpłatne kursy doszkalające. Działalność Gzelli – jak tylu innych przedstawicieli świeżej polskiej inteligencji – przerwała w sposób nagły druga wojna. 9 października 1939 roku został rozstrzelany wraz z grupę mieszkańców gm. Łubianka.  Z kolei ostatni płużnicki nauczyciel, Alojzy Lamparczyk, kierujący szkołą zaledwie przez dwa lata – widnieje na liście jeńców wojennych w Starobielsku.

***

Dziś nie ma już w Płużnicy neogotyckiego dworu Kriegerów. Nie ma dobrze prosperującego folwarku. Nie ma również ponad 20% ludności niemieckiej, której obecność odcisnęła mocne piętno na tym, czym była Płużnica przez setki lat. Pozostała szkoła, w której po wojnie uczyła żona Feliksa Gzelli, pozostał kościół, ta starodawna parafia. XXI wieczne życie tutejszych mieszkańców wydaje się spokojniejsze, bez zaborczej władzy, bez konfliktów narodowościowych, bez banicji księży i wyrzucania nauczycieli, bez niemieckich kolonistów. Czy jest to jednak ciągle ta sama Płużnica, przez którą przejeżdżał w swoich licznych podróżach Zygmunt Działowski?

***

Jesteśmy w Turznie. Ciepłe, sierpniowe popołudnie przelewa się nad nami. Siedzimy w części parku przerobionej na plac zabaw. Obok wąskie, zbyt starannie pielęgnowane alejki i mostek przerzucony przez smutny staw. Przy huśtawkach stare, grube drzewa, pozostałości dworskiego parku wyniszczonego przez dziesięciolecia zaniedbania i powódź, która miała miejsce w latach 80. Jest pusto i cicho, cichością letniego popołudnia, w oddali pogłosy szumu samochodów pędzących autostradą.

Siedząc tam wtedy, czuliśmy jakąś niestosowność. Jakbyśmy znaleźli się w cudzym mieszkaniu, a gospodarze gdzieś sobie poszli. Wydawało się, że to miejsce – park, pałac i otaczająca je wieś – żyje co prawda, ale życiem niepełnym, jakby nieprawdziwym.

Ktoś powiedział, że współczesność to czasy wielkich możliwości i wielkiego ryzyka. Odnosi się to chyba zwłaszcza do kapitalizmu i amerykańskiego mitu kariery. Że z nikogo można stać się kimś, bazując tylko na własnych siłach. Nie wiem, czy tak jest. Lecz fundując sobie świat wielkich możliwości (i wielkiego ryzyka), który przecież umożliwia odnawianie starych pałaców – straciliśmy coś innego. Z kogoś staliśmy się nikim. Straciliśmy jakąś różnorodność (majątkową, narodowościową, kulturową) i dynamikę, niełatwą może i niekiedy nieprzyjemną, ale chyba niezbędną dla istnienia prawdziwej i żywej wspólnoty. A może – przynajmniej częściowo – straciliśmy to już kiedy indziej, bez powodu i nie z własnej winy?

Ten artykuł nigdy nie powstałby, gdyby nie ogromna faktograficzna praca, którą wykonują na co dzień mało znani miłośnicy lokalnej historii. W tym przypadku mam na myśli przede wszystkich Marka Pawłowskiego, autora monografii Turzno. Dzieje wsi i zespołu pałacowo-parkowego oraz Janusza Marcinkowskiego, twórcę portalu pluznickiehistorie.pl, kopalni wiedzy o Płużnicy i okolicach. Z obu tych źródeł obficie w trakcie pisania korzystałem.

Ten artykuł nigdy nie powstałby też bez wspólnych podróży po Polsce z moją żoną, Ksenią.

Notatnik łódzki

„Nowy Obywatel”, bardzo poczciwa gazeta, wydał niedawno numer o pracy (skąd się wzięła ta moda, że pisma wydają numery o czymś?). Warto czytać „Nowego Obywatela” i warto myśleć o pracy. Z tej drugiej czynności wynikło mi ostatnie takie spostrzeżenie. Niby pracujemy w dzisiejszych czasach bardzo dużo, ciągle nie mamy czasu, gdzieś się spieszymy, musimy natychmiast odbierać telefony, odpisywać na maile – można wręcz powiedzieć, że praca wypełnia nam większość życia. Ale jednocześnie stawiamy między pracą a życiem prywatnym wyraźną granicę, oddzielamy te dwie sfery z dużą bezwzględnością. I nie ma dziś takich prac (albo jest bardzo mało), w związku z którymi trzeba mieszkać u pracodawcy i niejako całe życie podporządkować wykonywanemu zajęciu. Myślę na przykład o tych wszystkich dawnych służących, kucharzach, ordynansach, bonach. Ale też o adeptach terminujących u kowali, szewców, krawców – a nawet o ich mistrzach kowalstwa, szewstwa, krawiectwa, którzy mieszkali obok warsztatu i praca splatała im się z życiem prywatnym (swoją drogą chyba nie zrozumieliby, co to ostatnie pojęcie oznacza). Niech mnie przeklną marksiści, ale uważam że ten pozorny wyzysk dawnej pracy był bardziej ludzki niż pozorna wolność w pracy dzisiejszej.

Pojechałem pociągiem do Poznania, żeby porozmawiać z Maciejem Płazą. I rozmawialiśmy długie godziny, bo miło rozmawiać długo z miłym człowiekiem. Gadaliśmy nawet w drodze powrotnej na dworzec (tzn. mojej drodze powrotnej, bo nie wiem, czy dla pana Płazy była to droga powrotna, czy raczej grzeczność). Wytłumaczył mi, dlaczego lubi architekturę modernistyczną w teorii, a secesyjne mieszczańskie kamieniczki w praktyce (jest to w ogóle ciekawy punkt wyjścia do myślenia o modernizmie i postmodernizmie). Opowiedział mi również wiele innych ciekawych rzeczy, których nie ma w wywiadzie (dlatego warto przeprowadzać wywiady, a nie tylko czytać). A później był pociąg kursowy ze Szczecina do Bóg-wie-dokąd, w którym zawsze znajdzie się jakieś podpity gostek chcący zdemolować toaletę i panie, które zachowują się tak, jakby całe życie tylko jeździły pociągami i zawsze zagadują żartobliwie konduktorów. Jedna z tych pań (o wieku pisać nie wypada) miała, jak wynikało z opowieści, męża czy amanta w osobie Rosjanina, Iwana. Śmiała się bardzo, powtarzając po kilkakroć, że gdy ten Iwan do niej dzwoni to ona zawsze odbiera i pyta: „co chcesz Putinie”? Takie małżeńskie żarciki. Takie przedziałowe historie.

Wojciech Smarzowski nakręcił film Wołyń. Ponoć strasznie krwawy i strasznie smutny. Moja żona nie lubi drastycznych filmów, więc zapowiedziała mi, że do kina nie pójdziemy. Może to i lepiej. Słyszałem za to, co zrobił ten film z niektórymi, co go oglądali. No więc zrobił na przykład to, że ci niektórzy zostali wojującymi antyukraincami. Że teraz chodzą i mówią jakoby to Ukraina nie zasługiwała na własne państwo, że dobrze im tak z tą Rosją, niech wracają do siebie etc. Wiadomo – głupich nie sieją, sami się rodzą. Ale jest też pytanie o odpowiedzialność kultury. Czy taki Wołyń, choćby najlepszy artystycznie i najwierniejszy faktom, jest kulturą odpowiedzialną?

Brat Piotrek napisał mi rano, że zginął Rafał Wójcikowski. Prawie spadłem z krzesła. A później poczułem duży smutek, jakiego już dawno nie czułem i zrobiło mi się strasznie żal żony Rafała i jego małych córek. Kilkanaście godzin później moja żona urodziła naszego drugiego syna, Franka. I pomyślałem, że kobiety są jednak ogromnie dzielne i silne. I jeszcze to, że rodzina Rafała sobie poradzi. Była czwarta nad ranem, próbowałem zasnąć siedząc obok Kseni na fotelu przyniesionym przez sympatyczne położne. Cieszyłem się i było mi smutno.

 

Kronika

Pałeczkę po Stanisławie Grzesiuku przejął z sukcesem Stasiek Wielanek; też jak tamten swojak, rdzenny chłopak z Warszawy, z Dołu, jak nazywamy nasze miasto położone bliżej Wisły. Też posiada ten niepowtarzakny akcent, tę miękką, cwaniacką śpiewność mowy. Ale jednocześnie człowiek to na wskroś współczesny, chłonny na to co dzieje się wokół niego, tu i teraz. Stworzył swój własny styl śpiewu, z autentycznym warszawskim akcentem, pozbawiony jednak barowej „chrypy” Grzesiuka, bardziej poetycki, liryczny. Nie odciął sig od dziedzictwa, śpiewał wiele piosenek z repertuaru apaszowskiej Warszawy od Joska na Gnojnej do współczesnych piosenek o Warszawie. Lecz włączył równocześnie do swego kanonu ballady i pieśni z walczącej, okupacyjnej Warszawy, zarówno te heroiczne jak cwaniackie, pokazujące drugą stronę medalu: kłębiący się tłum szmuglerów, kombinatorów z placu Kercelego czy Żelaznej Bramy. Nie zapomniał także o powojennyn naszym mieście, ściśniętym w gorsecie PRL-u i komunistycznej unifikacji

– tak pisał przed laty o Staśku Wielanku pisarz Marek Nowakowski. Warszawski muzyk, założyciel Kapeli Czerniakowskiej zmarł 23 grudnia 2016 roku.

*

29 grudnia 2016 roku Ministerstwo Kultury odkupiło od księcia Adama Karola Czartoryskiego sławną kolekcję sztuki zawierającą m. in. słynną „Damę z gronostajem” Leonarda da Vinci. Jedni mówią, że to skandal. Drudzy, że państwo polskie zrobiło doskonałą transakcję, bo cena wynosi procent prawdziwej wartości zbiorów. I jedni, i drudzy odmieniają przez wszystkie przypadki kwotę 100 mln euro. A specjaliści od zagospodarowywania cudzych pieniędzy powiadają, że to i tak wszystko zrabowane na polskich chłopach.

*

1 stycznia 2017 roku zmarł, w wieku 74 lat, Derek Parfit, oksfordzki filozof, autor zaledwie dwóch, za to grubych i głośnych, książek: Reasons and Persons (Racje i osoby) oraz On what matters (O tym, co ważne) – plus, oczywiście, artykułów. Był redukcjonistą w odniesieniu do ludzkiej tożsamości osobowej: uważał, że ten sam człowiek w dwóch różnych momentach to w istocie dwie różne osoby, choć mające niewątpliwie wiele wspólnych cech i – częściowo – te same wspomnienia. W związku z tym zachodzi pewna symetria pomiędzy tą samą osobą w różnych momentach na osi czasu i różnymi osobami w tym samym momencie – i dlatego egoistyczna etyka prowadzi do sprzeczności. Między 1975 i 1998, co roku spędzał pięć tygodni w Wenecji i Petersburgu, robiąc zdjęcia, zwłaszcza budynków. Jako miłośnik architektury uważał rok 1840 za cezurę, po której świat stał się brzydszy. Z drugiej strony mniej więcej w tym czasie odkryto pierwsze metody znieczulenia. Czy była to wymiana na korzyść? Nie był pewien.

*

W tegorocznej edycji Turnieju Czterech Skoczni, najbardziej prestiżowego konkursu skoków narciarskich rozgrywającym się co roku na czterech alpejskich skoczniach, Polacy zajęli pierwsze (Kamil Stoch), drugie (Piotr Żyła) i czwarte (Maciej Kot) miejsce. Trzecią lokatę wywalczył Norweg Daniel-André Tande. W momencie ukazania się tego numeru „Sumy” wszyscy trzej polscy skoczkowie byli też w pierwszej dziesiątce klasyfikacji Pucharu Świata.

*

Dobiegł końca rok jubileuszu 800-lecia Zakonu Kaznodziejskiego, zwanego także zakonem dominikanów. Zawołania zakonu to Laudare, benedicare, praedicare (Chwalić, błogosławić, głosić), Veritas (Prawda), Contemplare et contemplata aliis tradere (Przemyśliwać i przemyślane przekazywać innym). Na stronie polskiej prowincji można zakupić okolicznościowe gadżety, na przykład kubek.

*

Zarówno Sejm RP, jak i Episkopat, ogłosiły rok 2017 rokiem św. Brata Alberta. Stracił ojca w wieku lat ośmiu, a matkę sześć lat później. A w powstaniu styczniowym stracił nogę. Aby uniknąć represji carskich przebywał na emigracji, studiując w Paryżu (malarstwo), Gandawie (inżynierię) i Monachium (znów malarstwo). Wrócił do kraju w 1874 po ogłoszeniu amnestii, a w 1880 podjął nagłą decyzję o porzuceniu sztuki i wstąpieniu do jezuitów. Po pół roku, w następstwie kryzysu psychiczno-duchowego, opuścił nowicjat i przez jakiś czas przebywał w zakładzie nerwowo chorych w Kulparkowie koło Lwowa, po czym zamieszkał wraz z bratem na Podolu. Tam powrócił do równowagi psychicznej – i do malarstwa. W 1884 r. przeprowadził się do Krakowa. Pod wpływem kilku spotkań ze skrajnym ubóstwem postanowił poświęcić się pomocy – materialnej i duchowej – ubogim. Z czasem założył wspólnoty zakonne albertynów i albertynek. Jackowi Malczewskiemu, który wyraził wolę wstąpienia do zakonu, powiedział:

Nie przyjmę cię, bo ty, Jacku, jesteś taki esteta, że chcesz pewno w trumnie ładnie wyglądać w kapturze.

*

Do polskich kin wchodzi film Milczenie Martina Scorsesego na podstawie kontrowersyjnej powieści japońskiego pisarza katolickiego Shūsaku Endō o tym samym tytule.

Nie wiem, czy wizja przyszłego raju w zamian za doczesne cierpienie potrafi dzisiaj skutecznie pociągnąć człowieka. Wierzę, że może nią być wizja Boga, który już teraz zdolny jest współcierpieć. I o tym też jest film Scorsesego

– pisał o filmie ks. Andrzej Draguła.

*

19 stycznia 2017 roku w wypadku samochodowym zginął nasz łódzki znajomy, poseł Rafał Wójcikowski. Uczynny i dobry człowiek. Pasjonat i znawca zagadnień demograficznych. Pamiętamy go wciąż, jak kilka lat temu podczas debaty o Tischnerze w restauracji U Milscha prowadził ostre spory z przedstawicielami łódzkiego klubu sympatyków „Tygodnika Powszechnego”. Na spotkanie przy grillu nad Zalewem Sulejowskim przyjechał kiedyś z naręczem kiełbasy od zaprzyjaźnionego rzeźnika z Tomaszowa. Gdy został posłem mówiliśmy z przyjaciółmi, że przynajmniej jeden przyzwoity człowiek zasiądzie w ławach parlamentarnych.

Jak być konserwatystą (w dobrym stylu)

Roger Scruton to legenda współczesnej myśli konserwatywnej. Założyciel sławnej Conservative Philosophy Group, od której zaczęły się jego uniwersyteckie problemy i uniwersytecka sława. Na co dzień mieszkaniec farmy w południowej Anglii, gdzie uprawia ogród i piecze chleb. Miłośnik dobrego wina, polowania z nagonką, hodowca koni, organista w swoje parafii.

Roger Scruton napisał kilkadziesiąt książek; głównie o filozofii, ale też o muzyce, architekturze, nawet o pożądaniu. Kilkanaście z nich doczekało się polskiego tłumaczenia. Najnowsza – Jak być konserwatystą – ukazała się w Polsce w 2016 roku.

Nie jest to książka odkrywcza. Bo też, jak zaznacza autor już we wstępie, stanowisko konserwatystów „jest prawdziwe, ale nudne, podczas gdy stanowisko ich oponentów jest ekscytujące, lecz fałszywe”. Trudno przyznać mu rację, bo i nie sposób nazwać tę książkę nudną. Wprost przeciwnie. Jest ona barwną, okraszoną erudycją i solidną intelektualną argumentacją (właściwą chyba tylko Anglosasom) opowieścią niezmiernie porządkującą poglądy na temat spraw społecznych, kwestii politycznych, rzeczy codziennych. I trzeba przyznać, że taki spokojny, rzeczowy wykład przyjmuje się jak coś ożywczego we współczesności pełnej pośpiechu, urwanych zdań, nieporządnych myśli. Fakt, że miałem przyjemność czytać Scrutona w ostatnie dni, w ostatnie godziny starego roku był najlepszym z możliwych – w wymiarze intelektualnym – podsumowaniem i początkiem roku nowego.

Całość skonstruowana jest z kilkunastu esejów poświęconych wybranym pojęciom politologicznym, takim jak nacjonalizm, socjalizm, kapitalizm czy multikulturalizm. Części te mają tytuły zaczynające się od słowa „prawda”, a więc brzmią: „prawda nacjonalizmu”, „prawda multikulturalizmu” etc. Lista dyskutowanych pojęć w połączeniu z konserwatywnym rodowodem Scrutona pozwala domniemywać, że w wielu przypadkach są to tak zwane „tyż prawdy” (żeby nie powiedzieć bardziej po góralsku) – i autor w trakcie wywodu tego dowodzi. Lecz wyjściowe założenie, które przy tym przyjmuje, traktowanie omawianych postaw z dobrą wolą – jest godne szacunku i warto byłoby brać zeń przykład w naszych rodzimych debatach na linii konserwatyzm-nowoczesność. Warto byłoby także podjąć w tychże debatach wiele z tematów, które – jako główne wątki lub w formie dygresji – pojawiają się w książce Scrutona. Wymienię tylko kilka z nich, bo cała lista byłaby nieskończenie długa.

Po pierwsze demokracja, a właściwie jej karykaturalna postać – dyktatura większości. Zdaje mi się, że nie sposób rozmawiać o dzisiejszej rzeczywistości społeczno-politycznej, nie zaczynając od tego problemu. Coraz wyraźniej widać, że potrzebna jest jakaś nowa (stara?) forma systemu politycznego, z mocną pozycją wspólnoty (lecz nie masy) i jednostki (lecz nie egoistycznego indywiduum). Potrzebne jest panaceum na populizm rządów większościowych z medialną nakładką. Scruton pisze o tym tak:

qt Większość może się mylić; pragnienia większości mogą być zdrożne; siła większości może być niebezpieczna. Jest ktoś ważniejszy od większości, a mianowicie osoba, która się z nią nie zgadza. Musimy tę osobę chronić.

Ostrzeżenie to ma, niestety, swoją aktualność także w polskiej rzeczywistości politycznej.

Po drugie – co także jest aktualne i stanowi współcześnie o kierunku rozwoju Europy – socjalizm i inżynieria społeczna. Scruton nie widzi w nich jakiegoś zła wcielonego, raczej poglądy wychodzące z błędnych założeń, że da się stworzyć „dobre społeczeństwo” przy pomocy zmian legislacyjnych. Zabiegi takie prowadzą – zdaniem filozofa – do absurdów w rodzaju amerykańskiego pomysłu ustawodawczego, żeby zakazać tworzenia Klubów Dżentelmenów (ponieważ takie kluby dyskryminują kobiety), czy multiplikowania organizacji trzeciego sektora, których głównym celem działania jest dowodzenie społeczeństwu, że takie organizacje są mu potrzebne. Jako alternatywę proponuje wspieranie się wiedzą o nas samych, która została nagromadzona przez wieki trwania europejskiej cywilizacji; zdać się na mądrość zbiorową zdeponowaną w podstawowych wspólnotach (w rodzinach, relacjach sąsiedzkich) oraz w kulturze.

Nie oznacza to jednak, że Scruton programowo odrzuca wszelkie poglądy, które proponuje lewica. Ciekawy jest na przykład jego stosunek do ekologii. Mówi wyraźnie, że w tym obszarze „program konserwatywny skaziła ideologia wielkiego biznesu”, podczas gdy właściwe podejście powinno wynikać z „naturalnych pobudek, a mianowicie wspólnego przywiązania do miejsca i zasobów dostarczanych prze to miejsce ludziom, którzy w nim żyją”. Wskazuje przy tym, że dyskusja o ekologii rozgrywa się najczęściej pomiędzy ideologicznym Greenpeacem a przemysłowo-biznesowym lekceważeniem. Jednakże obie strony sporu nie mają w ogóle do czynienia z przyrodą w sensie praktycznym, nie są od niej uzależnione, a więc nie są za nią prawdziwie odpowiedzialne.

Scruton pokazuje także, że można być konserwatystą nie będąc twardogłowym zwolennikiem wolnego rynku. Więcej nawet, pisze, że skrajny gospodarczy liberalizm jest czymś z ducha obcym prawdziwemu konserwatyście, który powinien postulować raczej „model odpowiedzialnego biznesu, w którym małe inicjatywy, odpowiedzialność za swoje działania i lokalne więzi zajmowałyby należne im miejsce”.

Dużą umiejętnością Scrutona jest niewątpliwie stąpanie po cienkiej linie wrażliwych tematów bez porzucania poważnej refleksji nad nimi. Mam tu na myśli na przykład sprawę masowej migracji z krajów arabskich, której filozof się nie sprzeciwia, więcej nawet – uważa za nieuniknioną i potrzebną – ale wskazuje, jak odpowiedzialna jest to sprawa. I dlatego – mówi – powinniśmy nie tylko godzić się na przyjęcia uchodźców przez nasze państwo, lecz także myśleć o nich jak o osobach, które wpuszczamy do własnego domu. Mamy więc prawo ustanowić reguły wzajemnych relacji oraz obowiązek zaopiekować się należycie naszymi gośćmi.

Podobnie rzecz ma się w kwestiach opieki socjalnej. Scruton podkreśla, że nie powinno być czegoś takiego, jak pomoc z zasady czy roszczeniowe oczekiwanie pomocy. Z drugiej strony przyznaje, że „wiarygodny konserwatyzm musi zaproponować sposoby rozciągnięcia korzyści z przynależności społecznej na tych, którym nie udało się ich samodzielnie uzyskać”.

Z tych kilku przytoczonych myśli angielskiego filozofa widać wyraźnie, że jego książka nie jest rzeczą dogmatyczną. I właśnie ten fakt – razem z erudycją autora i szerokim horyzontem intelektualnym – sprawia, że może stanowić ona cenny poradnik, jak być konserwatystą w dobrym stylu.

Ukraina Odojewskiego

Było to jakieś trzy lata temu. Razem z Ksenią spędziliśmy kilka dni w Wielkopolsce. Pojechaliśmy właściwie do Leszna, by oglądać zawody jeździeckie. Ale wyszła z tego objazdowa wycieczka po okolicy.

Trafiliśmy wpierw do Rydzyny. Stoi tam barokowy zamek Leszczyńskich i Sułkowskich, gmach potężny, królewski, zrealizowany z wielkim rozmachem pod koniec XVII wieku według projektu Józefa Szymona Bellotiego. W zamku tym mieściło się w latach 1928-39 eksperymentalne Gimnazjum i Liceum im. Sułkowskich – elitarna szkoła z internatem, znana z bardzo wysokiego poziomu nauczania. Budynek został spalony w 1945 roku przez Armię Czerwoną. Odbudowywano go przez długie lata powojenne, w 1970 roku przekazano Stowarzyszeniu Mechaników i Inżynierów Polskich, które urządziło tam hotel działający do dziś. W hotelu tym – eleganckim, choć z nutką poprzedniej epoki i pewnego zużycia – spędziliśmy noc i okolice. Siedząc wieczorem w restauracji, przysłuchiwaliśmy się rozmowie osobliwego trochę grona. Było to spotkanie, w którym pierwszoplanową postacią był duży, zwalisty pan na wózku, chory zapewne, bo z trudem powstrzymujący trzęsienie rąk i wykonujący od czasu do czasu nagłe ruchy głową. Towarzyszył mu dość młody człowiek, który pomagał w różnych czynnościach, a później skończył jego obiad. Wokół nich siedziało kilku rolników-przedsiębiorców, około sześćdziesiątki, o szerokich barach, grubych dłoniach, którzy zagadywali pana na wózku o rzeczy związane z rolnictwem, o zakup ziemi, o możliwości inwestycyjne. Radzili się w bardzo wielu sprawach, pytali, co robić – a później słuchali z nabożeństwem, jak pan opowiadał powoli i niezbyt zrozumiale.

Drugiego dnia rzuciło nas do Pakosławia, gdzie nie widzieliśmy prawie nikogo i nic ciekawego nas nie spotkało. Dostaliśmy pokój na poddaszu, z łóżkami kolonijnymi i telewizorem, wcale nie pałacowy. A był to również pałac-dworek (chociaż gdzie mu skalą do Rydzyny), pobudowany – jak później czytałem – przez niejakiego Michała Krzyżanowskiego herbu Świnka, jakiegoś tam marszałka trybunału koronnego; pobudowany zresztą w latach 90-tych XVIII wieku – gdzieś daleko Rzeczpospolita upadała, a w wielkopolskim Pakosławiu budowano nową rezydencję. Może w nagrodę za to los sprawił, że pod zaborem pruskim w pałacu zainstalowała się antypolska Komisja Kolonizacyjna, zrobiono też niemiecką szkołę i mieszkanko dla pastora.

Trzeci nocleg wypadł już w Lesznie. Trochę przypadkiem, bo chodząc sobotnim popołudniem po pustej starówce, dojrzeliśmy kamienicę, która – jak się okazało – mieściła restaurację i hotel. Była to kamienica drobnomieszczańska, ciasna, wąska, niska, ale przerobiono ją z wielkim znawstwem, pomysłowością i nie szczędząc widać grosza. Tak sobie więc podziwialiśmy te rozwiązania, łapiąc dochodzące zza uchylonych okien dachowych odgłosy życia małego miasteczka. Cichego, spokojnego – choć z niezwykłą historią zamkniętą gdzieś pod tym leniwym życiem.

***

Obudziliśmy się więc w barokowej kamienicy przy leszczyńskim Rynku. Miasteczko spało jeszcze, pokoje dokoła także. Lecz gdy zeszliśmy na śniadanie, gwałtownie skończyła się ta senna atmosfera. Prysła nagle melancholijna aura wyjazdu-ucieczki, w której tkwiliśmy od kilku dni. Rzeczywistość historyczną, którą żyliśmy, idąc po śladach dawnych budynków i ich właścicieli, zastąpiła brutalna współczesność. Telewizory pokazywały obrazy czołgów i wozów opancerzonych. I jakieś krajobrazy – pola, step, drogi prowadzące po bezludziu. I gadające głowy, komentujące coś z ożywieniem. Po paru chwilach zrozumieliśmy, o czym mówią – rosyjskie wojska zaczęły inwazję na Krym i tym samym zaatakowały Ukrainę.

Potem jechaliśmy w stronę Łodzi. Przy autostradzie, na parkingu stacji benzynowej widzieliśmy autobusy pełne ludzi w mundurach; zapewne oficerowie wracali z jakiegoś szkolenia. Wysiadali grupkami, rozluźnieni, zadowoleni szli w kierunku stacji, by kupić hot-doga i kawę. Jeszcze później, po drodze minęliśmy kilka wojskowych ciężarówek. Były to oczywiście rzeczy przypadkowe, tak zwane zbiegi okoliczności, ale dla nas – niosących w głowach poranne informacje – jakże symboliczne. Jak metaforycznie i proroczo zdawała się brzmieć nawet prognoza pogody mówiąca o opadach i zimnych prądach powietrza ze wschodu.

W radiu komentowano też oczywiście sytuację na Ukrainie. Zwyczajowo wypytywano polityków (jakby kiedykolwiek mówili oni coś ciekawego). Do studia spraszano ekspertów. Po stokroć przypominano zdarzenia i przewidywano, co będzie. Z wypowiadanych opinii, poza obawą, poczuciem zagrożenia i wieloma innymi emocjami – przebijała też bardzo wyraźnie troska o Ukraińców. I bezwzględna solidarność z nimi.

Pomyślałem wtedy o Odojewskim. I pomyślałem, że to wszystko, o czym pisał, ta cała polsko-ukraińska tragedia: Petlura, UPA i Bandera, wołyńskie rzezie – że to jest sprawa przeszła i już na szczęście bez wpływu. Kolejne miesiące pokazały, jak złudne to były przeczucia. I jak przerażająco aktualny jest Odojewski.

***

Właśnie z Wielkopolski, po spędzonych tam kilku latach początków wojny, przyjeżdża na Ukrainę młody Piotr Czerestwienski, główny bohater Wyspy ocalenia. Miasteczko rodzinne matki, nazwane jedynie inicjałem K. (może na cześć bliskiego Odojewskiemu Kłecka, w którym pisarz spędził kilka lat życia), leżące w historycznym sercu Polski, względnie spokojne wśród wojennej zawieruchy, jest jednocześnie miejscem przymusowym, niechcianym, niezrozumiałym i duchowo odległym. Staje się symbolem punktu, do którego można uciec czy wrócić – z bliskiej acz nieprzyjaznej Ukrainy. Ale czy rzeczywiście można uciec do miejsca, które nie ma nawet pełnej nazwy?

Jakże inaczej wygląda topografia Ukrainy: pełna nazwisk, miejscowości, rzek, przeróżnych toponimów okolicznych. Na czele z rodzinnym domem w Czupryni, gdzie Piotr się wychował, gdzie czeka na niego dziadek Mikołaj, wuj Teodor, intrygująca Katarzyna…

qt Było mu smutno, lecz dobrze; zawsze zresztą, kiedy powracał do Czupryni, czuł się podobnie, być może na skutek jakiegoś wszechogarniającego go tam poczucia ładu. Wszystko, co w tym domu się działo, nawet najdziwniejsze, stawało się wkrótce zrozumiałe, sprawy ciemne, złe dawały się wytłumaczyć, jeśli się nad nimi głębiej zastanowił […] gdy natomiast dom rodziców matki w K., tam skąd teraz jechał, krył w sobie zbyt wiele irytujących zagadek, których nie mógł nigdy przeniknąć do końca […]

Pałac Czerestwienskich w Czupryni, niedaleki dwór Woynowiczów w Glebach, otaczające je wsie i leżący pomiędzy Motronieński Bór, parafia w Nikoryczy, miasteczko Krzyżtopol, rzeka Sert – Odojewski kreśli w trzech powieściach należących do cyklu podolskiego (Wyspa ocalenia, Zasypie wszystko, zawieje…, Zmierzch świata) dokładną, kartograficzną wręcz przestrzeń fabularną. Jednak znający choć odrobinę Podole od razu zorientują się, że nazwy te, że ta mapa, choć przypominają miejsca rzeczywiste – są światem kreowanym. Co z tego wynika? Z jednej strony Podole staje się miejscem fikcyjnym, (już) nieistniejącym. Z drugiej jednak w swojej fikcyjności istnieje jakby bardziej, pełniej, trwa gdzieś poza czasem i niezależnie od wydarzeń do bólu rzeczywistej historii.

Mityczna Ukraina ma w sobie to, co się z nią nieodmiennie kojarzy. Ostre, suche i mroźne zimy (jak w Zasypie wszystko, zawieje…), pełne spiekoty lata, gdy koszula nieustannie przylepia się do ciała (Wyspa ocalenia). Wyostrzone zapachy roślin, dymy z kominów chłopskich chat, gdzie gospodyni warzy strawę dla pracującej na roli rodziny, przekleństwa rzucane przez chłopa popędzającego konia, które brzmią jak frazy rusińskiej piosenki. A wieczorami:

qt cała okolica rozbrzmiewałaby dźwiękami harmonii, śpiewami dziewcząt, młodych mężczyzn i co krok spotykałoby się ich idących parami lub gromadnie, trzymających się za ręce, splecionych ciasno ramionami […] i starszych też by się widziało, stojących u płotów, wspartych o sztachety, mężczyzn, którzy już byli po wieczornym obrządku koni i bydła, ćmiących papierosy, gwarzących o byle czym, i kobiety, które wyszorowawszy i zapędziwszy do łóżek dzieciarnię przyszłyby popatrzeć, posłuchać i pogawędzić […]

Ma w sobie także wspomnienie rodzin, które tam żyły, we dworach i po wsiach. Ich codziennych zajęć, trudów i przyjemności. Krajobraz poniedziałkowej pracy w polu, kąpiele w rzece, ujeżdżanie młodych koni stojących na pastwiskach pod gołym niebem, polowania w odległych domenach panów Sas-Terleckich czy niedzielne, świąteczne odwiedziny u bliższego sąsiedztwa.

qt chyba było to w czasie zimowych wakacji, może w Czupryni, może w Glebach, a może jeszcze w którymś z okolicznych domów, w jakiś taki zimowy wieczór w salonie zapełnionym znajomymi od dziecka kobietami i mężczyznami, i obok drugi pokój, gdzie dziewczęta i chłopcy, również znajomi od dziecka, i tańce wśród świateł, muzyki, śmiechu, podniecającego nawoływania i strofowania matek, kiedy oni obaj [Piotr Czerestwienski i Paweł Woynowicz] tymczasem, w najdalszym kącie, nie mogli pogodzić się, czy walca zaczyna się z prawej, czy lewej nogi […]

Ma więc w sobie to wszystko, co trudno nazwać kilkoma słowami, może nawet w ogóle trudno uchwycić w słowa. A co Piotr nazywał na własne potrzeby „smakiem poezji”. I nie bez przyczyny – sądzę – mogą się nam, myślącym o tym, przypominać strofy Słowackiego, Maria Malczewskiego czy śpiewne wiersze Syrokomli. Bo one właśnie dotykały tego smaku poezji, który najwięcej o Ukrainie mówi.

***

Ale jest w tej mitycznej rzeczywistości także coś mrocznego, o czym wuj Piotra, Teodor Czerestwienski powiada: „Ciemnota, prymityw, barbaria. Kocioł pełen gotujących się, kipiących namiętności”. Bo nie chodzi tylko o wojnę. Wszak na Podolu, na Wołyniu nie była to „zwykła” wojna. Poza przesuwającym się frontem, bombardowaniami niemieckich samolotów, łapankami i wywózkami do obozów, grabieżami sowieckiej swołoczy, w końcu egzekucjami jawnymi i w ciszy katyńskich lasów – poza tym wszystkim był tu jeszcze żywioł straszniejszy, w którym nie dało się już rozpoznać wroga, a każdy sąsiad, przez całe swoje życie uczynny i życzliwy, stawał się śmiertelnym zagrożeniem.

qt […] co rusz to przeciągali przez wieś Niemcy, to Ukraińcy, melnykowcy, bulbowcy albo banderowcy czy też partyzanci sowieccy albo inne czubaryki, któż wie jacy, ukraińscy czerwoni partyzanci też, to znowu czerwoni nasi albo nasi nie czerwoni, a najczęściej zwykła tłuszcza, co buszować i palić by chciała, licho wie jakiej nacji […]

Są to rzeczy, o których trudno pisać. A o których pisze się ostatnio, być może, zbyt wiele. W sposób nieodpowiedni czy wręcz szkodliwy. Próbując robić bilans ofiar, przerzucając się dziesiątkami, setkami tysięcy ludzi poćwiartowanych, spalonych, rozszarpywanych na strzępy – przez innych ludzi, swoich sąsiadów. Na tej podstawie wyciąga się wnioski o większej i mniejszej winie, o zadośćuczynieniu, o polskiej i ukraińskiej racji historycznej.

Nie ma historycznej racji – zdaje się mówić Odojewski – nie będzie dobrych i złych. Jest tylko grecka tragedia, ciąg fatalnych zdarzeń, bez szczęśliwego zakończenia, bez wygranych. Jest wielka zbiorowa wina. O której trzeba wciąż myśleć. Lecz tak, jak się myśli o greckiej tragedii, dla oczyszczenia, wspólnotowego katharsis. Nie zaś dla łatwych politycznych wniosków.

***

Obraz Podola, który ukazuje Odojewski, ma coś z wizji Piotra idącego przez zalany upałem park: „Wszystko dookoła, każde drzewo, każdy krzew, zwalisty, kamienny masyw domu i latarnie w głównej alei, wszystko to było rozmazane, drgające, jakby nie miało oparcia na ziemi, ale swobodnie zawieszone w powietrzu poddawać się musiało jego falowaniu”. Obraz, któremu brak wyrazistych konturów. Zamglony, nieoczywisty, gorączkowy. Na pewno niejednoznaczny. Ale jednak pozwalający uchwycić jakieś kształty – społeczne żywioły wyłaniające się z zamazania, jak nocni jeźdźcy z ukraińskiego stepu.

Myślę, że właśnie te kształty, choć pozostawiające za każdym razem dozę niepewności, dają nam jakieś wyobrażenie o tym, dlaczego Wyspa Ocalenia tylekroć stała się (a dziś może stać się po raz kolejny) Zmierzchem Świata.

Kształt pierwszy. Nacjonalizm

Ukraina nie znała narodowości. Rusini, Polacy, Żydzi. Wymieszane religie i wymieszane języki. Polski ze wschodnim zaśpiewem, modlitwy w jidysz, rusińskie pieśni. Prawosławie, judaizm, katolicyzm. Do tego jeszcze Łemkowie, Tatarzy, biali Rosjanie. Cecha, która stanowiła istotę całej I i II Rzeczpospolitej, na ziemiach wschodnich była jeszcze zwielokrotniona, jak wszystko tutaj.

qt Oczywiście, tobie zależy na tej ziemi w sensie jak najbardziej dosłownym – mówi do Pawła Woynowicza wuj Teodor – bo jej kawałek jest twoją rodzinną własnością od kilku wieków, i także w przenośnym, bo uważasz, że to twój kraj. Ukraińcy mówią, że to wyłącznie ich kraj i macie iść stąd precz. Ale na dobrą sprawę ty i tobie podobni nie jesteście nikim innym, jak Ukraińcami […] W którymś tam pokoleniu zmieniliście wyznanie, najczęściej zaś język, czasem i to i tamto równocześnie, nie przestaliście jednak być Rusinami […]

Ktoś spyta, czy taka wspólnota posiada jakąkolwiek trwałość, czy może przez dłuższy czas istnieć? Odpowiedź musi brzmieć: może, dopóki tego rodzaju pytań nie zaczynają sobie zadawać ludzie, którzy coś z taką wspólnotą mieliby ochotę zrobić, jakoś ją wykorzystać do swoich, niekoniecznie szczytnych, celów – słowem politycy.

A tak właśnie stało się w latach 30. XX wieku, gdy na jeden nacjonalizm (polski) odpowiadał nacjonalizm drugi (ukraiński). Dostrzegał to ojciec Pawła Woynowicza, który namówiony przez żonę, stał się politycznym działaczem, choć twierdził, że „trzeba ulepszać tutejszą gospodarkę. Trzeba walczyć z ciemnotą i zacofaniem chłopów. Wyrywać ich oświatą z rąk atakującej zewsząd Azji, a nie politykierstwem, rozdmuchiwaniem nacjonalistycznych urazów i potrząsaniem szabelką”. Z takimi hasłami jeździł z wiecu na wiec, i ze zgrozą obserwował nasilające się starcia o charakterze narodowym. Aż zginął od kuli ukraińskiego nacjonalisty.

Tak stało się i później, podczas wojny, gdy losy Ukrainy (ale nie jej mieszkańców) stały się przedmiotem zainteresowania dwóch potęg: niemieckiej i sowieckiej. Jak w dalszych słowach wuja Teodora o kotle narodowych namiętności: „A nad tym kotłem dwóch okrakiem stojących naszych sąsiadów, od zachodu i od wschodu. Każdy z nich proponuje swój prostacki, okrutny i nieludzki ład, wyciągając chciwie łapy, aby dla siebie wyłowić z kotła co lepszy kąsek”.

Zastanawiające jest, że ukraińska lekcja nacjonalizmu, który najpierw zaserwowaliśmy sobie na własne życzenie, a później silniejsi wrogowie użyli go do łatwej eksterminacji – tak mało nas nauczył. Zadziwiające, jak wielu upatruje dzisiaj szans Polski w monokulturowości. Jak wielu – często powołując się przy tym, o ironio, na tradycję dawnej Rzeczpospolitej – głosi hasła Polski narodowej i nie widzi, że tamta dawna Polska była właśnie zaprzeczeniem Polski narodowej. I że nasza niezawiniona (holocaust) i zawiniona (czasy gomułkowskie) droga do narodowego monolitu sprawiła, że straciliśmy jakąkolwiek cywilizacyjną i kulturową atrakcyjność. Zagrzebaliśmy się w naszej małostkowości, prostactwie i nieżyczliwości – czyniąc z nich cnotę i obnosząc na sztandarach.

Jak mówi do Pawła jeden z podolskich proboszczów: „Nie trzeba było w ogóle asymilować się albo zasymilować trzeba było wszystkich i do końca. I oczywiście nie tylko pod względem językowym”. Myślę, że nie jest to bezwzględna alternatywa. Można było przecież asymilować siebie nawzajem, by Polacy stawali się bardziej Ukraińcami i Żydami, a Ukraińcy czy Żydzi stawali się bardziej Polakami. To jednak wymagałoby czasu. Poza tym nie byłoby w interesie możnych tego świata. Po trzecie – i może najważniejsze – wymagało porzucenia przeświadczenia o swojej wyższości.

Kształt drugi. Pycha

Im nie chodzi wcale o to – mówi wuj Pawła o Sowietach – co posiadamy, chodzi im o nas. O inteligencję tego kraju. Tę jedyną warstwę organizującą, podtrzymującą tradycje, ideały demokratyzmu, patriotyzm, instynkt wolnościowy i prawdę historyczną. O warstwę, która mimo swej bezbronności zdolna jest do trwania i dawania oporu.

Polacy byli na Kresach grupą uprzywilejowaną. W sensie intelektualnym, majątkowym, społecznym (choć było od tej reguły bardzo wiele wyjątków). Fakt ten, trwający przez kilka wieków, stał się jednym z powodów niechęci, jaką darzyli ich przedstawiciele innych narodowości (z uwzględnieniem powyższego, że te narodowości były rzeczą mocno płynną). Ale czy musiał się stać? Marksiści – dawniejsi i współcześni – sprowadzą sprawę do majątkowej walki klas i wszystko okaże się jasne. Tylko trudno z pełnym przekonaniem uwierzyć w ich proste wyjaśnienia – gdy ich dziejowy postęp, który już miał się dokonać, ciągle grzęźnie w jakichś błędach i wypaczeniach, odejściach od doktryny, prawdach etapu. A rzeczywistość – wbrew różnym inżynieriom społecznym – ciągle odtwarza klasy i hierarchie.

Byliśmy więc, my, Polacy uprzywilejowani. I powinniśmy w związku z tym i więcej od siebie wymagać – by przywilej, zasłużony czy nie, stał się okazją do daru (a nie do użycia). A chyba nie wymagaliśmy od siebie wystarczająco, a przynajmniej nie tylu z nas, by w szerszej skali mogło odnieść to jakiś widoczny efekt. Przeciwnie, na słabszych zrzuciliśmy trudy kresowej egzystencji, biorąc dla siebie jej owoce:

qt ta cała sól ziemi – myśli Paweł Woynowicz – dźwigająca od wieków na swych barkach jej gospodarkę […] ten cały lud, z którego potu wyrosło bogactwo kraju, lud, którego nie dostrzegano, z którym mało kto dotychczas się liczył, od którego odwracano się plecami, aż w końcu on sam plecy pokazał własnej macierzy, ten biedny, ciemny, zbałamucony, ogłupiały w swym poniżeniu lud, rozbity obecnie, podzielony, rozczłonkowany na kilka zaślepionych we wzajemnej wrogości do siebie ludów […]

Pomiędzy sentymentalnymi wspomnieniami kresowych dworków powinniśmy mieć i to w pamięci – że nosimy na plecach, razem z tradycją tychże dworków, wielką winę, że nie ugościliśmy w nich biedniejszych sąsiadów. Może przyjmowaliśmy ich niekiedy w salonie czy, zapewne częściej, na ganku. Ale nie byliśmy gotowi, zabrakło nam odwagi i dobroci, żeby wpuścić sąsiada do domu, jak wpuszcza się przyjaciela. Żeby podzielić się z nim nie tylko jedzeniem, ale i talentami, wiedzą, kulturą. Nie musiałoby to oznaczać jakiegoś równania w dół, chłopomanii. Lecz zwykłą ludzką solidarność i serdeczność, która – zdając sobie sprawę z różnic społecznych i nie próbując ich na siłę przezwyciężyć – widzi w sąsiedzie młodszego brata i kocha go jak młodszego brata. Takiej gościnności i miłości nam zabrakło. Odojewski powtarza to kilkukrotnie, najczęściej ustami Czerestwienskich, którzy nie będąc stąd (bo pochodząc z Rosji, którą opuścili wskutek rewolucji):

qt [Mikołaj Czerestwienski] mógł jednak – mówi wuj Teodor – poczuć się tutaj jak u siebie. Mógł w jakiś inny sposób związać się z tą ziemią, bliską mu przecież kulturą i indywidualizmem mieszkańców. A nawet mógł zechcieć zidentyfikować się z wami, chociażby przez prostą ludzką solidarność […] on zaś na swój rachunek będzie zmuszony wziąć winy wasze, właścicieli i panów tej nieszczęsnej ziemi. I zmuszony będzie zapłacić za grabieże, niesprawiedliwość, obłudę, butę, ucisk, za waszą dumę, która nie szła, niestety, prawie nigdy w parze z pokorą…

Ironią losu był fakt, że to właśnie Czerestwienscy, przybysze, dołożyli do tej wojny nienawiści swoją cegiełkę. Ojciec Piotra bowiem, charakter nie bardzo przykładny, miał także dziecko z pewną ukraińską chłopką. Dziecko to stało się potem strasznym ba’tko Gawrylukiem, największym ukraińskim siepaczem w okolicy, stojącym za rzezią w Krzyżtopolu i napadami na Czuprynię, w której się wychował. Piotr uznaje to za swoją osobistą winę. I – mimo przekonywań stryja i dziadka, że to nie ich, Czerestwienskich wojna – postanawia tę winę odkupić i Gawryluka zabić. Wstępuję więc do oddziału Laudańskiego, a niedługo później ma już swoją bandę, nie mniej okrutną od bandy przyrodniego brata, tylko po drugiej stronie.

Dwaj antagoniści, Piotr i Gawryluk – których konflikt stanowi jedną z głównych osi konstrukcyjnych cyklu podolskiego – stają się symbolem winy i kary. Symbolem, który mówi, że każde wybatożenie ciężarnej chłopki (co zostaje przywołane we wspomnieniu z książęcych latyfundiów na Podolu) musi zostać odpokutowane. Choć mówi również, że każda „kara może stać się nową winą”.

Kształt trzeci. Czerń

Zobaczyłem ich [Ukraińców] – mówi dalej cytowany już ksiądz – nie jako coś zwyczajnego, codziennego, jak ludzi takich jak ja, ale niby cień, pośród którego żyję i żyją podobni do mnie, ci lepsi, pełnoprawni obywatele państwa. Jako cień, od którego bije śmiertelny chłód. Zrozumiałem, że rodziliśmy się i umieraliśmy w nim nie dostrzegając go, nie czując, dopóki nie zmienił się w głęboko czarną noc.

Za każdym razem, gdy czytam ten fragment przychodzi mi do głowy to jedno słowo: czerń. Czernią nazywano za czasów Chmielnickiego, a może jeszcze wcześniej, ukraińskie chłopstwo, które nie miało statusu kozaków. Czerń była masą, tłumem, zbitą ciżbą – w której nie dało się rozróżnić pojedynczych ludzi i pojedynczy ludzie nie byli ważni.

Taką samą tłuszczą są bandy grasujące po fikcyjno-prawdziwej krainie Odojewskiego. Mordują, gwałcą, palą. I też nie widać tam poszczególnych ludzi (bo w pojedynkę ci sami ludzie zachowują się całkiem inaczej), ale zbitą ludzką masę.

W Masie i władzy Elias Canetti pisał o tym, w jaki sposób odbywa się sterowanie dużymi ludzkimi zbiorowościami. Było to smutne memento do historii nazistowskich Niemiec. Lecz tam odbywało się to w otoczce „cywilizacyjnej”, z dorobioną argumentacją historiozoficzną i antropologiczną. Na Ukrainie masie „kazano” czynić zło w czystej postaci, w naturalnym kształcie. Był to rewers – nie podejmuję się oceniać, czy straszniejszy od awersu – zła w imię kultury; zło natury.

Przypomina się unde malum? – odwieczne filozoficzne pytanie. Albo pytanie, które zło – zakorzenione w kulturze, czy to pochodzące z natury – jest straszniejsze? Przed którym się łatwiej obronić? Powraca też strach o naturę ludzką, o jej chybotliwość, słabość, podatność na zachowania stadne.

Nie wiem, czy jesteśmy dziś mocniej chronieni przed takimi zagrożeniami. Wydaje się nam, że jesteśmy. Ale i naszym dziadkom wydawało się, że kulturalna Europa nie potrafi stworzyć III Rzeszy.

Martwi więc rozprzestrzeniający się polityczny populizm. Martwi demokracja na siłę, która staje się dyktaturą większości. Albo kazuistycznym systemem służącym do utrzymania władzy – wszelką krytykę sprowadzając do występowania wbrew głosowi suwerena. Ten suweren coraz bardziej zaczyna przypominać Canettiańską masę. Traci swoje właściwości indywidualne, staje się narzędziem.

Martwi deprecjacja roli elit (na co, swoją drogą, elity sobie zapracowały) i podkreślanie roli ludu. Lud ma to do siebie, że potrafi czerpać korzyści. Gorzej, gdy przychodzi do wzięcia odpowiedzialności. Od jednostki, grup pojedynczych ludzi można przynajmniej tego żądać. I to one, jednostki, będą musiały w końcu „umrzeć za” ludzkość, za masę. Jak bardzo to będzie trudne pokazuje stopień zaangażowania (i odpowiedzialności) różnej maści europejskich liderów w sprawy ukraińskie.

***

Minęło już niemal trzy lata od naszego wielkopolskiego tournée. Doszło w tym czasie do „pokojowej” aneksji Krymu, wojny na wschodzie Ukrainy, wskutek której jej część znajduje się ciągle pod rosyjską okupacją, niemrawych rokowań pokojowych. A w Polsce? Przybyło kilkaset tysięcy ukraińskich pracowników, żadna budowa czy duży sklep nie może się bez nich obejść. Sejm przyjął bezsensowną uchwałę o rzezi wołyńskiej. Po filmie Smarzowskiego na ulicach słyszy się, że Ukraina to wcale nie państwo i właściwie to dobrze, że Rosja ich atakuje.

qt Na pewno ktoś przetrzyma – powiada Paweł Woynowicz – i wtedy ci, co pozostaną, spojrzą sobie pierwszy raz prosto w oczy. Może to będzie dopiero po bardzo wielu latach, ale nie szkodzi, nie ma nic lepszego na rany niż czas, i to będzie na pewno. Ci, co pozostaną, spojrzą sobie prosto w oczy i ze zdumieniem, ze zgrozą poza siebie i w przeszłość. Może nawet wtedy to, co dotychczas wydawało się dobre, okaże się złe, a złe dobre…? Nikt odgadnąć dziś nie zdoła. Zanim jednak ten czas nie nastanie, nie pozostaje nic innego niż to okrutne rzemiosło uprawiane i przez nich, i przez nas… I tak musi być…

Tak, nie uciekniemy już do Wielkopolski. Musimy znowu zmierzyć się ze sprawą Ukrainy. I boję się, że znów zrobimy to w stylu naszych przedwojennych przodków. Zapoznając lekcję Odojewskiego. Celebrując naszą butę i małostkowość, lekceważąc pokorę i odpowiedzialność. Byłoby bardzo bardzo niedobrze…

Opoczno – miasto rodzinne

Opoczno to moje miasto rodzinne. W najdawniejszej zachowanej księdze ślubów parafii św. Bartłomieja – jest to najstarszy z istniejących kościołów opoczyńskich – na pierwszej stronie, w pierwszym wierszu, pod rokiem 1790 widnieje niejaki Grzegorz Suskiewicz, który dnia 30 stycznia poślubił Urszulę Jelonkównę. Pan młody miał lat czterdzieści jeden, panna dziewiętnaście. Przynajmniej od tamtych czasów (a pewnie i wcześniej, ale o tym wiadomo niewiele) Suskiewiczowie żyli w Opocznie, rodzili się, umierali, żenili, zmieniali zawody i miejsca zamieszkania. Aż po początek XX wieku, kiedy to wielu przodków rozjechało się po bliższej okolicy i nieco odleglejszych stronach. Ale nawet dzisiaj w miasteczku nad Wąglanką mieszka wciąż kilku krewniaków (chociaż siódma woda po kisielu).

O tym wszystkim nie wiedziałem jednak jeszcze kilka lat temu, do czasu spotkania z pierwszym rodzinnym genealogiem – Arturem Brzozowiczem, ojcem znanego dziennikarza muzycznego, Grzegorza, i bliskim krewnym mojego dziadka. Spotkania długo nie udawało się zorganizować, a gdy już miało ono dojść do skutku, dzień przez zaplanowanym terminem wuj Artur dostał udaru i wylądował w szpitalu. W końcu spotkaliśmy się dopiero kilka miesięcy później, gdy wrócił już nieco do siebie, choć pozostały pewne problemy z mową. Urywanymi zdaniami opowiadał mi więc, jak przez wiele lat grzebał w papierach urzędowych, parafialnych, rodzinnych – zapełniając białe plamy drzewa geologicznego. Mówił o swoich pościgach za księdzem z Żarnowa, aby wydobyć od niego poszukiwane księgi; i o historii pradziada Ignacego, który podczas pierwszej wojny światowej, stacjonując z armią austriacką w Wiedniu i sprzątając cesarski park, znalazł perłę księżniczki, za co został później sowicie wynagrodzony. Nie starczyłoby tego tekstu, żeby przytoczyć wszystkie opowieści wuja Artura. Pod koniec spotkania przekazał mi swoje zapiski i dyskietkę z danymi. W tych danych znalazłem później informacje o Tomaszu Suskiewiczu, które to informacje zapoczątkowały moje własne poszukiwania i odkrycie opoczyńskiego szlaku rodzinnego. Sprawiły także, że zacząłem bywać w Opocznie – a wizyty tam stały się z czasem czymś podobnym do sentymentalnych odwiedzin Kielc, gdzie się urodziłem, czy rodzinnego (ze strony mamy) Opatowa.

***

 „O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju” – powiada XI księga Pana Tadeusza o czasach, gdy Litwa szykowała się na przyjście Napoleona. Ale i Opoczno było w tamtym okresie świadkiem wzmożonych patriotycznych nastrojów. W 1809 świętowano przyłączenie miasteczka do Księstwa Warszawskiego; była uroczysta msza święta, po niej procesja, która przeniosła z kościoła do ratusza napoleońskiego orła (godło państwowe), zakończona odśpiewaniem Te deum. Niedługo potem obchodzono urodziny Napoleona i ślubowano mu wierność. W roku 1812 – czyli roku „owym” – „deputaci na sejmik powiatowy, obradujący w Opocznie pod przewodnictwem Bartłomieja Rudzkiego, zawiązali natomiast konfederację, potwierdzając przysięgą przywiązanie do cesarza Francji”.

Miasto liczyło wtenczas trochę ponad dwa tysiące mieszkańców, z czego więcej niż połowę stanowili Żydzi (ta proporcja utrzymywała się zresztą przez cały wiek XIX). Zabudowę tworzyło 229 domów, w większości drewnianych i parterowych, co wynikało także z tego, że przy dużym zawilgoceniu terenu niechętnie budowano z okolicznych skał wapiennych. Istniały dwa rynki i osobna dzielnica żydowska. Była to społeczność – jak wspominał Pinchas Eilon – „najczęściej biedaków, dla których zamożność była czymś tak odległym, jak Wschód od Zachodu. Większość z nich była skupiona w żydowskim getcie. Było to jedno z nielicznych miast w Polsce, w którym była ulica Żydowska”. Ale stosunki narodowościowe nie rysowały się chyba tak ponuro, jak można by wnioskować z przytoczonego fragmentu. Żydzi zajmowali się głównie krawiectwem, prowadzili też szynki i handlowali; w 1811 roku działało w mieście jedenastu kupców. Chrześcijanie trudnili się szewstwem, kowalstwem, wielu utrzymywało się z rolnictwa. Były to główne gałęzie lokalnej gospodarki. Do tego dochodziły korzyści płynące z położenia na przecięciu traktów handlowych, z południa do Gdańska prowadzącego przez Oksę, Małogoszcz, Radoszyce, Końskie i Inowłódz; oraz ze wschodu na zachód, na Śląsk i do Wielkopolski, przez Radom, Przysuchę i Sulejów. Przejezdni korzystali z opoczyńskich zajazdów z wyszynkiem napojów alkoholowych.

qt Magistrat posiadał prawo szynkowania piwa i wódki w granicach miasta […] Prowadziły one ostrą walkę ekonomiczną z karczmami starościńskimi pn. Wójtowska (na Starym Mieście) i Zazdrość (przy folwarku miejskim), przyciągającymi chętnych niższymi cenami.

Chociaż wielu mieszkańców zalegało z zapłatą podatków, budżet miasta rok rocznie notował nadwyżkę pieniężną, którą przekazywano do Banku Polskiego w Warszawie na oprocentowany rachunek.

W początkach XIX wieku istniała w Opocznie murowana synagoga – budynek ten stoi do dzisiaj, przy ulicy Zjazdowej, mieszcząc sklep z materiałami budowlanymi (wcześniej było tam kino) – drewniany cheder [żydowska szkoła], łaźnia i dwa żydowskie cmentarze. Chrześcijanie mieli dwie świątynie: wspomniany już kościół św. Bartłomieja oraz mały drewniany – św. Marii Magdaleny. Wokół tego drugiego istniał (i nadal istnieje, podobnie jak sam kościółek, pełniący funkcję kaplicy pogrzebowej) cmentarz, który kilkadziesiąt lat później otoczono murem.

Po tym cmentarzu chodziłem wielokrotnie w poszukiwaniu rodzinnych grobów. Któregoś razu, było to jesienią pięć lat temu, stałem przed grobem Suskiewiczów i Brzuchowskich. Obok mnie przystanęła starsza pani i przez dłuższy czas przyglądała się, co robię; w końcu zapytała, dlaczego fotografuję grób jej rodziny. Powiedziałem, że to także moja rodzina i od słowa do słowa ustaliliśmy, kto jest kim. Była to pani Julia Kowalska, córka Marii z Suskiewiczów Ciesielskiej, urodzona w latach 20. XX wieku. Zaprosiła mnie do swojego mieszkania, gdzie bardzo namawiała na kanapki i herbatę, i pokazywała zdjęcia swojej rodziny. Okazało się przy okazji, że jej mężem był Wojciech Kowalski, syn Stanisława Albina Kowalskiego, słynnego opoczyńskiego pedagoga, twórcy szkolnictwa konspiracyjnego i powojennego. Wśród zdjęć była także fotografia mamy pani Julii, Marii, ze swoją siostrą Apolonią z Suskiewiczów Kłodawską. Były one dwojgiem z dziewięciorga dzieci Wincentego Suskiewicza, urodzonego w 1855 roku, ławnika sądu opoczyńskiego.

Czasy napoleońskie to także początek opoczyńskiego szkolnictwa. Staraniem ówczesnego burmistrza, Jana Amszyńskiego, w roku 1811 otworzono pierwszą szkołę elementarną, którą finansowano ze składkowych pieniędzy mieszkańców Opoczna, Gorzałkowa i Woli Załężnej oraz z dotacji pochodzącej z miejskiego budżetu. Środki te przeznaczano na pensję nauczyciela, pomoce szkolne i wynajem lokalu. Edukacja nie była obowiązkowa. Do szkoły uczęszczało początkowo kilkadziesiąt dzieci, w roku 1817 było już ponad stu uczniów, chrześcijan i Żydów. Nauczyciele zmieniali się w początkowym okresie często i sprawowali się różnie, na przykład niejaki Szneyder, piastujący to stanowisko w 1819 roku, „zasłynął awanturami wywołanymi pod wpływem alkoholu”. Dopiero jego następca, Jan Nepomucen Albrycht, przez ponad dwadzieścia lat swojej działalności przysłużył się rozwojowi szkoły, „nawet w roku 1831 rewolucyjnym, gdzie wszędzie szkoły elementarne ustały, młodzież sobie powierzoną ciągle i nieoderwanie uczył”. Kilka lat po roku rewolucyjnym otworzono również szkołę dla rzemieślników. Majstrowie mieli urzędowy obowiązek posyłać do niej swoich czeladników. Nauka odbywała się w niedzielę, gdyż w pozostałe dni uczniowie pracowali. W 1839 roku uczęszczało do szkoły: 15 szewców, 5 stolarzy, 4 ślusarzy, 2 krawców i jeden bednarz.

Opoczno miało wtenczas dwa szpitale, jeden żydowski (pod numerem 227) i jeden chrześcijański (pod numerem 122, u zbiegu Końskiego Targu i ul. Kuligowskiej; był on wyjątkowo wilgotny, ale dobrze wyposażony, posiadał osiem sal dla chorych). Czołowym lekarzem był chirurg, Jan Nepomucen Tarnopolski, praktykujący wcześniej w Krakowie i Warszawie. Wspomagało go kilku felczerów i cyrulików. Miasto posiadało także aptekę. Pracownicy związani z lecznictwem stanowili, obok duchownych obu wyznań, nauczycieli i notariusza, elitę umysłową miasta, która liczyła zapewne 30-40 osób.

W drugiej dekadzie XIX wieku topografię miasta wyznaczała siatka ponad dwudziestu ulic posiadających nazwy zwyczajowe (Kołomurna, Błotna, Ku Młynowi) i oficjalne (Inowłodzka, Stare Miasto, Warszawska) oraz jednolitą numerację domów. Za najlepsze lokalizacje uchodził Rynek, okolice zamku, ulice Szewska, Błotna i Piaseczna. W roku 1812: burmistrz Jan Amszyński mieszkał pod numerem 34, na Długiej; w Rynku pod 14 obywatel Tomasz Saski, trzy domy dalej jego brat Tomasz; mieszkanie przy Żydowskiej 255 należało do Herszla Fuxa, krawca, a numer 125 przy tejże ulicy do Bereka Junga, kotlarza. Dnia 9 sierpnia tegoż roku „umarł w domu swoim pod numerem 131, mieszkający na Targowicy” Grzegorz Suskiewicz.

***

„W latach osiemdziesiątych ubiegłego [XIX] wieku – pisze w swojej książce o Kielcach Jerzy Jerzmanowski – powstanie styczniowe było już wspomnieniem. Najlepiej pamiętał je w Opocznie, osiadły tu rejent Józef Hübner, uczestnik walk. Prawie umierającego wydobyła go rodzina z warszawskiej cytadeli”. Opoczno znalazło się poza głównym nurtem działań powstańczych. Wiadomo jedynie, że już kilka lat wcześniej działała w mieście komórka konspiracyjna. Zagadką pozostaje, dlaczego Opocznianie nie zorganizowali w 1861 roku antyrosyjskiej manifestacji, których wiele przetoczyło się wtedy po kraju (choć rok później wystawiono przy ulicy Piotrkowskiej 59 kapliczkę upamiętniającą tamte wydarzenia). Po rozpoczęciu Powstania, gdy z miasta wymaszerowały wojska rosyjskie, zostało ono zajęte przez oddział Józefa Łakińskiego (stanowiący część wojsk Langiewicza). Mianował się Łakiński naczelnikiem sił zbrojnych powiatu opoczyńskiego. Aby powiększyć swój oddział zarządził powszechną mobilizację młodych mężczyzn, co wzbudziło niechęć do władz powstańczych, zwłaszcza wśród okolicznych chłopów. Zresztą oddział Łakińskiego po kilku dniach opuścił miasto, na wieść o nadciągających jednostkach majora Dońca-Chmielnickiego, które w konsekwencji zajęły Opoczno. Kolejne miesiące przyniosły szereg potyczek prowadzonych w okolicznych lasach m. in. przez oddziały Jana Rudowskiego, dowódcy Pułku Opoczyńskiego. W samym mieście było już jednak spokojnie, echa powstańcze odzywały się jedynie w takich miejscach, jak carskie więzienie z celą śmierci w kamienicy przy ulicy Szpitalnej 12. Może o tym więzieniu jest mowa w jednym z fragmentów Wiernej rzeki Stefana Żeromskiego:

qt Jeden Żyd, karczmarz tutejszy, co końmi handluje, a właściwie koniokrad, widział się z wujenką, jak wracała skądś z Sandomierskiego. To znowu była wieść między tutejszymi chłopami, co teraz wyłapują powstańców, żeby ich do Cyngiera odstawić – że się stara o uwolnienie wujaszka z więzienia w Opocznie.

Jedenaście numerów dalej stał budynek szpitala. W szpitalu tym Hilary Suffczyński, ówczesny miejski lekarz wspierający powstańców, leczył Andrzeja Kozerawskiego, jednego z kilkunastu Opocznian uczestniczących w walkach, który wskutek odniesionych ran ostatecznie zmarł. Zarówno Suffczyński jak i Kozerawski są pochowani na cmentarzu św. Marii Magdaleny.

Spoczywa tam również wspomniany już Józef Hübner. Po Powstaniu dokończył on studia prawnicze i został notariuszem w Opocznie. Pod koniec wieku jego dom „był ośrodkiem życia towarzyskiego miasteczka, zwłaszcza kiedy dorosły dzieci: dwie córki i dwóch synów”. Działał tam amatorski zespół teatralny. Jeden z synów Józefa, Zygmunt, też wybrał później zawód prawnika, w 1923 roku został Ministrem Spraw Wewnętrznych w rządzie Władysława Grabskiego, po wojnie był notariuszem w Warszawie. Drugi syn, dziedziczący imię po ojcu, poszedł ścieżką artystyczną, dyrygował m. in. orkiestrze ludowej w Spale.

Codzienne życie miasta niewiele się zmieniło. W latach 60. XIX wieku ówczesny burmistrz, niejaki Samborski pisał:

qt Utrzymanie tutejszych mieszkańców katolików, którym brakuje ducha spekulacji i przemysłu, stanowi rolnictwo, któremu nieco profesje, zwłaszcza szewstwo, posiłkują. Żydzi zwykle profesjami [tzn. rzemiosłami] i handlem zajmują się. Z profesji najwięcej u katolików szewstwo, a u Żydów krawiectwo pomnaża się, których wyroby w miejscu i na jarmarkach w sąsiednich miastach zbywają.

Mimo powracających co jakiś czas (1831, 1837, 1850) epidemii cholery, ludność Opoczna systematycznie rosła: w 1871 roku wynosiła prawie 3,5 tysiąca osób, w 1895 już ponad 5 tysięcy. W tych samych latach odnotowano odpowiednio 268 i 326 domów, przy czym w ostatniej dekadzie XIX wieku prawie połowę stanowiły domy murowane. Rozbudowywano też infrastrukturę, zaczęła działać poczta i urząd telegraficzny, wyremontowano mosty na ulicach Żydowskiej, Kuligowskiej i Szewskiej. W 1885 roku z Koluszek doprowadzono odnogę kolei dąbrowsko-iwanogrodzkiej.

Rolę miejskiego deptaka, miejsca popołudniowych spacerów pełniła ulica Kościelna prowadząca do Rynku (dzisiejszego Placu Kościuszki) i przebiegająca obok fary św. Bartłomieja. W latach siedemdziesiątych XIX wieku ulicę tą wyprostowano i wyposażono w trotuar, zastępując nim dotychczasowy bruk. Wieczorami gazowe latarnie rozświetlały ciemność. Również obecnie Plac Kościuszki jest miejscem centralnym, zwłaszcza w dzień świąteczny, gdy po mszy wierni ustawiają się w kolejce do lodziarni w jednej z kamienic rynku. Pełno wtedy ludzi, hałasują masowo odjeżdżające samochody. Później jednak, ku popołudniowi, wszystko cichnie, ulice pustoszeją, stoją parterowe domki z otwartymi drzwiami, jak wtedy, pewnego upalnego dnia, gdy – po sumie u Bartłomieja – szliśmy z rodziną na spacer Kościelną i Staromiejską. Odchodzące na boki ulice Piwna, Garncarska, Szewska z parterowymi zabudowaniami, niskimi oknami i szerokimi dachami trwały zamyślone, jakby przeniesione z wieku XIX.

W tamtym czasie, przed ponad stu laty, Opoczno miało jeszcze drugi rynek zwany Końskim Targiem, który mieścił się w okolicach dzisiejszego Placu Kilińskiego. Nazwę nosił nieprzypadkową, jeszcze w międzywojniu odbywały się tam bowiem wystawy rolnicze (jedną uwieczniono nawet na fotografiach), gdzie hodowcy prezentują najdorodniejsze świnie, krowy, konie. Przy skrzyżowaniu dróg na Piotrków i na Inowłódz stał (wyburzono go w 1975 roku) długi parterowy dom, biały z czarnym zmurszałym dachem i okiennicami. W domu tym niemal sto lat przed jego rozbiórką, bo w 1877 roku urodził się Włodzimierz Perzyński, prozaik, komediopisarz i dziennikarz, może najbardziej znany swego czasu opocznianin. Uczył się w Warszawie i Petersburgu, studiował, a później także pracował jako dziennikarz „Głosu Narodu”, w Krakowie, gdzie zaprzyjaźnił się ze śmietanką artystyczną początku XX wieku: Orkanem, Nowaczyńskim, Przybyszewskim, Boyem-Żeleńskim. Mieszkał we Francji, Szwajcarii, Włoszech, po czym osiadł w Warszawie. Zasłynął kilkoma komediami wystawianymi w teatrach Lwowa, Krakowa, Warszawy – począwszy od 1904, gdy zadebiutował Lekkomyślną siostrą. Tam, jak i w innych swoich utworach – z których najbardziej znane to Aszantka i Szczęście Frania – eksploatuje tematykę mieszczańskich intryg, podwójnej moralności, uwikłań uczuciowo-pieniężnych. W owych czasach były to chyba jednak bardziej problemy kosmopolitycznej Warszawy czy dekadenckiego Krakowie, aniżeli ubogiego prowincjonalnego Opoczna.

Choć i tutaj wkradał się pomału wielki świat, zwłaszcza od czasu uruchomienia linii kolejowej. Żyjące dotychczas z rzemiosła, rolnictwa i małego handlu miasteczko – pod koniec XIX wieku doświadczyło skutków rewolucji przemysłowej. Najbardziej spektakularną inwestycją była założona w 1895 roku fabryka ceramiki zlokalizowana przy ul. Staromiejskiej. Wywodziła się ona z powstałej kilka lat wcześniej cegielni stworzonej przez Jana Dziewulskiego oraz braci Władysława i Józefa Lange. Siedziba firmy mieściła się początkowo w starym dworku modrzewiowym przy ulicy Cichej. Niedługo jednak centrala przeniosła się do Warszawy, a nazwę zmieniono na Towarzystwo Akcyjne Fabryk Ceramicznych „Dziewulski i Lange”. Zakłady te, posiadające drugą fabrykę w guberni charkowskiej, rozwijały się bardzo prężnie. Zyskały międzynarodową sławę, o czym zaświadczają medale wystaw powszechnych w Kijowie, Petersburgu, Paryżu. W 1913 roku firma zatrudniała ponad 700 robotników. Około 25% swojej produkcji sprzedawała na terenie Królestwa Polskiego, resztę eksportowano do Rosji. Przed pierwszą wojną „Dziewulski i Lange” dokupili drugą działkę, przy ulicy Piotrkowskiej, gdzie zaczęli stawiać piece do produkcji płytek szkliwionych.

Na przełomie XIX i XX wieku powstawały również mniejsze, bardziej lokalne inicjatywy przemysłowe, jak zakłady produkcji cementu należące do Towarzystwa Akcyjnego „Opoczno”, olejarnia Icka Fuksa czy browar braci Kunkel. Patrzę na zdjęcie rodziny Kunklów z 1907. Nestor rodu – Fryderyk Kunkel, który przeniósł się z Wielkopolski do Opoczna i założył tutaj browar w 1872 roku – siedzi pośrodku, wokół niego kilkadziesiąt osób: dzieci, wnuków, krewnych. Byli najbogatszą rodziną w Opocznie tamtych czasów, posiadali wiele zakładów produkcyjnych i ogromne majątki ziemskie. Dzisiaj kwartał pomiędzy Piwną, gdzie mieściły się browary Kunklów, a Garncarską, z której wjeżdżało się do ich obszernej posiadłości – wypełniają senne parterowe domki. Gdzieniegdzie widać jednak fragment starego muru z jakimiś kawałkami ogrodzenia i bramy, a spoza nich wyglądają stare drzewa, może pozostałość dawnego parku i sadu.

Splendor bogaczy nie udzielał się jednak przeważającej większości mieszkańców. W 1891 roku zaledwie około stu opocznian mogło uchodzić za zamożnych. W gronie tym było siedmiu kupców prowadzących własne sklepy (Batawia, Fajgenblat, Mortkowicz, Szydłowski, Rabe, Rozenbaum, Wajnsztok). Ostatni z nich posiadał także cztery domy w centrum Opoczna. Poza tym, wspomniani i inni przemysłowcy oraz przedstawiciele miejskiej inteligencji z profesji urzędniczej, lekarskiej, prawniczej. Urząd Miasta zatrudniał wtenczas burmistrza (w drugiej połowie wieku, zapewne w wyniku represji popowstaniowych, pełnili te funkcje głównie Rosjanie), kilkunastu urzędników, dwóch stróży, dozorcę miejskich latarń i akuszerkę.

Lata 80. XIX wieku przyniosły pewną stagnację opoczyńskiego szkolnictwa. Dlaczego tak się działo, pomimo rosnącej liczby ludności i rozwoju gospodarczego? Powiada się, że powodem był brak budynku szkoły (a więc tułaczka po różnych wynajmowanych, zawilgoconych lokalach) oraz koedukacyjny charakter kształcenia (zgorszenie?). W 1893 roku magistrat postarał się więc o nowy budynek, dziewczynki i chłopców rozdzielono, stworzono bibliotekę (liczącą 250 pozycji). Powstały również prywatne inicjatywy kształceniowe, w tym niewielkie szkoły szczebla średniego. Jednak budynek szkoły początkowej najwyraźniej szybko okazał się niewystarczający, gdyż już około 1910 podjęto plany budowy nowego gmachu:

qt Dom szkolny zaprojektowano na rogu ulic Inowłodzkiej i Koński Targ. Zachowany projekt przedstawia piętrowy, ładny budynek, mający tworzyć kompleks z sąsiadującym z nim placem zabaw i sadami-ogrodami dla szkoły.

Uczniowie pojawili się tam prawdopodobnie jeszcze przed pierwszą wojną. Jest to ten sam budynek, w którym dziś mieści się Szkoła Podstawowa nr 2. Dawne Opoczno miało jeszcze jeden znany budynek szkolny, przed wojną siedzibę tzw. preparandy nauczycielskiej. Stał on już za zamkiem, na rogu obecnych ulic Szewskiej i 17 sierpnia. Zachowało się kilka jego fotografii z różnych okresów. Na jednej z nich (lata 20. XX wieku) widać kawałek muru przyzamkowego i trzech młodzieńców stojących na tle świeżego piętrowego gmachu z szerokim balkonem na rogu. Po wojnie budynek mieścił wspomnianą Dwójkę (przed przenosinami na Plac Kilińskiego), później internat, w końcu mieszkania, a na dole pralnię i PZMOT. W latach 80. spłonął i został rozebrany. Jak dotąd nic na jego miejscu nie zbudowano, zostawiając teren roślinom.

Przełom XIX i XX wieku obfitował w nowe inicjatywy społeczne. Powołano do życia Towarzystwo Ochotniczej Straży Ogniowej, którego inicjatorami byli m. in. Władysław Lange i Karol Kunkel. Po kilku latach działalności zrzeszało już ono ponad dwieście osób. Dzieliło się na cztery oddziały: toporników, sikawkowy, wodny i ochronny. Jednym z głównych celów straży, obok walki z pożarami, była działalność kulturalna. W 1905 roku stworzono więc dwunastoosobową orkiestrę. Trzydzieści lat później jej prowadzenie powierzono Janowi Suskiewiczowi. W 1893 staraniem mieszkańców powiatu opoczyńskiego, na czele z hr. Zofią Broel-Plater, utworzono stowarzyszenie spożywców. Kilka lat później powołano do życia kasę pożyczkowo-oszczędnościową. Natomiast z inicjatywy opoczyńskiej inteligencji powstało Powiatowe Kuratorium Trzeźwości Ludowej „mające propagować poprzez tworzenie herbaciarni, jadłodajni i bibliotek ideę abstynencji alkoholowej”. Zasięg tego przedsięwzięcia i skala realizacji jego celów pozostają sprawą nieznaną, choć herbaciarnię i bibliotekę rzeczywiście utworzono; zorganizowano także kursy dokształcające dla dorosłych oraz teatr amatorski. W takim to stanie wzmożonej aktywności społecznej wkraczała w wiek XX licząca już ponad 7 tysięcy mieszkańców społeczność opoczyńska. Bariery dalszego rozwoju pozostawały już tylko po stronie czynników politycznych. Ale wkrótce i one miały zniknąć.

***

„Gdy w lipcu 1914 r. – pisał Stanisław Ucholc, późniejszy urzędnik opoczyński – wiadomość o sarajewskim zamachu na austriackiego następcę objęła cały świat i doszła do naszego miasta, spokojne zazwyczaj i ciche miasteczko poruszyło się jakimś niespokojnym odruchem. Mieszkańców przeszedł dreszcz niepokoju i trwogi”. Wkrótce potem wybuchła pierwsza wojna. Wojna, która mocno – w przeciwieństwie do wcześniejszych zrywów niepodległościowych – dała się Opocznu we znaki. Zamieniło się ono na kilka lat w miasteczko przyfrontowe. Mieszkańcy przywykli do huku artyleryjskich wystrzałów, zakłady przemysłowe (w większości) wstrzymały działalność. Na skutek problemów żywnościowych powołano Komitet Ratunkowy, bowiem – jak pisano – „gdy choroby, głód i chłód zabierają setki ofiar, dziś właśnie należałoby szczególniejszą pieczą otoczyć suteryny, poddasza i te klitki, skąd w zastraszającym tempie rozchodzi się groźna dla wszystkich […] epidemia duru brzusznego. Nie ma już dnia, żeby nie było kilku skromnych pogrzebów”. Jednak wojna przyniosła także stopniowe odzyskiwanie pola na froncie niepodległościowym. Z armią austriacką przybyli do miasta Legioniści. Zainstalowali się w domu Makarewiczów przy Rynku i rozpoczęli akcję werbunkową. Odpowiadali także za większość akcji patriotycznych, jak założenie czytelni w 125. Rocznicę Konstytucji 3 maja (1916 rok), odsłonięcie popiersia Kościuszki na rynku w stulecie jego śmierci (1917 rok) czy wystawianie polskich sztuk teatralnych.

Jedną z czołowych postaci w lokalnych strukturach Piłsudczykowskich był Stefan Janas. Stanął on na czele oddziałów POW, które w 1918 roku dokonały rozbrojenia wojsk austriackich. Odbyło się to w sposób pokojowy, broń składano w cerkwi, która stała wtenczas na dziedzińcu przed zamkiem. Janas urodził się w 1876 roku w Paradyżu. Był popularnym społecznikiem opoczyńskim na długo przed pierwszą wojną. Przy wsparciu – znanej nam już – rodziny Hübnerów stworzył amatorski zespół teatralny, który wystawiał m. in. patriotyczne przedstawienia o Powstaniu Kościuszkowskim. Założył także sierociniec „Samarytanin”, spółdzielnię spożywców „Przyszłość” i pierwsze kino w Opocznie pod wiele mówiącą nazwą – „Flirt”. Prowadził patriotyczny pochód, który przeszedł ulicami miasta w 1905 roku. W czasie pierwszej wojny był redaktorem pism: „Prawda” i „To i Owo”. Zgłosił się jako ochotnik na wojnę 1920 roku, z której nigdy nie wrócił. Połowę swojego majątku zapisał na cele społeczne.

Rok 1918 stał się początkiem upragnionej niepodległości. Jak pisał Karol Kozerawski (syn Ewy z Suskiewiczów):

qt Byłem świadkiem, kiedy dokonano aktu historycznego zasadzenia czterech drzewek dębu pod budynkiem Miejskiej Rady Narodowej przy Placu Kościelnym w Opocznie. Ówczesny burmistrz miast obywatel Ślepowron Mieroszewski, przemawiając okolicznościowo do zebranych obywateli, powiedział m. in. że dla upamiętnienia historycznej chwili odzyskania przez Polskę niepodległości nadaje posadzonym drzewkom symboliczną nazwę Dęby Wolności. Oddając drzewka w opiekę miejscowego społeczeństwa apelował, aby wieść o tym wydarzeniu przekazywali potomnym.

Dzisiaj tamte dęby są już potężnymi drzewami, które dają cień (lecz również aurę szemranego miejsca) Placowi Kościuszki. Trudno powiedzieć, na ile przekazują one wciąż wieść o wydarzeniu. Wiadomo jednak, że drzewa okazały się po raz kolejny trwalsze od państw, a dęby wolności przyszło nam od zakończenia pierwszej wojny sadzić jeszcze nie raz.

Lecz wróćmy z tej niepotrzebnej może dygresji. Jest rok 1918. Odrodzone państwo polskie odbudowuje (tworzy na nowo, próbując spiąć w całość trzy zabory) struktury administracyjne. Powiat opoczyński zostaje przypisany do województwa kieleckiego, pozostanie w nim przez prawie całe dwudziestolecie. Opoczno wyszło z pierwszej wojny ze zwiększoną – głównie za sprawą migracji z bardziej zagrożonych części kraju – liczbą ludności. W 1918 wynosiła ona ponad 8 tysięcy. Powoli odradzał się przemysł (w 1939 roku istniało 28 zakładów zatrudniających tysiąc osób), handel (132 sklepy detaliczne w 1939 roku), rozrywka (restauracje, herbaciarnie, piwiarnie, cukiernia), organizowano cotygodniowe targi, na którym okoliczni chłopi sprzedawali płody rolne, a zaopatrywali się w produkty rzemieślnicze.

Gdy przeglądam fotografie z tego okresu, uwagę wzbudzają liczne zdjęcia zbiorowe przedstawiające różne grupy zawodowe lub społeczne. Legioniści w charakterystycznych mundurach. Pracownicy kolejowi w błyszczących butach, z takimiż guzikami przy dwurzędowych marynarkach. Pracownicy urzędu miasta, w trzech rzędach – stojący, siedzący i pół-leżący, pod krawatem lub w muchach, niektórzy z frywolnymi nieco kapeluszami. Dalej sztab straży miejskiej trzymający mundurowe czapki na kolanach i funkcjonariusz Komendy Powiatowej Policji w długich płaszczach. Pracownicy Urzędu Skarbowego w wysokich białych kołnierzykach i prążkowanych krawatach. W końcu przedstawiciele Spółdzielni Spożywców, drużyna opoczyńskiego Sokoła, hufce junackie, orkiestra dęta i chór, teatr amatorski, pracownicy Zakładów Ceramicznych „Dziewulski i Lange”, klasy szkolne, sportowcy. Można by tak jeszcze wymieniać. Może się mylę, ale mam wrażenie, że przebija z tych zdjęć jedna ważna rzecz – poczucie wspólnoty. Lub lepiej, różnych wspólnot, istniejących na różnych poziomach życia. Każda z nich ma swój kod przynależności: odpowiedni strój (zawsze bardzo staranny), sposób uczesania, nawet prezencję. Jest w tym coś krzepiącego, niemalże rodzinnego, jakieś zakorzenienie w lokalnej społeczności.

To lokalne osadzenie wzmacniały z pewnością wyrosłe po 1918 roku inicjatywy wydawnicze. Lecz i pod tym względem miało Opoczno wcześniejszy, najwyższej klasy wzór. Jakub Mortkowicz przyszedł na świat w 1876 jako syn Eliasza Mortkowicza, z pewnością mieszkającego w żydowskiej części miasta, choć trudno ustalić dziś, gdzie dokładnie. Musiała to być jednak – w przeciwieństwie do całej dzielnicy – rodzina zamożna, gdyż oddała syna na nauki do Radomia. Tam Jakub ukończył gimnazjum. Później studiował w Monachium, Brukseli, Antwerpii. Zamieszkał w Warszawie. Związał się PPS-em, za kolportaż nielegalnej prasy osadzono go najpierw w X pawilonie Cytadeli, a następnie zesłano na Kaukaz. Po powrocie w 1903 roku do Warszawy założył firmę wydawniczo-księgarską, która później kilkakrotnie zmieniała nazwę, dołączając do swej działalności także drukarnię. Przez prawie trzydzieści lat działalności pod kierownictwem opocznianina wydała ona ponad 700 pozycji i stała się niewątpliwie jedną z najważniejszych oficyn międzywojnia. Drukowała m. in. dzieła Nietzschego i wiele powieści Żeromskiego, a także kilka tytułów prasowych, w tym skamandryckie „Pro Arte et Studio”. Nie wiadomo, czy Mortkowicz miał w tym czasie jakieś związki z Opocznem. Czy przyjeżdżał tu często? Czy odwiedzał rodzinę w żydowskie święta?

Wiadomo natomiast, że około roku 1930 jego firma popadła w kłopoty finansowe wskutek kryzysu gospodarczego. W wyniku tego, rok później Mortkowicz popełnił samobójstwo, pisząc w liście pożegnalnym: „Nie byłem kupcem i nie umieram jako kupiec”. Wydawnictwo jednak przetrwało i miało istnieć jeszcze do lat 50. prowadzone dzielnie przez jego żonę Janinę i córkę Halinę (mamę współczesnej pisarki Joanny Olczak-Ronikier), którym pomagała, zwłaszcza podczas okupacji, Anna Żeromska.

Pierwsza drukarnia w Opocznie powstała natomiast w 1907 roku. Mieściła się w kamienicy przy rynku i należała do Ignacego Adamczyka. Przedsiębiorca ten, już po odzyskaniu niepodległości, uruchomił dużą drukarnię w formie spółki akcyjnej. Równolegle powstało kilka innych zakładów drukarskich: Szymchy Praszkera, Romana Klimkiewicza (od 1929 burmistrza Opoczna) czy Ignacego Figura przy Placu Kilińskiego. Praszker drukował m. in. gazetę „To i Owo”, której redaktorem był przedstawiony już PPS-owiec, Stefan Janas. Linia pisma, uruchomionego w 1917 roku, sprowadzała się do sekwencji: „garść myśli politycznych, odrobinę wierszy, humoru i satyry”. Nieco później Janas wydawał także „Prawdę” – dwutygodnik poświęcony sprawom robotników. Z innych tytułów warto wymienić: tygodnik „Ziemia Opoczyńska” (redakcję stanowili m. in. ks. Walenty Popowski i rejent Józef Hübner), dwutygodnik „Gazeta Opoczyńska” (za którą stał Stefan Jasiński – prokurent Banku Ziemi Polskiej), kwartalnik „Wiadomości Opoczyńskie” (Kazimierz Stańczykowski). Swoje gazety miały także środowiska nauczycielskie, spółdzielcze, lokalne stronnictwa polityczne. Chociaż nie wszystkie z powyższych tytułów miały charakter trwały, a niektóre były jedynie wynikiem powojennego niepodległościowego entuzjazmu – to jednak uderza skala aktywności wydawniczej. Znów, jak w przypadku zdjęć różnych grup zawodowych, pojawia się pytanie – stawiane może z nutą zazdrości czy sentymentu – jak tak mała społeczność (trzykrotnie mniejsza od dzisiejszej społeczności opoczyńskiej) była w stanie wydać z siebie tak duże dzieło? I znów jednej z odpowiedzi można by szukać w więziach wspólnotowych, w zapale zrodzonym z wspólnej pracy, z poczucia wspólnego celu.

Im dalej w dwudziestolecie, tym mniej chyba z tego wspólnego ducha pozostawało. Opoczno, które u progu niepodległości było silnym ośrodkiem PPS-owskim (co pokazały też pierwsze wolne wybory), stało się w latach 30. świadkiem powracających starć między sanacją o Stronnictwem Narodowym. Przypomnijmy: pierwsza z nich wprowadzała wtenczas coraz bardziej autorytarne rządy, druga walczyła o odzyskanie wpływów. Działalność opozycyjna SN zaowocowała stworzeniem narodowych związków zawodowych w fabryce „Dziewulski i Lange” w Opocznie (zakładali go Antoni Kularski i Kaziemierz Morawski) i w fabryce braci Kobylańskich w Drzewicy (ta rola przypadła Marianowi Suskiewiczowi). Dochodziło też do bójek między zwolennikami stronnictw, jak np. w 1937 roku, gdy „powracająca z Opoczna furmanką delegacja placówki SN z Odrzywołu została napadnięta przez 20 członków PPS z Drzewicy. W czasie zajścia członkowie SN doznali lekkich obrażeń i stracili proporzec”. Antagonizmy rysowały się też we wspomnianych tytułach prasowych. Np. gdy upadła „Ziemia Opoczyńska” uważana za organ prawicy, kojarzona z PPS-em redakcja „Prawdy” przyjęła to następującym oświadczeniem: „Nie żałujemy jej, nie płaczemy nad jej trumną, bo nie odczuwamy najmniejszego żalu i nie mamy powodu do płaczu. Gryzła nas czasem, no bo jak każda endecka gazeta posiadała wilcze kły”. Niestety, w końcu lat 30. wilcze kły były widoczne po obu stronach politycznego sporu. Kryzys ekonomiczny przyniósł także nawoływania ze strony prawicy do bojkotu żydowskiego handlu i rzemiosła. Ten niechlubny proceder skutkował wybijaniem szyb w sklepach, przewracaniem straganów, pobiciami – również w powiecie opoczyńskim, choć sama stolica powiatu nie zanotowała większych incydentów antyżydowskich. Polityczna kłótnia i społeczna walka były smutną kodą odzyskanej dwadzieścia lat wcześniej niepodległości. By jeszcze raz posłużyć się słowami wieszcza: „Była to maszkarada, zapustna swawola/ Po której miał przyjść wkrótce wielki post – niewola!”.

***

Druga wojna była dla Opoczna wydarzeniem dziejowym. Rozgrywała się na różnych poziomach – od walki czynnej, przez konspirację, po tajne nauczanie – których nie sposób tu wyczerpująco opisać. Była także końcem epoki, końcem dawnego świata. Przede wszystkim doszło tu – jak w tylu innych miasteczkach i miastach Polski – do całkowitej zagłady Żydów, których w listopadzie 1940 roku Niemcy zgromadzili w getcie. Na smutnych fotografiach widać stłoczonych ludzi – w sumie było tu ponad 7 tysięcy Żydów z Opoczna i okolicy – na tle (dobrze nam już znanych) ulic Szpitalnej, Błotnej, Zjazdowej, Kilkaset osób zginęło podczas pobytu w getcie. Pozostałych w styczniu 1943 przewieziono do Treblinki. Cytowany już Pinchas Eilon pisał: „Niesamowitym jest, że miasteczko to zostało zmiecione z powierzchni ziemi, a jeśli nawet ktoś do niego zabłądzi, w ogóle go nie pozna i nie znajdzie w nim żadnego Żyda. Ani na ulicy Berka Joselewicza, ani na Grobelnej, ani na pobliskich ulicach nie spotka się już Żydów – ani rabinów, ani bogacza, ani żebraka, ani przedsiębiorcy, ani mędrca. Oni wszyscy tu żyli, a teraz ich nie ma. Nie wiadomo nawet gdzie są ich groby”. Była to pierwsza rana na ciele miasta. Drugą, nie tak ogromną w swojej skali, ale równie brzemienną w skutki zadano opocznianom wyznania chrześcijańskiego.

Pani Julia Kowalska opowiadała, jak jej ciotka, Apolonia z Suskiewiczów Kłodawska była świadkiem przewiezienia na cmentarz choleryczny ciała swojego bratanka, Mariana Suskiewicza. Rzecz działa się wieczorem, w ścisłej tajemnicy, zwłoki przywieziono chłopskim wozem, ukryte w sianie i złożono w nieznanym miejscu. Marian Suskiewicz, pseudonim „Sosna”, przed wojną działacz SN w Drzewicy, był bowiem w 1943 roku komendantem NSZ-AK Obwodu Opoczno i zginął w walce z oddziałem niemieckim w Białaczowie. Kilka miesięcy wcześniej podczas starcia Gwardii Ludowej „Lwy” z NSZ – które było jednym z wielu epizodów, toczącej się w cieniu głównych starć, wojny domowej – w zakładach Gerlacha, śmierć poniosło trzech jego młodszych braci: Edward, Stanisław i Józef.

Z kolei Jan Suskiewicz, który przed wojną prowadził orkiestrę strażacką, został aresztowany przez gestapo w związku z akcją konspiracyjną (13 października 1942 roku w kawiarni przy ul. Piotrkowskiej 50 jeden z członków Komendy Powiatu NOW zastrzelił dwóch niemieckich żandarmów; w ramach działań represyjny aresztowano kilkanaście osób, z których część rozstrzelano na miejscu). Jan został wywieziony do Dachau, gdzie zginął w 1944 roku. To m. in. on pochowany jest – chyba tylko symbolicznie – w grobie, przed którym poznałem panią Julię Kowalską. Przy jego imieniu oraz imieniu jego młodszego brata, Zdzisława, widnieje napis „ofiary hitleryzmu”. Ich ciotka, Maria z Suskiewiczów Ciesielska stała na czele zorganizowanej w 1945 delegacji do Oświęcimia, która przywiozła stamtąd urnę z prochami spalonych. Dała ona początek pomnikowi wystawionemu na cmentarzu, tuż obok kościółka św. Marii Magdaleny.

Tragedię dwóch – żydowskiej i chrześcijańskiej – społeczności Opoczna metaforycznie ilustrują może dzieje najbardziej charakterystycznego budynku w mieście. Zamek – bo o nim mowa – został wzniesiony za czasów Kazimierza Wielkiego. Król chętnie się w nim zatrzymywał – podobno dlatego, że w Opocznie mieszkała jego żydowska kochanka o imieniu Estera, której dom (tzw. Dom Esterki) był ponoć połączony specjalnym tunelem z zamkiem. To połączenie też może w jakiś symboliczny sposób opisuje losy miasta: dwie grupy różnych wyznań, żyjące pozornie obok siebie, ale w rzeczywistości nierozerwalnie złączone.

W czasie drugiej wojny Niemcy postanowili poszerzyć opoczyńską drogę w kierunku Radomia. Z tego powodu wyburzyli część zamku. Zachowało się zdjęcie, na którym widać budynek już po rozbiórce. Jedna połowa przestała istnieć, druga stoi odrapana, nadkruszona, z odsłoniętym wnętrzem. Trochę tak, jak społeczność Opoczna: jedna jej część zniknęła, a ta która pozostała nie potrafi samodzielnie funkcjonować.

***

W czasach informatyzacji stosunkowo łatwo dotrzeć do dawnych dokumentów. Stąd największym problemem dzisiejszego genealoga nie są wcale poszukiwania odległej historii. Dużo trudniej jest – paradoksalnie – odkryć historię najnowszą, powojenną, połączyć brakujące ogniwa między dawnymi a dzisiejszymi pokoleniami. Dlatego wciąż nie znam pochodzenia, powiązań, stopnia pokrewieństwa wielu współczesnych Suskiewiczów, także tych żyjących w Opocznie. Powodem jest może fakt, że nie utrzymujemy już dzisiaj tak bliskich stosunków z dalszą rodziną, nie opowiadamy sobie wieczorami o rodzinnych parantelach. Swoje robi na pewno tempo życia i zwiększona mobilność.

Wydaje mi się, że przed podobnym problemem stają współcześnie polskie miasteczka, a może w ogóle wszelkie polskie społeczności. Potrafimy dowiedzieć się wiele o tym, jacy byliśmy dawniej, mamy dostęp do naszej historii. Nie wiemy jednak, jak współczesność wiąże się z tą historią. Nie wiemy, co nam się stało i kim my się staliśmy. Nie wiemy więc również, jak powinniśmy żyć. Są to białe plamy naszej tożsamości. Dopóki ich nie zapełnimy, wszelkie rozprawianie o rozwoju gospodarczym prowincji będzie zwykłym budowaniem na piasku. Tymczasem trwała budowla wymaga solidnych, kamiennych podstaw. Niechby i takich, jak wilgotna skała wapienna, na której kiedyś zbudowano Opoczno.

 

opoczno

1. Zamek, obecnie Muzeum Regionalne
2. Kościół św. Bartłomieja
3. Cmentarz przy starym kościele Marii Magdaleny
4. Stary cmentarz choleryczny
5. Ulica Piotrkowska
6. Dawna synagoga, obecnie skład budowlany

Kossak znaczy Polska

Trudno chyba o gwarniejsze miasto niż wakacyjny Sopot. A w tym wakacyjnym Sopocie o tłumniejsze miejsce niż plac będący zakończeniem ulicy Monte Cassino i wyjściem na tzw. skwer kuracyjny, a dalej na molo. Turyści idący w różnych kierunkach, głośni, roześmiani. Rodziny z plażowym ekwipunkiem. Modnie ubrane dziewczyny w towarzystwie nie mniej modnych chłopaków. Setki stoisk z pamiątkami – bursztynową biżuterią i chińszczyzną. Tabuny ulicznych grajków. A pośród tego wszystkiego, w otoczeniu dwóch lokali o swojsko brzmiących nazwach (Unique Club and Lounge oraz Billy’s American Restaurant) stoi sobie Państwowa Galeria Sztuki. Na afiszach zaś obraz przedstawiający młodzieńca na białym kucyku i duży napis – „Kossakowie”.

Jest to wystawa godna podziwu przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, organizatorom udało się zebrać ponad dwieście obrazów z wielu różnych miejsc (m.in. Lwowskiej Narodowej Galerii Sztuki, Muzeum Narodowego w Krakowie, Muzeum Narodowego w Warszawie, Fundacji PBG). Po drugie, przedmiotem zainteresowania stały się nie tylko dzieła najsławniejszych przedstawicieli malarskiego rodu, Wojciecha i Juliusza, ale również mniej znanych Leona, Jerzego i Karola Kossaków. Toteż wchodząc do chłodnych sal Galerii, wchodzi się niejako w rodzinną genealogię, tym bardziej, że obrazom towarzyszą przedmioty osobiste artystów (głównie Wojciecha) oraz kilka eksponatów związanych z żeńską linią Kossaków, tj. Marią Pawlikowską-Jasnorzewską, Magdaleną Samozwaniec i Zofią Kossak Szczucką.

Dla porządku wypada więc może w paru słowach przypomnieć ową genealogię. Najstarsi, Leon i Juliusz to rodzeni bracia. Pierwszy z nich, zawodowy żołnierz walczący m.in. w korpusie generała Bema na Węgrzech i armii Garibaldiego we Włoszech – był artystą amatorem o wielkim talencie, malował głównie sceny batalistyczne. Umarł bezdzietnie. Drugi, o którym będzie jeszcze mowa, miał piątkę dzieci, w tym syna Wojciecha. Ten z kolei – najsławniejszy z rodziny – był ojcem Jerzego, Marii (Pawlikowskiej) i Magdaleny (Samozwaniec). Brat Wojciecha, Stefan, miał syna Karola. Był on najmłodszy z wspominanych, najsolidniej wykształcony artystycznie, z czasem też najbardziej odbiegł od stylu Kossaków i zasłynął głównie jako malarz-huculista. Grono dopełnia Zofia Kossak-Szczcucka, córka Tadeusza, czyli brata-bliźniaka Wojciecha.

Kształtów temu, co później nazwano stylem Kossaków, nadał Juliusz. Urodzony w 1824 roku należał on do drugiego pokolenia romantyków i jego kariera artystyczna odzwierciedla tę przynależność. O jego talencie początkowo głośno zrobiło się  na Podolu i Wołyniu, gdzie malował najpierw dla Dzieduszyckich, a później także dla wielu innych magnackich rodów („Z kolei Braniccy – pisał – nie chcieli mnie puścić i tam malowałem i konie, i psy, i wilki, i Kozaków”). Szczególnie interesowały go sceny historyczne i konie – te dwa tematy pozostaną na zawsze dominantami rodzinnego stylu. Z Józefem Brandtem przygotowywał się do zobrazowania Odsieczy Wiedeńskiej. Koni – ich anatomii, ruchu, zachowań – uczył się od Piotra Michałowskiego. „I tak zawód mój zacząłem” – stwierdza Juliusz. Później przyszły wyjazdy do Paryża i Monachium, gdzie wzbogacał swoją wiedzę o malarstwie. Przez pewien czas mieszał w Warszawie, by w 1869 osiąść na stałe w Krakowie i dać początek słynnej „Kossakówce” – rodowej siedzibie.

Popularnym tematem obrazów Juliusza były sceny codzienne, obyczajowe, rodzinne. Jak na Powrocie z koszenia traw ukazującym gromadkę dzieci generała Hauke – trójkę młodszych na wozie drabiniastym, na sianie i starszego chłopca na kucyku – wracających z sianokosów. Sielski ten obrazek ma w sobie i elementy portretowe, i fragment wiejskiego pejzażu, i studium dwóch koni – stanowiących nieodłączny element sceny. Występują one, tzn. konie , także w Jarmarku na Pradze pod Warszawą. Tu jednak są elementem dynamicznym, który nadaje scenie żywiołowości, ruchu, nie do końca kontrolowanej energii – z pojawiającymi się gdzieniegdzie wyspami spokoju, jak śpiący na wozie handlarz czy elegancki dżentelmen dobijający targu. Życie dworskiej wsi, powiązane ściśle z porami roku obrazuje zestaw ilustracji do Roku myśliwca Wincentego Pola: mamy tu więc zimowy atak wilków, wiosenne polowanie na kaczki, lipcowe żniwa czy wrześniowy wypas krów, w końcu także poruszające błogosławieństwo podczas mszy polowej z miesiąca zmarłych, listopada.

Twórczość Juliusza Kossaka to także sceny historyczne – kronika XIX-wiecznych walk o niepodległość. Są to często bohaterskie (np. Władysław Sanguszko pod Grochowem), ale i tchnące ciepłą bezradnością (np. Wierny towarzysz) obrazy z pola bitwy, ujęcia realistyczne, rzeczowe. Ale jest także rodzaj mitologii narodowej (np. Hasło i odzew – przegląd nocny­) magicznej, mglistej nieco legendy ku pokrzepieniu serc. Dzieło protoplasty malarskiego rodu pełniło bowiem rolę przekaziciela i wskrzesiciela polskich wartości w czasach najtrudniejszych. Ukoronowaniem tego dzieła był późny cykl ilustracji do Pieśni Legionów, czyli naszego dzisiejszego hymnu, wydany w formie albumu przez Altenberga we Lwowie. Jak mawiał Stanisław Witkiewicz o Juliuszu: „Cokolwiek żyło w obszarze Polski, wszystko to żyje i żyć będzie w dziełach Kossaka”.

Kontynuatorem tradycji zapoczątkowanej przez Juliusza, był jego syn Wojciech urodzony w ostatni dzień grudnia 1856 roku w Paryżu. Owo połączenie – krwi Kossaków i Paryża – sprawiło może, że należał on do śmietanki towarzyskiej kraju na przełomie XIX i XX wieku.

qt Na te ogromne sukcesy towarzyskie wpływ na pewno miał urok osobisty, znakomite formy towarzyskie, wrodzona dystynkcja, a nade wszystko wspaniała powierzchowność, które uzupełniały temperament i poczucie humoru, znawstwo koni, pasja automobilowa, namiętność do brydża, nonszalancja stroju (fantazyjnie zawiązany krawat, kapelusz borsalino).

W twórczości konsekwentnie podążał wyraźnie wytyczoną ścieżką, z której nie mogły go zwieść młodopolskie mody i awangardowe eksperymenty. Malował ludzi (Portret Teresy Sapieżyny, Studium dziewczyny), sceny rodzajowe (Ułan i dziewczyna, Burza, Portret konny Aleksandry i Włodzimierza Saysse-Tobiczyków) – w końcu wielokrotnie i w wielorakich ujęciach sceny polskiej batalistyki: wojny napoleońskie, Olszynkę Grochowską, Somosierrę. Zachowując manierę malarską ojca, Wojciech Kossak idzie przecież w stronę mniej wyrazistej kreski, złagodzenia konturów, rozmycia kolorów. Samo to nadaje wielu jego dziełom aurę sennej wizji. W dwójnasób widać ją jednak w obrazach, które są wizjami par excellance, jak Sułkowski pod Piramidami (błyskotliwy dowódca, adiutant Napoleona wpatrzony w potężną głowę Sfinksa) czy Wizja żołnierska – szarża w lesie (przed oczami drzemiących kawalerzystów przesuwają się dawne formacje wojsk: ciężka średniowieczna konnica, skrzydlata husaria, napoleońscy ułani).

Ów wymiar wizyjny potęguje się jeszcze bardziej w obrazach sygnowanych przez Jerzego Kossaka (Cud nad Wisłą, Huzar z koniem w pejzażu zimowym), który zresztą przez pewien czas tworzył wspólnie z ojcem. Popularność Wojciecha i wynikająca zeń liczba zamówień sprawiła bowiem, że powstało coś na kształt „fabryczki” Kossaków – Jerzy przygotowywał obraz z grubsza, a Wojciech cyzelował go i podpisywał swoimi inicjałami. Ta „fabryczka” miała też konieczność niejako finansową. Żyjąca na wysokiej stopie rodzina Kossaków utrzymywała w tamtym czasie „nie tylko krakowską Kossakówkę, lecz także niewielki dom-pracownię w Zakopanem, willę w Juracie, pracownię w warszawskim hotelu Bristol […] Kolejny problem finansowy stwarzały córki zwane kukłami – Lilka i Madzia, które wychodziły za mąż, rozwodziły się; potrzebne były pieniądze na unieważnienie małżeństw, na eskapady zagraniczne, pobyty w Nicei i Monte Carlo, na dobre samochody, futra”. Zakłopotany Wojciech mówił nawet: „Żebym tylko nie zbankrutował przez te kochane córki”, lecz zaraz dodawał z prawdziwie polską beztroską: „ale myślę, że będzie na wszystko”.

Jakże inna na tym tle – ale chyba równie polska – wydaje się biografia stryjecznego brata „kukieł”, Karola Kossaka. Po studiach malarskich w Wiedniu i Krakowie (u Kazimierza Pochwalskiego) zamieszkał we Lwowie, a w końcu osiadł w Tatarowie na Huculszczyźnie. Tam malował akwarele portretujące codzienność huculskich górali. Tchną one prostotą wiejskiego życia, pokazują trud i urok pracy. Czuć w nich wielkie duchowe pokrewieństwo z „pejzażową” częścią twórczości Juliusza Kossaka.

Życie i dzieło Kossaków – to rzecz zupełnie niezwykła. Można zarzucać im – co wielokrotnie czyniono – stereotypowość, konserwatyzm, brak twórczego rozwijania wyuczonego stylu, kopiowanie tych samych technik i motywów. Nie sposób zaprzeczyć jednak, że bez ich malarstwa – podobnie jak bez twórczości Mickiewicza, Sienkiewicza, Żeromskiego – stracilibyśmy bezpowrotnie znaczną część polskiej kultury. Kultury, do której dzięki Bogu możemy się odwoływać, stojąc na sopockim deptaku przed Unique Club i Billy’s Restaurant.

Notatnik łódzki

W samochodzie słucham ostatnio Przygód człowieka myślącego Marii Dąbrowskiej. Końcówka powieści rozgrywa się w czasie Powstania Warszawskiego. Kilkunastoletni Michaś, bratanek Ewy, przyjechawszy do stolicy niedługo przedtem, uczestniczy w Powstaniu. Roznosi pocztę, ale marzy mu się stanowisko łącznika – aby je zdobyć raz po raz ryzykuje życiem. Jest przy tym – przez cały właściwie czas – bardzo ożywiony, entuzjastyczny. Jakby ta odpowiedzialność, którą los na niego nałożył, uwznioślała go, czyniła bardziej szlachetnym, odważnym, radosnym. Moment, w którym młody człowiek po raz pierwszy odczuwa swoją sprawczość. Przypomina mi to – zachowując oczywiście należne proporcje, gdyż to moje wspomnienie nie ma w sobie za grosz tragizmu w porównaniu z sytuacją Michasia – scenę, gdy jako młodzi chłopcy pomagaliśmy przy zbieraniu porzeczek w gospodarstwie dziadków, i jak przed nadchodzącą burzą musieliśmy sprowadzić z pola wszystkich pracowników, zwieść towar itp. Był wielki pośpiech, nerwy, zmęczenie – ale czuliśmy się świetnie z tą dorosłą sceną, w której przyszło nam zagrać główną rolę. Co z tego wynika? Módlmy się, aby nasze dzieci (i ich dzieci itd.) nie musiały nigdy walczyć w powstaniu. Ale może pozwólmy im czasem znaleźć się w sytuacji, w której nie będą mogły liczyć na naszą pomoc. Nawet za cenę pewnego ryzyka.

Znajoma z osiedla, mama czwórki dzieci, opowiadała nam, jak ludzie reagują, gdy widzą ją z całą tą gromadką na spacerze. Niektórzy (raczej nieliczni) się uśmiechają, niektórzy (liczniejsi) patrzą z lekką dezaprobatą – a największa część rzuca uwagi w rodzaju: „Gdzie pani prowadzi te dwa tysiące?”. Takie piękne przejawy erudycji i moralności zrodził w społeczności łódzkiego Teofilowa program 500+, i nie jest to chyba wina samego programu. Jakieś skrzywienie charakterów, małostkowość, odrzucona na bok wrażliwość, koniec świata na własnym nosie – raczej o to chodzi. Ale skąd to przyszło? I – tego pytania się trochę obawiam – dokąd zmierza?

Z zapisków Lwa Tołstoja: „nie chcemy wiedzieć, że tak samo [jak z bronią] ostrożnie trzeba obchodzić się ze słowem. Słowo może nie tylko zabić, ale wyrządzić też zło gorsze od śmierci[…] Złe mówienie o ludziach szkodzi od razu trzem: temu, o kim mówią źle, temu, do kogo mówią źle, ale najbardziej temu, kto mówi źle o innych.” W życiu publicznym mamy dzisiaj do czynienia z taką inflacją słów (żeby użyć określenia z artykułu pewnego księdza) i taką słowną nienawiścią, że jest to trochę przerażające. Wszystko można powiedzieć, każdego można zmieszać z błotem, bez patrzenia, czy to ma coś wspólnego z prawdą, czy nie ma. To samo w polityce, to samo na forach internetowych, to samo – chyba coraz częściej – na ulicy. To już nie jest kwestia różnych poglądów, to niechęć ludzi do siebie nawzajem. I z pierwszego chyba łatwiej byłoby wyjść, niż przyjdzie nam wychodzić z drugiego.

Moja żona K. która czyta dokładnie (prawie) wszystkie moje teksty, każe mi zawsze wykreślać fragmenty, które nazywa pretensjonalnymi. Zaskakujące, że są to te same fragmenty, które mnie rażą, gdy widzę je ponownie, np. na drugi dzień – a które cisną mi się pod pióro (lub klawiaturę), gdy piszę. Tak więc notatnik z pierwszego numeru „Sumy” nazwała K. w całości bardzo pretensjonalnym. Starałem się więc specjalnie tym razem, ale chyba wyszło niewiele lepiej. Widać nie można oduczyć się pretensjonalności z numeru na numer. Nie tracę jednak nadziei; ora et labora – jak mawiali mistrzowie.

Nie warto pisać mało istotnych książek

Opowieść o Zofii Trojanowiczowej (1936-2015) i polonistyce poznańskiej

Wzdłuż wąskiej jezdni ulicy Iłłakowiczówny rosną lipy. Przed nimi rzędy zaparkowanych samochodów. Za nimi parkany ogrodzeniowe i bramy, kryjące w głębi podwórek majestatyczne poznańskie wille. Stoję przed jedną z nich, gdzieś pośrodku ulicy. Ma dwie kondygnacje i wyniesione poddasze, jest posadowiona na planie kwadratu. Z jednej strony proste schody wejściowe prowadzące ku drzwiom na wysokości podwyższonego parteru. Z drugiej romantyczny wykusz werandy z okami wychodzącymi na ogród. Na dachu duże i małe facjaty okienne sąsiadują z „wolimi okami”, żywcem jakby wyjętymi z polskiego dworku. Budynek jest podniszczony, dawno niemalowany, ma barwę popielatą – lecz sprawia wrażenie solidnego. A w ogrodzie grządki starannie pielęgnowane. I biała konewka ozdobiona kwiatowymi wzorami.

***

W domu tym, w latach 30. XX wieku mieszkał Stanisław Muszyński. Dawny powstaniec wielkopolski, przed drugą wojną znany poznański kupiec, posiadający sklep z bielizną pościelową na Starym Rynku (w wąskiej kamienicy zachodniej pierzei rynku, mieszczącej do niedawna lokal o nazwie Piccolo), mąż Kazimiery z Schubertów, ojciec trójki dzieci. Najstarsze z nich, Anna miała zostać w przyszłości profesorem Uniwersytetu Ekonomicznego. Syn Antoni – inżynierem i żeglarzem. Najmłodszej, Zofii – poświęcony jest ten artykuł.

Urodziła się w 1936 roku, 1 października. W tym samym domu. Ulica nazywała się Marynarska. Czy bawiła się w przydomowym ogródku? Czy widziała, jak sadzono aleję lipową? Czy chodziła wraz z ojcem do oddalonego o ponad cztery kilometry sklepu, na poznański rynek? Wiele lat potem, w jednym z wywiadów, wspominała, że najbardziej lubiła zawsze tamte okolice, Grunwald i Stary Rynek, lecz czy pamiętała je jeszcze z przedwojnia?

Później była przerwa. Wypędzenie do Generalnej Guberni, gdy do rodzinnego mieszkania kazano wprowadzić się Niemcom przesiedlonym z Litwy czy Estonii. Muszyńscy mieszkali w Warszawie, w różnych mniejszych miasteczkach, przez dłuższy czas także w Radomiu. Jak mała Zosia zapamiętała stolicę czasu wojny? Czy powracała ona w pamięci w jej dorosłych latach, gdy zaprzyjaźniła się z profesor Zofią Stefanowską, która w Powstaniu Warszawskim walczyła jako łączniczka słynnego Batalionu, nomen omen, Zośka. Ponoć wielokrotnie namawiała swoją imienniczkę do napisania wspomnień z okresy Powstania, Stefanowska konsekwentnie odmawiała.

Wrócili do Poznania zaraz po wojnie. Do tego samego domu. Ulicę przemianowano na Szyszkowskiego. Zosia poszła do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Niedaleko, przy ulicy Berwińskiego, naprzeciw Parku Wilsona, któremu w 1951 roku nadano imię Marcina Kasprzaka, a pomnik amerykańskiego prezydenta, stojący pośrodku parku, zastąpiono pomnikiem rewolucjonisty.

Ale wtedy Zofia Muszyńska była już uczennicą szkoły średniej, położonej zaledwie kilkaset metrów dalej. Liceum im. Generałowej Zamojskiej mieściło się bowiem (i mieści nadal) pod adresem Matejki 8, na niewielkim wyniesieniu, ponad poziomem parku. Swój powojenny start szkoła zawdzięczała dyrektorce, która piastowała tę funkcję jeszcze przed 1939 rokiem, dr Irenie Hoppe. Należała ona do pokolenia nauczycieli-społeczników, wypełniających organicznikowski, „siłaczkowy” testament Żeromskiego. Była więc pedagogiem, ale także naukowcem botanikiem, zaangażowanym w ostatnich latach życia w działalność lokalnej Ligi Ochrony Przyrody. Zapewne to głównie dzięki niej udało się w latach stalinowskich uchronić młodzież licealną przed „różnymi formami indoktrynacji” – jak to, nieco enigmatycznie, stwierdza zredagowany współcześnie tekst o historii szkoły.

Maturę zdała Muszyńska w 1953 roku. Poszła na polonistykę, choć rodzice doradzali jej zawód lekarza, powodowani tą samą może troskliwością, co inna matka kilka pokoleń wcześniej: „W dzisiejszym położeniu kraju, gdzie wszystko zależy od chwili fantazji, gdzie nikt pewnym jutra być nie może, jeden tylko zawód lekarski jest niezawisłym od nikogo, zatem zapewniający byt dobry, którego ani ogień nie spali, ani woda nie zaleje, ani złodziej nie ukradnie” (z listu matki Henryka Sienkiewicza, 1866 rok). Ale nie poszły te nauki rodzicielskie całkiem na marne, bo w 1961 roku Zofia Muszyńska stała się Zofią Trojanowiczową, a jej wybrankiem został – Roman Trojanowicz, lekarz. Lecz wybiegamy tu mocno w przyszłość, na razie mamy dopiero rok 1953 i początki drogi  polonistycznej, która okazała się drugą – obok tej pierwszej, osobowej, dopiero co wspomnianej – miłością życia naszej bohaterki. Kierunek, na którym studiowała i z którym miała być przez całe życie związana, zasługuje, jak sądzę, na dłuższą dygresję.

***

„Dzieje poznańskiej polonistyki uniwersyteckiej – pisze w swoim monograficznym opracowaniu Jarosław Maciejewski, jeden z najbliższych współpracowników Zofii Trojanowiczowej w latach 70. i 80. – rozpoczynają się w Berlinie[sic!] w roku 1842”. Wtedy to Wojciech Cybulski, polski filolog slawista, został docentem przy świeżo utworzonej katedrze języków i literatur słowiańskich na Uniwersytecie Berlińskim. Była to więc – można by dodać – poznańska polonistyka na uchodźstwie. Większość słuchaczy wykładów Cybulskiego stanowili bowiem Wielkopolanie. Tak się złożyło, że lata te – piąta dekada XIX wieku – wiążą się również z początkiem starań o założenie uniwersytetu w Poznaniu. Jego zarzewiem miały być publiczne prelekcje organizowane w Pałacu Działyńskich, wygłaszane m. in. przez Karola Libelta i Jędrzeja Moraczewskiego. Otoczenie Działyńskiego wystosowało oficjalny wniosek do sejmu krajowego tyczący powołania uniwersytetu. Zamiar ten długo jednak nie został ziszczony. Starania o uniwersytet miały swoje renesanse i okresy zapomnienia – które korelowały ściśle z burzliwą historią polityczną XIX; nie miejsce tu, by szerzej o niej wspominać. Warto przywołać jednak kilka nazwisk profesorów, którzy mogli stać się wykładowcami poznańskiej polonistyki (gdyby uniwersytet powstał na skutek owych starań), takich jak – poza wspomnianym już Cybulskim – Jan Rymarkiewicz (nauczyciel, mesjanista, badacz średniowiecza i renesansu), znany skądinąd Hipolit Cegielski (poza działalnością przemysłową, także filolog, autor prac o języku polskim i podręcznika poetyki), Antoni Małecki (literaturoznawca, historyk, profesor uniwersytetów we Lwowie i Krakowie) czy Władysław Nehring (nauczyciel, slawista, profesor we Wrocławiu).

Koniec końców, mimo licznych zabiegów we wcześniejszym okresie, uniwersytet w Poznaniu powstał dopiero w momencie, gdy nastąpiło odrodzenie większości instytucji państwowych, tj. po odzyskaniu niepodległości. Swego rodzaju wstępem do powołania Uniwersytetu Poznańskiego stało się zorganizowane w 1913 roku Towarzystwo Wykładów Naukowych, w ramach którego z gościnnymi prelekcjami przyjeżdżali do Poznania profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego: Ignacy Chrzanowski (mówił głównie o poezji romantycznych wieszczów) i Tadeusz Grabowski (m.in. o Piotrze Skardze i historii krytyki literackiej). Ten ostatni zadomowił się w stolicy Wielkopolski na tyle, że w 1919 roku stanął na czele nowo utworzonej Katedry Historii Literatury Polskiej. Oprócz niego Katedrę stanowili dwaj docenci: Romana Pollaka i Stanisława Pigonia. Obaj byli jednocześnie nauczycielami w gimnazjum. Pigoń niebawem przeniósł się na etat profesora do Wilna, a następnie do Krakowa. Pollak z biegiem lat stawał się coraz bardziej znaczącą postacią polonistyki poznańskiej. W przededniu wojny miał objąć jej przewodnictwo (w 1939 roku na emeryturę odszedł Grabowski), reprezentował ją w latach okupacji – jako rektor tajnego Uniwersytetu Ziem Zachodnich, który zawiązał się na wysiedleniu w Warszawie, a po upadku Powstania działał w Częstochowie – w końcu wprowadził ją w nową epokę (najbardziej nas tutaj interesującą), gdy w 1945 roku powrócił do Poznania.

***

Roman Pollak pochodził z Żywiecczyzny, urodził się w 1886 roku w Jeleśni. Uczył się w gimnazjum klasycznym w Samborze, a następnie, od 1905 do 1910 roku studiował filologię polską w Krakowie. Słuchał wykładów najwybitniejszych przedstawicieli ówczesnej polonistyki: Chrzanowskiego, Łosia, Tarnowskiego. W Krakowie grał też w piłkę nożną, był jednym z założycieli klubu Cracovia. W czasie pierwszej wojny był m. in. porucznikiem I pułku Strzelców Podhalańskich; napisał też rozprawę o tłumaczeniu Gofreda Tassa, a dokładniej – jak na czasy wojenne przystało – o jego warstwie batalistycznej. Prosto z pułku przyszedł na katedrę uniwersytecką w Poznaniu. Zajmował się literaturą staropolską, wydał m. in. Pamiętniki Paska, Dworzanina Górnickiego, Opis obyczajów Kitowicza, odkrył kilka mniej znanych utworów barokowych (niektóre z nich zachowały się, wskutek zniszczeń drugiej wojny, tylko w jego odpisach). Był także zwolennikiem patrzenia na literaturę przez szeroki pryzmat kultury, historii, architektury, procesów politycznych.

Zza katedry wykładowcy wrócił do wojska na czas kampanii 1920 roku. W latach następnych dzielił zajęcia poznańskie z wykładami na uniwersytecie w Rzymie. Po roku 1930 stał się czołową postacią poznańskiej polonistyki. Starał się systematyzować, nieco chaotyczną wtenczas, organizację studiów. Przykładał wielką wagę do seminariów, rozmów egzaminacyjnych ze studentami. „Pilnował i prowadził swoich uczniów” – jak pisze Maciejewski – dzięki czemu wykształcił zastępy absolwentów, którzy najczęściej trafiali potem jako nauczyciele do szkolnictwa średniego. Co bardziej krnąbrni adepci polonistyki przydali uczniom Profesora miano „Pollakowej szkółki”.

W 1939 roku Pollak szykował się do objęcia Katedry Historii Literatury. Został jednak zmuszony do opuszczenia Poznania. W Warszawie jego formacja akademicka i formacja wojskowa zbiegły się w jedno. Profesor tajnego uniwersytetu, jego dziekan, a następnie rektor – każde z tych stanowisk mogło stać się bezpośrednią przyczyną aresztowania i rozstrzelania. Działalność uniwersytecka oznaczała w zasadzie działalnością konspiracyjną, wojskową. Oprócz nauczania i rektorowania w Warszawie, od pewnego momentu Pollak dojeżdżał także na zajęcia do Częstochowy, gdzie utworzono filię (drugą obok Kielc) Uniwersytetu Ziem Zachodnich. Po Powstaniu Warszawskim, w którym stracił syna, przeniósł się na stałe do Częstochowy. Tu zainstalował się tajny Uniwersytet. Przedwojenna doktorantka profesora, Stefania Land prowadziła seminaria, Wacław Kubacki uczył teorii literatury, Pollak wykładał literaturę staropolską. Po wejściu Rosjan, w styczniu 1945 roku, konspiracyjna struktura ujawniła się, uniwersytet dostał salę wykładową w budynku dawnej szkoły handlowej. Naprzeciwko, w kamienicy, był rosyjski szpital wojskowy.

qt [Rosjanie] usiedli w oknach i lusterkami zaczęli świecić. Profesor Pollak miał wykład, a te światła od lusterek migały po całej sali […] Aż jedno światełko mignęło na twarz profesora i całą twarz mu oświetliło, a on się oparł o katedrę i powiedział z taką ironią: Ex oriente lux [Światło ze wschodu]. Profesor wychowany w kulturze zachodniej, rozmiłowany we Włoszech, stworzył przecież polonistykę w Rzymie, przesiąknięty najlepszą literaturą, tej nowej cywilizacji, która weszła do Polski, tak nie lubił! (ze wspomnień Barbary Surzyńskiej-Zakrzewskiej pt. Polonistyka w konspiracji)

Pod przewodnictwem tej nowej cywilizacji przyszło mu odbudowywać polonistykę poznańską. Wysłany na zwiady asystent profesora, Bogdan Zakrzewski na początku 1945 roku donosił:

qt Dostaliśmy inne pomieszczenia [poprzednia siedziba została zrujnowana wskutek działań wojennych] – przy ulicy Stolarskiej, w dawnym probostwie, które graniczyło z kościołem św. Michała, gdzie w podziemiach jest mnóstwo książek zwiezionych przez Niemców z wielkopolskich dworów. Okna są już oszklone, ławek nie ma, ale są stoły i krzesła, półki są i książki poukładane. Nawet są wieszaki na płaszcze, i właściwie można by zacząć studia.

Wkrótce potem, zadbawszy o transport biblioteki tajnego Uniwersytetu, prof. Pollak wrócił do Poznania. Katedra dostała dwie małe sale wykładowe na pierwszym piętrze plebanii, dwa pomieszczenia dla asystentów i jeden pokoik dla Koła Polonistów. Grono historyków literatury stanowili – poza Romanem Pollakiem – jeden profesor, Zygmunt Szweykowski (mianowany na tę katedrę jeszcze przed wojną), jeden adiunkt (wspomniany już dr Wacław Kubacki) oraz trzech asystentów (Bożena Osmólska-Piskorska, Bogdan Zakrzewski, Zofia Skorupska). Tak rozpoczęto pierwszy rok akademicki, który trwał od kwietnia do października 1945 roku. Pierwszy zaciąg powojenny, choć nieliczny, był bardzo zróżnicowany wiekowo, a także w zakresie przygotowania studentów (co oczywiście było wynikiem rozproszonej edukacji wojennej). Wydał jednak wielu wybitnych filologów, by wspomnieć tylko Jarosława Maciejewskiego, Zbigniewa Raszewskiego czy Alojzego Sajkowskiego.

Rosło grono studentów, rosło grono nauczycieli. Wskutek tego, już w 1947 roku zdecydowano się przenieść polonistykę w inne miejsce, do gmachu przy ul. Matejki 48/49. Historyków literatury ulokowano na pierwszym piętrze, językoznawców na trzecim. Niedługo potem, w 1949, powołano do życia trzecią – obok prowadzonych przez Pollaka i Szweykowskiego – Katedrę Literatury Polskiej, którą objął Wacław Kubacki. Lata powojenne przyniosły rozpoczęcie prac nad wielkimi projektami zbiorowymi, takimi jak „Polska Bibliografia Literacka Nowy Korbut”. Ale przyniosły również narastającą ideologizację studiów, np. przez wprowadzenie obowiązkowych zajęć z literatury radzieckiej. Trzeba w tym miejscu przyznać, że Poznań wyróżniał się pod tym względem – in plus, choć dla ówczesnych władz z pewnością in minus – na tle uczelni w Łodzi, Wrocławiu czy Krakowie. Dowodem niech będzie fakt, że nigdy nie przyjął się na tutejszej polonistyce marksizm – niemal powszechna, a z pewnością stanowczo przez władze zalecana w tej epoce metoda badań literackich. Nieprzecenioną, choć nieudokumentowaną rolę odegrali w tym procesie zapewne prof. Pollak i prof. Szweykowski.

Przełom lat 40. i 50. to także chaotyczne i częste zmiany modelu studiowania – najpierw na system trzy plus dwa (od 1949), następnie studia jednolite czteroletnie (od 1951), w końcu jednolite pięcioletnie (od 1955) – które służyły władzom także jako instrument dyscyplinujący niepokorne uniwersytety. Jak w sposób elegancki zauważa Jarosław Maciejewski:

qt System ten w dużym stopniu burzył nie najgorszą przecież w zakresie sprawności studiów poznańskiej polonistyki i wprowadzał nowy styl pracy, do którego nie tak łatwo można się było przyzwyczaić. Styl ten wyniknął z nowych tendencji widocznych w ówczesnej polityce władz centralnych – postawy i metody naukowe reprezentowane przez poznańskich historyków literatury nie znalazły tam uznania.

Z wewnętrznych zmian strukturalnych należy odnotować – ważne z punktu widzenia losów naszej bohaterki – powołanie w 1953 Zespołowej Katedry Literatury Polskiej (pod kierownictwem prof. Pollaka), w której skład wchodziły Zakłady: Literatury Staropolskiej, Literatury Wieku XIX, Literatury Wieku XX.

***

Tak mniej więcej prezentuje się poznańska polonistyka w momencie, gdy w jej podwoje wkracza Zofia Muszyńska. Przypomnijmy: jest rok 1953, świeżo upieczona absolwentka Liceum im. Generałowej Zamojskiej odrzuca nęcącą karierę lekarską i wybiera studia polonistyczne. Warto może dodać, że nie były to studia łatwe i jako humanistyczny kierunek uniwersytecki posiadały wysoki etos. Roman Pollak mawiał podobno: „Nie daje pani sobie rady na polonistyce, to niech pani idzie do pigularzy! Niech pani idzie do stomatologów, to są tacy lepsi rzemieślnicy”. Profesor dbał także o to, aby młodzi poloniści otrzymywali możliwie wszechstronne wykształcenie kulturalne, by chodzili do opery, do teatru, na koncerty. Uczył studentów topografii i zabytków Poznania, w ich wspomnieniach powracają wspólne wycieczki do katedry na Ostrowie Tumskim, romańskiego kościoła św. Jana na Malcie, zamku kórnickiego mieszczącego sławną bibliotekę; czy do Torunia na inscenizację Romea i Julii („Wyprawa odbyła się w typowy na owe czasy sposób. Dość dużą grupą jechaliśmy pociągiem towarowym w wagonie bez okien”). Opiekował się też Kołem Polonistów, które poza rozwijaniem zainteresowań naukowych odkryło wiele talentów poetyckich, aktorskich i dziennikarskich. Uczniowie profesora wspominają jego życzliwość (której nie przeszkadzała surowość i wysokie wymagania) wobec studentów i młodszych pracowników naukowych. Żona Bogdana Zakrzewskiego, który w 1953 został wyrzucony z Uniwersytetu Poznańskiego (za pochodzenie) i zmuszony do przenosin do Wrocławia, wspominała:

qt Profesor Pollak nie mógł rozstać się z moim mężem i jak za synem tęsknił. Odwiedzał nas, przyjeżdżał zawsze razem z Profesorową. Cieszył się, jak kolejne dzieci się rodziły, bardzo się nimi interesował. Potrafił z dziećmi rozmawiać i one zawsze czekały na jego przyjazd.

W latach 50. darzono profesora wielkim szacunkiem, otaczała go swoista legenda – także dzięki „próbie ogniowej” z obydwu wojen, jak to ładnie określił prof. Fiećko – legenda, z którą musiały liczyć się nawet władze komunistyczne. Zapewne w nimbie tej legendy widziała go także Zofia Muszyńska. Dla młodej studentki był jednak prof. Pollak przede wszystkim wykładowcą literatury staropolskiej. Nauka tego przedmiotu miała charakter stopniowy. Najpierw komplet zdanych sprawdzianów z lektur, następnie dopuszczenie do końcowego kolokwium przed profesorem. A na zakończenie jeszcze egzamin końcowy z całej historii literatury polskiej (coś niewyobrażalnego na dzisiejszych polonistykach). Swoje seminaria Pollak dzielił na kilka sekcji, każda prowadzona przez jednego asystenta i grupująca studentów zajmujących się podobną problematyką. Sekcje pracowały w swoim gronie, by ich członkowie mogli wystąpić na koniec – z prezentacją swojego tematu – na spotkaniu ogólnym z profesorem. Była więc i hierarchia, i przekazywanie części odpowiedzialności młodszym pracownikom naukowym, lecz zawsze pod czujnym okiem profesora.

qt Dziś było pierwsze seminarium z profesorem Pollakiem. Naturalnie srożył się bardzo, postawił nowe warunki do przyjęcia na wyższe seminarium, ale jak się wykrzyczy to mu przejdzie. Po pewnym czasie jak zwykle złagodnieje” (z listu Izabelli Teresińskiej do rodziców, 1947).

Lecz Zofia Muszyńska nie wybrała seminarium u Romana Pollaka. Nie chodziło przy tym chyba o owo profesorskie srożenie się, raczej o zakres naukowych zainteresowań. Ciągnęło ją do wieku XIX, któremu – uprzedźmy nieco przyszłe fakty – pozostała wierna przez całą swoją akademicką drogę. A na froncie – żeby wrócić z powrotem do żargonu epoki – XIX wieku królował niepodzielnie Zygmunt Szweykowski.

***

Był on nieco młodszy od Pollaka, urodził się w 1894, w Krośniewicach (niedaleko Kutna). W latach 1915-20 odbył studia na Uniwersytecie Warszawskim pod kierunkiem Juliusza Kleinera, by zająć się dalszą pracą naukową nad powieścią polską. Pisał o Rzewuskim, Dygasińskim, o Trylogii Sienkiewicza; przygotował wydanie dzieł m.in. Kaczkowskiego i Czajkowskiego. Ale największą sławę – a także habilitację w 1928 roku na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie – przyniosły mu książki o Bolesławie Prusie. Monografię Lalki jego autorstwa kończy zdanie: „Kto Lalkę przeżył – wiele przeżył – powiedział sam Prus o swej powieści”.

Ale i Szweykowski przeżył niemało. Po habilitacji wykładał na Uniwersytecie Warszawskim, w 1932 został także profesorem Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie, a później również w Łodzi. W 1939 – jak już wspomniano – miał przenieść się do Poznania. I znów ten sam „szlak bojowy”, co u Pollaka: wykłady na tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich, w Warszawie, potem w Częstochowie, praca nad kolejną książką o Prusie (gdy pewnego dnia na wykład w Częstochowie przyszedł z raną na policzku po odprysku granatu, powiedział tylko: „Szczęście, że gdzieś nie wyżej głowy, bo byście o Prusie nic nie słyszeli”), po „wyzwoleniu” objęcie jednej z dwu katedr historii literatury w Poznaniu. Szybko stał się autorytetem w poznańskim środowisku. Uznania przymnażał mu aktywny udział w życiu społecznym: naukowym, literackim i teatralnym, a także – jak sądzę – niechęć, jakim darzyły go komunistyczne władze.

Ponoć Szweykowski chciał w młodości zostać aktorem. Posiadał w tym kierunku istotne uzdolnienia, co predestynowało go do zajmowania się teatrem (był opiekunem tej sekcji w Kole Polonistów), ale także ubarwiało jego wykłady: „Jego wykłady o komedii pozytywistycznej – wspomina Izabella Teresińska – cieszyły się ogromnym powodzeniem, bo każdy fragment utworu przez niego cytowany stawał się małą scenką teatralną”.

Jednak w badaniach literackich stawiał przede wszystkim na wnikliwą pracę z tekstem. Jego kurs literatury składał się z trzech stopni, z trzech jakby kręgów wtajemniczenia: najniżej poetyka opisowa, gdzie uczono się strukturalnych elementów budowy dzieła literackiego; następnie, na tzw. seminarium niższym, poznawano narzędzia historycznoliterackie, aby dopiero na trzecim roku, w ramach seminarium wyższego, zająć się dziełami literackimi w sposób przekrojowy i syntetyczny. Profesor Szweykowski – pisze Jarosław Maciejewski – „uczył myślenia racjonalnego i empirycznego oraz przyzwyczajał do mniemania, że głównym przedmiotem polonistycznych studiów jest utwór literacki – nosiciel określonych wartości ideowych i doznań estetycznych”.

Takie podejście przejęła od Szweykowskiego Zofia Muszyńska. Jak podkreślają zgodnie jej uczniowie, szacunek dla tekstu, rzetelność, chęć zrozumienia, „niedogmatyczność” lektury – były jedną z osi opisujących osobowość badawczą pani profesor. Szweykowskiemu zawdzięczała coś jeszcze: przekonanie, że nie warto zajmować się tematami błahymi, że nie warto pisać mało istotnych książek. Dlatego zapewne wybrała Norwida (gdy prof. Krzysztof Trybuś wiele lat później chciał iść w jej ślady, decydując się na doktorat poświęcony poezji tegoż autora, powiedziała mu: „Jak spadać, to z wysokiego konia”) i – w ramach seminarium doktoranckiego – zajęła się przede wszystkim wczesną twórczością romantyka. W 1965 roku odszedł na emeryturę profesor Szweykowski, w tym samym roku Zofia Muszyńska-Trojanowiczowa (cztery lata wcześniej miał miejsce ślub) na podstawie dysertacji Rzecz o młodości Norwida uzyskała stopień doktora, a w rezultacie także stanowisko adiunkta. Pałeczka w uniwersyteckiej sztafecie pokoleń została przekazana. A Norwid stał się później jednym z podstawowych motywów w naukowej, i chyba nie tylko naukowej, biografii pani profesor. Pisała o nim jeszcze po wielokroć. Zapoczątkowała też poznańską szkołę norwidologiczną (zwieńczoną powstaniem Pracowni Życia i Twórczości Norwida) – jeśli nie pierwszą, to z pewnością jedną z najważniejszych w Polsce.

***

Także Norwidowi, choć pokazanemu przez pryzmat sporu z Julianem Klaczką (emigracyjnym krytykiem literackim i politykiem ze środowiska Hotelu Lambert) poświęciła Trojanowiczowa swoją drugą ważną publikację, której wstępna wersja stała się podstawą jej habilitacji w 1978 roku (Ostatni spór romantyczny. Cyprian Norwid –  Julian Klaczko wydano w 1981 roku). Książka ta była znakomitym przykładem charakterystycznej dla prof. Trojanowiczowej metody badawczej. Cechowała ją szeroka perspektywa, w ramach której – nie rezygnując z rzetelności badania tekstu – należało ujmować literaturę wielopłaszczyznowo, wiązać ją z problemami historycznymi i politycznymi, wpisywać w porządek historii idei. Była to metoda stosowana przez Szweykowskiego, mistrza Zofii Trojanowiczowej, oraz przez jej starszych kolegów, Jarosława Maciejewskiego i Edwarda Pieścikowskiego – swoiste signum poznańskich polonistów. Jednak każdy z nich wykorzystywał owo szerokie spojrzenie w sobie właściwy sposób, do zogniskowania uwagi czytelników i studentów na kwestiach, które uważał za fundamentalne.

Taką kwestię stanowiła dla Trojanowiczowej konieczność społecznego, obywatelskiego zaangażowania, niestania z boku. Jak wspominała, znaczenie przełomowe miał dla niej w tej sprawie rok 1968: „Wtedy uświadomiłam sobie ostro, że dalsza moja postawa wobec siebie i rzeczywistości politycznej wymaga wewnętrznego opowiedzenia”. Różne działania podejmowane w kolejnych latach były logicznym następstwem tej decyzji. Naturalna i moralnie oczywista była obrona Stanisława Barańczaka, którego pod pretekstem incydentu w bibliotece w Puszczykowie (będącego jawną prowokacją) usunięto z poznańskiej polonistyki. Aktywna postawa Trojanowiczowej i Jarosława Maciejewskiego, mocno powiedziane „nie” – wyraźnie odznaczyły się wtedy na tle nieporadności, żeby nie rzec więcej, władz uniwersyteckich.

O duecie Maciejewski-Trojanowiczowa po raz kolejny stało się głośno – i to nie tylko za murami uniwersytetu – gdy, wskutek przyspieszenia historii w epoce Solidarności (1980-81),  możliwa stała się publikacja książki o Poznańskim Czerwcu 1956. Opracowana w ciągu zaledwie kilku miesięcy księga zawierająca dokumenty źródłowe, relacje świadków i analizy politologiczne – była pierwszą „monografią” tego wydarzenia. Miała jednak wymiar nie tylko naukowy. Dzięki niej po raz pierwszy powiedziano publicznie o zbrodniczych działaniach rządu w pamiętnym czerwcu. Książka wpisała się też w pewną mitologię walki o niepodległość, mitologię, w logice której po czerwcu następowały strajki lat 70., a po nich działalność Solidarność. Stąd rozgłos Poznańskiego Czerwca 1956, stąd żywe komentarze najważniejszych historyków tamtej epoki (z podziemia i z nurtu oficjalnego), stąd autentyczny rezonans społeczny.

Poza walorami syntezy książka zawierała coś jeszcze: indywidualne świadectwa konkretnych osób. Dla Trojanowiczowej – jak podkreślają jej uczniowie – było to nie mniej ważne od wymiaru ogólnego, więcej nawet: bez jednostkowości wymiar ogólny nigdy by się z taką mocą nie pojawił.

***

W tej samej optyce – ważnego jednostkowego świadectwa, które domaga się głosu – można widzieć podjęcie przez panią profesor, szerokiego jak „suchego przestwór oceanu” (by podeprzeć się słowami wieszcza szczególnie jej bliskiego, o czym będzie jeszcze mowa) tematu literatury zesłańczej. Dr Jerzy Borowczyk wspomina pieczołowitość towarzyszącą pracy nad książką Sybir romantyków, którą z pomocą swojego ucznia, prof. Fiećki, Zofia Trojanowiczowa opublikowała w 1992 roku. Praca nad biografią zesłańców, kwerendy w archiwach Petersburga i Irkucka, mozolne gromadzenie tekstów – a dopiero potem opis, rzetelna próba uchwycenia tamtych realiów, oddzielenia rzeczywistości od mitów o Sybirze (ale również tym mitom przyznanie należnego miejsca na mapie narodowej wyobraźni). 

Dla porządku dopowiedzmy tutaj o pozostałych sferach aktywności społecznych Zofii Trojanowiczowej. Obrona członków Studenckich Komitetów Solidarności, wspieranie poznańskiego KOR-u, założycielska rola w uniwersyteckiej Solidarności w 1980 roku i ważna (buforowa dla zagrożonych uczniów) funkcja wicedyrektora Instytutu ds. studenckich, w końcu także członkostwo w Komitecie Obywatelskim Lecha Wałęsy, a po 1989 w ROAD, Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Akces do tych inicjatyw nie oznaczał jednak nigdy ślepej zgody na wszystko, co się w nich działo. Z dużą dezaprobatą przyjmowała pani profesor np. niegodne jej zdaniem, przepychanki w kręgach władzy na początku lat 90. I w takich wypadkach zawsze mówiła swoje osobne, głęboko ugruntowane i przemyślane veto. „Uosabiała dla wielu z nas – pisze Jerzy Fiećko – patriotyzm czystej próby, obywatelski, norwidowski z ducha, któremu obcy był zarówno pociąg do nadużywania frazesu, jak i język wrogości czy podziału”.

***

Czytała regularnie „Gazetę Wyborczą” i „Tygodnik Powszechny”. Ceniła Mazowieckiego, Kuronia, Turowicza. Jaki dogodny pretekst – w czasach politycznych antagonizmów– do uproszczeń, klasyfikacji, zwężania perspektywy. To samo można by zrobić z rewersem takiego stereotypu. Tylko po co? Czy coś nam to powie o ludzkich wyborach, o tragiczności polskiego losu? Czy może raczej wzbudzi niechęć do sąsiada, który myśli inaczej? Wydaje mi się, że głos pani profesor kazałby nam dzisiaj zawrócić z tych niszczących pozycji. Skupić się na jednostkowym świadectwie, zobaczyć człowieka. W całej jego brzydocie i pięknie. I w mocnych uczuciach. Nie lubiła bowiem letniości, także u ludzi, którymi się otaczała. Nietrudno zauważyć, że dzisiejsze grono profesorskie poznańskiej szkoły badań nad romantyzmem to w dużej mierze osoby zaangażowane w latach 80. w działalność opozycyjną. Przykładem niech będą prof. Fiećko, prof. Trybuś, dr Borowczyk czy prof. Zbigniew Przychodniak. Wszyscy oni byli jej uczniami. W tym miejscu przychodzą mi na myśl słowa, które usłyszałem od prof. Jacka Brzozowskiego, mojego promotora z łódzkiej polonistyki, kolegi po romantycznych fachu Zofii Trojanowiczowej: „miała dobrą rękę do ludzi”.

To chyba prawda. Bez tego nie stworzyłaby „własnej” szkoły badawczej, poznańskiej szkoły badań nad romantyzmem. Lecz nie była to szkoła w rodzaju tej, która powstała w otoczeniu Marii Janion. Dla tamtego środowiska wspólnym mianownikiem była metoda badawcza (specyficzny rodzaj hermeneutyki) i obszar badań (romantyzm polski i europejski). Wszystko, co stworzyli uczniowie prof. Janion było w mniejszym lub większym stopniu rozwinięciem jej koncepcji.

Tymczasem w Poznaniu rzecz wyglądała inaczej. Tak, jak prof. Trojanowiczowa „dziedziczyła” po prof. Szweykowskim, lecz zajęła się tym, czego nie eksploatował badawczo jej mistrz – tak i jej uczniowie, podejmując czasami tematy jej bliskie (jak twórczość Norwida i Mickiewicza czy problematyka zesłańcza), zawsze szli – za jej zachętą – własnymi drogami, wypracowując własne metodologie i tematyczne obszary.

W romantycznej „szkole” Trojanowiczowej (by już zachować ten termin, nie oddający chyba jednak w pełni wewnętrznych relacji tego środowiska polonistów) ważną rolę odgrywały także więzi osobowe. Lecz nie było tam – jak twierdzi prof. Brzozowski – żadnego kumoterstwa, „prawie wszyscy zwracali się do niej: Pani Profesor”. Przy tym jednak nigdy nie zostawiała ludzi samych sobie, tak w sprawach naukowych, jak i prywatnych.

qt Wiedzieliśmy – wspominała Elżbieta Nowicka, jedna z pierwszych uczennic Zofii Trojanowiczowej – że jeśli zdarzy się trudna sytuacja osobista, życiowa, ona – obok osób najbliższych – będzie tym człowiekiem, do którego można pójść. A czasem była pierwszą osobą, do której się szło. Wiadomo było, że niekoniecznie nas pochwali, ale z całą pewnością nie zostawi nas samych sobie.

***

I tu wraca po raz kolejny dom rodzinny. W trudniejszych czasach stojący wciąż przy Szyszkowskiego, w łatwiejszych, tj. po 1989 roku przy Iłłakowiczówny. Był on przedłużeniem Instytutu, tu odbywały się najważniejsze – w opinii uczniów pani profesor – wielogodzinne spotkania, zarówno przyjacielskie, jak i naukowe – nierzadko inspirujące pomysły badawcze, które później przynosiły owoce w postaci książek, artykułów etc. Również sama gospodyni, która była doskonałym słuchaczem, z tych rozmów potrafiła czerpać pomysły, choć przede wszystkim występowała w roli inspiratora. Ten styk miejsca pracy i domu rodzinnego wydaje się czymś niezwykłym, rzadko już chyba spotykanym. Pokazuje pewną harmonię życia, jego integralność. W tym życiu intelektualno-domowym uczestniczyła też zawsze rodzina, w szczególności mąż, Roman, który poza tym, że był – przypomnijmy – lekarzem, był także człowiekiem o stylu przedwojennego inteligenta, żywo zainteresowanym filozofią, kulturą, literaturą. Stanowili z Zofią Trojanowiczową bardzo zgrane małżeństwo – mówią mi uczestnicy owych spotkań w salonach starej poznańskiej willi – choć różnili się diametralnie. Romek – cytując za relacjami świadków – gawędziarz, lubił długie potoczyste opowieści, Zosia mu przerywała, prostowała fakty, on mówił dalej.

Pasją, którą oboje podzielali, były również podróże. To skądinąd ciekawe, rodowici wielkopolscy mieszczanie, przywiązani do swojego miejsca na poznańskim Łazarzu, do swoich zajęć (lekarskich, uniwersyteckich) – a jednak ciągnęło ich do dalekiego świata. Pytałem o lokalność Zofii Trojanowiczowej, o jej poznańskość. Profesorowie niby się zgodzili (bo sumienna, dokładna, można na niej polegać), ale po chwili zgłaszali jednak zastrzeżenia. Że wybrała Norwida, pisarza wybitnie nielokalnego. Że rzadko pisała o Wielkopolsce (w przeciwieństwie do Maciejewskiego). Że szczególną sympatią obdarzyła XIX-wiecznych zesłańców. Że lubiła poznawać ludzi spoza swojego środowiska (np. utrzymywała wieloletnie przyjaźnie nawiązane podczas wakacji gdzieś na Suwalszczyźnie czy na Podhalu).

Nieoczywista dynamika zakorzenienie-podróż musiała być dla Zofii Trojanowiczowej ważnym elementem jej osobowości, twórczym pierwiastkiem, może tą „odrobiną szaleństwa”, o której wspominała w jednym z wywiadów. Dowartościowanie stałości, otwarcie się na nieznane.

Jerzy Borowczyk opowiadał mi, jak zwiedzał z panią profesor Petersburg (przy okazji wyjazdów do tamtejszych archiwów) w epoce Rosji Jelcynowskiej, jak słuchał jej opowieści przy gruzińskim koniaku, jak w tych opowieściach pojawiały się wątki nieznane, ledwie muśnięte: wspomnienie przyjaźni z rodziną Barańczaków, zamiłowanie do poezji współczesnej (Miłosz, Szymborska), plany obszernego studium o Jerzym Czartoryskim, wspomnienia Paryża i Rzymu. Opowiadał też, jak jechali wspólnie na pogrzeb Zofii Stefanowskiej, przyjaciółki Zofii Trojanowiczowej, jej intelektualnego partnera, osoby o niezwykłej biografii (o której można by napisać oddzielne, obszerne wspomnienie). Słuchając tych opowieści miałem przed oczyma bogactwo osobowości pani profesor, które trudno uchwycić, a jeszcze trudniej opisać.

W takich wypadkach można odwołać się tylko do największych. A tym największym był dla pani profesor chyba jednak Mickiewicz, którego „dziedzictwem zajmowała się nieprzerwanie – pisze prof. Fiećko – od czasu zajęć na seminarium magisterskim, i który bodaj był jej największą, choć po trosze skrywaną miłością naukową, którego twórczość w całości uznawała za wybitną, pozbawioną rzeczy słabych lub nieprzemyślanych”. Myślę, że obok tej „naukowej miłości” i podziwu dla dzieł mistrza, Zofia Trojanowiczowa znajdowała w Mickiewiczu coś jeszcze. Wymiar etyczny, który uznała za swój. To romantyczne z ducha przekonanie, że literatura nie ma sensu – jeśli nie traktuje się jej poważnie; w taki sposób, by być gotowym podporządkować jej wszystkie życiowe wybory. „Życie na miarę literatury” – można by powiedzieć za Michałem Pawłem Markowskim. Pani profesor szukała w literaturze wartości – nie arbitralnych przecież, ale odwiecznych, ludzkich, zwyczajnych – których gotowa była bronić bez względu na konsekwencje. I potrafiła żyć w zgodzie z nimi. Bez prostych rozwiązań, bez pobłażliwości, z ciepłą ironią i dobrocią dla ludzi – autentycznie.

***

Bliscy, przyjaciele, współpracownicy pani profesor z trudem wspominają ostatnie lata jej życia, kiedy – chociaż obecna fizycznie – traciła stopniowo kontakt z otoczeniem. Mówią, że był to najtrudniejszy okres, bo nie można było mówić o niej, jak o zmarłej, a przecież jakby już jej nie było. Mówią, że teraz jest – mimo wszystko – łatwiej.

Nie ma słów, które potrafiłyby dotknąć ludzkiego cierpienia. Choroby, umierania. Dramatu rodziny, która jest świadkiem wypełniania się nieuniknionego wyroku. Nie ważę się umniejszać wagi tych doświadczeń, ich – może na krótką metę niszczącego – charakteru. Czuję jednak, patrząc na to wszystko z pewnego oddalenia, że i tutaj ukrywa się jakaś lekcja, jakiś ostatni wykład pani profesor, na którym z filologiczną skrupulatnością, dbałością o rzeczywistość – wyciąga się niezwykłą (i niezwykle trudną) prawdę o naszej ziemskiej kondycji. Mówi ona o chorobie i śmierci jako integralnych, harmonijnych pierwiastkach życia. Jego nieodłącznej części, którą oduczyliśmy się przyjmować z pokorą. I o tym, że należy ją przyjąć.

***

W czasie rozmów o pani profesor nie mówiliśmy wiele o religii. Bo też jej religijność była cicha, nienarzucająca się. Rozumiana po dominikańsku, intelektualnie, „wrażliwościowo”, wymagająca przede wszystkim od siebie. Ale – jak twierdzą uczniowie Zofii Trojanowiczowej – była to duchowość bardzo głęboka. Element życiowej harmonii. Nienamacalne zakorzenienie opierające się dynamice przemijalności, podróży. A pani profesor – jak powiedział w pierwszych słowach pogrzebowego przemówienia Jerzy Fiećko – lubiła podróżować.

***

Zofia Trojanowiczowa zmarła 17 listopada 2015 roku. Pozostała poznańska „szkoła romantyczna” składająca się z ludzi o różnych zainteresowaniach, charakterach, temperamentach. Pozostały (uwypukliły się?) podziały w postrzeganiu otaczającej nas, nie najprostszej przecież rzeczywistości.

Lecz – jak powiedział mi na koniec naszej rozmowy jeden z profesorów – ich mistrzyni apelowała do tego, co w człowieku najlepsze. Może dlatego jej duch działa dziś na obecny zespół „co najmniej tonująco”, stawiając przed oczyma godną tradycję Pollaka, Szweykowskiego, Maciejewskiego… Trojanowiczowej.

***

A w ogrodzie grządki starannie pielęgnowane. I biała konewka ozdobiona kwiatowymi wzorami.

Nie chciałem pisać laurki Zofii Trojanowiczowej. Co najwyżej oddać hołd tradycji poznańskiej polonistyki, tak unikalnej na mapie akademickiej Polski. Jednak ludzie, z którymi rozmawiałem o pani profesor, jej współpracownicy, znajomi, przyjaciele zamknęli w swoich opowieściach tyle szczerości, uroku i dyskretnego ciepła, że pozostając wiernym „tekstowej rzetelności” – mogłem napisać jedynie to, co napisałem powyżej. Czy jest to obraz prawdziwy – nie mnie oceniać.

Serdecznie dziękuję pracownikom Instytutu Filologii Polskiej UAM w Poznaniu: prof. Jerzemu Fiećce, prof. Krzysztofowi Trybusiowi, dr. Jerzemu Borowczykowi, prof. Zbigniewowi Przychodniakowi, że zechcieli poświęcić słoneczny wrześniowy dzień na długie rozmowy ze mną w dostojnym budynku Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej, i w okolicznych kawiarniach. Mam nadzieję, że nie byłem dla nich rozmówcą za nadto irytującym i nudnym. W sposób szczególny dziękuję prof. Jackowi Brzozowskiemu za pierwsze informacje o pani profesor i „przepustkę” do Uniwersytetu Adama Mickiewicza.

Ilustracja: źródło: link; czas dostępu: 22:00 dnia 29.10.2016 r.

W poszukiwaniu formy rzymskiej

(czasopisma)‎

mediach i okolicach rozgrywa się następny akt sporu o tak zwaną demokrację. Jedni niby niszczą, drudzy niby bronią – mało kto wie, czego i po co. Tymczasem gdzieś obok, na obszernych łamach rocznika redaktorzy „Teologii Politycznej” skłaniają nas do zastanowienia, czy owa demokracja – będąca w praktyce dyktaturą większości, kultem instytucji i porządkiem zrodzonym z pozytywizmu prawniczego – jest rzeczywiście czymś, o co warto toczyć te krwawe boje. I czy nie mamy czasem w swojej wspólnotowej tradycji, w swoich bogatych dziejach, ale także w swojej polskiej tożsamości współczesnej pierwiastków bardziej szlachetnych i godnych większej atencji? Wędrówka przez kolejne artykuły tomu My, Rzymianie rozbija czarno-biały obraz, za pomocą którego coraz częściej przedstawia się nam bieżące sprawy.

Cóż to zatem mogłyby być za pierwiastki? „Katolicyzm (w sferze ducha) – pisze we wprowadzającym artykule Dariusz Karłowicz – republikanizm (w obszarze politycznego ideału i doświadczenia) oraz łacińskość (w dziedzinie kultury duchowej i cywilizacji)”. Brzmi to jak oczywistość, gdy uwzględni się perspektywę historyczną i zaakceptuje jej doniosły wpływ na współczesność. Z drugiej strony, tym, którzy chcieliby zaprojektować Polskę w duchu nowoczesności takie wytyczenie najważniejszych dla naszej wspólnoty rysów musi wydawać się anachroniczne, opresyjne, może nawet niebezpieczne. Te dwa stanowiska określają pole, na którym toczy się dzisiaj gra o polskie dusze. Można by zatem przyjąć – z czym pewnie zgodziliby się apologeci nowoczesności – że poruszanie się po tym polu i zbliżanie się do jednego bądź drugiego stanowiska zależy od indywidualnych decyzji, od powiedzenia sobie, kim chcę być. Najnowszy tom „Teologii Politycznej” pokazuje jednak z całą stanowczością, że wspólnotowa tożsamość, nie jest (lub jest w bardzo małym stopniu) kwestią wyboru. W podstawowym wymiarze zależy zaś od realnie istniejących, długotrwałych procesów, których pochodzenie i zasięg przekraczają z pewnością zdolności projekcyjne nie tylko poszczególnych jednostek, ale i całych filozoficznych szkół. Procesami, które ukształtowały tożsamość polską są w tym znaczeniu właśnie katolicyzm, republikanizm i łacińskość składające się na – jak to nazywa Karłowicz – formę rzymską.

Rzymski katolicyzm nie sprowadza się tu do kwestii wiary. Chodzi raczej o – mówiąc słowami Brzozowskiego, które cytuje w artykule poświęconym jego późnej myśli Tomasz Herbich – pewien fakt społeczny, zasadę wspólnotowego trwania, która znajduje potwierdzenie w tym, co istnieje realnie (choć oczywiście nie zaistniałaby ona bez pierwotnego doświadczenia religijnego, co autorLegendy Młodej Polski doskonale rozumiał). „Zwrot ku Kościołowi – twierdzi Herbich – wiąże się w myśli Brzozowskiego z odkryciem katolicyzmu jako tego, co kulturze naszego kręgu cywilizacyjnego gwarantuje trwałość i dziejową ciągłość oraz rzeczywistą sprawczość w historii”. Ta trwałość objawia się między innymi w tym, że Kościół jest gwarantem istnienia instytucji i struktur politycznych. Jest także pomostem łączącym Polskę z kulturą łacińską, ponieważ – notuje w Pamiętniku Brzozowski – „jest najrzetelniejszą, o wiele rzetelniejszą i o wiele zupełniejszą niż renesans spuścizną starożytności”. Stanowi w końcu swego rodzaju bezpiecznik ustroju republikańskiego. Karłowicz pisze:

Właśnie mające źródło w katolicyzmie pojmowanie polityczności jako celu pośredniego[…]ratuje polskość z jednej strony przed totalitarną pokusą uniwersalnych utopii urzeczywistnionych, z drugiej zaś – przed zapałem do absolutyzacji narodu”.

Stąd pochodzi moralny wymiar polityki, jej aksjologiczny punkt odniesienia.

Polski republikanizm to w głównych punktach: „podmiotowość wspólnoty politycznej, równowaga sił, samoograniczenie władzy i umiłowanie wolności (zwłaszcza tej do tworzenia kształtu własnego domu)”. Ukształtowany w XVI i XVII wieku, wywodzi się w prostej linii z tradycji antycznego Rzymu, przyniesionej za pośrednictwem włoskiego renesansu, którego elity polskie tamtego czasu – wyjeżdzające na studia najczęściej do Włoch – były bezpośrednimi uczniami. Warto dodać, że ideał polityczności, który głosili Modrzewski, Goślicki, Petrycy, Fredro (Andrzej Maksymilian) równie dużo, co rzymskim retorom, zawdzięczał Arystotelesowi. W artykule Doroty Pietrzyk-Reeves (autorki książki Ład rzeczypospolitej. Polska myśl polityczna XVI wieku a klasyczna tradycja republikańska) czytamy: „Dominowało przekonanie, że moralne podstawy ładu politycznego (cnota) mają znaczenie kluczowe dla jego trwania, co nadaje polskiemu republikanizmowi specyficznego charakteru”. Do cnót należał miedzy innymi obowiązek służenia dobru wspólnemu, ten charakterystycznie polski ideał wolności „do”, który sprawia, że ludziom spoza naszej wspólnoty (a także i jej wyrodnym synom) trudno pojąć powody naszych chaotycznych konfederacji, straceńczych powstań, temperatury dyskusji o polityce. Jednak prawdziwe zaangażowanie obywatelskie jest spoiwem narodu, które przydaje się zwłaszcza w chwilach próby, bo – jak powtarza za Fredrą Krzysztof Koehler – wolni obywatele znacznie lepiej bronią państwa niż zaciężne armie. Podczas gdy w kraju wolnym nie strach jest, żeby każdy miał broń i robił „zbrojne popisy”, to w państwie rządzonym autorytarnie boją się uzbroić lud, żeby nie zwrócił się przeciwko władcy, poza tym „bezbronny łacniej się daje powodować”. Gwarantem wolności są zaś w Polsce nie wola króla, a prawa, przy czym prawa rozumiane bardziej jako obyczaj ustalony przez przodków niż produkt prawniczej inżynierii. Im bardziej obyczaj ten daleki jest od dosłownych carskich ukazów, tym bardziej musi być pilnowany, bo jedno przekroczenie powszechnej praktyki może podkopać cały system zasad. Nawiasem mówiąc, przypomina to chyba w jakimś stopniu dzisiejszy system prawny w Wielkiej Brytanii, również mocno uzależniony od obyczaju.

Łacińskość to przede wszystkim kultura. Złożona z dwóch elementów: chrześcijaństwa i dziedzictwa antyku. „Za sprawą katolicyzmu – pisze Dariusz Karłowicz – kultura antyczna stała się integralnym elementem polskiego życia – nie tylko na poziomie architektury, literatury czy wyobraźni narodowej, lecz także w sferze praktyki duchowej, kategorii myślenia, aksjologii, samej koncepcji myślenia”. Wystarczającym dowodem na żywotność tego dziedzictwa są intelektualne genealogie naszych największych twórców: Kochanowskiego, Mickiewicza, malarzy XIX stulecia, Herberta czy Miłosza. Ale łacińskość to także obyczaj, życie codzienne, gdyż „świadomi czy nie – religii uczyliśmy się od św. Augustyna, polityki od Marka Tuliusza, rolnictwa zaś od cystersów (a więc Ksenofonta czy Wergiliusza)”. Nie bez znaczenia są też takie fakty, że ciągnie nas na włoską prowincję, że czujemy się tam dobrze, że jesteśmy tam prawie u siebie. Można chyba nawet zaryzykować tezę, że właśnie na poziomie obyczaju przenieśliśmy najwięcej z tej formy rzymskiej. Albowiem polskie życie, ze swoim niezbywalnym rysem przednowoczesnym, mimo ciągłego podmywania fundamentów naszej wspólnoty (zabory, komunizm, współczesne ideologie) ma się całkiem dobrze.

Tylko co z tego wynika? Czy z okruchów tamtych tradycji, które tkwią w naszej tożsamości może wyrosnąć nowa polska wspólnota? Czy ta wspólnota ma prawo żyć w dzisiejszej Europie? Cóż, są to pytania chyba niepotrzebne. Albo inaczej, nasze próby odpowiedzi na nie nic nie zmienią. Bo, jak pisał Stanisław Brzozowski:

Możemy być zdania, że wola zbiorowa Polski byłaby o wiele wyższą, głębszą, gdyby wytwarzana była bez udziału katolicyzmu; tymczasem jednak, jedyna znana nam i rzeczywista zbiorowa wola wytwarzana jest z jego współudziałem”.

Sądzę, że można by odnieść tę myśl do całej formy rzymskiej. Możemy negować jej istnienie, możemy projektować polskość wbrew niej – lecz to ona nas stworzyła, to ona istnieje w nas w sposób rzeczywisty – i prędzej czy później zawsze da o sobie znać.