Wszystkie wpisy, których autorem jest Kamil Suskiewicz

Notatnik łódzki

„Wiek XXI albo będzie religijny, albo go nie będzie” – miał powiedzieć onegdaj André Malraux. Tak zwane wszystkie znaki na ziemi (bo o niebie mówić już nie bardzo mamy ochotę) wskazują, że bliżej nam jednak do tego drugiego, apokaliptycznego scenariusza. Czy jednak znaki aby nas czasem nie mylą? Bo czy kryzys chrześcijaństwa, który się wszem i wobec dzisiaj ogłasza, nie jest raczej kryzysem pewnego rodzaju religijności i pewnej formuły kościoła? A mianowicie takiej mniej więcej religijności i takiego mniej więcej kościoła, jakie istniały w połowie dwudziestego wieku, w przededniu soboru trydenckiego. Rzecz w tym, że były to już wtedy formy niemalże martwe. Dziwne to nawet, że polska kulturowa pobożność, będąca przedłużeniem tych form przetrwała jeszcze tyle dziesięcioleci – nie bez znaczenia był tu oczywiście historyczny splot wypadków i rola, jaką polskie struktury katolickie odegrały w czasach komunizmu. Ale pękające w szwach kościoły z czasów Solidarności stanowiły – trzeba to od razu powiedzieć – raczej wyjątek niż regułę w historii naszej i historii katolicyzmu. Żeby nie cofać się zbyt daleko w przeszłość, w jakiś XVII wiek, gdy księża powszechnie mieli żony, a kaplice zarastały chwastem, wystarczy spojrzeć na inteligencję przełomu XIX  i XX stulecia – do głębi racjonalną i laicką, na tle której taki na przykład Władysław Korniłowicz (zrodzony zresztą w rodzinie pozytywisty) jawił się jako rzadki ptak. A nawet gloryfikowane dzisiaj międzywojnie nie było tak święte, jak chcieliby nasi konserwatyści. Że owo kuriozum – powszechny polski katolicyzm końca XX wieku – musiało prędzej czy później przeminąć – to wydawało się oczywiste. Czym jest jednak to jego obecne przemijanie? Procenty osób przyznających się do chrześcijaństwa albo frekwencja na niedzielnych mszach niewiele pomogą nam w odpowiedzi na to pytanie. Jest to bowiem czysta statystka, tak samo przydatna dla poznania rzeczywistości, jak średnia globalna temperatura przydatna jest dla mieszkańców stref równikowych albo polarnych. Kto odchodzi z kościoła? Kto – przynajmniej w deklaracjach – nie chce mieć nic wspólnego z Panem Jezusem? Co stoi za taki wyborami, jakie racje duchowe i intelektualne, a może jakie wpływy: kultury, obyczaju, mody? Bywa to pewnie nieraz ważenie racji i dokonywanie poważnych wyborów – ale czy zawsze? Czy faktycznie w tych fluktuacjach dzisiejszych statyk religijności chodzi o głębokie przemiany duchowości poszczególnych ludzi? Jeśli zamknięte podczas pandemii kościoły albo skandale w kościelnych strukturach stały się dla kogoś pretekstem do rezygnacji z komunii, to fakt ten mówi co nieco także o stanie wiary takiego człowieka quo ante. Bywa więc może również tak – a sądzę, że nie są przypadki statystycznie pomijalne – że ów przykładowy ktoś, korzystając ze sprzyjających okoliczności społecznych, pozbył się zewnętrznych form wiary, która dla niego samego od dawna już nie istniała. Nie chodziłoby więc w takim przypadku o przemianę duchową, a jedynie o uzgodnienie poziomu wewnętrznego i społecznego. Na przedłużeniu tej myśli wyniosły i zapatrzony w dawną swoją wielkość katolicyzm mógłby znaleźć konstatację – skoro niewierzący byli, to niech idą sobie. Jestem jak najdalej takiego myślenia, bo każdy stracony dla porządku zbawienia człowiek jest – wbrew statystycznym naukom – zauważalną wyrwą w ekonomii świata. I dopuszczam myśl, że trwanie w kościele – pomimo osobistych wątpliwości – potrafi niekiedy z tych wątpliwości wydźwignąć i przywrócić człowieka do żywej wiary. Nie z takimi przypadkami mamy tu chyba jednak do czynienia. Alternatywą dla współczesnego „kryzysu chrześcijaństwa” nie jest dzisiaj – czy chcemy tego czy nie – pogodna, przeniknięta Duchem Świętym civitas christiana, w której każdy, nawet ten, co chwilowo się łamie, idzie prostą drogą do zbawienia. Tą alternatywą, tym tworem wobec którego ustawił się „kryzys” – był raczej jakiś bigoteryjny ludek klerykalny, niewolny, niestety, od hipokryzji, nadużywania władzy i pospolitego zła. Karkołomna wydaje się myśl, że mógłby on dalej stanowić wehikuł zbawienia. Zresztą, jak się rzekło wcześniej, taki kościół przeminąć po prostu musiał, zgodnie z logiką obumierania i rodzenia się form. Być może szkoda niektórym mszy trydenckiej albo procesji wypełniających ulice miasteczek – i mnie ich czasem szkoda. Ale – powiedzmy to sobie wprost – ten kryzys jest chrześcijaństwu po prostu potrzebny. Jest potrzebny w pierwszym rzędzie klerowi, bo, co tu kryć, liczni jego przedstawiciele to ludzie po prostu niewierzący. Jest potrzebny świeckim, by potrafili wygrzebać istotę chrześcijaństwa spod złogów zmurszałych form. Bo formy, jako byty czasowe i z założenia przemijające, można (i nieraz trzeba) odrzucać, można je przemieniać, można (i też nieraz trzeba) wymyślać nowe. O ile się to będzie działo według jezusowych zasad, to nic nam nie grozi. A i wiek XXI okazać się może jeszcze wiekiem religijnego odrodzenia.

Tak jak do rozważań o religijności, daje współczesność również całkiem porządny asumpt do myślenia o życiu erotycznym. Bo już sama paleta wzorców, które się dzisiaj postuluje i zapewne praktykuje, jest chyba niespotykana w dziejach, choć może rozmaite kultury starożytne, o których wielu rzeczy przecież nie wiemy, znały onegdaj i takie ekscesy. Ale i one chyba nie doświadczały tak intensywnego spiętrzenia wszystkiego naraz: wybujałej pornografii obok programowej aseksualności, bigoterii sąsiadującej z praktyką randkowych portali (gdzie romantyczne rendez vous dość wąski ma zakres znaczeniowy) itd. itp. Ciekawe miejsce na tej rozciągniętej skali obrała sobie katolicka etyka seksualna, która z jednej strony stara się trzymać ustalonych przez Kościół zasad – przyznać trzeba, że nie zawsze łatwych do pojęcia – z drugiej zaś, i to jest chyba trend dominujący, próbuje ucukrować życie erotyczne, wpisać go w ramy jakieś radosnego, jasnego przebóstwienia. Czy jednak da się to zrobić, pozostając w zgodzie z prawdziwym (a nie postulatywnym) doświadczaniem rzeczywistości? Myślę sobie o tej sprawie nad takim oto cytatem z Rodzinnej Europy Miłosza: „Być może moje niemal chorobliwe przekonanie, że seksualizm jest złem, miało źródło nie tylko w naukach księdza prefekta, ale również w tych chwilach dziecka, kiedy zauważa ono, że właśnie seksualizm zbłaźnia i obciąża starszych, odbierając im zdolność bezinteresownego urzeczenia”. Czy seksualizm jest dla poety złem? No, bez seksualizmu – złego czy dobrego – nie byłoby chyba Miłosza artysty. Bo go ten seksualizm nie tylko „zbłaźniał i obciążał”, ale i wyposażał w jakieś napięcie duchowe, które owocowało konkretnymi literackimi dokonaniami i wystarczy go zestawić z rozmaitymi pisarzami letnich zmysłów, żeby zobaczyć różnicę klas (jakkolwiek nie jest to na pewno powód wyłączny). A jednak, jeśli mamy w pamięci obraz dziecięcego, przedseksualnego świata, czujemy, że coś jest na rzeczy z tym „bezinteresownym urzeczeniem”, które nam erotyka w pewnym momencie zaczęła destruować. I że te wszystkie programy seksualności, które proponuje nam Kościół w swoim tak zwanym społecznym nauczaniu, wydają się nieco karkołomne. Jedynie postulat czystości jawi się tu jako prosty i zrozumiały, choć w praktyce oczywiście niełatwy, bo jakoś idący wbrew dążącej do pełnego rozwinięcia się naturze ludzkiej. A natura ta jest przecież w jakimś stopniu zwierzęca. „Jesteśmy także zwierzętami” – mawiał Józef Maria Bocheński. I może seks należy właśnie do tych „zwierzęcych” pokładów naszego człowieczeństwa, do domeny skażonej i nie dającej się w pełni przebóstwić natury? Do dziedziny, w której jakiś pierwiastek nieczystego pożądania, gwałtowności i siły będzie zawsze obecny? Do sfery, która pozostać musi i trochę ciemna, i trochę tajemnicza. Jeśli tak faktycznie jest, to nie sądzę, żeby rozbiór życia seksualnego na czynniki pierwsze i zaklęcia zmierzające do przeniesienia przyziemnych spraw łóżkowych w sfery niebieskie, mogły cokolwiek w tej sprawi zmienić.

Cechą, która najpełniej scharakteryzuje kiedyś naszą epokę jest być może egoizm. Tutaj kultury starożytne ani żadne inne dawne modele zbiorowego życia, choćby odkryto wszystkie ich sekrety, nie będą w stanie iść z nami w zawody, bo nigdy jeszcze życie statystycznego człowieka nie sterowane było w takim stopniu jego wygodą, potrzebami czy emocjami. Może tak właśnie ma wyglądać koniec ludzkości, że żaden człowiek dla drugiego nic nie zrobi, tylko wszystko dla siebie? Może tak urzeczywistni się w świecie antychryst, nie żaden straszny facet z mieczem, tylko absolutny brak miłości? Dyskutować można oczywiście, czy to my sami za ten nasz egoizm odpowiadamy – egoizm podpowiada, że my sami na pewno nie, raczej traumy dzieciństwa, błędy rodziców, opresyjne społeczeństwo – czy też kultura, która stworzyła warunki do jego rozwoju. I jedno, i drugie zapewne, i bynajmniej nie wyczerpują one listy powodów, bo sprawa jest złożona, jak wszystko dzisiaj, choć w fundamentalnych rozróżnieniach jest, jak w każdej epoce, prosta. Złożona, rozproszona jest także przestrzeń społeczna, w której nasz egoizm się manifestuje. Wśród wielu innych płaszczyzn widać go także w podejściu do pracy, niedominującym jeszcze zapewne, ale dającym się zauważyć, bo krzykliwym, narzucającym się. W podejściu, które na pierwszy plan wysuwa wszystko, co dotyczy dobrostanu pracownika. Praca musi być więc dzisiaj ciekawa, dająca możliwość rozwoju, nieograniczająca życia prywatnego, godna finansowo itd. Może i dobrze, bo co to była za normalność, że się po osiemnaście godzin dziennie harowało, jak dzisiaj z rozrzewnieniem i gniewem na młodych wspominają rekiny biznesu lat 90. Żadna to była normalność. Ale i dzisiaj normalności próżno szukać. Jan Klata, który i tamtą praktykę pamięta, i z młodymi pracować musi, tak powiada w jednym z wywiadów: „Eliud Kipchoge, człowiek już dojrzały, pod czterdziestkę, mistrz świata w maratonie, zapytany, czy kiedykolwiek było tak, że obudził się rano  i pomyślał, że nie chce mu się wychodzić z domu na trening, odpowiedział, że……codziennie… Tak właśnie. Powiedział, że bez dyscypliny człowiek pada ofiarą swojego lenistwa i wygodnictwa. Jeśli nie stawiamy sobie celów, które być może są celami odrobinę za wysokimi, to gnuśniejemy. I zostaje nam tylko i wyłącznie płodzenie w sobie żółci wobec tych, którzy stawiają sobie cele i czasami udaje im się je realizować. I tu się kłania sławetna <<kultura zapierdolu>>.” Była, jak to bez ceregieli mówi Klata, „kultura zapierdolu”, to dzisiaj jest kultura zapierdolu a rebours, czyli kultura olewania, kultura niezmęczenia, kultura czubka swojego nosa. Jak coś zrobić, to za dobre pieniądze, a i to bez nadmiernego przypadkiem zaangażowania. Czy tak samo działamy w tych sprawach, które są dla nas ważne? Czy swoje pasje prywatne też tak monetyzujemy? No więc dlaczego do życia na zewnątrz – a praca jest tego życia jeśli nie osią, to  przynajmniej ważną częścią – inną przykładamy miarę niż do tego, co dla nas samych ważne? Trudno całkiem pozbyć się wrażenia, że to wygodnictwo jest możliwe tylko dlatego, że nasi rodzice byli wyznawcami „kultury zapierdolu”. Trzeba by im więc być może okazać trochę wdzięczności, tak po ludzku, z miłości do bliskiego człowieka, bezinteresownie. Zrozumieć, co ich motywowało, dlaczego tak pracowali i czy my przypadkiem z tego ich podejścia cokolwiek również dla siebie samych wyciągnąć nie potrafimy. Dla siebie samych gotowi jesteśmy przecież zrobić bardzo wiele…

Nuda Mackiewicza

Nie znam zbyt dobrze twórczości Józefa Mackiewicza – czytany dawno temu Miasojedow, Droga donikąd oraz Nie trzeba głośno mówić – ot i wszystko, chociaż dalsze tytuły, w wydaniu Bazy ze słabo czytelną czcionką i grzbietami nierównej wysokości, stoją przecież na półce. Tylko czy warto po nie sięgać? Książka Katarzyny Bałżewskiej jedynie przymnaża wątpliwości w tym zamiarze.

Wiem, że uchodzi Mackiewicz za prozaika wielkiej klasy. Wiem, że Czesław Miłosz widział jego powieści o wojnie jako wyjątek „w obfitej polskiej literaturze na ten temat”, dodając, że „pobił [on] swoich współzawodników piszących bardziej wyszukaną prozą”. Są tacy, którzy, jak Włodzimierz Bolecki, poświęcili komentowaniu tej twórczości sporą część życia. Są i tacy, jak Piotr Zychowicz, którzy Mackiewicza uznają za najważniejszego ze wszystkich pisarzy lub przynajmniej, jak Jan Zieliński, za najważniejszego dwudziestowiecznego prozaika polskiego. Tylu zacnych ludzi nie może się mylić. Cóż jednak zrobić, kiedy wielki pisarz, czytany dzisiaj, nie zachwyca? Gdzie szukać powodów nudy, która w czytelniku takim jak ja rodzi się nad lekturą tej prozy?

Może trzeba zrzucić wszystko na odległość, jaka rozdziela nas od czasu kluczowego dla pisarstwa Mackiewicza, czyli od lat 1939-1945. To Paul Ricouer, jak się zdaje, zauważył kiedyś, że w pierwszych dekadach XXI wieku staniemy się społeczeństwem, które pozbawione będzie bezpośrednich świadków drugiej wojny światowej, a więc i pamięć o tym zdarzeniu przejdzie zapewne z rejestru spraw żywych do podręczników historii. Nie sądzę, żeby działo się to już obecnie. A jednak sprawy tamtej wojny – choć znamy je z przejmujących opowieści dziadków – inny mają dziś dla nas wymiar niż dla pokoleń poprzednich. To, co było „absolutnie formacyjne” dla Mackiewicza – jak twierdzi Wojciech Stanisławski – i, prawem historycznych repetycji, stanowiło ważny składnik antykomunizmu właściwego pokoleniu Boleckiego – nie przedstawia nam się dzisiaj jako zagadnienie centralne. Ani nazizm, ani komunizm, ani inne, mniej lub bardziej pokrewne im formy zniewolenia, nie są już od dziesięcioleci naszym udziałem. Na ich miejsce mamy zniewolenia innego rodzaju – bardziej rozmyte, niedające się sprowadzić do politycznych ideologii – i to z nimi raczej potrzebujemy toczyć dziś boje, także na płaszczyźnie literackiej. Tym samym powieści Mackiewicza są dla nas być może coraz bardziej przyćmionym lustrem, w którym z trudem przychodzi nam się przeglądać, a i gościniec, na którym je postawiono, zarósł już „ostem, pokrzywą, łopuchem i belladonną” (trudno jakoś, pisząc o Mackiewiczu, nie nawracać ciągle do Miłosza).

Tylko czy to aby prawda? Przecież w wielkich powieściach o drugiej wojnie nie idzie jedynie o zapis dziejowych zdarzeń, odtworzenie ich w najbardziej adekwatnej i przemawiającej do czytelnika formie, w czym, nawiasem mówiąc, Józef Mackiewicz jest mistrzem niedoścignionym. Konkret, detal, realia, krajobraz są dla jego prozy wszystkim, a panorama, którą pisarz za ich pomocą buduje, onieśmiela swoim zakresem. Jeśli jednak Ricoeur obawiał się, że zapomniemy doświadczenie wojny, to nie dlatego, że bał się utraty określonych historycznych dekoracji, które mu towarzyszyły – lecz dlatego, że widział jego uniwersalizującą moc, jakąś ponadczasową szczepionkę na pewne powracające pomysły ludzi różnych epok. W takiej optyce druga wojna byłaby sytuacją graniczną, w której człowiek musi konfrontować się z rzeczywistością w sposób najbardziej jaskrawy, pozbawiony wszelakich otulin i zmiękczeń właściwych dla czasów pokoju. Wielka proza wojenna ukazywałaby zaś tę rozpiętość człowieczeństwa i konsekwencje skrajnych wyborów. Byłaby jak nomen omen słupy graniczne, które budują w świadomości wrażenie nieprzekraczalnych linii. Obcując – poprzez taką prozę – z dobrem i złem w stanie czystym, czytelnik potrafiłby przyłożyć właściwą etyczną skalę do okresów letnich temperatur. Choć to zapewne nie wszystko.

Snując te amatorskie rozważania o doświadczaniu wojny, której sam nigdy na oczy nie widziałem, myślę wciąż o znanej powieści Wasilija Grossmanna, Życie i los. Powieści w niejednym podobnej do książek Mackiewicza. Bo przecież i pokrewna tematyka polityczno-wojenna, i przesiąknięta tymi samymi ideologiami rzeczywistość, i zbliżony do reporterskiego dziennikarstwa styl obu tych próz. Dlaczego więc Grossmann nie wydaje mi się anachroniczny, a Mackiewicz tak? Dlaczego powieści „ptasznika z Wilna” nudzą, a Życie i los angażuje do samego spodu?

Powód może być, jak sądzę, taki: przedmiotem zainteresowania obu pisarzy, nota bene niemalże rówieśników, są sprawy tylko z pozoru tożsame. W istocie zaś Mackiewicz – pisząc o wojnie, komunizmie i tym, jak oddziałują one na ludzi – interesuje się przede wszystkim procesami. Mechanizmy indoktrynacji, natura zniewolenia, oddziaływanie trybów historii na poszczególne biografie – to stoi w centrum jego powieści. U Grossmana, przeciwnie, owo środkowe miejsce zawsze należy do człowieka. Na bohaterów Życia i losu patrzymy jakby z ich wnętrza, wczuwając się w ich wybory, domyślając się ich strachów, fascynacji, bezradności. To, co zewnętrzne, stanowi tło dla ich życia. Inne rozłożenie akcentów dobrze ilustruje porównanie takich choćby fragmentów, odnoszących się do podobnych zdarzeń fabularnych:

Środkiem jezdni spędzano Żydów do getta – czytamy w Nie trzeba głośno mówić – które, jak mówiono, miało być zamurowane, a przy bramach postawione straże. Żydzi szli każdy z tym co mógł unieść, czasem pchając rzeczy w wózkach dziecinnych, lub ciągnąc za sobą w ręcznych kolaskach. Słychać było szurganie podeszw o bruk, i rzadkie wykrzykniki policjantów litewskich. Kilku żandarmów niemieckich wydawało rozkazy. Tłum na chodnikach milczał.

Dawid znowu znalazł się obok Sofii Osipowny – pisze Grossman. – Ona przycisnęła do siebie chłopczyka z tą siłą, którą odkryli i zmierzyli pracownicy krematoriów w obozach zagłady – kiedy opróżniali komorę, nigdy nie starali się oddzielać ciał obejmujących się bliskich. Od strony drzwi dolatywały krzyki; nowi, widząc zbitą masę ludzką, wypełniającą komorę, nie chcieli wchodzić do środka. Dawid spostrzegł, że drzwi się zamknęły: stal, jak przyciągana magnesem, miękko, płynnie zbliżyła się do stali futryny, by się z nią połączyć, stać jednością. Dawid widział, jak w górnej części ściany, za kwadratową metalową siatką, poruszyło się coś żywego; wydało mu się, że to szary szczur, ale po chwili zrozumiał – to zaczął się kręcić wentylator. Poczuli słaby słodkawy zapach. Ucichł szmer kroków, z rzadka słyszało się niezrozumiałe słowa, jęki, krzyki. Mowa już ludziom nie służyła, działanie nie miało sensu, zawsze skierowane jest przecież w przyszłość, a w komorze gazowej nie było przyszłości. Chociaż Dawid odwrócił głowę, Sofia Osipowna nie chciała spojrzeć tam, gdzie on.

Oczywiście, trochę tę różnicę wyolbrzymiam. Nie jest przecież tak, że Grossmanowi zupełnie znikają z oczu manewry wojsk broniących Stalingradu, a u Mackiewicza nie daje się nigdy odnaleźć dramatu pojedynczego człowieka. W zmieszaniu powieściowej materii ostre kontury ulegają zatarciu i obrazy przestają być jednoznaczne (czy nie to jest zresztą siłą wielkich powieści, że kreślą złożone, niepoddające się uproszczeniom światy wyobrażone?). Być może więc uchybienia mackiewiczowskiej prozy, o których tutaj piszę, z trudem potrafiłbym wydobyć z samej lektury jego powieści. Tam jawią się one raczej jako niewyraźne szczeliny, jakieś wątłe pęknięcia, nie na pierwszy rzut oka dostrzegalne. I nie dziwi mnie, że można te szczeliny przeoczyć, kierując wzrok na kunszt i rzetelność Mackiewicza.

Dopiero pod lupą Katarzyny Bałżewskiej – badaczki nieustępującej skrupulatnością samemu pisarzowi – widać, że nie są to jednak pęknięcia błahe, a ich istnienie może mieć niejaki wpływ na solidność całej budowli, której na imię pisarstwo Józefa Mackiewicza. Innymi słowy, dzięki Przestrzeniom totalitarnego zniewolenia… łatwiej zrozumieć, dlaczego Mackiewicz nie zachwyca i w czym wydaje się anachroniczny.

Nie chciałbym być zanadto krytyczny wobec tej książki, bo zapewne nie odbiega ona in minus od większości współczesnych prac literaturoznawczych. Przechodzę więc do porządku dziennego nad nieznośną miejscami humanistyczną nowomową czy erudycyjnymi odwołaniami do Arendt, Sontag, Levinasa etc., z których zwykle niewiele wynika (polemizowałbym tutaj z recenzją Marcina Cieleckiego, który pisze, że „znaczniej ciekawiej robi się tam, gdzie autorka zestawia polskiego pisarza z Simone Weil, Timothym Snyderem, Andrzejem Bobkowskim czy Jeanem Amérym”, nie, nie robi się ciekawiej). Rozumiem, że jest to po części trybut na rzecz określonego gatunku naukowego pisarstwa. Myślę sobie jednak, że na przykład ogólne uwagi różnej natury, które mają stanowić chyba rodzaj wprowadzenia w poszczególne, podejmowane przez autorkę wątki – mogłyby zostać czytelnikowi oszczędzone.

Na przestrzeni dziejów – pisze Bałżewska – zmienna pogoda zdążyła pokrzyżować szyki niejednemu dowódcy, rozstrzygając nierzadko o wyniku militarnej batalii. Pogoda to siła wyższa, toteż człowiek na polu walki zdany jest na jej łaskę bądź niełaskę, a jego poczynania w znacznym stopniu uzależnione są od jej kaprysów. […] Mówiąc o wojnie, nie wypada więc zbyć milczeniem pogody.

Operacje militarne – czytamy w innym miejscu – generują całą gamę rozmaitych hałasów. Pochodzą one z rozmaitych źródeł (broń palna, wybuchowa, ciężki sprzęt wojskowy, lotnictwo etc.), a poziom ich natężenia zależy prawie zawsze od odległości nasłuchu, jak również charakteru i miejsca walki.

No, odkrywcze to to nie jest, a brzmi trochę jak z podręcznika do przysposobienia obronnego, i co ważniejsze nie wnosi nic do naszej wiedzy o analizowanej twórczości, ani w ogóle do jakiejkolwiek wiedzy o świecie. Wydają się takie akapity, niestety dość liczne, jedynie rodzajem jakiejś waty słownej do zapychania zbyt ostrych przejść z jednego wątku do drugiego.

Nieco śmieszne wydają się także pomysły interpretacyjne, których pojawienie się też prawdopodobnie należałoby zrzucić na karb humanistycznych mód, tym bardziej, że próżno szukać wprowadzanych przez nie rzekomo „nietuzinkowych perspektyw”.

Mackiewicz z powodzeniem szkicuje również zindywidualizowane (o ile można tak rzec) sylwetki psów, a epizody fabularne z ich udziałem otwierają chwilami nietuzinkowe perspektywy interpretacyjne.

Ale nawet z takich niezbyt zgrabnych spostrzeżeń wydobywają się nieraz pod piórem Bałżewskiej odcienie, których źródeł należałoby szukać w pisarstwie Mackiewicza i które, tym samym, coś nam o tym pisarstwie mówią.

Obok polityki najważniejszym elementem składowym każdej wojny są trupy, powiada narrator w jednym z rozdziałów Nie trzeba głośno mówić. To niejako oczywiste, że pisząc o wojnie, nie sposób pominąć tego ponurego aspektu.

Nawet jeśli ów „aspekt” pojawił się w tym miejscu nie do końca celowo, to trafia on w sedno mackiewiczowskiej optyki. Gdy wileński pisarz opowiada o wojnie, umierający ludzie są dla niego jednym z jej aspektów, na równi z pogodą, dźwiękami czy światem natury. O naturze trzeba powiedzieć zresztą obszerniej.

Znany jest fakt przyrodniczych zainteresowań Mackiewcza. Jego genealogicznego wręcz wrośnięcia w litewską puszczę, głębokiego przeżycia i zrozumienia jej mechanizmów – co zostało zauważone i docenione przez innego znawcę tej krainy, Czesława Miłosza. Katarzyna Bałżewska pisze też o ornitologicznych pasjach młodego pisarza. Ma to bardzo daleko idące konsekwencję dla wizji świata, którą proponuje jego późniejsza, powieściowa twórczość.

Mianowicz w analizie poświęconej Karierowiczowi – przypomina Bałżewska – przekonywał, iż puszcza u Mackiewicza reprezentuje siły nadprzyrodzone, potęgę Absolutu „i jego moc sprawczą w stosunku do ludzi”. Fitas wysuwał z kolei hipotezę, że deskrypcja „prawdy przyrodzonej” wyłaniająca się z Kontry ewokuje implicite obecność milczącego Boga. Podążając tak nakreślonym torem interpretacyjnym, stwierdzić można, że konstytuuje on swoistą metafizyczną triadę poznawczą: Bóg-prawda-puszcza, wokół której ogniskują się najgłębsze sensy twórczości pisarza. Jest ona wariacją na temat platońskiego kanonu etyczno-estetycznego, gdzie obraz Dobra, Prawdy i Piękna na swój sposób odbija się w przyrodzie i konkretyzuje się w niej.

Zostawiając na boku platońskie i nieplatońskie triady, tudzież inne „tory interpretacyjne” – trzeba przecież stwierdzić, że coś tu jest istotnie na rzeczy. Jeśli czytamy w Przestrzeniach totalitarnego zniewolenia…, że „w powieściach Mackiewicza zwierzęta reprezentują odmienny porządek ontologiczny”, to chciałoby się rozszerzyć to twierdzenie i powiedzieć, że powieści te zakładają w ogóle odmienną ontologię. Sednem rzeczywistości Mackiewicza jest natura. Zwierzęta i rośliny są dla pisarza bezpośrednią emanacją boskiej obecności w materialnej warstwie świata. To trzeba bardzo wyraźnie podkreślić: Bóg Mackiewicza jest Bogiem natury, nie Bogiem człowieka. Absolut ten więcej ma zatem wspólnego z Bogiem oświeceniowych deistów albo pogańskimi bóstwami starożytnej Litwy niż z boskością Jezusa Chrystusa. Jeśli to zrozumiemy, bardziej zrozumiałe stanie się także, dlaczego tak trudno przychodzą Bałżewskiej próby religijnej interpretacji omawianych powieści, w takich na przykład ustępach:

Mackiewicz regularnie wykorzystuje symbolikę religijną w swych dziełach opisujących koszmar wojny i okupacji, prowokując tym samym do refleksji na temat wartości reprezentowanych przez Dekalog w dobie systemów totalitarnych, a także do stawiania pytań o przyczynę dewaluacji owych wartości na obszarze kulturowym tak silnie zakorzenionym w tradycji chrześcijańskiej.

Pisząc o złu, odwoływał się nierzadko do pojęć i wyobrażeń przynależnych do sfery duchowej oraz religii, nigdy jednak nie interpretował zła totalitarnego przez pryzmat matrycy teologicznej jako skutku grzechu.

Można odnieść wrażenie, że wszystko się tu miesza: Dekalog staje na równi z „tradycją chrześcijańską”, zło w świecie zostaje skonfrontowane z grzechem, jak można się domyślać, pierworodnym. Wszystko się miesza, ale nic nie składa się w sensowną całość. Chyba że Mackiewicz, jak wyżej zauważyliśmy, stoi poza tym porządkiem, który intuicyjnie nam się narzuca, gdy w obrębie kultury katolickiej, mówimy o religijności. Następujący fragment Drogi donikąd:

[…] nie wymyślono dotychczas słowa bardziej magicznego ponad słowo: cud! Zapowiada ono wytłumaczenie wszystkiego, co jest na ziemi i niebie; potwierdza wiarę, rozprasza wątpliwości, tłumaczy przeszłość, wyjaśnia przyszłość. W zasadzie każda siła materialna traci wobec cudu swe znaczenie jak licha bariera kopnięta nogą przechodnia.

Bałżewska komentuje takimi oto słowami

Irracjonalna wiara w cud wyrażałaby zatem instynktowną niezgodę na ziemskie piekło zgotowane przez Sowietów, za którą kryło się racjonalne pragnienie przywrócenia dawnego ładu. Relacje wielu osób, które przeżyły gehennę obozów koncentracyjnych, potwierdzają, iż nadzieja stanowi „oczywisty atut w konfrontacji ze złem” i umożliwia wytrwanie w najbardziej tragicznym położeniu.

Zarówno ze źródłowego cytatu, jak i, tym bardziej, z glossy do niego – wynika, że Mackiewicz jednoznacznie opowiada się za materialnym światem, który jest jedynym wyrazem dostępnej nam boskości, a istnienie religijnej metafizyki dopuszcza tylko, jeśli rozumieć przez nią psychologiczne narzędzie do przezwyciężania trudności.

W tak zarysowanym uniwersum – gdzie natura zostaje przebóstwiona, a człowiek pozbawiony chrystologicznej sankcji – możliwe staje się tłumaczenie rzeczywistości jako składowej rozmaitych, bezosobowych procesów.

Rosyjski filozof i socjolog [Fedor Stepun] – podpowiada Bałżewska – w trakcie lektury Drogi donikąd zastanawiał się, czy fabuła powieści opisuje „historię” czy „zjawisko przyrodnicze” oraz czy jej bohaterowie – poddający się bezwiednie losowi – są de facto jeszcze ludźmi, czy już bezwolnymi „marionetkami” ślepo wciągniętymi w wir sowieckiej otchłani.

Dużo wskazuje na to, że dla Mackiewicza jego bohaterowie nie są ludźmi, a częściami składowymi historyczno-przyrodniczej maszyny.

Karol i Konrad z Drogi donikąd – pisze Bałżewska – to jedne z najbardziej wyrazistych sylwetek reprezentujących  w twórczości pisarza ową uległość [wobec komunizmu]. Pierwszy – idealista, drugi – realista, obydwaj dobrze wykształceni i obydwaj przekonani, że należy zaakceptować narzucony siłą ustrój.

Bohaterowie tej prozy muszą coś reprezentować, albo uległość, albo niepokorność, to idealizm, to znów realizm. Nie wystarcza, że są reprezentantami swojego jednostkowego, ale związanego jakoś z ogólną całością, człowieczeństwa. Takich ludzi u Mackiewicza nie spotkamy.

Jeśli zaś, idąc dalej, przyjmie się, że człowiek jest jedynie egzemplifikacją, jakąś ze śrubek z mechanizmu świata, to i jego moralna ocena – tak jak ją pojmuje chrześcijaństwo – przestaje mieć sens. Nie powinno nas więc gorszyć, że Mackiewicz pozostaje niewrażliwy na los tych, którzy są egzemplifikacjami wartości uważanych przez niego za negatywne:

Dla tego typu charakterów [oddanym idei komunistycznej] – uważa Bałżewska – Mackiewicz nie widział już ratunku, ale rozpoznanie sposobu interpretowania przez nich świata dawało nadzieję na znalezienie skutecznego antidotum przeciwko aparatowi opresji, który reprezentowali.

Bezwarunkowa miłość dla bliźniego? Wycofanie się z sądzenia innych? O tym nie może być mowy, gdy „ludzi” zastępuje „ludzkość”, a tak właśnie się u Mackiewicza dzieje. To ludzkość – obok innych bytów – jest przedmiotem sił historycznych, wprawiających te byty w ruch i ustawiających w określonych wobec siebie położeniach – jest przedmiotem rzeczywistości – tak jak ją autor Drogi donikąd pojmuje. Czy nie ma w tym rysów pozytywistycznego, a może nawet marksistowskiego sposobu patrzenia na świat?

Komunizm – mówił Mackiewicz w jednej z rozmów – jest zły tym, że gdziekolwiek zapanuje […] wytwarza nudę […] niewartą życia, jest więc złem obiektywnym.

Czy jednak podobnej nudy – pyta czytelnik Przestrzeni totalitarnego zniewolenia… – nie wytwarza rzeczywistość opisana według prawideł historycznych, społecznych i przyrodniczych, a pozbawiona miłości do człowieka? I czy nie tego rodzaju nuda egzystencjalna, która ludzi wyciąga z porządku miłości, a więc z porządku zbawienia, stanowi właśnie owe nieredukowalne szczeliny w uniwersum powieściowym Mackiewicza? Czy nie ona – mówiąc jeszcze szerzej – stoi za anachronicznością dokonań powojennej emigracji angielskiej z przyległościami, dokonań, które pełne są przecież trafnych sądów, a jednak czegoś w nich nam na dłuższą metę (to jest gdy opadnie kurz politycznych potyczek) brakuje.

Nie kochać człowieka – duży to grzech dla wielkiego pisarza. I może dlatego szczeliny w twórczości Mackiewicza będą z czasem dalej erodować, a książki coraz częściej pozostaną na półkach? A może to wszystko jedynie kwestia zniekształconej optyki, którą dostarcza nam współczesne pisarstwo humanistyczne. Za wcześnie jest chyba, żeby to jednoznacznie ocenić.

Małomiasteczkowe rodowody. Końskie

Nie pamiętam kiedy po raz pierwszy usłyszałem tę nazwę. Z pewnością było to jednak w latach najwcześniejszego dzieciństwa, w okresie, gdy słowotwórcza wyobraźnia człowieka pozbawiona jest granic, a wyrazy zyskują samoistną jakąś rangę, są jak inne elementy rzeczywistości, jak kamień, jak drzewo. Pamiętam, że fascynowały nas – mnie i moich braci – różne odmiany tego słowa (konecki, konecczanin), które mimo swej językowej nienaturalności, zdawały nam się właśnie arcynaturalne, bo stanowiły składnik naszego dziecięcego uniwersum. Były też Końskie celem naszych regularnych podróży z Kielc. Mówiąc ściśle, jednym z dwóch celów podróży. Jechało się albo do Opatowa, do dziadków ze strony mamy, albo do Końskich, do rodziny taty. Tak zarysowany trójkąt, Końskie-Kielce-Opatów, zdawał nam się wtedy całym światem, a odległości pomiędzy poszczególnymi jego punktami, te 40 albo 60 kilometrów, urastały do rangi niezmierzonych dystansów. Zmniejszyły się one przecież od tamtych czasów, tak jak kurczy się nieuchronnie, wraz z biegiem życia, odległość między kolejnymi dniami, miesiącami, porami roku. Były w końcu dla nas Końskie małym mieszkaniem dziadków w bloku gdzieś na obrzeżach miasteczka, były szkołą, w której uczył wujek i do której chadzaliśmy grać w koszykówkę, były także pięknym kościołem stojącym – ku naszemu dziecięcemu zdziwieniu – jakby pośrodku rynku oraz nieodległym od niego, obszernym parkiem, należącym onegdaj do majątku Tarnowskich i Małachowskich, co nas jednak wtedy wcale nie interesowało. Bo interesowały nas drabinki na placu zabaw, śmiech, łzy z powodu rozbitego kolana, berek, huśtawki, słońce i niechęć porzucania tego wszystkiego, gdy trzeba było udać się na posiłek albo, nie daj Boże, na nocny spoczynek. Dużo później i z niemałym zdziwieniem uświadomiłem sobie, że zapamiętałem z tamtych lat więcej niż te proste, uniwersalne elementy dzieciństwa. Zapamiętałem ciemną, nieco mroczną kamienicę starej ciotki i stojące w niej wysokie łóżko z baldachimem, wujka gołębiarza, jakieś obrazy z ryneczku, na którym babcia robiła zakupy, strzępy partyzanckich opowieści dziadka czy szukanie kurek wśród piasków w okolicznych lasach.

Odrębne doświadczenie Końskich, o którym chciałbym tu jeszcze wspomnieć, ma nieco inną naturę. Było to, by tak rzec, doświadczenie Końskich in effigie, zaocznie i jedynie pośrednio związane z miejscem, którego dotyczy. Otóż, odkąd w latach 90. zamieszkaliśmy w Łodzi, spotykałem tu nadspodziewanie dużo ludzi wywodzących się z Końskich. Studiujących, pracujących, przebywających tymczasowo lub takich, którzy, tak jak my, mieli związać się z tym podupadłym robotniczym miastem na dłużej. Była to oczywiście grupa niejednorodna, dałoby się jednak wskazać jej specyficzne, charakterystyczne cechy, które wyróżniały koneckich emigrantów na tle łódzkiej społeczności. Dałoby się może zresztą sporządzić bardziej ogólny socjologiczny opis dzielący mieszkańców Łodzi (a i wielu innych miast zapewne także) na grupy, w którym kryterium różnicującym byłoby właśnie miejsce pochodzenia. Różnice pomiędzy tymi grupami są nieraz naprawdę wyraźne i rzutują na ich funkcjonowanie w nierodzimej społeczności, wpływając także na ogólny kształt tej społeczności. I tak łódzkich konecczan – w tej mojej amatorskiej socjologicznej stratyfikacji – charakteryzowałaby przede wszystkim ambicja, pracowitość, pragmatyzm i energia w działaniu, otwartość na ludzi i na otoczenie, często także przedsiębiorczość. Składałyby się więc te cechy na pewną modelową postawę postulowaną i pożądaną w wolnorynkowej Polsce ostatniej dekady XX wieku. Nie trzeba dodawać, że dla wielu ludzi postawa ta stanowiła w tamtym czasie przepustkę do zawodowych sukcesów (pewien znajomy jegomość powiada nawet, że Końskie wydały najwięcej prezesów w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców). Oczywiste jest również, że były to procesy ogólnopolskie, niedotyczące jedynie tego czy innego miasteczka, jednak skala ich oddziaływania była topograficznie zróżnicowana. Końskie zdają się tu – nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, o czym przyjdzie nam jeszcze powiedzieć – ucieleśnieniem i emblematem pewnych szerszych zjawisk, swoistym signum temporis danej epoki.

W jaki sposób dane miejsca – zwłaszcza te miejsca, które poznaliśmy już na początku naszego życia – istnieją w nas później? Jak je pamiętamy? Na jakich zasadach możemy do nich wracać, w wyobraźni i na jawie? I z drugiej strony – jak te krainy dzieciństwa kształtują naszą tożsamość? W jakie cechy nas wyposażają? Czy określają nasze dorosły wybory? I czy możemy się od ich wpływu wyzwolić? W końcu – jak historyczne losy danego miejsca określają jego teraźniejszość? W jakim stopniu determinują one to, kim są jego dzisiejsi mieszkańcy?

Te pytania, tego rodzaju zagadnienia mam przed oczami, gdy myślę o dziejach Końskich. Staram się zaś myśleć o nich zarówno w kategorii długotrwałych procesów rozwojowych, szerszych geograficznie, w których miasteczka takie jak to są jedynie małą cegiełką – jak i w wymiarze ściśle lokalnym i konkretnym, poprzez który oddaje się sprawiedliwość poszczególnym miejscom, jednostkowym zdarzeniom, pojedynczym biografiom. W myśleniu tym zawiera się, co jest nieuniknione, również moja osobista perspektywa, mój osobisty, może nieco sentymentalny związek z Końskimi. Wydaje się jednak, że pytania i problemy postawione powyżej nie muszą być zakładnikami zawężonej osobistej optyki i historycznego detalu. Mają one przecież ogólnoludzki i uniwersalny charakter, należą do katalogu tych spraw, nad którymi każdy z nas od czasu do czasu się zastanawia. W takim właśnie splocie tego, co szczegółowe i tego co ogólne szukam uzasadnienia i sensu pisania o Końskich. Bo jeśli pisanie ma mieć jakieś znaczenie, to przecież przejawia się ono przede wszystkim w tej właśnie próbie. W próbie, aby – mówiąc za Czesławem Miłoszem – wychodząc od „szacunku dla rzeczywistości”, od tego, co „powiatowe, związane, naznaczone przez szczególność miejsca i czasu”, z „indywidualnych, geograficznych, historycznych zrządzeń” – dotrzeć do „wtajemniczeń najwyższego gatunku, tego, co dla nas użyteczne, żywe, silne, jako myśl i forma”.

***

Fleksyjne kłopoty ze słowem Końskie nie były, jak się okazuje, jedynie moim udziałem za najmłodszych lat i nie wynikały li tylko z dziecięcej językowej nieporadności. Może trzeba by ich szukać w jakimś obiektywnym odspojeniu tej nazwy od prawideł polszczyzny, skoro przed przeszło dwustu laty mąż tak uczony jak Stanisław Staszic daje świadectwo podobnych problemów z odmianą.

To pasmo gór wielkich przebywszy – czytamy w jego dzienniku z podróży odbytej w 1803 roku – przez Mroczków wieś i piec wielki szydłowiecki i przez Węgrów [Wąglów] […przez] doliny i równiny wzgórkowate i piaszczyste a lasami okryte, przez które wyjachałem do Końskiego, miasta starego. Świadczy to kościół jego i starożytne napisy przy nim w murze się znajdujące, o których nadmienia Tadeusz Czacki. Z Końskich takimże krajem jeszcze niskim, ale mało wzgórkowatym, i lasami jachałem do Białaczewa.

Staszic podróżował dużo, po Francji, Włoszech, Niemczech oraz po Polsce, zwłaszcza na południe i wschód od Warszawy. Dużo też podczas tych wyjazdów notował. Jednak jego dzienniki z podróży mają charakter dość osobliwy, zdawać by się mogło, że są zapisem eksploracji Marsa lub innej niezamieszkanej przez ludzi krainy. Tym bowiem, co całkowicie pochłania uwagę Staszica, nie zostawiając prawie miejsca na inne obserwacje, jest ukształtowanie geograficzne odwiedzanych miejsc, występujące w nich złoża surowców, rodzaje gleby, formy skalne.

Opatów jest miasto leżące w padole – notuje kilka lat wcześniej w innym krańcu ziemi świętokrzyskiej – przez deszczowe wody wykopanym, ale położenie okolic Opatowa jest wyniosłe, całe gliniaste, kamienia żadnego. Z Opatowa do Ostrowca zjeżdża się zawsze nieznacznie do brzegu rzeczki Kamionki, zawsze gliny, piasku żadnego. Przejechawszy tę rzeczkę Kamionkę, co wpada do Wisły, już po lewym jej brzegu leży miasto Ostrowiec, a grunta już piaszczyste, czasem z gliną zmieszane. Kamienia wiele: runiowego granitu. Te piaski tak z runionym kamieniem ciągną się aż do Warszawy.

Stanisław Staszic urodził się w 1755 roku w zamożnej małomiasteczkowej rodzinie, jego ojciec i dziadek byli burmistrzami Piły. W 1779 roku uzyskał święcenia kapłańskie, choć o jego księżowskim stanie przypomniano sobie ponoć dopiero pół wieku później, gdy zastanawiano się, w jakim stroju go pochować. Odbył studia fizyczne i przyrodnicze, najpierw w Lipsku i Getyndze, następnie w paryskim Collège de France (u sławnego przyrodnika George’a Buffona). Po powrocie do Polski związał się z rodziną Zamoyskich, pod której patronatem wypłynął na szersze wody, trafił do stolicy, gdzie szybko znalazł się w kręgu twórców Towarzystwa Przyjaciół Nauk – może najbardziej wpływowej instytucji polskiego Oświecenia. Był więc Staszic zasłużonym naukowcem-przyrodnikiem, wybitnym organizatorem życia przemysłowego i społecznego, założycielem Towarzystwa Rolniczego w Hrubieszowie (które uważa się za prekursorską inicjatywę w dziedzinie polskiej spółdzielczości). Przyczynił się do powstania Akademii Górniczo-Hutniczej w Kielcach jako jednego z elementów odnowy Staropolskiego Okręgu Przemysłowego. Inicjował tworzenie kopalni, hut cynku i żelaza oraz innych zakładów przemysłowych w różnych częściach Królestwa Polskiego. Napisał kilkanaście prac o sprawach rozmaitych, od ortografii po wspomnianą już geologię. Poglądy Staszica – przy całym swym reformatorskim rozmachu – są jednak także świadectwem ciemnych stron oświeceniowej modernizacji: jej wyższościowej retoryki, skłonności do absolutyzmu czy nietolerancji (której apogeum stanowią antysemickie broszury księdza). Jest więc Staszic, można by powiedzieć, uosobieniem, symbolem polskiego Oświecenia w całej palecie barw, którymi odmalowała się w naszej historii ta epoka.

***

Tymczasem Oświecenie stanowi ważny, być może najważniejszy moment w dziejach małych miasteczek. Dowodów na to, że była to cezura istotna i ostra jest co najmniej kilka. Po pierwsze dowodem takim, na najbardziej ogólnym poziomie, jest wpływ Oświecenia na przemiany gospodarcze, społeczne i kulturalne, które, jak pisze Aleksander Hertz:

zrewolucjonizowały wszystkie dziedziny życia, kładąc kres tradycyjnej gospodarce pańszczyźnianej, stwarzając nowe formy życia miejskiego, niszcząc dawne nawarstwienia społeczne, zastępujące stare wartości kulturowe wartościami zupełnie nowymi. Przemiany były wszechstronne i sięgały bardzo głęboko. Nie szły one harmonijnie i równomiernie. Towarzyszyły im potężne wstrząsy polityczne – wojny i rewolucje. W jednych krajach szły szybciej, w innych powoli. Najczęściej szły zygzakami, nieraz zachowując pewne formy i treści przeżytkowe, współistniejące z nowymi formami i treściami. Niewiele w dziejach ludzkości było okresów tak dramatycznych, pełnych takich konfliktów i sprzeczności, jak epoka, która zaczęła się przed przeszło dwoma stuleciami i która dotychczas jeszcze nie została zakończona.

Jerzy Stempowski twierdził – za preludium Oświecenia uważając filozofów wieku XVII, na czele z Kartezjuszem – że „od czasów starożytności klasycznej żadna epoka nie przyniosła tylu zmian w krajobrazie europejskim, co wiek XVII i XVIII”. Tomasz Chachulski dodaje, że „dla Stempowskiego historyczny czas dzielił się na dwie epoki – od Wergiliusza do Rousseau i od Jacues’a Delille’a do Sartre’a i jemu współczesnych pisarzy i malarzy”. Podobną intelektualną genealogię można by przypisać większości polskich twórców XX wieku – Wittlinowi, Miłoszowi czy Gombrowiczowi, by wymienić tylko najbardziej znaczących, a należących do różnych nurtów. Można by chyba wręcz powiedzieć, że współczesna kultura en masse ufundowana została na Oświeceniu i, świadomie lub nie, obraca się w obrębie ukształtowanych przez nie kategorii.

Jakkolwiek niełatwo przychodzi nam zobaczyć inną, przednowoczesną kulturę w jej pełnym obrazie, wydaje się to wykonalne przynajmniej zakresowo. Mamy przecież dostęp do jej wytworów, możemy ją poznawać choćby jako zapis czasów minionych, jako materię historyczną. O wiele trudniej wyobrazić nam sobie istotę tożsamości przednowoczesnej, ówczesnych stosunków społecznych i sposobów życia. Uwikłani bowiem jesteśmy we własną tożsamość, z jej podmiotowością, indywidualnością i wolnością osobistą na czele – jakościami obcymi dawnym społecznościom.

Również nasze myślenie o przeszłości zdaje się układać w ten diachroniczny porządek: z jednej strony wiek XIX, XX i współczesność, z drugiej wszystko to, co było wcześniej. Nawet w sposób nieuświadomiony, intuicyjnie czujemy, że czasy napoleońskie są niepomiernie bliższe nam niż na poły legendarna konfederacja barska – choć w istocie dzieli je nieco ponad ćwierć wieku. I nie da się chyba uzasadnić tego postrzegania przeszłości jedynie specyfiką polskich cezur historycznych, które grubą linią odcinają czasy sprzed trzeciego rozbioru. Tu chodzi o coś więcej, o przemiany mentalności właśnie i przemiany modus vivendi poszczególnych ludzi i całych społeczeństw.

Bardzo widoczna jest ta historyczna cezura w dziejach lokalnych. Jeśli bowiem przyjrzeć się dziejom polskich miast, w szczególności miast prowincjonalnych, niewielkich, takich jak Końskie, ale i tych nieco większych, jak na przykład Kielce – to można odnieść wrażenie, że wszystkie one powstały w okolicach końca XVIII wieku. To, co było wcześniej, a więc w niektórych przypadkach wiele długich wieków istnienia, przykryte jest jakby mgłą zapomnienia, dokumenty są nieliczne, pamięć pokoleń nie sięga tak głęboko. Obrazują to dobrze monografie takich miast, gdzie czasy przedrozbiorowe opisane są zwykle pobieżnie i zdają się być jakąś na poły mityczną historią odtworzoną ze szczątkowych źródeł; dopiero od czasów napoleońskich zaczyna padać na te mroki nieco więcej światła, a skupiska ludzkie w osadach zwanych miastami jakby wydobywały się w tej dobie z wielowiekowego snu. Przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele, łącznie z faktem, że to właśnie Oświecenie a później Romantyzm zrodziły rozleglejsze zainteresowanie historią lokalną, konkretną, szczegółową, która nie byłaby jedynie historią władców i bitew, a także – rzecz oczywista – z faktem braku dokumentów źródłowych, które posłużyłyby do odtworzenia tamtej, dawniejszej przeszłości. Nie bez znaczenia jest też nieobecność, poza wyjątkami, starszej niż XIX wieczna tkanki miejskiej w topografii takich miejscowości, a więc namacalnego, materialnego łącznika z czasami przedrozbiorowymi.

Jakby nie było, taka optyka w postrzeganiu historii miast rodzi fundamentalne implikacje dla naszego o nich myślenia. Otóż zdawać się nam może, że miasta mają swoje założycielskie źródła w rezerwuarze tych wartości, które nazywamy nowoczesnymi; że ich raison d’être stanowią – mówiąc w pewnym uproszczeniu – racjonalizm, utylitaryzm i pragmatyczny postęp techniczny. To oznaczałoby, że nasze dzisiejsze myślenie o mieście, podobnie jak o nowoczesnej tożsamości, nacechowane jest w sposób nieunikniony uwewnętrznioną przez nas ideą miasta, od której nigdy nie potrafimy w całości uciec. Ona dostarcza nam kryteriów przy ocenie miast, ona podpowiada, jakie miasto być powinno; sugeruje, co tworzy miasto dobre do mieszkania, a co czyni je odstręczającym; ona w końcu definiuje nas jako członków wspólnot miejskich, określa kryteria zachowania i wzorce moralności tych wspólnot. Czy jednak patrząc na nowoczesne miasto z jego środka, oczami części składowej takiego miasta, a równocześnie posiadając ideę miasta nowoczesnego – potrafimy właściwie i bez przekłamań powiedzieć, czym to miasto jest i jakie są źródła tożsamości jego mieszkańców?

Tu dochodzimy do najbardziej interesującego mnie pytania, które sygnalizowałem już we wstępie, a mianowicie do pytania o rodowody koneckich tożsamości. Czy rodowody te faktycznie ograniczają się czasowo – jak mogłaby sugerować nam historiozoficzna optyka – do minionych dwóch stuleci? Czy konecczanin ostatniego ćwierćwiecza oraz lokalna wspólnota z której wyrósł i którą współtworzył – zostali uformowani przez Oświecenie i epoki po nim następujące? Czy może jednak noszą oni w sobie dawniejsze, przednowoczesne struktury myślenia i zachowania?

***

Pewien szkic do portretu miasteczka w ostatnich latach I Rzeczpospolitej, a może nawet do wizerunku koneckiej społeczności owego czasu – stanowi świadectwo Jana Filipa Carosiego, który odwiedził Końskie w 1779 roku. Carosi to postać z wielu powodów ciekawa. Urodził się w 1744 roku w Rzymie, w rodzinie drobnej włoskiej szlachty, od pokoleń związanej zawodowo z Państwem Papieskim. Wychowywał się jednak, już od najmłodszych lat, na dworze saskim w Dreźnie, gdzie matka jego pełniła funkcję ochmistrzyni. Studiował następnie mineralogię w Lipsku, tam być może zetknął się z Goethem, a z pewnością z szeregiem ówczesnych autorytetów w tej dziedzinie. I właśnie jako mineralog trafił do Polski. Po pierwszym rozbiorze, który pozbawił kraj intratnych żup solnych, Stanisław August Poniatowski dążył do znalezienia nowych złóż surowców naturalnych i ich przemysłowego wykorzystania. Powierzono więc licznym specjalistom, głównie zachodnioeuropejskim, szczegółowe eksploracje ziem Rzeczpospolitej. Znalazł się w ich gronie między innymi Carosi. Szybko wszedł on w międzynarodowe środowisko skupione wokół króla, zamieszkał w Warszawie (w domu malarza Bacciarellego), zajmował się królewskimi zbiorami historii naturalnej, pracował dla Komisji Edukacji Narodowej nad wydaniem polskiego podręcznika do nauk przyrodniczych (w podobnym czasie, co we Francji Buffon nad Epokami natury), w końcu i przede wszystkim – jeżdżąc po Polsce w latach 1778-1782 prowadził badania geologiczne, mające za zadanie ocenę opłacalności wydobycia rud i kopalin. Powstało w ten sposób obszerne dzieło – Podróże po polskich prowincjach, obserwacje mineralogiczne i inne dodatkowe opisy tych ziem – wydane najpierw po niemiecku, w Lipsku, a w latach 1784-85 we fragmentach w polskim tłumaczeniu opublikowane w „Magazynie Warszawskim”. Książka ta, pisana w konwencji listów z podróży – wszak była to epoka pozostająca pod urokiem Jana Jakuba Rousseau – stanowi bogate źródło informacji o odwiedzanych przez Carosiego miejscach, w pierwszej kolejności oczywiście informacji fachowych, choć w większym niż u Staszica stopniu przetykanych obserwacjami ogólnymi. Być może przybyszowi z południa, który jednak później zadomowił się w polskości na dobre – został nobilitowany i kupił majątek Sosnowe w powiecie siedleckim – więcej spraw wydawało się godnymi uwagi i opisania. Może też nie posiadał on w takim stopniu owego mineralogicznego bzika, którego współcześni wytykali Staszicowi, „ojcu polskiej geologii”, co o północnej świętokrzyszczyźnie do powiedzenia miał przede wszystkim to, że „cały ten kraj ziemi od Pilicy, aż po góry kieleckie wszerz i wzdłuż zawalony jest rudą żelaza”.

Miasteczko Końskie – pisze Carosi w Podróżach… – jest to główne miejsce znacznej majętności, do której należy wiele wsi i folwarków, toż różne żelazne hamernie, dymarki itd. Panem jego jest teraz J.W. [Stanisław] Małachowski Wojewoda Krakowski. Ma jeden wielki rynek w kwadrat podłużony, kilka znacznych ulic, i wiele domów, które się ze swemi podwórzami daleko rozciągają, jest zaś wcale otwarte, i nie ma naokół żadnego wału, rowu, ani muru. W rynku jest 20 wielkich, długich murowanych o jednym piętrze domów, z których znajduje się po 9 z każdej dłuższej strony, a 2 na boku węższym naprzeciw kościoła, także murowanego i murem otoczonego. Inne domy po ulicach są drewniane; miedzy któremi żydzi, największe mają dla siebie tylko samych. W rynku mieszkają najwięcej rzemieślnicy, po części Niemcy, jako to Siedlarze, Rymarze, Kołodzieje, Sztelmachowie, Slusarze, Stolarze, Garbarze, Rzeźnicy, Piekarze, Szewcy itd. Inni rzemieślnicy mieszkają, to w rynku, to po ulicach. Żydzi cały handel mały i wielki przywłaszczyli sobie, zaś szynk idzie na Pana. Jednym słowem miasteczko to w porównaniu z wielu innemi, ma się bardzo dobrze, kwitnie w nim przemysł, i można w nim wiele rzeczy dostać, którychby daremnie szukał w innych. […] Fabryka broni w Końskich była już sławna w Polsce od półtora wieku, jak o tym zaświadczają nasi dawniejsi Pisarze, ale zawieruchy krajowe na początku tego wieku były przyczyną, iż upadła ze wszystkim, i dla tego można mieć za Fundatora tych Fabryk, które teraz w Końskich kwitną, śp. Kanclerza W. Koronnego [Jana Małachowskiego], który przez tę znaczną przysługę, imię swoje na zawsze wsławił. […] W samych także Końskich robią rzemieślnicy różne rzeczy, jako to karety, kolaski, wózki podróżne, wozy chłopskie, szory, siodła itd. za bardzo mierną cenę […] Końskie jest miejsce, które u obcych przejeżdżających honor czyni przemysłowi Polskiemu. Szkoda, że tak mało znajduje się podobnych miast w Polsce, lubo natura w wielu miejscach podaje sposobność do tego.

Wiele jest w tym fragmencie Podróży…, zacytowanym w tłumaczeniu z epoki, elementów, nad którymi warto byłoby się dłużej zatrzymać i które warto byłoby rozwinąć. W lapidarnym, ale syntetycznym opisie topografii ukazuje nam Carosi dominantę miasteczka, a więc rynek z kościołem (o którym powiada także, że „powstał w późniejszym okresie na miejscu wcześniejszego, również murowanego. Wygląd ma kunsztowny, jest ponoć zmyślnie zaprojektowany, nawet nie tak mały, a obok niego, a właściwie wokół rozpościera się przynależny doń cmentarz przykościelny”) i dwudziestoma najbardziej reprezentacyjnymi domami oraz odchodzącymi od rynku ulicami. Szczególnie intrygująca wydaje się tu jednak uwaga o braku murów otaczających miasteczko. Jak gdyby Carosi, mający być może w pamięci krajobraz środkowej Italii, ale zapewne także porównując Końskie do innych polskich miast, które poznał – widział w tym braku obwarowań jakąś cechę wyjątkową. Lecz co to w zasadzie oznacza? Czy dla mieszkańców, dla tworzonej przez nich społeczności może mieć znaczenie fakt, że ich miasto pozbawione jest murów? A więc, że nie może się bronić – tak jak broniły się średniowiecznie grody, ale i XIX-wieczne miasta-twierdze – gdy ktoś obcy zechce je zająć? Że pozostaje nieustannie „wcale otwarte”? Gotów jestem zaryzykować tezę, że ów odwieczny brak murów, bo chyba nie było ich także u zarania Końskich, jest, jeśli nie przyczyną, to przynajmniej symbolicznym zwieńczeniem otwartości wspólnoty, która się w tym miejscu przez wieki wykuwała. Otwartości w znacznie szerszym znaczeniu niż fizyczna dostępność.

Elementy tej otwartości można odnaleźć już w najdawniejszych dziejach Końskich, o których mamy jakąkolwiek wiedzę, a więc w początkach wieku XIII. Mówiąc ściślej, nie wiemy wiele o ówczesnym kształcie miejscowości, o jej organizacji, o jej społeczności, o sposobie funkcjonowania – wiemy natomiast stosunkowo dużo o jej ówczesnym właścicielu, Iwonie Odrowążu. Rekonstruując zatem jego losy, poczynania, ideową charakterystykę – rzucić możemy pewne światło na główny ośrodek należący do jego majątku, na miejsce, które – jak cytuje regionalista Andrzej Fajkosz – „lubił […] gniazdo swej rodziny, tę wieś w malowniczym położeniu, którą odziedziczył po przodkach”. Bo też i ta zależność, pomiędzy dziedzicem a jego włościami, prostszą i mocniejszą miała wtenczas formę: pomyślność włości i zamieszkujących je ludzi zależała od pomyślności dziedzica, błędy dziedzica przypadały w udziale jego ludziom, a sposób życia właściciela, jego duchowa ranga – wielkość lub małość – oddziaływały zapewne na życie tych, którzy na niego patrzyli. Duchowa zaś wielkość Iwona była niezwykła, bez wątpienia korespondowała, co nie zdarza się znowu tak często, z kościelnymi i państwowymi godnościami, które piastował.

Rola polityczna Iwona – pisał w monografii rodu Odrowążów Karol Górski – była nader wybitna: w latach 1218-1229 kierował on polityką Małopolski. Przedtem, od r. 1206 był kanclerzem i zaufanym doradcą Leszka [Białego]. Należał niewątpliwie do najwybitniejszych ludzi swego czasu.

Urodzony około 1160 roku, zapewne w Końskich – gnieździe rodowym tej gałęzi „wpływowego wówczas w Małopolsce” rodu Odrowążów – Iwo uczył się początkowo w szkole katedralnej w Krakowie. Stąd, w ostatnich latach XII wieku, trafił na studia do Paryża, gdzie poznał między innymi Hugolina z Agnani, późniejszego papieża Grzegorza IX. Potem, pełniąc już funkcje kanonika krakowskiego i kanclerza – studiował prawo w Vicenzie, a następnie znów teologię w Paryżu, nawiązując bliskie relacje z uczonymi z opactwa św. Wiktora, najważniejszego chyba ośrodka umysłowego ówczesnej Europy. Intelektualne zainteresowania Iwona znajdują przedłużenie w stworzeniu znacznego prywatnego księgozbioru, prawdopodobnie pierwszego w Polsce. Przyjaźnił się także Iwo z norbertanami oraz z dominikanami, niewykluczone, że poznał założyciela zakonu, św. Dominika. Z pewnością przyczynił się do tego, że do dominikanów wstąpił jego młodszy krewny, św. Jacek Odrowąż, misjonarz w Rusi i Prusach, którego postać – jak pisze Górski – „była jedną z najpiękniejszych w dziejach XIII w., a działalność jego niewątpliwie głęboko sięgnęła”. Zarówno Iwo, jak i Jacek, byli gorącymi zwolennikami reformy Kościoła, która wtedy właśnie poczęła rodzić się wśród duchowieństwa, głównie zakonnego. W tym właśnie duchu sprawuje Iwo od 1220 roku biskupstwo krakowskie. Dąży do ponownego skupienia, scentralizowania rozproszonych, także wskutek podziałów dzielnicowych, struktur Kościoła w kraju. Zakłada nowe parafie – między innymi w Sandomierzu czy Daleszycach – by odzyskać wpływ na pracę duszpasterską diecezji, która nie mogła być prowadzona w kościołach „prywatnych”, podporządkowanych sobie przez magnatów. Sprowadza do polski dominikanów, przekazując im kościół św. Trójcy w Krakowie. W końcu, pozbywa się majątku (przepisując Końskie na swojego brata stryjecznego), funduje klasztor w Mogile, po czym  pragnie wstąpić do zakonu (nie jest jasne, czy do wiktorynów, czy do dominikanów, czy do cystersów), na co jednak papież Honoriusz III nie wyraża zgody; być może ponowną prośbę o możliwość zadośćuczynienia swoim młodzieńczym ślubom skierował do Grzegorza IX podczas pobytu we Włoszech w 1229, podczas którego nagle zmarł.

U źródeł Drzewicy – pisze Górski o dziedzicznych ziemiach Iwona – wśród wzgórz lasami pokrytych, leżą Końskie. Stara to włość Odrowążów. W czasach bardzo dawnych musiano tam wypasać wielkie stada koni, stąd też poszła nazwa. Może sami Odrowąże hodowlę tę wprowadzili. Prebenda w Szańcu nad Nidą, przez nich fundowana, co roku miała jako dochód jednego źrebca wybieranego ze stada w Końskich, a to od czasów Iwona. W puszczach były liczne barcie, a w Końskich była piwnica pańska. Z niej to darował dziesięcinę Szaweł [ojciec Iwona] klasztorowi kanoników regularnych w Trzemesznie.

Gdy byliśmy mali na próżno szukaliśmy naocznych uzasadnień dla zwierzęcej etymologii Końskich. Nie było tu jednak żadnej stadniny, żadnych pastwisk, nawet targi końskie się tu nigdy, a przynajmniej nigdy za naszych młodych lat, nie odbywały. Konie przechowały się jedynie w nazwie, choć za czasów Odrowążów stanowiły zapewne ważny element życia społeczno-gospodarczego. W ostatniej dekadzie XX wieku wciąż otoczone były za to Końskie (i dzisiaj są również) przez rozległe lasy, co daje wyobrażenie o zasięgu bartniczego przemysłu, który kwitł tu średniowieczu – dostarczał on miodów pitnych do „pańskich piwnic” i innych pszczelich produktów. W lasach wytwarzano też dziegieć, a z bogatych złóż, w które obfitowała okolica, wydobywano żelazo. Hodowano także bydło, parano się rybołówstwem. Ilość i rodzaj produktów, których dostarczały Końskie, prowadzi do wniosku, że musiały być one rozwinięte również pod względem handlowym. Bez wątpienia miasteczko leżało na ważnym szlaku handlowym, prowadzącym z Rusi do Wielkopolski. Wiele wskazuje na to, że rozwój handlu za Odrowążów związany jest także z początkiem osadnictwa żydowskiego w Końskich i okolicach. Przemawiać może za tym zarówno interes gospodarczy miasta, który z takiego osadnictwa płynął dla właścicieli, jak i – co wydaje mi się ważniejsze – horyzonty intelektualne Odrowążów, którzy wiedzieli o prześladowaniach Żydów w Europie, o ich wzmożonym napływie do Polski w XIII (co potwierdza wydany w tym wieku Statut kaliski określający prawa i przywileje żydowskich imigrantów), o ich pozytywnej roli społecznej. Wydaje się prawdopodobne, że Iwo – któremu bliski był chrześcijański uniwersalizm – bez większych trudności czy uprzedzeń praktykował także w swoich włościach zasadę „nie masz Żyda ani Greka”. Ciekawe jest bardzo – czego jednak dociec nie sposób – w jaki sposób postrzegał on relacje społeczności chrześcijańskiej i żydowskiej, czy w ogóle patrzył na nie jako na odrębne społeczności, czy raczej, jak na jeden organizm z jego korporacyjnymi, cechowymi, średniowiecznymi strukturami? Czy, stawiając pierwszy murowany konecki kościół pod wezwaniem św. Mikołaja i ustanawiając tym samym tutejszą parafię, zakładał – w duchu ekumenicznym – że również Żydzi będą z czasem do tego kościoła przychodzić? A może myślał o żydowskich miejscach kultu? Czy dozwalał, aby lokowały się one na terenie parafii, jeśli tutejsi Żydzi podejmowali w ogóle takie starania? Są to pytania dotyczące nie tylko Końskich. Odpowiedź na nie dałaby nam może dostęp do czystych, niezamąconych źródeł funkcjonowania wielowyznaniowego państwa.

***

W historiografii dzisiejszej mówi się wiele o wyzysku klas niższych przez klasy uprzywilejowane i o tym, że bez uwzględnienia tej perspektywy historia Polski, jaką znamy, jest po prostu nieprawdziwa. Rzadko wspomina się jednak o tym, że struktura feudalna czy pańszczyźniana stawała się niejednokrotnie źródłem pozytywnego, pozbawionego ucisku, a nawet gwarantującego wolność osobistą i możliwości rozwoju wpływu na ludzi pozostających w zależności od właściciela miasta lub majątku ziemskiego. Bo też większa zależność oznaczała większą odpowiedzialność, i to odpowiedzialność pomiędzy konkretnym ludźmi, panem i jego poddanymi, nie zaś pomiędzy człowiekiem a instytucją, co zwykło się uważać za niekwestionowane osiągnięcie Oświecenia. Tak jakby zależność od człowieka była gorsza niż zależność od bezosobowej instytucji.

Już w XVIII-wiecznej doktrynie prawa naturalnego – pisze socjolog religii i kultury Hans Maier – jako nowe zagadnienie zaczyna pojawiać się brak więzi między indywiduami; prawo stopniowo przestaje uwzględniać dawne obowiązki opieki i troski.

Dobrym przykładem takiej przednowoczesnej „opieki i troski” może być koneckie gospodarowanie Małachowskich w XVIII wieku, którego okres świetności przypada na połowę tego stulecia i związany jest z działalnością Jana Małachowskiego (1698-1762). Pełnił on funkcję kanclerza wielkiego koronnego (w latach 1746-1762) i szereg funkcji pomniejszych, pozostawał w bliskich stosunkach z władcami saskimi, Augustem II (przyłożył rękę do jego elekcji) i Augustem III. Był właścicielem ogromnej fortuny, w skład której wchodziło kilkanaście miast i przeszło dwieście wsi. Łatwo, powie ktoś, o dobre gospodarowanie i rozmach w działaniu, gdy ma się taki majątek i takie wpływy. W ten sposób lubili przedstawiać Małachowskiego historycy powojenni. Jerzy Brzozowski, monografista Końskich, pisał w 1975 roku: „nie łudźmy się, że jego [Jana Małachowskiego] działalność miała coś wspólnego z późniejszym duchem reform epoki stanisławowskiej. Małachowskiemu chodziło po prostu o osiągnięcie maksymalnych zysków”. Czy aby jednak jest to opinia w pełni sprawiedliwa?

Być może chęcią „maksymalnych zysków” dałoby się uzasadnić budowę pieców do przetapiania rudy żelaza (pierwszy taki piec zbudował Małachowski w 1739 roku w Stąporkowie) albo założenie fabryki broni w Pomykowie. Zresztą zakłady te, produkujące strzelby, karabiny i flinty szybko stały się sławne w Rzeczpospolitej. Gdy w 1787 roku król Stanisław August Poniatowski odwiedził majątek Małachowskich, szczególną uwagę poświęcił właśnie pomykowskiej produkcji, obserwując „roboty tłoczenia i świdrowania oraz polerowania rur i bagnetów, co wszystko z ukontentowaniem swoim oglądnąwszy wrócił do Końskich”. Fabryka dostarczała broni powstańcom kościuszkowskim. O jej znaczeniu może świadczyć też fakt, że została doszczętnie zniszczona przez Rosjan w czasie powstania listopadowego. Do obsługi zakładów żelaznych sprowadzał Małachowski pracowników z Niemiec, głównie z Saksonii, co było z jednej strony koniecznością – zważywszy na brak wykwalifikowanej kadry technicznej w Polsce – lecz z drugiej świadczyło także o otwartości i dalekowzroczności kanclerza. Trudno natomiast mówić o zyskowności w przypadku przywilejów, które nadał Małachowski mieszkańcom Końskich.

Ci wszyscy – stanowił ów dokument z 1729 roku – którzy swoim kosztem budować będą, lub je [domy] za przywilejem dworskim mieć darowane z rolami, łąkami i ogrodami do tychże domostw należącymi […] w poddaństwo żadne i oni i dzieci i sukcesorowie ich popadać nie będą, ale jako ludzie wolni każdego czasu będą mieli wolność sprzedawania gruntów, placów i domostw swoich i przenieść się, gdzie chcieli będą oni i sukcesorowie ich mogli.

Ustanowienie wolności osobistej koneckich mieszczan uzupełnione zostało następnie o przywilej wzmacniający ich pozycję względem szlachty i duchowieństwa. Pod koniec XVIII wieku wydali Małachowscy także przywileje dla kupców żydowskich, dzięki którym nie płacili oni żadnego innego podatku niż pogłówne na rzecz skarbu, co było rzadkością na tle innych miast. Rozwój handlu skutkował także budową w 1817 roku tak zwanego Annotargu, czyli zlokalizowanych w koneckim rynku kramów, które na stałe wpisały się w krajobraz miasteczka w XIX i początkach XX wieku; zniszczyli je Niemcy w czasie drugiej wojny światowej. Janowi Małachowskiemu zawdzięczają też Końskie prawa miejskie nadane w 1748 roku.

Kanclerz więc Małachowski – pisał jego wnuk, Stanisław Aleksander Małachowski – mając tak wielkie dostatki, miasto Końskie erygował, pierwsze fabryki żelazna założył, przedmieście Pomyków, domy z piętrami na sposób Szląski wystawił, i rękodzielników zagranicznych sprowadził. Na koniec ogród i mieszkanie zaczął zakładać, na wzór letniego królewskiego mieszkania w Pilnitz, ale śmierć wczesna nie pozwoliła mu dokończyć tego planu. […] Zostawił czterech synów i ośm córek, z których 7 było zamężnych. Było zaś wszystkich dzieci 23, ale tylko te 12 przy życiu zostały.

Zwróćmy uwagę na kolejność podejmowanych przez kanclerza działań. Najpierw fabryki żelaza i broni, potem domy dla pracowników i sprowadzenie kadry technicznej, a dopiero „na koniec ogród i mieszkanie zaczął zakładać”. Ten „ogród i mieszkanie” to istniejący do dziś zespół pałacowo-parkowy w Końskich, jedyne chyba takie założenie urbanistyczne, w którym zbudowano szereg budynków pomniejszych (oficyn, pawilonów itp.), lecz nie zbudowano nigdy głównego pałacu, który miał znaleźć się w samym centrum projektowanego założenia. I to także świadczyć może o gospodarności kanclerza i jego żony, Izabelli („bardzo małego wzrostu – pisał jej wnuk – szczupła, o twarzy delikatnej i nadzwyczaj białej, ręce miała małe i nadzwyczajnej piękności, a humor przyjemny i wesoły”). Być może zwyczajnie szkoda było im burzyć stare, drewniane dworzyszcze, na miejscu którego stanąć miał nowy pałac.

***

Horyzont intelektualny i duchowy Odrowążów i Małachowskich, a także innych, niewymienionych tutaj dziedziców Końskich z różnych epok – a były wśród nich postacie wybitne, jak na przykład Jan Koniecki, dworzanin Anny Jagiellonki i podskarbi królewski – stały się główną siłą napędową koneckiej otwartości. Jej wynikiem zaś była różnorodność tutejszej wspólnoty, którą można dostrzec w strukturze społecznej tego miasta „bez murów”.

W zapiskach [z XIX w.] spotkać można narodowości – pisze Krzysztof Woźniak, pasjonat i badacz historii Końskich – oczywiście Polaków, ale i Żydów, Niemców, Włochów, Anglików, Rosjan, Czechów… To dopiero był tygiel. I wszyscy żyli ze sobą w zgodzie. Każdy miał „bagaż” z którym przywędrował najczęściej w poszukiwaniu pracy, rynków zbytu na swoje wyroby – obcy język, swoją religię, kulturę, zwyczaje, ubiór… swoje widzenie świata.

Tak daleko posunięta wielonarodowość Końskich wydaje się zjawiskiem szczególnym, nawet na tle zróżnicowanej pod tym względem I Rzeczpospolitej. Tym bardziej chciałoby się zapytać o modus vivendi tej dawnej koneckiej wspólnoty. Pozbawione zastrzeżeń stwierdzenie o życiu „ze sobą w zgodzie” jest może nieco na wyrost, lecz z pewnością było to życie pozbawione jakichś większych antagonizmów.

Współżycie koneckich Polaków i Żydów – pisze przedwojenny mieszkaniec miasta, Jan Zbigniew Wroniszewski – toczyło się poprawnie, choć często z zachowaniem obustronnego dystansu. Nie dochodziło między obiema nacjami do większych zadrażnień, a tym bardziej do otwartych konfliktów; było natomiast wiele dobrych układów sąsiedzkich i towarzyskich, które trwały aż do ostatnich dni istnienia getta.

Nie było w Końskich typowej dla niektórych dużych miast gettoizacji, choć oczywiście istniały obszary miasta, gdzie dominowała ludność określonego wyznania, w tym przypadku przede wszystkim wyznania mojżeszowego (na przykład na ulicach Pocztowej, Szewskiej, Warszawskiej czy Kazanowskiej) oraz katolickiego, w mniejszym stopniu protestanckiego i prawosławnego. O tym sąsiedzkim wymieszaniu mieszkańców różnych narodowości w latach 30. XX wieku Wroniszewski pisze tak:

Nasze najbliższe sąsiedztwo [przy ul. 3-go maja 58] tworzyły spokojne i przyzwoite rodziny żydowskie, z których wspomnę rodzinę p. Abrama Kuczyńskiego i mieszkających w podwórku tkaczy pluszu, Zommerów, z których córką, Małką, zaprzyjaźniłem się […]. W tylnej oficynie mieszkali Polacy, małżeństwo Deperasów. Pan Józef Deperas, niewysoki mężczyzna w średnim wieku, odznaczony Krzyżem Walecznych inwalida z wojny bolszewickiej, pobierał rentę, uprawiał na działce za oficyną ogród warzywny, spory sad i tamże trzymał pasiekę.

Zdarzało się, że dochodziło w Końskich do religijnych konwersji; na przykład zbór, który założono w XVIII wieku dla sprowadzonych przez Małachowskiego niemieckich robotników, kilkadziesiąt lat później okazał się zbędny, gdyż prawie wszyscy ich potomkowie konwertowali się na katolicyzm. Adaptacja językowa i kulturowa była jeszcze bardziej powszechna. Ludność żydowska, stanowiąca przed drugą wojną ponad 50% mieszkańców, funkcjonowała w Końskich na równych prawach. Już w XVIII wieku istniała tu gmina żydowska (kahał), bożnica i cmentarz (kirkut), później wybudowano także synagogę. W międzywojniu Żydzi stanowili ponad połowę członków rady miejskiej. Posiadali pięć z dziesięciu cechów rzemieślniczych. Działały w Końskich cztery chedery (niższe szkoły religijne), z czasem włączyły one do programu nauczania przedmioty ogólne; była także szkoła żeńska (Bejt Jaków) i szkoła średnia (Jeszywa). W części szkół uczono również języka polskiego, ale większość dzieci żydowskich uczyło się równolegle w szkołach powszechnych. Funkcjonowały żydowskie biblioteki i kluby sportowe. Żydzi zajmowali się przede wszystkim handlem (rodziny Kronenblumów i Rafałowiczów zdominowały handel wyrobami żelaznymi i zbożem), tworzyli zakłady przemysłowe (w tym Fabrykę Słowianin, Fabrykę Kronenbluma i Fabrykę Neptun, z których po drugiej wojnie światowej stworzono Koneckie Zakłady Odlewnicze), prowadzili hotele i restauracje (jak na przykład hotele Markowiczów przy ul. 3 maja czy popularna, znajdująca się w rynku restauracja Szpindlera), parali się drobnym rzemiosłem (najbardziej znanym i cenionym krawcem był w przedwojennych Końskich Aron Chęciński).

Ta naturalna obecność Żydów w codziennym życiu miasteczka, ale także ich włączanie się w różne wspólnotowe inicjatywy –  żeby wymienić tylko liczny udział w pogrzebie księcia Józefa Poniatowskiego w 1817 roku albo w manifestacjach w przededniu odzyskania niepodległości w 1918 roku – sprawiły, że słaby okazał się to grunt dla antysemickiego programu Staszica, który przeszło sto lat po jego śmierci podjęli endeccy ideolodzy. Marian Stecki, oficer werbunkowy Legionów relacjonował w 1916 roku, że „powiat konecki nigdy nie należał do politycznie wyrobionych i zaangażowanych – przeto ruchu politycznego i obecnie w ścisłym tego słowa znaczeniu nie ma”. Owo niewyrobienie, brak szczególnie silnych sympatii politycznych utrudniał zapewne w tym przypadku nacjonalistyczną agitację. Przed wojną zdarzyło się w Końskich kilka antyżydowskich incydentów – w tym rozruchy spowodowane przez wojska Hallera stacjonujące na Baryczy w 1919 roku – a swoje hasła próbowali głosić narodowcy, ale, na tle innych miast tamtego czasu, antysemityzm był tu zjawiskiem marginalnym. Tym większym szokiem musiał okazać się dla miejscowej ludności początek hitlerowskiej okupacji: zamordowanie 22 Żydów, do którego doszło na koneckim rynku 12 września 1939 roku; wydane kilka dni później zarządzenie o ograniczeniu praw Żydów i zajęciu ich majątku; stworzenie getta na przełomie 1939 i 1940 roku; w końcu tragiczna likwidacja tego getta 3 listopada 1942. Co czuli mieszkańcy Końskich w ciągu tych trzech lat? Jak reagowali na cierpienie swoich współziomków, których nagle kazano im postrzegać jako gorszych ludzi? Skąd brali w sobie siłę ci, którzy ryzykując życie – jak Helena Podrzycka, która uratowała małą Brońcię Kapilman – wyciągali Żydów z getta i ukrywali w swoim mieszkaniu? „Wszyscy szeptali – pisała we wspomnieniach Podrzycka. – Każdy był podniecony, wrażliwy, czujny, zły. Wzdychano, mówiono o końcu świata”. Szacuje się, że wojnę przetrwało 200 koneckich Żydów. Jakże niewiele, jeśli ma się w pamięci, że w 1939 roku było ich w miasteczku ponad sześć tysięcy. Jak dużo, jeśli zważyć, że z uratowaniem większości z nich wiązał się jakiś heroiczny gest, wiązał się strach ukrywających, wiązało się często poświęcenie ich własnego życia.

Przed laty przyjechał do Końskich stary człowiek – relacjonuje Krzysztof Woźniak – „na spotkanie z czasem, który uleciał bezpowrotnie”. W rozmowie z mieszkańcami miasta wspominał swoje ocalenie z niemieckiego pogromu 12.09.1939 r. Wskazał mieszkańców Końskich, którzy pomogli mu w ucieczce i ocaleniu. Między innymi wspominał moją ciocię (siostrę babci) – Janinę Gruszczyńską z domu Suskiewicz, prowadzącą wówczas (i wiele lat po wojnie) jadłodajnię, przez pomieszczenia której prowadziła droga jego ucieczki z pogromu.

Nie zmieni to jednak faktu, że Holokaust był dla Końskich największą wspólnotową hekatombą w dziejach ich istnienia, która w połączeniu z powojenną indoktrynacją stał się najpoważniejszym wyzwaniem dla ciągłości tego dziedzictwa duchowego, jakie przez wieki, od czasów Odrowążów, nawarstwiało się tu i pracowało. Nie można się łudzić, że uwewnętrzniona przez przedwojennych mieszkańców Końskich idea wielonarodowości wyszła z tego doświadczenia niewzruszona. Lecz gdzie, z drugiej strony, szukać tej większej jakby otwartości konecczan na to, co nowe, nieznane, obce, jeśli nie w długim trwaniu tradycji miasta „bez murów”?

***

Albowiem aurę tej otwartości czuło się w Końskich po 1989 roku. O ile różnego rodzaju szowinizmy były rzeczywistością, w której dorastaliśmy w tamtej, ostatniej dekadzie minionego wieku, o tyle niewiele z nich dałoby się odszukać w ówczesnej rzeczywistości koneckiej. Znaliśmy za to – przenoszone w tradycji rodzinnej, obserwowane u znajomych – zamiłowanie do podróżowania, ciekawość świata (niezliczone przewodniki w domu wujka, jego opowieści o podróżach do Bułgarii, do Rosji, do Japonii). Znaliśmy zamiłowanie do historii, do geografii, do języków. Znaliśmy swoisty kult książki. Bo w Końskich się czytało, czytanie było tu w dobrym tonie, podobnie jak posiadanie obszernej biblioteki. W latach 70. i 80. księgarnie prowadziły zapisy na oczekiwane tytuły, bo chętnych było więcej niż dostępnych egzemplarzy. Później, wraz z wolnorynkową rzeczywistością, pojawiły się prenumeraty oraz szybko rozszerzająca się oferta wydawnictw, które drukowały czasem co się nawinęło – więc wybierano staranniej, a domowe półki zapełniały się przede wszystkim renomowanymi seriami wydawniczymi – PIW-u, Wydawnictwa Literackiego – leksykonami, słownikami, encyklopediami publikowanymi przez PWN i Świat Książki.

W miasteczku czytaliśmy wtedy literaturę iberoamerykańską – wspominał lata 70. i 80. spędzone w innym małym mieście Włodzimierz Nowak. – Modę na Márqueza, Cortázara, Borgesa przywiózł z dużego miasta nowy polonista. Zauroczył całe nasze Macondo, od pijaczków po sekretarzy partii. Żyliśmy drugim, iberoamerykańskim życiem, jakby przy Armii Czerwonej, naszej głównej ulicy, zamieszkał José Arcadio Buendia z rodziną.

Podobne gusta lekturowe wyrażały Końskie drugiej połowy XX wieku. Zawsze, od kiedy pamiętam kolorowe okładki serii iberoamerykańskiej Wydawnictwa Literackiego stojące na półkach mojego rodzinnego domu, ciekawiło mnie to zainteresowanie odległymi, trochę baśniowymi światami. Oczywiście, była to moda ogólnopolska, wyrastająca z różnych powodów, ale mam wrażenie, że właśnie w takich prowincjonalnych miastach jak Końskie, posiadających własną tradycję otwartości i do otwartości tęskniących, trafiła ona na szczególnie podatny grunt.

Pewnym fenomenem – w czasach, kiedy nikt jeszcze w Polsce nie słyszał o Unii Europejskiej i Erasmusie – były spotkania w ramach wymiany międzymiastowej, które współorganizował mój wujek, nauczyciel wychowania fizycznego – odbywające w Końskich i w niemieckim Wolmirstedt. Te wspólne sportowe obozy i zawody przerodziły się z czasem w liczne polsko-niemieckie przyjaźnie.

Zaczęło się w 1974 roku poleceniem odgórnym – wspominał Andrzej Suskiewicz – Województwo kieleckie miało nawiązać kontakty sportowe z okręgiem magdeburskim i każdy jego powiat otrzymał partnerski Kreis. Końskie-Wolmirstedt, tak ustalono. Pierwsza wizyta delegacji z Wolmirstedt miała miejsce jesienią tegoż roku. Wszystkie sekcje klubu sportowego Neptun Końskie (piłka nożna, piłka ręczna, lekkoatletyka, siatkówka) miały podjąć wymianę sportową ze swoimi odpowiednikami z klubu sportowego Kali Wolmirstedt. W 1975 roku rozpoczęliśmy, po dwóch latach okazało się, że tylko lekkoatletyka nadal współpracuje, a po czterech latach, że tylko Końskie z naszego województwa prowadzi wymianę sportową z NRD.

Nie przypadkiem sercem tej wymiany była jedna z koneckich szkół i jej nauczyciele. Jeśli bowiem szukać katalizatorów tutejszej otwartości i ciekawości świata, skłonności do wychodzenia poza to, co dobrze znane – to instytucja szkoły z pewnością rolę takiego katalizatora odgrywała. Dotyczy to oczywiście  przede wszystkim szkoły w wieku XX, zwłaszcza może tej powojennej, która – mimo niesprzyjającego otoczenia politycznego, a może właśnie dzięki niemu – stała się w wielu miejscach Polski i dla szerokich grup społecznych przestrzenią wolności. Ale to szkolnictwo XX-wieczne miało w Końskich znacznie dawniejszych antenatów.

***

Trudno jest dziś dotrzeć do jego początków. Niezwykle mała jest w ogóle, w odniesieniu do całej Polski, wiedza o rodzimym szkolnictwie okresu od XIV do XVIII wieku, i jest to być może jeszcze jeden z powodów naszej zawężonej perspektywy historycznej.

Ustanowienie scholasterii [w Końskich] – pisał w 1848 roku historyk Julian Bartoszewicz – musiało mieć związek ze szkołą. Jakoż w dokumencie Łaskiego z 1521 r. znajdujemy, że scholastyk ma na szkołę […] inny plac graniczący z cmentarzem. Widać zatem, że tu już w początkach XVI wieku, egzystowała szkoła, a nie ma powodu nie sądzić, że egzystowała i dawniej jeszcze.

Była to zapewne zwykła szkoła parafialna – według średniowiecznych wzorców zorganizowana – gdzie nauczanie podstaw wiedzy – czytania, pisania, retoryki – opierano na teologii i językach klasycznych. Ale z takich zwykłych szkół parafialnych (wiemy to na przykładzie takich miast jak Wieluń) najzdolniejsi uczniowie trafiali nieraz wprost w mury Uniwersytetu Jagiellońskiego. Oczywistym jest, że za założenie i prowadzenie szkoły odpowiadała przede wszystkim struktura kościelna. Zapytać jednak można, w jakiej relacji pozostawała ona wobec właściciela miasta? Czy erudyta Iwo Odrowąż i jego następcy starali się w jakikolwiek sposób umożliwić naukę mieszkańcom swoich włości? Czy zabiegali o tworzenie szkół? Czy je utrzymywali, podobnie jak utrzymywali przytułki szpitalne prowadzone przez Kościół? Wydaje się, że również rozwój intelektualny poddanych mógł zawierać się – by raz jeszcze użyć frazy Hansa Maiera – w „dawnych obowiązkach opieki i troski”. W XVIII wieku, nawet jeśli istniały jakieś inne źródła finansowania nauki, to i rodzice „na ten cel od 2 do 4 złotych składali [się] co kwartał. Nadto kolejno codziennie zobowiązani byli prosić dyrektora i żonę jego na obiad”.

Nic o koneckich szkołach nie wspomina Carosi, ale wiemy skądinąd, że postrzegał on polskie szkolnictwo jako skrajne zacofane, pozostające w mrokach średniowiecza, czytaj: uczące teologii i łaciny, zamiast przydatnych, nowoczesnych nauk przyrodniczych. Jeśli takie było jego zdanie o Uniwersytecie Jagiellońskim, to trudno przypuszczać, żeby zainteresował się szkółką parafialną w Końskich. Lecz że taka szkoła w tamtym czasie istniała zaświadcza wspomniany już Bartoszewicz:

W roku 1778 – czytamy w jego artykule Kościół św. Mikołaja w Końskich – szkoła mieściła się w domu kościelnym przeznaczonym na szpital. Dom ten stał za cmentarzem, z tyłu kościoła. Zbudowany był o dwu piętrach. Na górze mieszkał ksiądz wikary, bo na plebanii jego stancje tak zepsute były, że w nich trzymano drób i bydło. Miał tu wikary izbę i alkierz. Na dole mieściła się szkoła i służba kościelno-szpitalna, trzech dziadów i dwie baby. Nieżonaty dziad siedział w pierwszej izbie, żonaci w dalszych. Resztę domu zajmował szpital, który jak widzimy dosyć miał lokalu. Przyjmowano czasem tylko do niego chorych i kaleków z rozkazu pańskiego i wtenczas dwór miał i o nich staranie. Dzieci uczyły się czytać, pisać, rachunków i początków łacińskich. Chodzili tu chłopcy i dziewczęta. Nauczyciel szkoły pompatycznie zwany Dyrektorem, był człowiekiem żonatym i jakby zwierzchnikiem zakładu. Do niego należały dozór i piecza, a rząd cały i gospodarstwo szkolne do żony. On tylko chłopcom „charaktery pisze, pensa naznacza i onych słucha, a resztą żona zawiaduje”. Szkoła mieściła się w dwóch izbach, w pierwszej większej uczyli się chłopcy, w alkierzyku dziewczęta. Gdy nauczyciel karze chłopców, wtedy „alkierza drzwi zamyka”.

Aż się nie chce wierzyć Bartoszewiczowi, że tyle ludzi się w tym jednym domu pomieściło. I ksiądz wikary (dobrze, że chociaż bez drobiu i bydła), i baby z dziadami (czyli prawdopodobnie personel szpitala), i sam szpital. Zapewne także dyrektor z żoną tu mieszkali. Dzieci zaś uczyło się w szkole około 40. Ciekawa jest także wzmianka o w zasadzie wspólnej nauce chłopców i dziewcząt, których przedzielały jedynie otwarte drzwi pomiędzy pokojami.

Wiek XIX, wraz ze wzrostem znaczenia państwa, przyniósł Końskim utrzymywaną z centralnych funduszy Szkołę Obwodową. Istniała ona co prawda zaledwie dwadzieścia lat, ale sam fakt jej lokacji w Końskich, jak i sposób funkcjonowania zasługują na to, by poświęcić jej nieco uwagi.

W roku 1834 – czytamy w dokumencie urzędowym z epoki – Rząd troskliwy o wzrost i rozszerzenie oświecenia, a razem i dogodne umieszczenie Szkoły i jej Nauczycieli, zamyślił Szkołę Obwodową Wąchocką z początkiem roku szkolnego przenieść do Miasta Opoczna […] lecz, z drugiej strony uważając, że miasto Końskie więcej dla młodzieży szkolnej, Instytutu i Obywateli dogodne, oraz ze względu ofiarowanego lokalu bezpłatnie dla Szkoły przez JW. Hrabiego Stanisława Małachowskiego Dziedzica tegoż Miasta, polecił przenieść wspomnianą Szkołę z Wąchocka do Końskich.

Budynek, który przekazał szkole Stanisław Aleksander Małachowski, to istniejąca do dziś a pochodząca z XVII wieku piętrowa kamienica przy ul. Pocztowej 1 (naprzeciwko niej znajdował się dom, w którym w międzywojniu mieszkała część mojej dalszej rodziny, między innymi wspomniana już ciotka Janina z Suskiewiczów Gruszczyńska). Zresztą Małachowski wspierał szkołę nie tylko w tym względzie, co mogłoby świadczyć pośrednio o pewnych tradycjach patronackich także wśród jego przodków. W pierwszym roku uczyło się w szkole 66 chłopców – równolegle otwarto osobną szkołę „wyższą” dla dziewcząt – „między tymi 41 za opłatą, a 25 uwolnionych od tejże”. Placówka dysponowała też wcale dobrze wyposażoną biblioteką i tak zwanym muzeum, których zawartość świadczyć może również o przedmiotach nauczanych w szkole. A znajdowały się wśród nich, oprócz kaligrafii, arytmetyki, języka rosyjskiego, polskiego, niemieckiego i łaciny oraz religii, także nauki przyrodnicze.

Biblioteka wielu dziełami nader użytecznymi z daru Opiekuńczego Rządu pomnożona została, i liczy z końcem roku 1835: Dzieł 906, egzemplarzy 1032, Tomów 719 – Globów 3, Atlasów 7, kart 62, Wzorów Rysunkowych poszytów 22, egzemplarzy 143 – Utensyliów szkolnych 118, Narzędzi matematycznych 51, fizycznych 26, chemicznych 1 – Zbiorów Historii Naturalnej, Technologicznych 2 i Mineralogicznych 246.

Szkoła taka, dysponująca 246 eksponatami mineralogicznymi, podobałaby się zapewne Carosiemu i Staszicowi. Bez wątpienia realizowała ona niektóre edukacyjne wytyczne Oświecenia. Ale jednocześnie była to szkoła wciąż zanurzona silnie w dogłębnie religijnym porządku społecznym, a na jej ramy wpływał zarówno program nauczania, jak i liturgiczny porządek dnia.

Dnia 29 lipca 1837 roku – czytamy w relacji z zakończenia roku szkolnego – po wysłuchaniu Mszy Św. i odśpiewaniu Hymnu Veni Creator w Kościele Parafialnym, Nauczyciele wraz z Uczniami udadzą się do Sali szkolnej, gdzie Inspektor otworzy Akt Uroczysty stosowną przemową; poczem Uczniowie czytać będą pisma własne, deklamować wyjątki z celniejszych Autorów w różnych językach, okażą wzory rysunków, kaligrafii, kart jeograficznych, i plany pomiarów jeometrycznych, przez siebie zdejmowane i rysowane. Następnie Inspektor odczyta imiona i Nazwiska Uczniów zasługujących na promocję, listy pochwalne i nagrody, które doręczy JW. Hrabia Małachowski, Dziedzic tego miasta. Przed wyjściem z Sali, jeden z Uczniów imieniem swoim i kolegów przemówi, wynurzając wdzięczność winną Rodzicom, Nauczycielom i Zwierzchności, udadzą się do Kościoła dla odśpiewania dziękczynnego Hymnu św. Ambrożego Te Deum Laudamus.

Owym inspektorem był niejaki Andrzej Bazylewicz, który nadzorował wszystkie szkoły w powiecie opoczyńskim (do którego w tamtym czasie należały Końskie). Oprócz niego grono nauczycielskie składało się z siedmiu nauczycieli, wykładających niekiedy po kilka przedmiotów. Od 1847 do 1849 roku nauczycielem historii był cytowany już tutaj kilkukrotnie Julian Bartoszewicz, wybitny historyk, który został „zesłany” na prowincję za nieprawomyślny artykuł o carskiej rodzinie. Dwuletnie zesłanie pozwoliło mu jednak przestudiować archiwum Małachowskich i poznać okolice, czego rezultatem był m. in. obszerny artykuł o Końskich zamieszczony w Kalendarzyku politycznym z 1848 roku.

Przypadający na lata 50. i 60. XIX wieku finansowy upadek Małachowskich pociągnął za sobą również osłabienie koneckiego szkolnictwa. Szkołę Obwodową przeniesiono w 1852 roku do Pińczowa. Potem, aż do pierwszej wojny funkcjonowały w Końskich tylko jedno lub dwuklasowe szkoły elementarne dla chłopców i dla dziewcząt. Dopiero moment odzyskania niepodległości przyniósł sposobność do podniesienia i rozwinięcia tutejszych tradycji edukacyjnych.

Z krótkim przecież, ale jakże bogatym w zdobycze na każdym poziomie życia społecznego, okresem dwudziestolecia międzywojennego wiąże się działalność kilku istotnych koneckich szkół, na czele z gimnazjum (a następnie, po reformie Jędrzejewicza, gimnazjum i liceum), którego dziedzictwo zostało w dużej mierze przeniesione przez drugą wojną i lata PRL-u. Trzeba bowiem przyznać, że w tej akurat dziedzinie – w dziedzinie podstawowej i średniej edukacji – Polska powojenna nie odstawała od II Rzeczpospolitej, a pod względem dostępności wiedzy, upowszechnienia szkolnictwa położyła niekwestionowane zasługi. Oczywiście, był w tej PRL-owskiej szkole pewien pierwiastek indoktrynacji, który jednak na najniższym poziomie, w przekazie konkretnych nauczycieli, był skutecznie rozmontowywany. Tak, że cele indoktrynacyjne nie były po prostu realizowane, a czasem wręcz osiągano przeciwne do zamierzonych przez władze efekty: poczucie niezależności i bunt wobec systemu politycznego, który tę niezależność ograniczał. Należałoby jednak dodać, że także oficjalna ideologia miała niekiedy pozytywne zabarwienie, propagując wartości takie, jak racjonalizm, egalitaryzm, szacunek dla pracy, codzienny aktywizm bez egzaltacji.

Człowiekiem szczególnie zasłużonym dla Państwowego Gimnazjum Koedukacyjnego im. św. Stanisława Kostki w okresie międzywojennym – był dyrektor Józef Lambert. Był on także osobą, która jak arka przeniosła tę instytucję poprzez lata drugiej wojny – organizując rozległe struktury tajnego nauczania, ukrywając szkolny majątek i szkolne akta (szyfrował je wedle sobie tylko znanej metody), prowadząc egzaminy dojrzałości na terenie całego powiatu – i zapewniła jej stosunkowo miękkie przybicie do brzegu w 1945 roku, doprowadzając do szybkiej reaktywacji szkoły i czyniąc plany jej rozwoju, które zostały zrealizowane kilkanaście lat później.

Dyrektor gimnazjum, Józef Lambert – wspominał Mieczysław Bilski – człowiek niezwykle tolerancyjny […] liberalny, w postępowaniu mocno trzymał lejce w dłoniach, gdy chodziło o kierowanie gimnazjum i przygotowanie młodzieży do życia. Wysoko ustawiał poprzeczkę nauczycielom. Doceniał wartości kształtowania młodych umysłów u ich podopiecznych, ale przez całe życie wpajał pedagogom starożytną maksymę, że wychowanie młodego pokolenia polega na paralelnym rozwoju u niego cech umysłowych i fizycznych.

Lambert, absolwent historii na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, był przedwojennym nauczycielem w najpełniejszym i najlepszym tego słowa znaczeniu. Pracował w szkolnictwie trzech epok – pod zaborami, w dwudziestoleciu międzywojennym (i w czasie wojny) oraz po 1945 roku – w rozmaitych częściach kraju: od Rohatynia, przez Przeworsk, Złoczów i Myślenice, po Końskie i, w ostatnich latach życia, Śląsk. Cechowała go niezwykła sprawność organizacyjna (która okazała się niezastąpiona przy adaptowania budynku starych koszar, w których znajdowało się Gimnazjum) niespożyta energia oraz niewyczerpana inicjatywa pedagogiczna.

Dyrektor przy tylu pracach budowlanych – piszą autorzy wspomnienia o Lambercie, Marian Wikiera i Marian Jankowski – wzorowo wykonywał również swoje obowiązki dydaktyczno-wychowawcze. Uczył języka łacińskiego i historii. Systematycznie dbał o powiększanie zbiorów bibliotecznych i różnych pomocy naukowych. Należy szczególnie podkreślić fak, iż niedługo po objęciu tej placówki nastąpił wyraźny rozkwit różnego rodzaju form działalności uczniowskiej. Powstał Samorząd Uczniowski, koordynujący całość życia szkolnego. Założone zostały: koło młodzieży PCK, Liga Morska i Kolonialna, Koło Szybowcowe – tym ostatnim prezesował sam dyrektor Lambert. Uczniowie redagowali pismo Młoda myśl, a uzdolnieni muzycznie grali w szkolnej orkiestrze dętej. Bardzo prężnie działało też harcerstwo oraz Hufce Szkolne Przysposobienia Wojskowego dziewcząt i chłopców. Uczniowie uzdolnieni mogli rozwijać swoje zainteresowania w licznych kołach przedmiotowych, takich jak: polonistyczne, historyczne, przyrodnicze, krajoznawcze. Dyrektor Lambert inspirował nauczycieli do organizowania takich zajęć, wspomagał opiekunów swoimi pomysłami. Działalność dydaktyczno-wychowawczą szkoły i jej coraz lepsze wyniki w nauce szybko dostrzeżono w środowisku.

Bezdyskusyjne dokonania Józefa Lamberta przyczyniły się do tego, że w lutym 1945 został on ponownie powołany na stanowisko dyrektora. Jednak pełnił tę funkcję zaledwie do 1947 roku, ustąpiwszy czy to ze względu na wiek (przeszedł co prawda na emeryturę, ale potem długie jeszcze lata uczył w szkołach na Śląsku), czy z uwagi na kurczące się z każdym rokiem możliwości decydowania o charakterze szkoły. Symbolicznym gestem ideologicznej reorientacji było odebranie koneckiemu liceum patrona – św. Stanisława Kostki. Ciekawy wydaje się fakt, że gdy w 1973 roku zdecydowano się w końcu jakiś patronat szkole przywrócić, padło na Komisję Edukacji Narodowej. Jeszcze ciekawsze, i może także symboliczne, jest, że ów patronat nowoczesnych reformatorów polskiego szkolnictwa, z Hugonem Kołłątajem na czele, przetrwał kres PRL-u i wciąż ma się dobrze.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że właśnie ta szkoła była najważniejszą w XX wieku kuźnią koneckich talentów, i jeśli zastanawiam się tutaj nad konecczanami, których dane mi było poznać, to myślę najczęściej właśnie o absolwentach koneckiego liceum. Bo po 1989 roku również nie uległo zmianie to, co o koneckim liceum z lat 30. pisał Mieczysław Bilski, konkludując swój wywód, a mianowicie, że „skończenie gimanzjum zapewniało awans społeczny i białą kartę jeśli się chciało podjąć podjąć studia”, ponieważ „uczyli tu najprzedniejsi nauczyciele”.

Na przestrzeni ponad 80-ciu lat – czytamy w dziejach szkoły – ukończyło ją już kilka tysięcy osób. W 1996 roku wręczono 5000 świadectwo maturalne. Większość absolwentów kończyła wyższe uczelnie. Z tej liczby wielu zostało profesorami, doktorami, inni zajmują wysokie urzędy, ważne i odpowiedzialne stanowiska.

***

Otwartości – i nie tylko otwartości – uczyli też konecczan tutejsi księża, co, mówiąc delikatnie, nie zawsze i nie wszędzie w historii polskiego katolicyzmu było regułą. Ale tak jak miały Końskie szczęście do „panów” – żeby przypomnieć raz jeszcze wybitne rody Odrowążów i Małachowskich oraz wymienić ostatnich właścicieli miasta, Tarnowskich – miały je również do „plebanów”. Protoplastą „plebanów” (który był równocześnie jednym z pierwszych „panów”) byłby w takim ujęciu oczywiście biskup Iwo Odrowąż, ale i czasy znacznie późniejsze, obejmujące wiek XX, przyniosły kościołowi parafialnemu św. Mikołaja przynajmniej kilku nietuzinkowych kapłanów. Trzeba zresztą pamiętać o wpływie, jaki konecka parafia wywarła na całej właściwie historii miasta; trzeba pamięć tym bardziej, że rzutując na przeszłość dzisiejsze usytuowanie Kościoła w społeczeństwie – co chcąc nie chcąc automatycznie czynimy, nie tylko zresztą w tej kwestii – uzyskalibyśmy obraz wykrzywiony i niesprawiedliwy.

Samo miasto (z jego mieszkańcami) – pisze Mieczysław Bilski – było pod silnymi wpływami Kościoła. Jego dzieje to również prawdziwa epopeja – burzony i odnawiany, do dnia dzisiejszego stanowi opokę […] Pamiętamy niedziele lat trzydziestych świętowane zazwyczaj uroczyście i zbiorowo. Hrabstwo Tarnowskich uczestniczyło na ogół w mszach głównych, które odbywały się w samo południe.

Czy przypadkiem jest, że wielu koneckich kapłanów odznaczało się aktywnością, energią, inicjatywą – tymi tak koneckimi cechami? Czy to księża przynosili tę aktywność ze sobą i ofiarowywali ją koneckiej wspólnocie? Czy może raczej, stając się częścią tej wspólnoty, podejmowali drzemiącą w niej energię?

Biografia księdza Kazimierza Sykulskiego pokazuje, że są to sytuacje niesprzeczne. Urodził się on w 1882 w Końskich, jako dziewiąte dziecko, w ubogiej rzemieślniczej rodzinie. Tu się wychowywał, tu uczył się pod kierunkiem jednego ze starszych braci. Stąd więc, z tutejszego dziedzictwa pochodziła w największej mierze także jego formacja. Dopełniła ją nauka najpierw w progimnazjum, a następnie w Seminarium Duchownym w Sandomierzu (gdzie największy wpływ wywarł na niego późniejszy biskup, a wtenczas rektor Seminarium, ks. Marian Ryx), a w końcu także studia teologiczne odbyte w latach 1908-1911 w Petersburgu. Te dwa nurty duchowej i intelektualnej genealogii księdza Sykulskiego zbiegły się w sposobie jego pracy duszpasterskiej.

Decydując się na pracę wśród parafian – pisze biograf księdza, Mariusz Klocek – do czego zresztą predysponowały go przede wszystkim pozytywne cechy jego charakteru – bynajmniej nie odłożył całkowicie na bok książek oraz wiecznego pióra. W wolnych chwilach nadal dużo czytał i tworzył poetyckie utwory, które do dziś możemy odnaleźć w jego rękopisach. Niezwykła inteligencja, umiejętność pięknego wysławiania się, a także znajomość języków obcych (francuskiego, niemieckiego, rosyjskiego, łaciny i greki) sprawiała, że szybko zdobywał poważanie wśród parafian. Troska zaś o będących w potrzebie bliźnich zjednywała mu ludzkie serca.

Ksiądz Sykulski stał za prawie wszystkimi inicjatywami koneckiego kościoła, których powstanie lub rozwój miały miejsce w dwudziestoleciu międzywojennym – należąc tym samym do szlachetnego grona aktywnych propagatorów europejskiego odrodzenia chrześcijańskiego.

Pod jego patronatem – pisze Klocek – utworzona została jednak nie tylko Akcja Katolicka, ale także Sodalicja Mariańska, Stowarzyszenie św. Zyty, Konferencja Pań św. Wincentego a Paulo oraz Caritas. Te dwie ostatnie organizacje miały charakter czysto charytatywny, a praca w ramach tych stowarzyszeń była ulubioną formą duszpasterstwa koneckiego dziekana. W tych właśnie grupach parafialnych, które w zamyśle miały pomagać biednym, organizowano m. in. paczki na święta dla potrzebujących rodzin czy też wydawano darmowe śniadania przy kościele św. Mikołaja tzw. „święcone dla ubogich”. […] Odprawiał też corocznie nabożeństwo do św. Barbary w intencji koneckich hutników. Los ludzi pracy nie był mu nigdy obojętny. To prawdopodobnie tylko dzięki jego interwencji możliwym stało się szybkie zakończenie protestu koneckich robotników.

Przekonanie o konieczności działania, o potrzebie zaangażowania w tworzenie wspólnoty w węższym, lokalnym i szerszym, krajowym, zakresie – stała zapewne u podstaw decyzji o starcie w wyborach do Sejmu Ustawodawczego w 1919 roku. Sykulski został wtedy wybrany na posła i pełnił tę funkcję przez kolejne 3 lata. Aktywistyczna postawa księdza w czasie pokoju łączyła się w tym przypadku także z heroizmem w momentach próby. Podczas wojny 1920 roku jako ochotnik zapisał się do Armii Polskiej i pojechał na front w funkcji kapelana (przypomina to biograficzny epizod najważniejszego chyba rzecznika chrześcijańskiego odrodzenia w Polsce tamtego czasu, ks. Władysława Korniłowicza). Jako koneckiemu proboszczowi przyszło mu dać świadectwo tego heroizmu wobec niemieckich okupantów. W 1939 roku, „w te dni grozy jako kapłan i jako człowiek dał z siebie wszystko: pocieszał, spowiadał, przenosił rannych i chorych, zaopatrywał w Najświętszy Sakrament konających, wspólnie z zakonnicami dźwigał z sąsiedniej posesji konwie z wodą. Krzepił wszystkich modlitwą, dobrym słowem, uśmiechem”. W kolejnych miesiącach na wszelkie możliwe sposoby służył koneckiej społeczności. Po pierwszym aresztowaniu przez Niemców, kiedy to został po kilku dniach wypuszczony, doradzano mu ukrycie się. Na takie propozycje odpowiadał jednak konsekwentnie: „Tu jest moje miejsce, a mój los jest w rękach Boga”. Po raz drugi hitlerowcy aresztowali księdza Sykulskiego 1 października 1941. Po kilkutygodniowym przesłuchaniach i torturach w więzieniu w Radomiu, został przewieziony do Oświęcimia, gdzie został rozstrzelany 11 grudnia 1941 roku. W rok po wojnie uhonorowano go orderem Virtuti Militari. W roku 1999 został beatyfikowany przez Jana Pawła II w gronie 108 polskich męczenników zamordowanych w czasie drugiej wojny światowej.

Aktywistycznym następcą księdza Sykulskiego okazał się w powojennej, także niełatwej dla Kościoła rzeczywistości ks. Józef Granat.

Jako że konecki kościół był taki a nie inny – wspominał Mieczysław Bilski – kwitł tutaj kult spotykania się młodzieży, urzeczywistniającej znak losu, z uczestniczeniem w życiu kulturalnym, sportowym nawet. Konecczanie pamiętają księdza Granata, miłośnika sportu. Grał w piłkę z młodzieżą, wcale zresztą nieźle grał i strzelał bramki w meczach.

Poza meczami piłki nożnej i tenisa, ksiądz Granat stworzył życie muzyczne parafii. Przez pięćdziesiąt lat, do samej śmierci, prowadził tutejszy chór; nie był to jednak zwykły chór parafialny, jakie przy większości kościołów przecież istnieją, była to instytucja muzyczna, o szerokich ambicjach kulturalnych (wystawiająco przedstawienia teatralne, komponująca własną muzykę) – która obrosła legendą i do dzisiaj jest wspominana przez osoby, którym dane było się z nią zetknąć.

Dla uatrakcyjnienia śpiewu religijnego – piszą Anna i Marian Wikiera – ks. Granat założył młodzieżowy zespół instrumentalny. Starał się go wyposażyć w najlepszą aparaturę nagłośnieniową i nowoczesne instrumenty, które kupował za własne pieniądze. Grupa ta działała kilkanaście lat w różnych składach, wprowadzając nowoczesne elementy do tradycyjnych nabożeństw, m. in. elementy mszy beatowej. Akompaniowała także w trakcie sobotnich śpiewów.

To właśnie ksiądz Granat stał za organizacją w Końskich jednych z pierwszych w diecezji wspomnianych mszy beatowych, nowatorskiego zjawiska muzyczno-religijnego, wpisującego się w reformatorskie inicjatywy, które zarysowały się w Kościele po Soborze Watykańskim II.  Drugim wymiarem aktywności księdza była praca katechetyczna, która mimo iż w różnych okresach utrudniana przez komunistyczne władze (jak odwołanie Józefa Granata ze stanowiska katechety czy późniejsza likwidacja religii w szkołach) przysporzyła mu całe pokolenia wychowanków, z rozrzewnieniem wspominających te lekcje.

Miał swoje metody nauczania – czytamy dalej w biogramie księdza – z jednej strony nowatorskie, z drugiej oparte na solidnej tradycji pedagogicznej. Chętnie posługiwał się zestawami ilustracji do pisma świętego, przeźroczami, magnetofonem. Bodajże jako pierwszy w diecezji (koniec lat 70.) zastosował technikę video, wyświetlając najbardziej popularne filmy religijne. Jest to tym bardziej godne uwagi, że miał już blisko 80 lat. […] Lekcje ks. Granata musiały obowiązkowo rozbrzmiewać śpiewem, a on sam chętnie akompaniował na pianinie lub skrzypcach. Katechizacja była wzbogacona o lekcję śpiewu religijnego dla szkół podstawowych.

Jest też ksiądz Granat przykładem tych postaci, dla których ogrom pracy i pomocy (także finansowej pomocy dla biednych uczniów) oraz niezwykła popularność wśród parafian nigdy nie wiązała się ze sprawowaniem żadnej istotnej godności. Do końca życia pozostał jedynie skromnym wikariuszem, w ostatnich latach otrzymując jedynie honorową godność kanonika kolegiaty opatowskiej (nota bene pochodził on właśnie z okolic Opatowa, ze wsi Drzenkowice; nieopodal w Zochcinie wspólnotę Chleb Życia prowadzi dziś siostra Małgorzata Chmielewska).

Mieszkał skromnie – piszą Anna i Marian Wikiera. – Najdłużej zajmował dwa pokoiki na poddaszu od strony wschodniej w wikarówce, tuż za placem przykościelnym. Głównym meblem było oczywiście pianino, a na środku stał ogromny, ciężki stół. Ciasnotę dopełniało kilka staroświeckich szaf, kredensów, zapełnionych zawsze potrzebnymi sprzętami, śpiewnikami, zeszytami itp. Jeszcze skromniej się ubierał. Obowiązkowo w tradycyjnej sutannie, a nowej nie szył, dopóki nie znosił starej.

Ta skromność połączona z pracowitością jest przecież także jednym z elementów koneckiej tożsamości. Dzielił ją ksiądz Granat ze swoim młodszym przyjacielem, księdzem Bonifacym Miązkiem. Obaj ci księża są także przykładem twórczego, artystycznego ducha, który istniał we wspólnocie parafialnej św. Mikołaja w drugiej połowie XX wieku, choć istniał – jak się rzekło – nieco obok oficjalnej hierarchii, przez tę hierarchię niedoceniony i nie w pełni wykorzystany.

Urodzony w Kolonii Szczerbackiej (20 kilometrów od Końskich), wychowany w rodzinie robotniczej (ojciec pracował w zakładach metalurgicznych) i religijnej (w ich domu w latach 60. odbywały się katechezy) uczył się początkowo Miązek w Liceum Pedagogicznym w Końskich. Stąd po maturze trafił do Wyższego Seminarium Duchownego w Sandomierzu (podobno władze, dowiedziawszy się o dalszej drodze absolwenta Liceum, zwolniły ówczesnego dyrektora tej placówki). Od czasów szkolnych pisał wiersze, które w latach 1962-1965 publikował w „Więzi”, „Tygodniku Powszechnym”, „Przeglądzie Powszechnym” i paryskiej „Kulturze”. „Kulturę” także kolportował, co przyczyniło się do jego prześladowania przez SB, które doprowadziło z kolei do opuszczenia Polski w 1965 roku. Przebywając w Wiedniu – poza obowiązkami duszpasterskim, które podjął w tamtejszych kościele Wszystkich Świętych (był m. in. kapelanem w szpitalu psychiatrycznym) – ksiądz Miązek ukończył studia slawistyczne, a następnie obronił pracę doktorską poświęconą poezji Kazimierza Wierzyńskiego. Został wykładowcą literatury polskiej w Uniwersytecie Wiedeńskim, a brak pomocy naukowych dla wykonywania tej pracy sprawił, że sam opracował podręcznik rodzimej literatury obejmujący lata 1863-1914. Podręcznik ten uchodził w owym czasie za najobszerniejsze niemieckojęzyczne źródło w tej dziedzinie. Przyniósł mu on później habilitację, a w 2003 roku profesurę Uniwersytetu Wiedeńskiego. Aż do śmierci w 2018 roku dużo publikował, zarówno własnych utworów i wspomnień, jak i prac krytyczno-literackich poświęconych  literaturze polskiej. Po 1989 roku przyjeżdżał czasem do Końskich, mieszkał wtedy przy parafii, przychodził w odwiedziny do swojego brata, którego mieszkanie sąsiadowało z mieszkaniem moich dziadków przy ul. Armii Krajowej. Podobno chciał zamieszkać w Końskich pod koniec życia, lecz nie mógł się tu odnaleźć, nie został też być może życzliwie przyjęty przez swą rodzimą parafię. Tak jakby jego indywidualizm (tak przecież tutejszy), jego intelektualne zamiłowania (także Końskim nieobce), jego światowość (również dająca się w koneckiej tożsamości odnaleźć), nie mogły się już pomieścić w rzeczywistości tego miasteczka w jego XXI-wiecznej odsłonie.
To tak, jakby Końskie współczesne same siebie pomieścić nie mogły. Jakby nie były w stanie unieść swej własnej genealogii.

***

Innym, swoistym doświadczeniem koneckiej tożsamości było bez wątpienia doświadczenie pracy. Dlaczego swoistym, jeśli praca stanowi powszednią, nierzadko centralnie ulokowaną, rzeczywistość każdego człowieka, każdej wspólnoty? Cóż takiego dostrzec można w koneckiej pracy, czego w innych miejscach i w innych pracach nie dałoby się znaleźć? Czy praca nie jest zawsze jednaka? Być może, lecz inny, jak sądzę, bywa do niej stosunek, inne o niej wyobrażenie i ulokowanie jej w indywidualnej i wspólnotowej wyobraźni. Co więcej, z tego stosunku, z tego wyobrażenia wynikają daleko idące konsekwencje dla sposobu, w jaki człowiek – człowiek jako homo faber – funkcjonuje.

W moich dziecięcych, koneckich wspomnieniach praca otoczona jest jakąś tajemniczą nieco estymą. Jest zajęciem poważnym, należącym do świata dorosłych, ale nie jawi się jako obowiązek, raczej jako przywilej. Bo też ma ona w sobie coś uwznioślającego, coś, co przekracza samą materialną zawartość pracy, bez względu na to, czy jest to zmianowa praca w piekarni czy zawód nauczyciela. Ale jednocześnie ta materialność pracy, ten jej fizyczny, zmęczeniowy aspekt musi być zawsze obecny – i tu również, niezależnie od jej rodzaju. Koneccy emigranci, których później poznawałem w Łodzi, pracowali już zwykle w innego rodzaju pracach, takich, w jakich większość z nas dzisiaj pracuje, a więc w pracach, gdzie przyczyna i skutek ulegają daleko idącym zapośredniczeniom. Często jednak nosili oni w sobie jakieś wspomnienie pracy fizycznej, młodzieńczej, wakacyjnej pracy w warsztacie, przy zbiorze owoców albo przy rozładunku węgla z wagonów kolejowych, czy przynajmniej fizycznej pracy ich rodziców w Koneckich Zakładach Odlewniczych.  Coś jakby genetyczną, zapisaną w mięśniach, pamięć pracy, wysiłku, który skutkuje wykonaniem czegoś konkretnego, namacalnego. I mam wrażenie, że właśnie ta pamięć fizycznej pracy kształtowała ich wyobrażenie o pracy w ogóle, nawet jeśli ta praca, którą później wykonywali i wykonują, nie miała już w sobie nic z prawdziwego wysiłku. Bo to pierwotne doświadczenie pracy było czymś wcześniejszym, trwalszym, było elementem duchowej genealogii, która sumowała dziesięciolecia, wieki doświadczeń jednostkowych, w jakimś stopniu przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

W czasach, gdy Carosi i Staszic przemierzali ziemię konecką była ona już od dawien dawna ważnym ośrodkiem przemysłu i rzemiosła. Włoski podróżnik powiada, że w miasteczku „kwitnie przemysł”, wspomina o fabrykach broni, wymienia rozmaitych specjalności rzemieślników, wyróżniając tych, którzy – by przywołać jeszcze raz fragment jego opisu – „robią różne rzeczy, jako to karety, kolaski, wózki podróżne, wozy chłopskie, szory, siodła”. To ostatnie może zbliżać nas znów do etymologii nazwy miasta. W XIX wieku nie ma tu już co prawda hodowli źrebców na polanach wykrojonych pośród lasów, dobrze jednak ma się wytwórstwo wszelkiego ekwipunku z końmi związanego.  Ówczesny publicysta i autor wspomnień z ziemi sandomierskiej, Jan Nepomucen Chądzyński, pisze, że z Końskich „wychodzą dogodne bryczki, w całym kraju chwalone, powszechnie końskimi zwane”. Powieściopisarka Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, przejeżdżając w 1824 roku przez to „wcale porządne miasto” zanotowała: „Różni tu mieszkają rzemieślnicy, osobliwie stelmachy; wchodziłam do ich składów i śliczne widziałam powozy. Bryczki koneckie nawet zagranicą słyną”.

Pragnę się odwołać do osobistych wspomnień z moich szkolnych lat koneckich [1909-1915] – wspominał konecczanin Henryk Seweryn Zawadzki – kiedy mieszkając w domu rodziców przy ul. Krakowskiej 8 – widywałem dość często na tej ulicy zestawione długie sznury nie wykończonych jeszcze wozów „chłopskich”; czasami, choć w mniejszej ilości spotykałem tam również bryczki. Na tej bowiem ulicy było kilka warsztatów kowalskich i dwa lub trzy kołodziejskie. Słyszałem, że w tym czasie były też wyrabiane w Końskich dorożki z budami. Postój nawet dorożek do wynajęcia był przed wojną koło ratusza (czyli urzędu miasta).

Były to jednak ostatnie lata tego rzemiosła, tak silnie z Końskimi zrośniętego, które z powodów, by tak rzec, cywilizacyjnych utraciło w dużej części rację bytu. Zgoła inaczej było z przemysłem żelaznym, któremu należałoby dać pierwszeństwo – zarówno chronologiczne, jak i pod względem znaczenia w wielu epokach – nad innymi dziedzinami koneckiej gospodarki. Tradycja tego przemysłu sięgała tu bowiem czasów jeszcze przedchrześcijańskich; najstarsze piecowiska przetapiające rudę żelaza zwane dymarkami świętokrzyskimi datuje się na II w. p. Chr. Z pewnością wydobywano i sprzedawano tutejsze żelazo w dojrzałym średniowieczu, gdy Iwo Odrowąż ofiarował ufundowanemu przez siebie klasztorowi w Mogile „sto wiązek żelaza kutego”. W XVI wieku niemal połowa z istniejących w Polsce kuźnic żelaza znajdowała się w województwie sandomierskim. Jednak moment, który moglibyśmy nazwać początkiem koneckiego przemysłu żelaznego, a więc przejściem od rozproszonych, rzemieślniczych metod wydobycia tego surowca i jego przetwarzania do sposobów realizujących te zadania na większą skalę i w sposób bardziej zorganizowany – przypada na pierwszą połowę wieku XVIII. Było to jednocześnie podniesienie tego przemysłu z ruiny, która nastąpiła w czasie potopu szwedzkiego, a była to w przypadku Końskich – podobnie jak w przypadku bardzo wielu miast i miejscowości I Rzeczpospolitej – ruina całkowita; dość powiedzieć, że powrót do stanu sprzed potopu nastąpił w funkcjonowaniu zniszczonych miejsc dopiero w jakieś sto lat później. Kilka dziesięcioleci działalności kanclerza Jana Małachowskiego sprawiło jednak, że sentymentalny poeta Franciszek Karpiński, jadąc w 1788 roku do Krakowa, wymienia, jako miejsce godne uwagi, Końskie „sławne fabrykami żelaza, i kościołem starożytnym”, zaś w Dykcyonarzyku geograficznym… z 1782 roku  przeczytać możemy:

Końskie rozmaitymi rzemieślnikami, kowalami, stolarzami, garncarzami, sukiennikami, na wzór miasteczek cudzoziemskich osadzone, pojazdami różnego rodzaju, na sposób zagranicznych sławne, otoczone żelaznymi kuźnicami i rozmaitymi w żelazie fabrykami, jakie są: topornie, rurarnie, szabelnie, mające w bliskości na kształt przedmieścia samymi, rusznikarzami majstrów siedlisko, którzy broń dla regimentów krajowych robią.

Przemysłowa inicjatywa Małachowskiego – którą chwalili później i Stanisław Konarski, i Staszic, i nawet niektórzy powojenni planiści – dała impuls do kontynuowania tej tradycji w kolejnych epokach. Czynili to kolejni potomkowie Jana Małachowskiego, następnie Tarnowscy – którzy w 1870 roku kupili majątek konecki na licytacji (wszak nie wszyscy Małachowscy gospodarowali równie zaradnie co wielki kanclerz), a od przełomu XIX i XX wieku coraz częściej prywatni przedsiębiorcy, przyjeżdżający do Końskich z odpowiednim kapitałem i fachową wiedzą, niezbędnymi dla prowadzenia coraz nowocześniejszych zakładów. Dodatkową siłą napędową koneckiego hutnictwa i metalurgii okazało się otwarcie w 1885 linii kolejowej Iwangordzko-Dąbrowskiej, która umożliwiła transport wyrobów żelaznych. W ten sposób w siłę urosła Fabryka odlewów żelaznych Kronenbluma, zatrudniająca w 1913 roku 300 robotników oraz Odlewnia Słowianin Hochberga i Ajzenberga, z 500 robotnikami w przededniu pierwszej wojny. Kilka lat później dołączył do tych dwóch także trzeci duży zakład, Fabryka Neptum założona przez Joska Mintza. Wszystkie te fabryki przeżywały w międzywojniu liczne perturbacje finansowe, z częściowymi bankructwami włącznie. Przetrwały jednak i po drugiej wojnie zostały upaństwowione, tworząc później Koneckie Zakłady Odlewnicze.

Gdybyśmy tylko w ten sposób patrzyli na dzieje koneckich zakładów przetwórstwa żelaza – jako na historię ich właścicieli czy ich sytuacji finansowej w danym momencie – byłaby to z pewnością historia nieciągła; a tę nieciągłość odczuwać musieli szczególnie dotkliwie ci, którzy fabryki tracili, zbankrutowani Małachowscy, zmuszony do sprzedaży zakładów w Stąporkowie Juliusz Tarnowski czy przedwojenni przedsiębiorcy, którym w 1945 roku fabryki odebrali komuniści. Jeśli jednak spojrzeć na przemysł metalowy Końskich jako na jeden całościowy organizm, tak jak mogli go postrzegać pracownicy tego przemysłu z różnych epok, to można by stwierdzić, że przez ostatnie trzy stulecia wcale tak wiele się nie zmieniło. Jak była praca w odlewni za Małachowskich, tak i była w KZO. Jak wtedy poważano majstra, specjalistę od hutnictwa wielkopiecowego, tak i w XX wieku szacunkiem otaczano doświadczonego gisera. Poprzez tę ciągłość budował się w Końskich etos pracy w zakładach metalurgicznych przypominający może, z zachowaniem należnych proporcji, etos górniczy na Śląsku. Dzięki owemu etosowi zaś ciężka praca fizyczna zyskiwała wymiar dodatkowy, za pośrednictwem prestiżu wpływający też na godność fabrycznego robotnika, na jego poczucie własnej wartości i sensu życia.

Przykładem realizacji tego przemysłowego etosu są dzieje koneckiej rodziny Ławaczów. Dzieje te zawierają w sobie jednak coś więcej niż etos robotniczy, znaleźć w nich bowiem można i z średniowiecza się wywodzące tradycje cechowe, i echa XIX-wiecznego rozwoju przemysłowego, i z ducha nowoczesną przedsiębiorczość indywidualną. Ławaczowie byli od pokoleń rzemieślnikami różnych kunsztów ślusarskich. Urodzony w 1846 roku w Lublinie Piotr Ławacz, odebrawszy tam nauki i praktykę w warsztacie ojca, specjalisty od produkcji sejfów i skrytek, trafił na ziemię świętokrzyską. Pracował w licznie powstających wtenczas zakładach: w Kielcach, Krasnej, w Rudzie Malenieckiej.

W 1875 roku w Końskich – pisze Dorota Markiewicz – przy ul. Pocztowej 7 założył warsztat ślusarsko-mechaniczny. Samodzielnie opracował konstrukcje swoich maszyn do obróbki żeliwa z napędem nożnym, a odlewanie zaprojektowanych modeli zlecił Hucie „Stąporków”. Zapotrzebowanie na nowe wyroby piecowe w owym czasie było tak duże, że warsztat szybko przekształcił się w fabrykę produkującą blaty z fajerkami, ruszty i drzwiczki do pieców, sygnowane napisem „Piotr Ławacz – Końskie”.

Ławacz próbował rozwijać swój zakład również w wielkoprzemysłowej Łodzi, ale zachłanna i gotowa na wszystko konkurencja z „ziemi obiecanej” wypchnęła zdolnego, kreatywnego, lecz pozbawionego wielkich kapitałów rzemieślnika. Końskie, mimo że i tutaj pojawiły się wkrótce fabryki per se kapitalistyczne, okazały się bardziej przyjaźnym otoczeniem dla niewielkich zakładów, które wyspecjalizowały się niebawem w produkcji drzwiczek do pieców (dostarczano je zarówno dla stacji koleji transsyberysjskiej, jak i do zwykłych domów na terenie Cesarstwa Rosyjskiego; podobno w Mongolii można do dziś spotkać drzwiczki piecowe z inskrypcją „P. ŁAWACZ Końskie”), a później – w okresie dwudziestolecia – także skrzyń do amunicji, szabel i łopatek saperskich, nawiązując tym samym do koneckich tradycji rusznikarskich z czasów Małachowskich. Jednak ciekawsze niż losy tych zakładów – które w 1956 roku upaństwowiono, a w 1975 wygaszono całkowicie – są losy ich właścicieli. Nie stali się bowiem nigdy Ławaczowie tym, czym stawali się niejednokrotnie młodzi spadkobiercy łódzkich fabrykantów, odchodzący od profesji i rzucający się w zamożne, wygodne i puste życie. Z dziesięciorga dzieci Piotra Ławacza, większość pracowała w tym lub innym charakterze w rodzinnej fabryce. Ci, którzy zostali w Końskich wrośli w tutejszą społeczność – a były także filie fabryki, które starsi synowie, Karol i Jan, prowadzili w Warszawie i Łodzi. Kiedy u progu niepodległości w 1918 roku organizowano konecki Magistrat, do pracy w nim skierowano czterech synów Piotra Ławacza. Jeden z nich, Zygmunt, został nawet odwołany z wojska – do którego zgłosił się na ochotnika – aby pełnić dalej funkcję sekretarza burmistrza. Dopiero wnioskek o zwolnienie z pracy w Magistracie zgłoszony przez ojca, który w 1922 roku zamierzał przekazać Zygmuntowi fabrykę, doprowadził do uwolnienia od publicznych obowiązków. Był także ów Zygmunt jednym z najbardziej zasłużonych osób w historii koneckiej Ochotniczej Straży Pożarnej. O sile rzemieślniczego etosu niech zaświadczy z kolei fakt, że mimo utraty przez Ławaczów fabryki, kolejne pokolenie nie zerwało z rodzinną tradycją zawodową. Zmarły w 2015 roku Michał Ławacz, inżynier budowy maszyn, był także archwistą i kronikarzem rodzinnym, którego książka – oparta o dokumenty i wspomnienia – mimo swojego amatorskiego charakteru, jest unikatowym świadectwem, rzucającym światło na dziedzictwo tej nieobecnej niemal w polskiej refleksji historiozoficznej grupy społecznej, jakim byli małomiasteczkowi rzemieślnicy.

***

„Sport jest najważniejszy” – lubi mawiać moja ciocia, która była, podobnie jak wujek, nauczycielką wychowania fizycznego. Nie bardzo potrafiliśmy dostrzec prawdziwość tego stwierdzenia, choć i w naszych młodych latach zdarzały się okresy, kiedy wszystko poza piłką nożną czy koszykówką schodziło na dalszy plan. Ale przecież były także inne ważne sprawy, szkoła, przyjaźnie, wyobrażenia o przyszłych pracach i przyszłym życiu. Nie rozumieliśmy jednak, że te wszystkie ważne sprawy zawierały się w tym, co, jak sądzę, ogniskowało się dla cioci w słowie „sport”. Bo nie chodziło tu przecież tylko o grę, o wysiłek fizyczny, nawet o rywalizację, która dodawała adrenaliny, ale jednocześnie uczyła pokory, pokazywała, że nie zawsze się wygrywa. W tym słowie, w idei sportu zbiegało się także szereg rzeczy, o których dużo tu już pisałem. Pracowitość i wytrwałość. Ambicja i chęć doskonalenia. W końcu – co może mniej oczywiste – także owo poczucie „opieki i troski”, odpowiedzialności za siebie i innych.

Nie jest mi wiadome, gdzie dokładnie umiejscowić początki koneckiego sportu. Wątpliwe, żeby był on tu obecny – a przynajmniej obecny w istotnej społecznie skali – wcześniej niż w początkach XX wieku; choć Goethe już w XVIII wieku napotyka w którymś z włoskich miasteczek „szlachciców grających w piłkę”, a Tadeusz Czacki w Liceum Krzemienieckim „wprowadził ćwiczenia lekkoatletyczne, szermierkę, pływanie”. Pod koniec wieku XIX powstawały w Polsce pierwsze stowarzyszenia wioślarzy czy cyklistów, ale były one raczej domeną dużych miast, choć nawet tam, w Krakowie, Lwowie czy Łodzi – pierwsze klub sportowe powołano do życia dopiero w pierwszej dekadzie wieku kolejnego. W 1896 Pierre de Coubertin wskrzesił międzynarodowe igrzyska olimpijskie, co stało się impulsem do rozwoju i upowszechnienia wielu dyscyplin sportowych. W Polsce, proces ten przypada głównie na okres dwudziestolecia międzywojennego. Wielkie zasługi dla ówczesnego ruchu sportowego położył Związek Towarzystw Gimnastycznych „Sokół” – którego początki sięgają jeszcze czasów zaborów, lecz powszechna działalność rozpoczęła się w 1918 roku – oraz, zwłaszcza w wymiarze prowincjonalnym, szkoły. Tempo rozwoju sportowego w Końskich jest w tym okresie zadziwiające.

W gimnazjum – pisze Mieczysław Bilski – być może dzięki dążeniu Lamberta do tego, że młodzi jego podopieczni muszą być sprawni, silni, odważni, istniał nieoficjalnie (tu młodzież nie mogła czynnie uprawiać sportu, i to wynikała z zalecenia Ministerstwa Oświaty) par excellence klub sportowy. A w ni muczniowie w sekcjach pod szyldem przysposobienia wojskowego, co stanowiło przedmiot nauczania, uprawiali takie dyscypliny sportowe, jak lekkoatletyka, siatkówka, koszykówka, piłka nożna, gimnastyka, szermierka – to wszystko czego się uczyło najpierw w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego, a później w AWF.

Wspomina też Bilski, że młodsi uczniowie grywali na wuefie w zimne ognie i palanta, a w zimie, w krytej hali uprawiali gimnastykę. Tam gdzie hali nie było, jak w szkole podstawowej nr 3, w której wychowania fizycznego uczył Jan Stoiński, późniejszy dowódca partyzantki – ćwiczono na korytarzu. W gimnazjum z kolei lekcje prowadzone były przez wybitnych nauczycieli i sportowców, najpierw jednego z braci Mikrutów, najlepszych wtenczas w Polsce oszczepników, później przez Stanisława Pałaca, podobnie jak Mikrut absolwenta AWF. Warunków do uprawiania sportu dostarczała też godna podziwu infrastruktura, stadion „Strzelca”, na który – jak zaświadcza Bilski – składały się „urządzenia sportowe – strzelnica, korty tenisowe, bieżna, płyta boiska perfekcyjnie utrzymana, boiska do koszykówki, kortowe, i siatkówki, kryte trybuny, wieża strażacka do ćwiczeń i zawodów sportowych straży”.

Osiągnięcia młodych koneckich sportowców, a zapewne także osobiste znajomości wuefistów, doprowadziły w latach 30. do wydarzenia, które wydaje nam się z dzisiejszej perspektywy niewiarygodne. Otóż, w rok przez olimpiadą 1936 roku, przyjechała do miasteczka cała plejada polskich lekkoatletów: Stanisława Walesiewiczówna (mistrzyni olimpijska w biegu na 100 m), Jadwiga Wajsówna (medalistka olimpijska w rzucie dyskiem), Eugeniusz Lokajski (mistrz Polski w oszczepie i wcemistrz świata w pięcioboju), Maria Kwaśniewska (medalistka olimpijska w rzucie oszczepem), Bernard Zasłona (wielokrotny mistrz Polski w biegu na 100 metrów), Józef Noji (obok Janusza Kusocińskiego najlepszy polski biegacz długodystansowy lat 30.). Olimpijczycy przyjechali i wystartowali w zawodach, a później z młodzieżą bawili się na potańcówce – co spowodowało poruszenie wśród wszystkich mieszkańców Końskich, a uczniowie pisali wypracowania na temat „Jak przeżyłeś obecność olimpijczyków w mieście?”.

Podobnym wydarzeniem musiał być start polskiej czołówki lekkoatletów w zawodach organizowanych w Końskich – przez klub Stal i jego trenera Jerzego Czerwińskiego – w 1959 roku, na których Edmund Piątkowski pobił rekord Europy w rzucie dyskiem (nieuznany ostatecznie z uwagi na rangę zawodów). Słynny redaktor sportowy Bohdan Tomaszewski, który relacjonował zawody, napisał, że pomimo braku trybun „zawodom przyglądało się jednak parę tysięcy widzów” oraz że „całe Końskie przyszło oglądać polską kadrę”. Bo też wydarzenia sportowe zawsze otaczała w Końskich jakaś wielka estyma i świąteczna atmosfera. Nawet jeśli były to mecze czwartoligowego Neptuna, na które regularnie chodził mój dziadek (mam przed oczami zdjecia, na których stoi obok boiska, w długim płaszczu i berecie, komentując rozgrywki z podobnie ubranymi jegomościami; pomstował ponoć często na sędziów, ograniczając się jednak do kulturalnych, z dziesiejszej perspektywy stadionowej, określeń w rodzaju „Sędzia kalosz!”) albo mecze piłki ręcznej MKS Końskie – drużyny, którą wraz z Wiesławem Pytlasem zakładał w 1968 roku Andrzej Suskiewicz, a w której później największe sukcesy sportowe odnosił mój tata. Sport był najważniejszy, bo dawał możliwość własnego rozwoju, a jednocześnie cementował wspólnotę, która mogła uczestniczyć w sportowych świętach.

***

Wydaje się, że sportowy duch międzywojennych Końskich oraz dynamiczny rozwój szkolnictwa średniego w tym okresie – a więc i pojawienie się całkiem znacznej grupy uczniów i absolwentów gimnazjum i liceum – było głównym powodem tego, co stało się tutaj w czasie drugiej wojny światowej. A stało się to, że dość spokojne, kojarzące się z rzetelną rzemieślniczą pracą miasteczko, o którym oficer Stecki pisał, że „nigdy nie należało do politycznie wyrobionych i zaangażowanych” – niemieccy okupanci zaczęli nazywać określeniem Banditenstadt. Były bowiem Końskie miejscem wielu brawurowych działań polskiego ruchu oporu, z najbardziej spektakularnymi włącznie: przejęciem całkowitej kontroli na miastem przez oddział Waldemara Szwieca „Robota” (1 września 1943 roku) oraz rozbiciem gestapowskiego aresztu przeprowadzonym pod dowództwem Antoniego Hedy „Szarego” (5/6 czerwca 1944 roku). Stąd też rekrutowała się znaczna część partyzantów przynależąca do Zgrupowania Partyzanckiego „Ponury” (dowodził nim cichociemny Jan Piwnik „Ponury”) – w skład których wchodziły oddziały wspomnianych „Robota” i „Szarego” – i, w nieco mniejszym stopniu, Batalionów Chłopskich oraz oddziałów tworzonych pod auspicjami Armii Ludowej. Również z Końskich wywodzili się bliscy współpracownicy legendarnego dowódcy, majora Henryka Dobrzańskiego „Hubala”: Jan Stoiński „Górski” (późniejszy dowódca obwodu koneckiego AK) oraz Marek Szymański „Sęp” (po śmierci Hubala dowódca oddziału, autor książki o legendarnym majorze). Stoiński, był jak już wspominaliśmy, nauczycielem wychowania fizycznego i śpiewu w koneckiej szkole; Szymański, synem burmistrza, który uczył się w koneckim gimnazjum, a później w Korpusie Kadetów w Chełmnie; jednym z oficerów „Robota” był z kolei nauczyciel Stanisław Pałac.

Mikrut – pisze o kolejnym, wspomnianym już wuefiście, Mieczysław Bilski – uczył wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego: podczas defilad świąt narodowych jechał a za nim m.in. kroczyli gimnazjaliści, podopieczni nauczyciela. […] z szeregów maszerujących wywodziły się potem drużyny, plutony, kompanie i pułki dzielnych koneckich partyzantów różnych ugrupowań. Z pokoleń gimnazjalistów koneckich wyrastali zarówno żołnierze jak i podoficerowie i oficerowie.

Bo to właśnie młodzież i jej nauczyciele tworzyli świętokrzyską partyzantkę. Nie bez znaczenia był tu zapewne pokoleniowy rys ludzi wychowanych w niepodległej Polsce, w atmosferze patriotycznej i w wielkim szacunku dla świeżo odzyskanej ojczyzny. To pokolenie ginęło przecież w 1944 roku w powstaniu warszawskim. Był to więc czynnik, by tak rzecz, ogólnopolski. Ale musiały istnieć również powody lokalne, które sprawiały, że takie miasta jak Końskie były szczególnie w partyzantce reprezentowane. Oczywiście, działalności rozproszonego ruchu oporu sprzyjało geograficzne położenie Koński wśród rozległych, mało zurbanizowanych terenów leśnych. Ale przecież samo istnienie lasu nie powodowało, że młodzi ludzi chętnie wstępowali do leśnych oddziałów.

Wspominaliśmy już o wpływie szkoły i sportu – wypada to znów powtórzyć, bo to one właśnie miały, w mojej ocenie, znaczenie decydujące. Ich wpływ rozciągał się wszelako na resztę koneckiej społeczności, udzielał się całemu miastu. Ale udzielał się również dzięki, jeśli można tak powiedzieć, niemieckim okupantom. Wojska hitlerowskie traktowały bowiem znienawidzone Banditenstadt brutalnie, organizując akcje odwetowe, pokazowe egzekucje i zbiorowe aresztowania. Do jednego z największych takich aresztowań doszło w nocy z 19 na 20 sierpnia 1943 roku, kiedy żandarmeria i Gestapo otoczyli całe miasto, następnie chodzili po domach, przeprowadzając rewizje, a podejrzanych mężczyzn kierując na przesłuchania w budynku szkolnym. W rezultacie wywieziono – do więzienia w Radomiu, do obozów koncentracyjnych i na roboty przymusowe – 247 osób. Ale akcji takich było przez całą wojnę o wiele więcej. Podczas jednej z nich, łapanki ulicznej w połowie 1941 roku, aresztowano mojego dziadka Henryka Suskiewicza (zresztą wielbiciela sportu, członka przedwojennego Sokoła). Za co go aresztowano? Dokładnie nie wiem. Od 1940 był łącznikiem Związku Walki Zbrojnej, ale to raczej nie był powód bezpośredni. Po aresztowaniu dziadek trafił na roboty przymusowe do miasteczka Neubrandenburg w północnych Niemczech. Nie była to najcięższa z możliwych kar. Jednak kiedy uciekł z Niemiec pod koniec 1941 roku, mocniej zaangażował się działalność konspiracyjną, aż w końcu, w lipcu 1944 roku wstąpił do leśnego oddziału „Szarego” (kapitana Antoniego Hedy). Mobilizacja prowadzona wtenczas na ziemi koneckiej przerosła oczekiwania werbujących.

Część materiałów podaje – piszą historycy zajmujący się strukturami AK w okręgu kieleckim – że podczas koncentracji do batalionu „Szarego” zgłosiło się tak wielu żołnierzy, że jego stan osiągnął 800 ludzi. […] Późniejsze stany osobowe każą twierdzić, że podczas mobilizacji do batalionu zgłosiło się, do 15 sierpnia, ok. 450 osób. Niestety nawet tych, chętnych do walki, dowództwo nie było w stanie zagospodarować z prostego względu – brak broni.

W takich właśnie wyborach poszczególnych konecczan, w pobudzeniu do aktywnego oporu, które obserwuje się w wielu biografiach w ostatnich latach wojny – dostrzec można jeden czynnik stojący za obraniem przez Końskie „bandyckiej” drogi. Było to, jak sądzę, od dawna właściwe koneckiej wspólnocie, poczucie wolności. Wolności, która, owszem, mogła mieć swoje ograniczenia: w postaci rządów dziedzica, Kościoła czy poprzez statuty cechów rzemieślniczych w czasach dawniejszych; albo w uwarunkowaniach administracyjnych, społecznych i finansowych w XIX i XX wieku. Lecz jeśli ograniczenia te przekraczały pewną miarę, jeśli były narzucone przemocą, jeśli wchodziły w sferę osobistej godności, jeśli wtłaczały w krwiobieg wspólnoty ciągły strach – wtedy wolność upominała się o swoje prawa. I wtedy należało ryzykować dla niej własne, jednostkowe życie.

Nie miejsce tu, żeby szczegółowo opisywać dzieje świętokrzyskiej partyzantki z czasów drugiej wojny. Ma ona zresztą swą obszerną literaturę, poświęconą dowódcom, oddziałom, przeprowadzonym akcjom, opisującą ich znaczenie w szerszym kontekście wojskowym i politycznym, interpretującą i oceniającą poszczególne działania. Pamiętam, jak w latach 90. dziadek raz na jakiś czas ubierał się w zielony mundur i wychodził na całe popołudnie by uczestniczyć w jakichś tajemniczych, z mojej dziecięcej perspektywy, spotkaniach. Istnieją i dziś w Końskich stowarzyszenia kombatantów, choć kombatantów prawie już nie ma. Celebruje się liczne uroczystości wspomnieniowe, z obchodami tak zwanego „koneckiego września” na czele. Podtrzymywanie tej pamięci ofiarnych czynów w imię wspólnoty – pomimo odchodzenia osób, które tym czynom świadkowały, które same w nich uczestniczyły – to zjawisko bardzo piękne i dobre. W epoce, która próbuje uciec od rytuału, ten rytuał wspólnotowej pamięci ma wartość szczególną. Ma on jednak także swoją drugą stroną. Nazwać by ją można swoistą mitologizacją powstańczej walki. Mitologizacją, która polega na uświęceniu samej walki właśnie, nie zaś wartości, które u jej podłoża stały. A walka, a zabijanie – nawet w słusznej sprawie, nie wspominając już o zwykłej bandyterce, która się również oddziałom partyzanckim przytrafiała – zawiera w sobie niezbywalną moralną wątpliwość. Nie trzeba zresztą o tym mówić w tych dniach, gdy – podczas toczącej się na Ukrainie wojny – nie wiemy sami, jak reagować na wieści o śmierci rosyjskich żołnierzy – oczywiście, że najeźdźców, ale również, ale przede wszystkim także ludzi.

Dziadek Henryk wrócił z lasu w październiku 1944 roku, nie brał więc już udziału w sławnej akcji „Szarego” przeciw nowemu, radzieckiemu okupantowi – w rozbiciu ubeckiego więzienia w Kielcach w sierpniu 1945 roku. Kilka miesięcy po powrocie z lasu ożenił się z moją babcią, w 1946 roku urodził się ich pierwszy syn, Andrzej. Dlaczego podjął taką decyzję? Dlaczego podobnie postąpiła znaczna część żołnierzy partyzanckich oddziałów? Myślę, domyślam się – bo dziadek nigdy o tym nie mówił – że uznawali oni, ci wszyscy młodzi partyzanci, że ten podstawowy poziom wolności, o który walczyli, został odzyskany. Że można już, odzyskawszy go, rozpocząć, kontynuować przerwane życie. A że życie to uwikłane miało być w różne ograniczenia i kompromisy – to wydawało się konieczne i normalne, i żaden totalny opór – jak bez wątpienia heroiczne choć bezsensowne z perspektywy dalszego odzyskiwania wolności walki żołnierzy wyklętych – nie był w stanie tych ograniczeń ze świata usunąć. Takie było doświadczenie pokolenia Kolumbów, a ściśle mówiąc, tej jego części, która wojnę przeżyła. Takie też było, jak sądzę, doświadczenie koneckiej wspólnoty wychodzącej z wojennej epoki strachu i prześladowań. Doświadczenie, które zgadzało się z dawniejszymi doświadczeni epok upadku – potopu szwedzkiego, kryzysu gospodarczego w drugiej połowie XIX wieku czy pełnych głodu i ubóstwa lat pierwszej wojny – które podpowiadały, że po każdym kryzysie nadchodzi odbudowa, a to, co wydawało się doszczętnie zniszczone i niemożliwe do odtworzenia, odradza się jednak i, choć w innych dekoracjach, trwa dalej.

***

Rok 1945 był istotną cezurą w dziejach Końskich. Przede wszystkim – za sprawą Holokaustu i deklasacji ziemiaństwa – potężnemu przeobrażeniu uległa struktura społeczna miasteczka. Jako taką autonomię zachował jedynie Kościół, reszta społeczności została zrównana do jakiegoś bliżej nieokreślonego, drobnomieszczańsko-robotniczego statusu. Tak to wyglądało w ogólnym planie. Rzekło się już – pisząc o przemyśle i o edukacji – że w wielu obszarach ciągłość została jednak zachowana. Stała się ona przyczółkiem dla dalszego rozwoju. Pod unifikującą konecką wspólnotę powłoką zaczęły odtwarzać się także – bardziej zakorzenione niż chciałaby tego nowa władza – społeczne podziały. Inne było przecież w PRL-owskich Końskich postrzeganie rodziny nauczycielskiej, inne robotniczej z podstawowym wykształceniem. Nie bez znaczenia w tym procesie miały okazać się także przekazywane z pokolenia na pokolenie tradycje rodzinne o rozmaitej treści: od doświadczeń wielonarodowej wspólnoty, przez dziedzictwo rzemieślnicze, po niepodległościowe postawy partyzanckie. Wszystko to, przechowywane i utrwalane przez pół wieku, mogło zostać podjęte w epoce przywróconej wolności, po 1989 roku. Wydawałoby się więc naturalne, że od tego momentu powinniśmy obserwować odrodzenie tych przedwojennych wątków koneckiej tożsamości, które przez władze ludowe zostały zepchnięte do podziemia. I w pewnych warstwa tożsamości rzeczywiście takie odrodzenie nastąpiło. Otwartość i ciekawość świata mogły wreszcie rozwinąć skrzydła. Ambicja, kreatywność, indywidualna inicjatywa zyskiwały nowe, nieznane nawet przed wojną możliwości działania. Przywrócono pamięć o wojennym heroizmie i, choć w mniejszym stopniu, także pamięć o wielonarodowych, polsko-żydowskich Końskich. Owe wymiary pamięci nie mogły mieć z oczywistych powodów waloru konstruktywnego, kontynuacyjnego, lecz na płaszczyźnie symbolicznej stanowiły ważne dopełnienie duchowej historii koneckiej wspólnoty.

Mimo to jednak minione trzydziestolecie jawić się może również jako czas upadku Końskich, jako czas rozpadania się koneckiej wspólnoty, słowem jako okres o dużo większej wadze dyskontynuacyjnej niż pierwsze dziesięciolecia powojenne. Obraz taki wyłania się między innymi z napisanego w 2002 roku przez Włodzimierza Nowaka reportażu Końskie idą do Europy.

Jadę do Końskich, w Kieleckie – opisuje swoje zamierzenie Nowak. – Miesiąc się przyglądam, jak dawne miasteczko partyzantów, którym rządzi SLD, szykuje się do Europy. Czego oczekują i czego się boją.

Z reportażu dowiadujemy się, że Końskie to miasto obarczone pewną historyczną spuścizną, pochodzącą z czasów Polski ludowej (choć wspominani zostają także Odrowąże, Małachowscy i Tarnowscy), która pozostaje żywotna wśród mieszkańców głównie w postaci anegdot: o krzyżach zasługi rozdawanych po wojnie przez Moczara; o zapijaczonych, niepiśmiennych funkcjonariuszach MO; o turnieju miast, na którym ważono świnie. Dowiadujemy się także o szajce rzezimieszków, która terroryzował miasteczko pod koniec lat 80., o tym, że jeden pijak porąbał drugiego siekierą albo o dwóch nastolatkach, które udusiły właściciela sklepu obuwniczego. Gdzieniegdzie tylko przemyka się po tej ponurej scenerii Sebastian Filiks – słynny DJ, który współtworzył w latach 90. jeden z pierwszych zespołów hip-hopowych w Polsce, Kaliber 44 – i który z entuzjazmem stwierdza, „że tu warto inwestować” a „ludzie są fajni”. Personifikacją, symbolem współczesnych Końskich staje się jednak dla Nowaka nie Feel-X, a grupka „mędrców” przesiadująca całymi dniami na rynku pod sklepem.

Na skwerku przed kościołem Świętego Mikołaja w Końskich – czytamy w reportażu – wygrzewają się w słońcu mędrcy. Wszystko wiedzą. Jaka będzie pogoda jutro? Czy mamy wejść do Unii, czy nie i dlaczego? Co z dopłatami dla rolników? […] Skwerek dzieli się na dwie części. Pośrodku wielki pomnik z piaskowca, Kościuszko na koniu. Mędrcy trzymają się zawsze bliżej kościoła, bo z drugiej strony naczelnika wygrzewają się lumpy, koneckie czerwone nosy obezwładnione kwietniowym słońcem. Skwerek to dusza Końskich, miasteczka powiatowego pod Kielcami. 23 tysiące mieszkańców, bezrobocie w powiecie – 26,5 procent.

Końskie opowiedziane przez „mędrców”, tych nietuzinkowych ciceronów Włodzimierza Nowaka, rysują się mniej więcej tak: chamstwo, karierowiczostwo, trochę mordów, ogólna beznadzieja i brak perspektyw. Czy jest to aby obraz prawdziwy? A nawet, jeśli w pewnych elementach jest czy też był prawdziwy, czy oddaje on sprawiedliwość wszystkim poziom istnienia koneckiej wspólnoty? Czy zauważa wszystkie te poziomy? Czy właściwie stawia akcenty pomiędzy tym, co jednostkowe i przygodne, a tym, co zasługuje na miano cząstkowej choćby syntezy?

Wydaje się, że reportaż Nowaka stanowi raczej przykład pewnej kalki, którą zaproponowano do opisu polskiej prowincji w latach 90. XX wieku, a która całkiem dobrze ma się również dzisiaj. Bazują na niej właśnie reportaże, tak popularne współcześnie i stanowiące niekiedy główne źródło powszechnej wiedzy o polskich wsiach i miasteczkach. Bazują na niej filmy, które z jakimś sadystycznym czy masochistycznym upodobaniem babrają się chętnie w małostkowościach i ciemnych stronach prowincji. Kalka ta składa się z kilku prostych elementów: pokazać należy gospodarczy upadek danego miejsca (zamknięcie zakładów pracy, bezrobocie), jego społeczne skutki (patologie, pijaństwo, chuligaństwo) oraz obrazowo przedstawić kilka złamanych życiorysów potwierdzających tę wszechstronną degrengoladę – tak powstaje portret współczesnej polskiej prowincji a la carte. I niestety, więcej nam mówi to o światopoglądach i horyzontach myślowych autorów tych portretów, niezmiernie jakoś spłaszczonych przez gospodarczy dyskurs transformacyjny, aniżeli o portretowanych przez nich miejscach i ludziach. Są to bardziej karykatury prowincji, niż ich realistyczny obraz.

Włodzimierz Nowak, pisząc o Końskich, nie potrafi uciec od tego schematu. Spędziwszy tutaj miesiąc – a więc dłużej niż Staszic, Carosi i Hoffmanowa razem wzięci – Nowak nie jest w stanie ująć swoich jednostkowych spostrzeżeń w choćby namiastkę tej syntezy, które dają nam oni jako świadectwo swoich wizyt. Gubi on też z horyzontu tę część koneckiej wspólnoty, która nie przesiaduje w ciągu dniach na ulicach albo, z racji wykonywanego zawodu, nie jest mu, przyjezdnemu turyście, w łatwy sposób dostępna. A przecież tacy ludzie, o których autor nic nam nie mówi – pracujący w rozmaitych firmach na miejscu, dojeżdżający do biur w Kielcach, albo pracujący w Łodzi i Warszawie, a wracający do Końskich tylko na weekendy – są główną częścią składową tej wspólnoty, nie zaś „czerwone nosy”, czy „mędrcy”, czy nawet DJ Feel-X. Oczywiście, zarysowuje się w tym stwierdzeniu całe obszerne zagadnienie, rodzą się rozmaite pytania. Na ile miejsce może utrzymać więź ze swoimi mieszkańcami na odległość? Czy wspólnota, żyjąca częściowo w diasporze, nadal kształtuje charakter miejsca, z którego się wywodzi? Czy tożsamość organicznie związana jest z miejscem, czy też może funkcjonować w oderwaniu od niego?

Powstają też wątpliwości inne. A może upadek przemysłu, który był przecież faktem w latach 90., odcisnął rzeczywiście tak duże piętno? Może dekada ta bezpowrotnie „wyrzuciła” z Końskich ludzi najzdolniejszych i najbardziej chętnych do działania? Może wciąż – mimo faktu, że znajdujemy się już przecież w innej epoce, która przyniosła nadzwyczajny rozwój technologii, polaryzację polityczną, kryzys kościoła katolickiego – cieniem nad Końskimi kładzie się przede wszystkim czas ustrojowej transformacji? Czy odwrócił on wielowiekowe linie rozwojowe tutejszej wspólnoty? Czy wyposażył konecczan w jakieś narzędzia, które pozwoliłyby im zachować swoją lokalną tożsamość, radząc sobie jednocześnie z wyzwaniami globalnego świata? Są to dziś pytania otwarte. Odpowiedź na nie przyniosą kolejne dekady i kolejne stulecia.

Nie są to już jednak pytania z obszaru duchowej historii Końskich, z obszaru małomiasteczkowych rodowodów, które chciałem tu na podstawie Końskich przedstawić. Próbując, by to co „powiatowe, związane, naznaczone przez szczególność miejsca i czasu” stawało się w wykładzie tej genealogii drogą do „wtajemniczeń najwyższego gatunku”. Aby od losów danej wspólnoty iść w kierunku losów wspólnot jako takich. Aby od życiorysów wpływających na kształt tej wspólnoty, zmierzać do biografii człowieka jako członka wspólnoty w ogóle. Aby historia konkretnego miasteczka była „dla nas użyteczna, żywa, silna, jako myśl i forma”? Dla nas – duchowych spadkobierców koneckiej tożsamości. Dla nas – Polaków. Dla nas – ludzi.

 

Wieczne Przedwiośnie. Żeromski i Twardoch, czyli o fantazmatach narodowości, urokach szarego życia i nowoczesnym egocentryzmie

W opublikowanym przez Szczepana Twardocha w 2010 roku Wiecznym Grunwaldzie rzecz miała się zupełnie inaczej. Sprawy narodowościowe rysowały się jako czynnik organizujący średniowieczno-fantasmagoryczny świat tej powieści, a polsko-niemiecki splot tożsamościowy okazywał się naczelnym egzystencjalnym zagadnieniem głównego jej bohatera, Paszki. W podobnym stopniu uwikłany w dziedzictwo polskości i niemieckości był Konstanty Wileman w Morfinie, choć otaczająca go rzeczywistość już nie w tak znacznym stopniu zależała od narodowości. Następnie, za sprawą Dracha, Króla i Królestwa, stopniowo przesuwał popularny pisarz akcenty swoich zainteresowań z tego, co wspólnotowe, na to, co indywidualne. Wydana w dekadę po pierwszej ze wspomnianych tu powieści Pokora byłaby w tak naszkicowanym porządku czymś na kształt studium świadomości bohatera, procesu jego formowania się, nie tak odległym może od wielkich dwudziestowiecznych Bildungsroman: od Joyce’a, Manna czy Musila. Różne aspekty rzeczywistości, w tym także sprawy społeczne, widziane są tu zawsze przez pryzmat postaci i istnieją tylko o tyle, o ile nie umykają jej uwadze. Niemniej jednak zmagania z narodowością – choć prowadzone w inny sposób niż kiedyś – pozostają w Pokorze kwestią nieredukowalną.

Dorastanie Stefana Żeromskiego do narodu – by sparafrazować zgrabny tytuł szkicu Marcina Dzikowskiego – odbywało się w sposób odwrotny. U początków, w Syzyfowych pracach, polskość – raczej jako idea patriotyczna, niewiele z narodowością mająca wspólnego – majaczyła co prawda na horyzoncie, ale była tak odległa i nieosiągalna, że właściwie bez znaczenia dla rzeczywistości bieżącej. Później, w długim ciągu powieści, Żeromski koncentruje całą uwagę na galerii bohaterów – Judymie, Olbromskim, Nienaskim i innych – oraz tym, co ich jednostkowe wysiłki mogą przynieść dobru wspólnemu. Nie ono jednak, owo dobro wspólne, staje się przedmiotem uwagi autora, ale zmagania bohaterów, przełamywanie przez nich gnuśności otoczenia, budzenie sumień, dawanie przykładu pracowitości i pozytywistycznego poświęcenia się. Jakkolwiek, na dalszym planie, narodowość daje o sobie od czasu do czasu znać – tak jest na przykład w Urodzie życia, gdzie idea polska i idea rosyjska toczą bój o duszę carskiego oficera przysłanego do okupowanego kraju nad Wisłą. Można powiedzieć jednak, że dopiero w ostatnich latach życia Żeromskiego, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w roku 1918, sprawy tożsamości narodowej stały się sprawami, którymi najważniejszy dla pokolenia legionów pisarz musiał zająć się w pełniejszym wymiarze. Powstają wtedy, jak pisał w 1926 roku Julian Brun, „dwie książki przedziwne (Wiatr od morza i Międzymorze) — splot krajoznawstwa, historii, poezji i publicystyki”, książki, które budowały swoistą etniczną mitologię polskich ziem. Powstaje także, co ważniejsze, Przedwiośnie, które stało się punktem odniesienia i osią rodzimych sporów na wiele długich dziesięcioleci. Jedną z kwestii, która w tych sporach zajmowała poczesne miejsce, była polskość i jej związki z innymi kategoriami samookreślania się człowieka nowoczesnego.

Nie będzie chyba nadużyciem stwierdzenie, że problem narodowości rozumianej właśnie tak – czyli nie jako zagadnienie centralne, ale jako istotne miejsce na tożsamościowej mapie nowoczesności – jest jakimś punktem spotkania pomiędzy Stefanem Żeromskim i Szczepanem Twardochem. Spotkania, jakie możliwe jest na gruncie historii literatury, spotkania niezależnego od rozmaitych różnic stylistycznych i światopoglądowych, spotkania ponad przemijającymi gustami epok. Nie jest chyba przypadkiem, że dochodzi do tego spotkania właśnie w Przedwiośniu i Pokorze, a więc w powieściach mówiących o początkach wieku XX i rozgrywających się w Europie Środkowo-Wschodniej. Tam szukają obaj pisarze odpowiedzi na pytania o świadomość człowieka dwudziestowiecznej nowoczesności. Człowieka, którego narodziny Żeromski, zanurzony jeszcze w zupełnie innym, tradycyjnym paradygmacie, obserwował in statu nascendi. Człowieka, którego Twardoch, z krwi i kości reprezentant tak zwanej ponowoczesności, widzi – skoro porusza ten temat AD 2020 – jako istotnego protoplastę ludzi dzisiejszych.

Przedwiośnie i Pokora to powieści pod wieloma względami podobne, począwszy od ich konstrukcji fabularnej, poprzez realia świata przedstawionego, aż po ideową problematykę. Zarówno u Żeromskiego, jak i u Twardocha nośnikiem fabuły jest postać głównego bohatera. Jego dzieje, opowiedziane poprzez, tak to nazwijmy, wybrane punkty styku biografii jednostkowej z rzeczywistością społeczno-historyczną, budują świat obu tych powieści. Co więcej, szereg podobieństw dostrzec możemy w samych bohaterach. Urodzony w 1900 roku Cezary Baryka jest bez mała lustrzanym odbiciem starszego o lat dziewięć Aloisa Pokory. Odbicie okazuje się jednak nie do końca wierne i zarówno podobieństwa, jak i różnice między dwoma bohaterami wydają się tutaj istotne. Pierwszy przyszedł na świat w polskiej rodzinie mieszkającej w Baku, a więc w granicach imperium rosyjskiego. Drugi pochodzi ze Ślązaków z Pilchowic, niemieckiego wtenczas miasta w pobliżu Gliwic. Mamy więc tę samą przynależność pokoleniową, mamy mężczyzn, którzy w drugiej dekadzie XX wieku zaczynają swoje dorosłe życie. Mamy także wschodnie i zachodnie kresy terytorium, które moglibyśmy nazwać obszarem oddziaływania polskiej kultury, choć położone są poza Polską właściwą. Cezary i Alois wyrastają więc w pewnym stopniu z polskości – jeden w bardziej bezpośredni, drugi w mocniej zapośredniczony sposób. Jednocześnie pozostają jednak wobec tej polskości zewnętrzni.

Pierwszym i najważniejszym doświadczeniem formacyjnym obu naszych bohaterów było zerwanie z domem rodzinnym. Już sam początek Przedwiośnia – zatytułowany szumnie i nieco ironicznie „Rodowód” – zaświadcza, że stosunek do korzeni jest dla Baryki sprawą nader powikłaną.

Ojciec i matka — otóż i cały rodowód, jak to jest u nas, w dziejach nowoczesnych ludzi bez wczoraj. Z konieczności wzmianka o jednym dziadku, z musu notatka o jednym jedynym pradziadku.

Tak samo wyswobodzony z genealogicznych więzów staje się bohater Twardocha, gdy tylko przekracza mury gliwickiego gimnazjum.

Alois Pokora, mówi ksiądz [prefekt szkoły] po niemiecku, a ja, słysząc to, wybucham płaczem. Nie ma Lojzika, jest Alois. Lojzik umarł, a razem z nim umarły jego więzy krwi, nie mam już bracikow ani siostry, nie mam mamulki ani tatulka, jestem Alois Pokora i jestem sam.

Dom – to słowo centralne. Dom – to punkt odniesienia, busola, drogowskaz. Jego utrata, która stała się udziałem Baryki i Pokory, przedstawiona jest przez autorów jako cecha charakterystyczna człowieka nowoczesnego. Jak echo powracają u Twardocha takie zdania, jak „nigdy więcej już nie mieszkałem w rodzinnym domu. Nigdy więcej już nie miałem rodziny” albo „jestem koczownikiem, nie mam domu, mam tylko obozowiska”. Wtóruje im Baryka, złapany w chwili zamyślenia w bibliotece pałacu w Leńcu.

Szafa ojcowska, książki… Tak samo stały książki i snuły się wstęgą złoconą tytuły. Przypomniał sobie rozkład i urządzenie swego rodzinnego domu. Westchnął sam przed sobą nad swoją dolą. Obcy jest wszędzie, sam. Jakiś cudzoziemiec między rodakami, jakiś zbłąkany pies bez domu, pana i podwórza. Patrzył na książki, a myślał o tym, że wszystko jest niepewne, dorywcze, przemijające, podległe bestialskiemu zniszczeniu. Gdzie są książki ojca, gdzie dom, gdzie ojciec, gdzie matka?

Ani Aloisowi, ani Cezaremu nie chodzi jedynie o utratę konkretnego miejsca mającego swe określone, niepowtarzalne współrzędne na mapie. Do bakijskiego mieszkania trudno byłoby wrócić, ale przecież dom starego Pokory stoi właściwie niezmieniony. Tylko że utracony dom ma wymiar przede wszystkim symboliczny, jest duchowym wykorzenieniem z tego, co tworzyło krainę dzieciństwa. Alois do Pilchowic nie wróci nie dlatego, że zmieniły się Pilchowice, tylko dlatego, że on sam przeszedł nieodwracalną przemianę. Także Cezary nie ma już swej „ojczyzny duszy”, takiej, o jakiej opowiada mu Karolina Szarłatowiczówna, pozbawiona przecież domu w sensie fizycznym, a jednak wzdychającą do jakiegoś swojego „stawu na Ukrainie”.

Tęsknota do własnej Sekuły – pisze o Przedwiośniu Stefan Falkowski – do własnego „Soplicowa” czy stawu na Ukrainie jest przyrodzonym przeżyciem człowieka. Cezary jednak to człowiek nowej epoki. Pozbawiwszy go w chłopięcych latach majątku, a potem w ogóle wszelkich dóbr materialnych, matki, ojca i domu, nim zdążył dorosnąć do przywiązań dojrzałego człowieka, odebrała mu ta epoka również nową tęsknotę. Żeromski opisuje brutalną epokę, która burzy domy, wypędza z ojczyzn, zabija bliskich i zrywa więzy człowieka z ludźmi – a wreszcie z własną przeszłością, z własnymi wspomnieniami, z samym sobą.

Wykorzenienie naszych bohaterów ma w końcu również wymiar osobowy. Jest po prostu zerwaniem, przeobrażeniem albo utraceniem więzi z rodzicami. Alois zostaje od „mamulki” oddzielony, gdy zaczyna przygotowania do nauki w gimnazjum na parafii księdza Scholtisa (jak, swoją drogą, Marcinek Borowicz z Syzyfowych prac), późniejsza jej śmierć tylko przypieczętowuje tę nieodwołalną rozłąkę. Ojciec jawi się dorosłemu Pokorze jako postać z innego świata, z którym on – obciążony doświadczeniem studiów w Breslau, toksycznej miłości do Agnes, walki w pierwszej wojnie światowej i berlińskiej rewolucji – nie ma już nic wspólnego. Śmierć rodziców Baryki – przypomnijmy, matka umiera w Baku, ojciec podczas podróży z synem do Polski – też staje się dla Cezarego kolejną granicą oddzielania się od świata znanego i stałego.

Równolegle do tych zerwań domowo-rodzinnych, nasi bohaterowie doświadczają wstrząsów spowodowanych przez wydarzenia historyczne. Dla Cezarego będzie to przede wszystkim świadkowanie niezwykle brutalnej rewolucji i wojnie domowej w Baku.

Niewesoły widok przedstawiały znane ulice – pisze Żeromski. – Bez żadnej przesady i bez przenośni mówiąc, krew płynęła nie rowami, lecz lała się po powierzchniach jako rzeka wieloramienna. Ściekała do morza i zafarbowała czyste fale. Trupy wyrżniętych Ormian wrzucano w morze, podwożąc je na brzeg samochodami ciężarowymi i wozami.

Z kolei Pokora zostaje frontowym oficerem niemieckiej armii. Walcząc w okopach pierwszej wojny światowej doświadcza właściwie tego samego, co Baryka, okrucieństwa i bezsensowności wszechobecnej śmierci jednostek, która służy nieludzkim i niejasnym siłom historii.

Z kikutów ud tryskają strumienie krwi – czytamy w Pokorze – i w końcu, bardzo szybko słabną i już nie ma Kiesela, ale szturm na nas nie poczeka. Niemcy muszą umrzeć, żebyśmy my mogli żyć. Żeby żyć, Niemcy muszą pożerać nas, nasze ciała […].

Bezpośrednio po wojnie Alois wpada w środek Powstania Spartakusa, rewolucyjnych walk toczących się na ulicach Berlina. Zostaje członkiem komunistycznego oddziału. Słucha wystąpień Róży Luksemburg i Karla Liebknechta. Idzie mu jednak nie tyle o idee – a przynajmniej nie tylko o idee – co o żywiołowość, chaos, biologizm rewolucji, a może także o niespodziewanie odzyskaną sprawczość, nawet jeśli dotyczy ona jedynie możliwości mordowania innych ludzi. „Tak naprawdę – powie później Alois – żywy czułem się tylko w ciągu tych kilku tygodni w Berlinie. Czułem, że pierwszy raz moje życie należy do mnie”. Wydaje się, że trwale zostaje wtedy przeniknięty tym burzycielskim żywiołem, który jawi nam się jako jakiś uniwersalny, ponadczasowy duch rewolucji. Duch, który odrywa konkretnego człowieka od jego jednostkowego doświadczenia, pochłania go i zagarnia do tego stopnia, że prawdziwa osobowość Aloisa chowa się za maską „towarzysza Pokory”.

Jestem Spartakusem – mówi o sobie ten Alois-nie Alois – który zabija rzymskiego posiadacza niewolników w jego latyfundium, jestem ukraińskim Kozakiem, jestem Jakubem Szelą palącym dwór polskiego pana, jestem jakobinem układającym białą szyję Ludwika na szafocie, chociaż tak naprawdę jestem tylko małym Aloisem Pokorą, który strzela z pistoletu do innych małych chłopców w hełmach stalowych i szarych mundurach, ale to jest we mnie głęboko schowane, na zewnątrz jestem towarzysz Pokora […].

Coś bardzo podobnego dzieje się z Baryką, który, choćby chciał, nie jest w stanie pozbyć się swojej „bolszewickiej” przeszłości. Tu też nie chodzi o marksistowską doktrynę – Cezary zdaje się w ogóle sceptyczny wobec wszelkich doktryn (vide wystąpienie na spotkaniu komunistów, spór z Gajowcem, kłótnia z księdzem Atanazym) – a raczej o zanurzenie i długie przebywanie w przestrzeni nieludzkiego zła.

Drugim elementem wyjściowym dla młodego Baryki – pisze Marcin Dzikowski – była rewolucja 1917 roku. Cezary częściowo odnajduje siebie w rewolucyjnym zamęcie, niemniej jednak nie jest to jego autentyczna tożsamość – odnarratorskie określenia typu młody „młody adept rewolucji” nieodmiennie podszyte są ironią […]. Jest jednak owo doświadczenie szalenie istotne dla konstytuowania się tożsamości bohatera – który zawsze już w części zostanie „bolszewikiem”, a pochodzenie z Baku stanie się ważnym elementem każdej jego (auto)prezentacji.

Nieprzypadkowe wydaje się także, ujęte w słowa Seweryna Baryki podczas centralnej dla Przedwiośnia rozmowy ojca i syna, zestawienie dwóch opisywanych wyżej sił: pozytywnej i negatywnej, domu i rewolucji.  „Jest to prawdziwie robota i dom szalonych” – mówi o rewolucji ojciec. A więc jest rewolucja domem a rebours (i pracą a rebours). Jest odwrotnością tego, czym jest dom, tak jak odwrotnością dobra jest zło. Pisarz zdaje się mówić, że miejsce, które zwykle w ludzkiej tożsamości zajmują dom, rodzina i tradycja, zostaje przejęte przez wartości, które są tamtych zaprzeczeniem, wartości, które zamiast budować, niszczą.

Tak oto – w kipieli rewolucyjnych rzezi, w śmierci w okopach i na egzekucjach – rodzą się Cezary Baryka i Alois Pokora. Tak rodzi się człowiek nowoczesny. Jego genealogia, wpierw usunąwszy z siebie genealogię tradycyjnej wspólnoty, aktem założycielskim czyni zbrodnie okrutnego półwiecza, rozpoczętego pierwszymi wybuchami wschodniej rewolucji a zakończonego hekatombą drugiej wojny światowej. Tę końcową kodę należy tu dopowiedzieć, bo jest ona przedłużeniem tego, co działo się na frontach pierwszej wojny oraz w sowieckich czystkach lat 30. Tragedia drugiej wojny jest przedłużeniem i dopełnieniem, które w okrutny sposób totalizuje i systematyzuje tamte zbrodnie.

Mając świadomość takiego zamknięcia procesu formowania się człowieka nowoczesnego lepiej zrozumieć można różnice między bohaterami Żeromskiego i Twardocha. Ten pierwszy, jakkolwiek zagubiony wobec wielości wyboru – o czym zaraz powiemy – daje jeszcze cień nadziei, że dobrego wyboru można dokonać. Twardoch tej nadziei już w sobie nie ma i bardzo wyraźna jest w Pokorze pesymistyczna melodia spod znaku Adorno i Różewicza, która nosi na swoich barkach ciężar Holokaustu. Nie bez przyczyny Cezary w ostatniej migawce powieści rusza na barykady, podczas gdy Alois staje przed plutonem egzekucyjnym.

Za sarkastycznie zniekształcone odbicie można uznać także, bardzo podobny na poziomie faktograficznym, epizod z dokumentami osobistymi. Zarówno Cezary, jak i Alois otrzymują w pewnym momencie jakieś odpowiedniki paszportu, w pierwszym przypadku od „jakiegoś «Państwa Polskiego»”, w drugim od niemieckiej partii nacjonalistycznej – w obu przypadkach przyjmują je mimochodem i właściwie niechętnie. Ale ironia losu sprawia, że to właśnie te dokumenty, do których nie przywiązywali żadnego znaczenia, decydują o ich życiu lub śmierci. I tak:

Cezary Baryka ocalał dzięki legitymacji, którą był przypadkiem otrzymał od konsula jakiegoś „Państwa Polskiego”, a do której nie przywiązywał sam żadnej wagi. Pokazał tę legitymację na chybił trafił, gdy żołnierze tureccy na czele tatarskiego tłumu wtargnęli do piwnicy. I — o dziwo! — kartka głosząca, że jest obywatelem jakiegoś „Lechistanu”, Polski in spe, mitu, śmiesznej idei, śmiesznej dla samego Baryki — ocaliła mu życie.

Tymczasem dla Aloisa „legitymacja DNVP”(Niemieckiej Narodowej Partii Ludowej), staje się, podczas zatrzymania przez polskich partyzantów, głównym dowodem jego winy, skutkuje oskarżeniem o bycie „Deutscher spionem”, co prowadzi go wprost przed wspomniane już lufy karabinów.

***

Zróbmy jednak kilka kroków wstecz i przyjrzyjmy się naszym bohaterom w momencie, który następuje po procesie inicjacji. Tej szczególnej inicjacji, która, jak powiedzieliśmy, składała się z wykorzenienia oraz z doświadczenia zła. Spróbujmy odpowiedzieć tym samym na pytania: kim jest ów człowiek nowoczesny zrodzony w takich okolicznościach? Co go cechuje? Przed jakimi wyzwaniami staje?

Na pierwszy plan jego wizerunku wybija się całkowita wolność, niezależność od rozmaitych przywiązań, nawet jakby nieco wyolbrzymiona, sztuczna, rzadko występująca u prawdziwych ludzi. Gwarantuje ona jednak naszym bohaterom nieskrępowaną możliwość wyboru. Dzięki niej wybory podejmowane przez Barykę i Pokorę są – a przynajmniej mogą być – uczciwe i zależnie jedynie od treści, jaką niesie ze sobą wybierana opcja. Pozwala to nam, czytelnikom, ocenić bezwzględną, niezmąconą kontekstem, wartość danych identyfikacji wspólnotowych, ideowych, osobistych – które jako opcje różnych dróg życiowych stają przed bohaterami. Dla Pokory są to kolejno: możliwość zaangażowania się w komunistyczną rewolucję; propozycja Smila von Katwittza, który współorganizuje tajemniczą grupę odwołującą się do germańskich tradycji; szereg wyborów, które narzucają się Aloisowi po przybyciu do Gleiwitz (życie rodzinne u boku Emmy, drobnomieszczańska posada w fabryce pana Kullricha, agitacje polityczne z rozmaitych stron, kuszenie przez Agnes). Przypomnijmy też sprawy, które otaczają Cezarego Barykę po jego przybyciu do Polski: studia medyczne; wojna z Bolszewikami; pobyt w Nawłoci, podczas którego poznaje Karolinę Szarłatowiczówną i Laurę Kościeniecką; terminowanie u Szymona Gajowca, który kładzie mu przed oczy wzór polskiej pracy społecznikowskiej; kontakty z komunistami. Trzeba traktować to spektrum wyborów jako symbole pewnych życiowych strategii, które nasi bohaterowie – będąc reprezentantami nowoczesnej, nieskrępowanej tożsamości – mogą podjąć albo odrzucić.

Powiedzieliśmy, że owa całkowita wolność rzadko jest udziałem prawdziwych postaci, ale od czasów modernizmu być może dotyczy ich w większym stopniu niż kiedykolwiek wcześniej. Bez specjalnego wysiłku da się wskazać szereg takich postaci zarejestrowanych przez literaturę końca XIX wieku oraz całego kolejnego stulecia, począwszy od twórczości Baudelaire’a przez Musila po Sartre’a i Houellebecqa – by pozostać jedynie w kręgu przykładów francuskich. Zrealizowane marzenie o wolności – marzenie o proweniencji romantycznej – staje się dla człowieka nowoczesnego obciążeniem, które potęguje poczucie braku swojego miejsca w świecie. Człowiek ten zostaje pozbawiony swoich „właściwości”, jak u Musila, a świat, który go otacza, staje się miejscem wrogim i przyprawiającym o „mdłości”, jak u Sartre’a.  Relatywizacja wszystkiego poza własnymi doznaniami prowadzi do dekompozycji społecznych relacji. Sądzę, że między innymi tę pułapkę modernizmu – polegającą na zerwaniu wszystkich więzów – miał na myśli, polemizujący z Sartrem, Gombrowicz, gdy w Dzienniku pisał: „Chcę być balonem, ale na uwięzi, anteną, ale uziemioną”. A więc – uwiązanie i uziemienie jako warunek życia w rzeczywistości, pozostawania w relacji z innymi niż moja własna egzystencja składnikami tej rzeczywistości? Dlaczego miałoby być istotne, aby pozostawać w takich relacjach? Dlatego, że alternatywą jest totalna egzystencjalna samotność. Odczuwają ją w całej intensywności młodzi bohaterowie Żeromskiego i Twardocha, ale nie potrafią rozpoznać swojej potrzeby „uziemienia”. Doskwiera im samotność – ale lekarstwa szukają w tym, co nie może jej uleczyć: dalszej autokreacji w oderwaniu od wszelkiej wspólnoty i wszelkiej prawdziwej więzi. Alois Pokora mówi: „Nie ma dla mnie powrotu do tego świata, obcy we własnym domu, wyrwany rodzinie, klasie społecznej i wrzucony w inną, do której nigdy nie będę przynależał”. I dodaje:

Były krótkie chwile ulgi […], ale poza tym treścią mojego życia były strach i samotność. Wtedy zrozumiałem, że jestem zupełnie sam i tylko ode mnie zależy, kim zdołam samego siebie uczynić, kim się stanę.

To teoretyczne „kim zdołam samego siebie uczynić” w dziejach człowieka nowoczesnego prowadzi zwykle do praktycznej konstatacji, że nie stanę się nikim. Że demiurgiczne przekonanie o własnej kreacyjności jest tylko złudzeniem. Najdalszy punkt, do którego można siebie samego zaprowadzić, to odwrotność stworzenia – kraina pustki i samotności. „Toteż Baryka czuł się szczególnie samotnym – pisze Żeromski – samotnym aż do śmierci”. Drugą stroną wolności okazuje się – żeby sparafrazować znane określenie Heideggera – samotność ku śmierci. Oczywistym jest, że stan taki, choćby z pobudek czysto biologicznych, instynktownych – prosi się o jakiekolwiek pozytywne elementy tożsamości, które wypełniłyby egzystencjalną pustkę. W tym właśnie miejscu pojawia się pokusa narodowej identyfikacji.

***

Nie ma nic odkrywczego w stwierdzeniu, że rozmaite narodowe ideologie, których fundamenty zbudował wiek XIX, stały się jedną z najsilniejszych sił społecznych dwudziestego stulecia. Wywarłszy znaczny wpływ na emancypację wielu wspólnot etnicznych, zwłaszcza w naszej części Europy, w niemniejszym stopniu przyczyniły się one do wybuchu dwóch wielkich konfliktów zbrojnych. Odpowiadają więc – przynajmniej w pewnym stopniu – za hekatombę rewolucji i hekatombę Zagłady. Jeśli faktycznie tak było, jeśli siła nacjonalizmów była tak potężna i tak wszechobecna – to można zakładać, że człowiek owego tragicznego półwiecza stał się w jakiś szczególny sposób podatny na narodową indoktrynację a kwestiom narodowym zaczął przypisywać wartość na tyle istotną, że gotów był oddawać za nie życie i w ich imię zabijać. Czy taka postawa koresponduje z dziejami naszych bohaterów, a więc, jak powiedzieliśmy, pars pro toto – z losami człowieka nowoczesnego? Otóż chyba nie do końca.

Pokora, jak już zauważyliśmy, umieszczony został w tyglu narodowościowych projektów, od skrajnego polskiego i niemieckiego nacjonalizmu, przez śląski patriotyzm, po całkowitą bezpaństwowość oferowaną przez komunistyczną miedzynarodówkę. Projekty te pojawiają się wpierw jako idealistyczne obrazy.

Przypomina sobie nagle twarz Brauna-Towiańskiego, kiedy swoją wyrafinowaną niemczyzną opowiadał mi o tym, że być Polakiem to przekroczyć małość niemieckiej tożsamości, to wyrwać się z tego drobnomieszczańskiego, obsesyjnego porządku, to zwrócić się ku tożsamości duchowo rozwiniętej, niebosiężnej, spirytualnej.

Ów kolega (nieprzypadkowo zapewne noszący nazwisko Braun-Towiański, które konotuje cały romantyczny i neoromantyczny nurt polskiej tradycji), roztacza przed Aloisem wizję polskości w swej istocie zbliżonej do mitu o szklanych domach kreślonego przez Seweryna Barykę, a więc polskości mesjanistyczno-nowoczesnej, od której – jak powiada ojciec Cezarego – „zaczęła się nowa cywilizacja”.

Wszystko to było wtedy bardzo piękne i jakoś ożywcze – wspomina później Pokora – podniecała mnie perspektywa nagłego odwrócenia hierarchii, to, że już nie muszę udowadniać nikomu, iż jestem dobrym Niemcem, to, że nagle nie muszę się starać, bo oto jest idea Polski, coś nieokreślonego, coś, co nie posiada państwa, policji, wojska i floty, nie posiada szkół ani ministerstw, ani kolei, jest tylko ideą rozpalającą pięknych ludzi, bo też wszyscy tą ideą rozpaleni, których poznałem we Wrocławiu, byli na różne sposoby piękni.

Idea jest zawsze piękniejsza od jej materializacji w rzeczywistości. Idea, podobnie jak literatura, jest czystą potencjalnością, wszystko można w niej zmieścić, każde wyobrażenie i marzenie. Natomiast próba urzeczywistnienia idei – jak ta podjęta przez odrodzone państwo polskie w 1918 roku – musi wydawać się w zestawieniu z nią samą czymś małym i podłym.

Polsce trzeba na gwałt wielkiej idei! – wykrzykuje Gajowcowi Baryka – Niech to będzie reforma rolna, stworzenie nowych przemysłów, jakikolwiek czyn wielki, którym ludzie mogliby oddychać jak powietrzem. Tu jest zaduch. Byt tego wielkiego państwa, tej złotej ojczyzny, tego świętego słowa, za które umierali męczennicy, byt Polski – za ideę!

Nie ma chyba racji międzywojenny krytyk literacki, Emil Skiwski, gdy nazywa Cezarego Barykę, „człowiekiem zawieszonym w swych funkcjach cywilizacyjnych, okrojonym do najprostszych, a w wybuchowości swej potężnych reakcji biologicznych”. Zarówno bohater Przedwiośnia, jak i Alois Pokora czynią nieustanne zabiegi o umiejscowienie siebie w obrębie cywilizacji, z tym zastrzeżeniem, że szukają w niej takiego miejsca, które z całym przekonaniem mogliby uznać za własne. Dlatego z taką „wybuchowością”, z tak całkowitym emocjonalnym oddaniem konfrontują się z ideami, które stają na ich drodze. Charakterystyczną cechą cywilizacji dwudziestowiecznej jest zaś to, że idee te mają często kostiumy narodowe.

Ale właśnie – kostiumy, zewnętrzne okrycie. Bo czy naszym bohaterom w istocie chodzi o polskość, niemieckość, śląskość? Czy tożsamość narodowa jest dla nich wartością samą w sobie, jak bywała na przykład dla przedstawicieli polskiej endecji lub niemieckiej partii narodowo-socjalistycznej? Kiedy Alois mówi, że „nie chce być Polakiem” albo, że nie zamierza przyłączać się do Niemców – nie ma przecież na myśli jakiejś awersji do polskości czy niemieckości jako takich, jako konkretnych etnosów.

Byle dalej od tego wszystkiego, myślałem wtedy, byle dalej od tych wyborów, w których nie zamierzałem głosować, bynajmniej nie z powodu solidarności ze sprawą polską, ale dlatego, że nie chciałem mieć z tym światem nic wspólnego.

Ze światem – dopowiedzmy – narodowych identyfikacji. Ze światem, w którym koniecznie trzeba określić siebie jako zwolennika polskiego państwa, członka DNVP albo śląskiego separatystę. I znów – problem nie leży w tym, że są to z jakiegoś punktu widzenia nieatrakcyjne tożsamości. Po prostu nie są to w tym przypadku tożsamości w ogóle. Nie mają w sobie żadnego żywego, prawdziwego tożsamościowego pierwiastka. Bo dwudziestowieczne narodowości to czysta forma, nie niosąca za sobą treści; to ideologiczny konstrukt, który żeruje na ludzkiej potrzebie przynależności.

Dochodzimy tu chyba do ważnego rozróżnienia. Co stanowiło istotę narodu według myślicieli wieku XIX? Czym była polskość w rozumieniu Mochnackiego, Mickiewicza, Słowackiego czy Norwida? Była przede wszystkim treścią. Była projektem cywilizacyjnym, u podstaw którego stała chrześcijańska aksjologia. Tym samym jest polskość w micie o szklanych domach. Jest przeniesioną w wiek dwudziesty, a więc przepuszczoną przez pryzmat technicznego postępu, ideą społeczeństwa wolnego, sprawiedliwego, zorientowanego na drugiego człowieka. Wizja Żeromskiego nie ma w sobie nic z nacjonalizmu. Polska nie stanowi wartości samej w sobie, bycie Polakiem nie jest jeszcze żadną zasługą. Kategorie te są ważne tylko o tyle, o ile mogą stać się podglebiem dla powstania czy odrodzenia chrześcijańskiej cywilizacji. Takie zadanie, jako ideowy testament, zostawia Cezaremu ojciec: wypełnienie chrześcijańską treścią polskiej formy, jaką historyczne zawirowania niespodziewanie postawiły przed pokoleniem młodego Baryki. Takie było marzenie Seweryna, takie było marzenie społeczników, których orędownikiem był w początkach XX wieku Żeromski.

Nieraz w głębi siebie Cezary żałował, iż go ten tajemniczy człowiek, gnany niewygasłą miłością swoją, odszukał w Baku, dosięgnął, chwycił w swe sieci uczuć i zabrał stamtąd. Byłby tam został Barynczyszką, samym sobą. Rozkazywałby samemu sobie i szedł obraną drogą. Byłby skończył roboty grabarskie, rzucił łopatę i stanął między ludźmi tworzącymi. Teraz szedł na postronku swojej dla ojca miłości w stronę Polski, której ani znał, ani pragnął. Ojciec narzucił mu ideał obcy duszy i niezrozumiały, niepożądany i trudny, ckliwy i bezbarwny. Nie sam zresztą ten ideał, lecz przymus tolerowania, piastowania i uległej tolerancji względem niego był nie do zniesienia.

Cezary buntuje się zrazu przeciwko ideom ojca. Zżyma się na nie, podobnie jak na parafialny prowincjonalizm matki. Nie są to jednak dla niego rzeczy tak „ckliwe i bezbarwne”, jak sam nieraz stwierdza i jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Przeciwnie, są to właśnie wartości, które najmocniej wrastają w dusze młodego Baryki, których usilnie będzie on później poszukiwał, choćby jego deklaracje i czyny nieraz temu przeczyły. Nie, problem nie leży w chęci odrzucenia polskiej idei. Problem polega na tym, że nie można tej idei odnaleźć w czymś, co zwodniczo nazywa się Polską.

Tu tkwi istota przełomu w dziejach narodowości. Coś co było czystą treścią, szukającą dla siebie formy – domagającej się przebóstwienia świata w wizji Mickiewicza i Słowackiego – stało się formą, której dawne treści mogłyby tylko zawadzać. Roman Dmowski i Zygmunt Balicki – tworząc ideowe podwaliny polskiej myśli endeckiej – widzą katolicyzm jedynie jako środek do celu nadrzędnego, jakim jest kult narodu (w latach 30. te proporcje, nawet u teoretyków narodowej demokracji, ulegną zmianie, co nie zdąży jednak znacząco wpłynąć na świadomość ludzi dwudziestolecia międzywojennego). Takie oblicze narodowości poznają Alois i Cezary. Narodowości wydrążonej, narodowości, która ma być kultywowana z uwagi na siebie samą, która sama w sobie jest zasługą, cywilizacyjnym punktem dojścia. Takie doświadczenie narodowości znajdujemy w duchowej genealogii człowieka nowoczesnego. Nie dziwi więc, że reakcją na nie jest daleko idący sceptycyzm, rozlewający się także na inne dziedziny życia. Nie dziwi nawet, że ucieczką od tożsamości rozumianych w abstrakcyjnych kategoriach państwa narodowego i etnosu stają się różne oblicza rewolucyjnej destrukcji.

Jednocześnie pokazuje to jednak, że narodowa przynależność, która endekom zdawała się istotą tożsamości – na poziomie jednostkowym wcale nie musiała determinować życiowych wyborów ludzi wieku XX. Innymi słowy: dla Aloisa i Cezarego nacjonalistyczne ideologie nie stają się w żadnym momencie atrakcyjną propozycją. Świadomy swojej tożsamości człowiek nowoczesny – zdaje się mówić Żeromski – w ograniczonym stopniu podatny jest na działanie tego rodzaju politycznej indoktrynacji, a przynajmniej z łatwością rozpoznaje jej fałsze.

Trzeba tu postawić jeszcze jedno pytanie: co znaczy gest Twardocha, który sto lat po Przedwiośniu powtarza rozpoznanie Żeromskiego? Bo jasne jest przecież, że nie chodzi mu tylko o wyłożenie swojej interpretacji społecznych uwarunkowań międzywojnia. Pisząc o tamtej rzeczywistości, mówi przecież jednocześnie o współczesności, o właściwych jej relacjach i procesach. Daje tym samym do zrozumienia, że przestrzeń indoktrynacji ubranych w narodowe kostiumy wcale nie wygasła, wręcz przeciwnie, nabrała wyrazistości i brutalności.

Myślę, że nie doceniamy współcześnie siły, groźnej siły tożsamości narodowych – powiada pisarz w jednym z wywiadów – bo brakuje nam do nich dystansu. Tak bardzo definiujemy się przez narodowości, że ich stała obecność w jakimś sensie nam umyka. Jestem przekonany, że to ciągle jedne z najsilniejszych namiętności, jakie poruszają Europejczykami.

Wyrazistość i brutalność objawiałyby się przy tym nie w retoryce czy sposobie działania współczesnych agitatorów (bo daleko nam ciągle do bojówek organizowanych przez partie polityczne) – ale w intensywności z jaką dyskursy etniczne próbują narzucać się naszym współczesnym tożsamościom. Zauważmy, w jaki sposób nagabywany jest przez poszczególne projekty tożsamościowe Cezary Baryka. Pośrednikiem polskiej idei jest wyważony i grzeczny pan Gajowiec. Sarmacką polskość Pana Tadeusza reprezentuje pogodny Hipolit Wielosławski czy nieco rubaszny, ale w istocie „pokorny i wierny sługa boży” ksiądz Atanazy. Nawet Lulek, choć nieco narwany, nie jest skłonny do siłowego nakłaniania Cezarego do własnych idei. Propozycje identyfikacyjne przedstawiają się w Przedwiośniu na sposób wyrazisty, ale mimo wszystko łagodny. Nie można powiedzieć tego samego o Pokorze.

Cechą naczelną Aloisa – pisze Przemysław Czapliński – jest reaktywność: nie tyle działał, ile był działany. W jego życiorysie słowem podstawowym powinno być „został wciągnięty” – do gimnazjum, do rewolucji, do partii, do mieszczaństwa. Nie wybierał na własnych prawach. Swój los powierzał instytucjom, które miały ulokować go w odpowiednim miejscu społeczeństwa. Nie dysponował wystarczającą kulturą, majątkiem, znajomościami, aby cokolwiek osiągnąć samemu. Oddawał swoje życie do dyspozycji silniejszych.

Alois Pokora „był działany” nie tylko z braku własnej siły, ale także dlatego, że wyjątkową siłą wciągającą cechowała się rzeczywistość, która go otaczała. Twardoch w swojej powieści sięga bliżej naszych czasów niż Żeromski – a ponadto, jak powiedzieliśmy, w jakimś sensie jego powieść jest komentarzem nie tylko do wydarzeń wieku minionego, lecz także do sytuacji dzisiejszej. Mówi więc Twardoch, że społeczeństwo XX i XXI wieku – przez cały skomplikowany system kar i zachęt (poczucie niższości, toksyczne relacje z bliskimi ludźmi, ambicje, by być kimś) – staje się opresyjną siatką, która od jednostki domaga się identyfikacji, która nie pozwala, żeby ktokolwiek pozostał poza systemem jej wpływów. To kolejny ciemniejszy rys Pokory widzianej na tle powieści Żeromskiego. Jeśli jest tak, jak pisze Stanisław Falkowski – czyli że „Przedwiośnie jest książką o tym, co stało się ze światem na początku XX wieku i co ma się z nim zdarzyć wkrótce. I o tym, co może się dziać z człowiekiem w tym świecie” – to Twardoch, patrząc na współczesny świat i współczesnego człowieka, pokazuje właśnie owo „wkrótce”. Kreśli tym samym Przedwiośnie naszej ponowoczesności.

***

Jedno w obu tych światach, międzywojennym i dzisiejszym, wydaje się niezmienne – poczucie przesilenia i bliskiego końca. Jarosław Ławski  wprost nazywa powieść Żeromskiego „fabułą o krachu kultury, cywilizacji, podmiotu”. A w książce Twardocha czytamy takie słowa:

Coś się zmienia w świecie, Herr Pokora – mówi Aloisowi spotkany podczas ucieczki służący. – Świat się przemienia. Stary umarł, nowy się nie narodził, forma świata się przelewa, stała się miękka, jak roztopiona smoła, miękka i gęsta.

Ponieważ oczekiwany koniec – mimo tego, że zdaje się nieunikniony – wciąż się jednak nie wydarza, przynależy on może bardziej do sfery wewnętrznych wyobrażeń człowieka nowoczesnego, projekcji jego stanów emocjonalnych i duchowych na rzeczywistość zewnętrzną, aniżeli do samej tej rzeczywistości. Tak jakby niemożność pokonania kryzysu wewnętrznego oznaczać musiała od razu zagładę świata. Zależność taką można wyprowadzić tylko wtedy, gdy przyjmuje się bardzo egocentryczny obraz rzeczywistości. Porządek stworzenia niekoniecznie musi naginać się do takich założeń. Zdaje się umierać, ale jednak trwa. Dlatego, niezależnie od tego, jak bardzo apokalipsa nie wydawałaby się im bliska – nasi bohaterowie muszą szukać jakiegoś modus vivendi w obrębie świata, który jest im dany.

Także w przypadku tych poszukiwań Żeromski i Twardoch podążają w kierunkach bliźniaczo podobnych. Dla Cezarego Baryki terytorium eksploracji stanowić będzie Nawłoć z przyległościami. Dla Aloisa Pokory stanie się nim mieszczańskie życie po powrocie do Gleiwitz. Tam i tu mamy do czynienia z wejściem w enklawę zwykłej, codziennej, powiedzmy nawet, szarej egzystencji.

Wiele pisano już o nawłockim uniwersum. Trudno więc dopowiedzieć coś do rzeczy powszechnie znanych. A mianowicie, że majątek Wielosławskich przypomina pod wieloma względami mickiewiczowskie Soplicowo, z tą różnicą, że Żeromski nakłada na tradycyjną polską sielankę ironiczny filtr. Że obśmiane zostają tym samym pewne dworkowe zwyczaje, pozostałości na poły feudalnych relacji międzyludzkich, anachroniczne postacie jakby wyjęte z Sienkiewicza. Tego wszystkiego naoglądał się pisarz w swojej korepetytorskiej młodości i z pewnością wielokrotnie później budziło to jego oburzenie. Często jednak umyka uwadze literaturoznawców – zanadto może noszących dziś na nosie okulary gombrowiczowskie – pewien niedemaskatorski a pozytywny rys Nawłoci. Wyrażałby się on, jak sądzę, przede wszystkim w tym, że w przeciwieństwie do innych miejsc, które dane było poznać Cezaremu, Nawłoć jest przestrzenią skrojoną na ludzką miarę. Nie ma ona w sobie nic z bakijskiego okrucieństwa, ani z przerażającej nędzy ubogich dzielnic Warszawy, ani z rozległych projektów komunistów, ani nawet z niedosiężnej w swej piękności cywilizacji szklanych domów. Życie według Wielosławskich jest, owszem, trochę śmieszne, trochę płytkie, pozbawione wielkich idei czy głębszej refleksji nad sensem istnienia – ale jednocześnie znajdzie się w nim miejsce na prawdziwą miłość, na prostą pracę, która dzięki swemu powiązaniu ze światem natury daje poczucie sensu, na rytuał, który pozwala zadomowić się w otaczającej rzeczywistości. Wartości tej krainy, niepozbawionej, jak się rzekło, swoich uroków, najłatwiej może dopatrzyć się w obrazie, kreślonym słowami zrozpaczonego Hipolita, w momencie, kiedy Nawłoć jest już dla Cezarego rajem utraconym.

Ech, ty głupcze! Ty dardanelski ośle! Zmarnowałeś Karusię! Uradziliśmy byli tutaj w rodzinie, żeby Karusię jakoś wyposażyć. Postanowiliśmy dać jej ten Chłodek w posagu. Zdawało się, że ty ją lubisz. Marzyłem: pobiorą się, osiądą na tym Chłodku. Myślałem, że będziemy przez życie nasze sąsiadami.

Dlaczego Baryka traci to, co było dla niego na wyciągnięcie ręki: miłość Karoliny, spokojne życie skromnego ziemianina? To ważny moment, który pokazuje, że człowiek nowoczesny – przy całej bezwładności swojego losu – podejmuje jednak decyzje. I że te decyzje mają swoje konsekwencje. I że te konsekwencje niekoniecznie musiałyby mieć tragiczny finał. Ale mają. Skąd zatem to się bierze?

U podstaw zachowania Baryki stoją chyba dwie sprawy. Pierwsza należy do dziedziny namiętności. Złe uczucie do Laury i wszystkie jego następstwa w bezpośredni przecież sposób doprowadzają do tragicznego splotu wydarzeń, w wyniku których otruta zostaje Karolina. Niepohamowane uczucie Cezarego, idące wbrew porządkowi świata, który go przyjął z prawdziwie polską gościnnością, prowadzi do katastrofy tego świata. Do katastrofy bohatera także, ale to jest przynajmniej kara zawiniona. Czy w pełni zawiniona? Żeromski – nie tylko zresztą w tej powieści, bo jest to jeden z lejtmotywów jego twórczości w ogóle – postrzegał namiętności erotyczne jako siłę potężną, niedającą się ujarzmić, obezwładniającą tego, który wpadnie w jej sidła. Widział w niej jeden z ciemnych elementów konstrukcji świata. Coś, czego nie da się z tego świata wyrugować, co jest per se siłą tragiczną, która niezależnie od działania bohaterów prowadzi ich do zguby. W tym znaczeniu Baryka jest przynajmniej częściowo usprawiedliwiony – częściowo, bo bunt wobec namiętności jest także w ontologię Żeromskiego wpisany. Trudniej byłoby go usprawiedliwić z drugiego grzechu wobec Nawłoci – a mianowicie z porzucenia rzeczywistości dla miraży idei. Dobrze obrazuje to jedna ze scen w Chłodku, dokąd Cezary udaje się po śmierci Karoliny, zamieszkując w domu ekonoma Gruboszewskiego.

W pewnej chwili tych gawęd o jadle i przyodziewku od zimna, Cezarego pchnął nóż wściekłości: „Cóż za zwierzęce pędzicie życie, chłopy silne i zdrowe! Jedni mają jadła tyle, że z niego urządzili kult, obrzęd, nałóg, obyczaj i jakąś świętość, a drudzy po to tylko żyją, żeby nie zdychać z głodu! Zbuntujcież się, chłopy potężne, przeciwko swojemu sobaczemu losowi!” — myślał Cezary siedząc na worku miękkich otrąb. Ta myśl, ten grzmot wewnętrzny był pewną siłą duchową, przeciwstawiającą się burzy szalejącej nad miękkimi postawy duszy.

„Siła duchowa” Cezarego zdaje się szlachetna. W końcu bowiem buntuje się on przeciw społecznej niesprawiedliwości, której jest świadkiem. Ale to nie dobre duchy podszeptują jego słowa. Wraca w nich Baryka-bolszewik, który domaga się buntu, domaga się rewolucji, żeby wywrócić to, co jest. Czy chłopi, których obserwuje, także chcą się zbuntować? Czy w porządku, który – w domniemaniach Cezarego – nastąpi po rewolucji będzie im lepiej niż teraz? O tym młody Baryka nie myśli i też mało go to chyba obchodzi. Ważne, że to on dostrzega niesprawiedliwość, a więc on, Cezary, będzie ten świat uszlachetniał wedle swoich bakijskich ideałów. Przekonanie o nieomylności własnego sądu, niemożność stłumienia impulsywnego podszeptu, pycha człowieka, który wierzy w wielkość swojej idei – to te sprawy zamykają mu drogę do zaakceptowania rzeczywistości w jej niedoskonałym, ale niepozbawionym dobra kształcie.

W tym samym miejscu należałoby może szukać odpowiedzi na pytanie o katastrofę Aloisa Pokory. On także przecież otrzymuje swoją „Nawłoć”. Po ucieczce z pałacyku von Kattwitza trafia do Gleiwitz, gdzie z pomocą księdza Scholtisa, lecz głównie dzięki własnym staraniom, rozpoczyna spokojne życie. Znajduje posadę. Żeni się z Emmą, wkrótce rodzi się ich synek, Karlik. Obraz tej nieco może drobnomieszczańskiej egzystencji odmalowany jest dużą ilością jasnych barw, co w przypadku Szczepana Twardocha wyjątkowe i godne podkreślenia.

To było moje życie […] – mówi Pokora – długie rubryki w buchalteryjnych księgach, liczydło, którym w końcu nauczyłem się biegle posługiwać, niebrzydkie mieszkanie, dobra, młoda żona, której zmysłowości jakimś cudem nie zdołali zniszczyć ani księża ani nauczyciele ze szkoły ludowej, ani społeczeństwo, więc nasze cielesne pożycie zdawało mi się bardzo satysfakcjonujące dla nas obojga i po raz pierwszy w życiu zaczynałem rozumieć, jak ważna jest ta namiętność, jak zbliża do siebie ludzi, jak czyni ich ze sobą zespolonymi, związanymi. To chyba właśnie oznacza miłość, więc tak, kochałem i byłem kochany […] w moim życiu szarego, szaro-granatowego człowieka w krawacie, na skromnej posadzie, o skromnym, dobrym życiu, od którego nie pragnąłem nic więcej.

Szybko jednak okazuje się, że pragnienie „czegoś więcej” daje o sobie znać. Czym właściwie powodowany jest powrót do Agnes, tajemniczej kobiety, wobec której Alois od lat szkolnych ustanawiał całe swoje życie? Kobiety, dodajmy, która okazuje Pokorze głównie pogardę, utrzymując go w nieustannym poczuciu niższości, jednocześnie jednak będąc jego obsesją, a przez dłuższy czas – aż do ślubu z Emmą – także jedynym sensem jego życia. Z pewnością idzie Aloisowi o ostateczne wyplątanie samego siebie z tej chorobliwej relacji, co się zresztą na jakiś czas udaje.

Agnes jest oszołomiona, Agnes, nagle oniemiała, nie rozumie, co się dzieje, nie rozumie, skąd mam siłę, przecież przed chwilą klęczałem przed nią, nagi, ja też nie rozumiem, ale może po prostu mam tę siłę, bo pomyślałem o tobie, Emma, bo pomyślałem o życiu, które mi dałaś, o naszym synu, o tym, że chcę być po prostu kimś zwyczajnym, normalnym […].

Gdy Alois, w jednej z końcowych scen powieści, opuszcza mieszkanie Agnes, nie mamy wątpliwości, że przyszedł tam po raz ostatni. Wiemy, że wewnętrzny wybór został dokonany i że jest to wybór na korzyść szarego życia u boku Emmy. Słowa wypowiedziane przez niego kilka chwil później brzmią w zasadzie jak hymn na cześć małomiasteczkowego życia i przywodzą na pamięć Twardocha sprzed ponad dekady, Twardocha konserwatystę (w jakiejś mierze), autora Wyznań prowincjusza, czytelnika Marai’ego.

Przecinam rynek, to jest moje miasto, mój nieduży świat, nikt mi go nie odbierze, to jest nasz świat, Emma, mój, Karliczka, nie potrzebujemy Berlina, nie potrzebujemy Niemiec ani Polski, wystarczy nam zwykłe miasto, ani małe, ani duże, zwyczajne, takie moje Gleiwitz, gdzie będę sobie normalnie żył.

Problem w tym, że słowa te padają – podobnie jak w Przedwiośniu – zbyt późno. Hymn może być więc co najwyżej elegią dla życia, które nigdy się nie ziści. Emma z Karlikiem odchodzą z domu, a Alois – tułając się pośrodku zamętu śląskiego powstania, ginie w przypadkowy sposób. Moglibyśmy powiedzieć, że to ironia losu, immanentna ironia ludzkiego życia, które nawet wtedy, gdy gotowe jest wrócić na właściwe, niepozbawione sensu tory, zostaje nagle okrutnie przerwane. Nie chodzi tu jednak o fatum. Nie chodzi tu nawet o namiętność, która wymyka się władzom człowieka. Bezsensowna śmierć Aloisa, fakt, że jego życie może jawić się w ostatecznym rozrachunku jako „chaos, opowieść idioty pełna gniewu i wrzasku”, to konsekwencja jego wyborów. Albo inaczej: rezultat określonego rozmieszczenia akcentów pomiędzy własnym „ja” a rzeczywistością wobec „mnie” zewnętrzną.

Ja jestem iluzją, Alois? – pyta Emma. Karlik jest nieprawdziwy? My jesteśmy ludźmi, Alois, nie jakąś twoją zabawką, nie jesteśmy aktorami w teatrze albo w Lichtspiele, ani postaciami z jednej z tych twoich powieści, postaciami, z którymi ten, co je pisze, może zrobić co mu się podoba, jesteśmy ludźmi, Alois, nie możesz tak po prostu nas przekreślić, bo nagle zrobiło ci się ciasno w drobnomieszczańskim życiu. Wydaje ci się, że jesteś na to za dobry? Na takie życie? Za dobry na mnie, na swojego syna? Że jesteś powołany do czegoś większego, lepszego […]? Żyliśmy dobrze, normalnie i teraz chcesz to zniszczyć? Tacy ludzie jak ty albo ja powinni dziękować losowi czy Bogu, kiedy trafia im się takie życie jak nasze, bo większość takich jak my ma życie sto razy gorsze. A ty chcesz to przekreślić? Tak po prostu? Bo należy ci się coś lepszego, Alois?

Nie jesteś w niczym lepszy od niego [ojca] – dopowiada siostra Pokory –  A może nawet gorszy. Myślisz tylko o sobie. Jesteś dla siebie całym światem, tylko twoje wewnętrzne przeżycie się liczy.

Wszystko w tych dwu cytatach zostało właściwie powiedziane. Cała charakterystyka Aloisa Pokory została ujęta w dwóch emocjonalnych wypowiedziach kochających go kobiet. Bo też o to przede wszystkim chodzi. Nie o wybór pomiędzy mniej lub bardziej abstrakcyjnymi ideami, a o wybór pomiędzy moim „wewnętrznym przeżyciem” i drugim człowiekiem.

Godność – to jedno z słów kluczy w powieści Twardocha. Alois nieustannie walczy o swoją godność. Dla godności, której pozbawiona jest klasa społeczna i rodzina, z której pochodzi, podejmuje wszelkie życiowe działania. Lecz czym jest ta godność? Wyjściem z poniżenia? Znalezieniem dla siebie innego życia: wygodniejszego, wypełnionego szacunkiem, władzą, podmiotowością? Bez wątpienia także tym. Agnes jest upostaciowieniem tego rodzaju godności. Jest poprzeczką postawioną dla własnych aspiracji, ambicji, pragnień. A całe życie Aloisa może być widziane w tej perspektywie jako droga od ojca, symbolu poniżenia, w kierunku Agnes, symbolizującej odzyskaną godność.

Ale chcę żyć – powtarza po wielekroć nasz bohater – istnieć, żeby być bardziej i więcej. Chcę pokazać światu, tobie, ojcu, wszystkim, kim naprawdę jestem. Zbyt mało pokazałem jak dotąd. Zbyt mało. […] Teraz moja egzystencja zyska większy, zewnętrzny sens. Chcę być kimś innym, niż jestem. Chcę być kimś wartym więcej, niż jestem.

Cóż miałoby oznaczać to bycie więcej, bardziej, bycie kimś innym niż się jest? Czyż nie dostrzegamy w tym stanowisku do bólu współczesnych rozterek? Samorealizacyjnych postulatów nowoczesności? Musiałyby brzmieć one dla nas śmiesznie, gdyby nie fakt, że sami zanurzeni jesteśmy w nowoczesnym dyskursie. Że sami oddajemy się celebrowaniu własnych traum, własnego poczucia niesprawiedliwości, własnych potrzeb „godnościowych”. Moje, własne, jednostkowe – odmieniamy dziś przez wszystkie przypadki. Jakby to, że jesteśmy, nie wystarczało. Jakby nie wystarczało szare, normalne życie. Po prostu jesteśmy i nie będziemy ani więcej, ani bardziej. Albo, mówiąc ściślej, nasze więcej i nasze bardziej – znajduje się we wnętrzu szarego życia, we właściwym pojęciu tego kimś się jest, nie zaś w rozważaniach, kim mogłoby się być.

Ale aby do dojść do takich wniosków, aby zejść z bałamutnej wysokości tego, co się nam niby od świata należy – musimy zrozumieć, że jesteśmy tu przede wszystkim właśnie dla świata, właśnie dla innych ludzi. Dopóki tego nie zrozumiemy, będziemy jak bohaterowie Żeromskiego i Twardocha, którzy marzą o wielkich ideach, a kapitulują przy pierwszej okazji, gdy trzeba wziąć odpowiedzialność za drugiego człowieka. Będziemy jak Baryka i Pokora, a nasze kolejne nowoczesności będą wiecznym przedwiośniem, które nie potrafi wyjść z zaklętego kręgu narodowych i politycznych ideologii, rozbujałego egocentryzmu i pogardy dla szarego życia.

Dokąd?

To było dawno temu. Spotykaliśmy się przy dużej, z parku jakby przeniesionej ławce, którą ktoś ustawił przy drzwiach wejściowych do szkoły. Albo przed szkołą, pod sklepem, którego ściany zasłaniały przed wzrokiem zbyt ciekawskich nauczycieli. Nosiliśmy luźne dżinsowe spodnie, zbyt obszerne t-shirty i bluzy, które u innych wywoływały pobłażliwo-wyższościowe uśmiechy, zwykle trzymane chyba jednak w ukryciu, bo nie uważano nas za najgrzeczniejszych. Czasem paliliśmy papierosy, rzadziej coś innego, jeszcze rzadziej ktoś przynosił na wagary butelkę taniego wina albo piwo. Walentynek dostawialiśmy zawsze najwięcej, co niekoniecznie szło w parze z dobrymi ocenami z przedmiotów, a zwłaszcza z zachowania. Takie to były czasy, ostatnie lata wieku XX. Graffiti, deska i rolki, koszykówka – to były składowe tego kulturowego kodu. Ale najważniejszą rolę odgrywała muzyka, pierwsze płyty polskiego hip-hopu, czy, jak się wtedy częściej mówiło, rapu. Kaliber 44, Molesta, Trzyha, Paktofonika. Ich trzeszczące, szorstkie beaty, ich gubiące rytm i poprzetykane częstochowskimi rymami teksty – dalekie były od amerykańskich wzorców, od Nasa, Wu-Tang Clan albo Tupaca, nie mówiąc o wypolerowanej, kanonicznej już wtedy muzyce rockowej, której w innych grupkach słuchano. Z przejętymi od rodziców Doorsami czy Pink Floydami albo nawet z Nirvaną trudno było iść w zawody – zrozumiałe więc może, że ich wyznawcy również mieli o naszych gustach nienajlepsze zdanie. Tylko, że to po naszej stronie była autentyczność. Po naszej stronie był żywy, niespetryfikowany w muzyce poprzednich dekad – wyraz tego, czym wtedy byliśmy i czym mieliśmy lub nie mieliśmy się później stać. Po prostu hip-hop, ze swoją ponurą diagnozą rzeczywistości transformacyjnej, ze swoją przekorną postawą wobec niej, ale też ze wszystkimi swoimi niedojrzałościami – współgrał jakoś z doświadczeniami, które stały się w tamtym okresie naszym udziałem.

Pezet objawił się już jakoś wtedy. Kolega z ławki, bramkarz ŁKS-u, z którym przerzucaliśmy się frazami z Kalibra („czasem lubię jeździć na rowerze, wtedy jeżdżę” i dalej, niezbyt ładnie o spacerujących ludziach), przyniósł kiedyś kasetę zespołu Płomień 81. Nieco później, na obozie sportowym, inny kolega puszczał na okrągło dźwięczną Senioritę. Nie od razu się do tej muzyki przekonałem, ale myślę dzisiaj, z oddalenia lat dwudziestu kilku, że to właśnie Pezet wyraził najpełniej istotę owego zapisanego w hip-hopie pokoleniowego doświadczenia. Udało mu się bowiem nie tylko uchwycić ówczesny, umiejscowiony w drugiej połowie lat 90., punkt wyjścia – tę atmosferę, którą wtedy w nieświadomej szczerości wdychaliśmy z powietrzem – ale i przeciągnąć linię łączącą ten punkt ze wszystkim, co działo się w dekadach kolejnych. Wydana w 2022 roku Muzyka komercyjna po raz kolejny to potwierdza.

Zbyt pochopnie skrytykowano tę płytę. Za to, że nic nowego nie mówi: bo wciąż imprezy, dziewczyny, pieniądze itd. Za to, że nadużywa dawno zgranych chwytów tekstowych, wymuszonych porównań czy amatorskich rymów. Krytyka tego rodzaju byłaby uzasadniona tylko pod jednym warunkiem – gdyby celem muzyki (i każdej innej sztuki) było jedynie artystowskie dążenie do nowości. Gdyby twórca za każdym razem stał przed zadaniem zaprezentowania nowej, oryginalnej treści przy pomocy nowej, oryginalnej formy. Jest to jednak bardzo zawężona definicja sztuki. Tymczasem muzyka – tak, jak chcielibyśmy ją tutaj widzieć – a więc jako wyraz świadomości jednostkowej i zbiorowej – zmusza do zastanowienia nie tylko nad środkami wyrazu, ale również nad celami, jakim te środki mają służyć. Bo może w powrocie do pewnych elementów stylistyki lat 90., które w Muzyce komercyjnej są bez wątpienia obecne, należy widzieć coś więcej, niż tylko intelektualne lenistwo Pezeta i chęć zarobku po najmniejszej linii oporu? Świadomy powrót nie jest nigdy prostym powieleniem, a parafraza, pastisz czy kicz też służą konstruowaniu artystycznego obrazu. Ponadto czyste nowatorstwo rzadko kiedy bywa czynnikiem, który przesądza o tym, czy dane dzieło można uznać za udane – częściej potrzebne okazuje się tu umiejętne przetwarzanie zastanego (i nośnego w danej epoce) materiału językowego, dźwiękowego, plastycznego.

Nic nie potwierdza tego zjawiska lepiej niż sukces dwóch pierwszych płyt Pezeta – Muzyki klasycznej i Muzyki poważnej – które należą dziś do kanonu polskiego hip-hopu. Nie dlatego przecież należą, że są to jakieś wybitne muzycznie czy literacko dzieła, ale dlatego, że w sposób trafny zapisały świadomość pewnej grupy ludzi, żyjących w określonym miejscu i określonym czasie. Że używając nieszczególnie wyszukanych, ale za to zrozumiałych środków artystycznych – rymowały się ze sprawami, o których wtedy myśleliśmy, o których rozmawialiśmy na ławce w holu szkoły, przed szkolnym sklepikiem i na boisku.

Co to były za sprawy? Nie jest łatwo bezpośrednio odpowiedzieć na tak postawione pytanie, nie spłycając i nie trywializując tamtych doświadczeń. Właśnie do tego potrzebna jest sztuka, żeby nie odpowiadać bezpośrednio, żeby opisywać, parafrazować, a nie nazywać. W jednym ze współczesnych wywiadów Pezet mówi, że „w tych czasach oldschoolowych […] chcieliśmy mieć jakąś tożsamość” – i to jest, być może, właściwy trop, jeśli by chcieć tej dyskursywnej odpowiedzi jednak poszukać. Opowiadaliśmy się wobec siermiężnej rzeczywistości lat 90., wobec oczekiwań rodziców, wobec nieprzystającej do naszych doświadczeń szkoły. Buntowaliśmy się, lecz celem tego buntu było określenie czegoś, co byłoby nasze, własne, bliskie, żywe – choćby to coś oznaczało jedynie „kapsle, na podwórku nas szczeniaków […] grę w siatkówkę na trzepaku […] Szkołę, luz, uwagi, skargi, Siniaki, rozwalone wargi […] Boisko żwirowe, wszystkie strzelone gole” (to akurat nie Pezet, tylko Światła miasta Grammatika). Interesowała nas przyszłość – to, kim możemy się stać. Przyszłość była otwartą kartą a przyszła tożsamość zdawała się w dużym stopniu możliwa do zaprojektowania. Wkładaliśmy w nią więc różne wyobrażenia, ekstrapolowaliśmy rzeczywistość blokowiskowych wspólnot na ideały przyszłego życia. To właśnie ów otwierający się przed nami dorosły świat przynosiła pełna młodzieńczej witalności Muzyka klasyczna. Ale najprzyjemniejsza była prawdopodobnie możliwość bycia na progu tego świata, korzystania z jego uroków bez konieczności dokonywania wyborów. Innymi słowy – upajało nas trwanie w teraźniejszości. Dorosły świat, skoro tak dobrze się zaczynał („imprezki plus bacardi” – to już Pezet, z Muzyki klasycznej właśnie), musiał oferować w przyszłości jeszcze więcej miłych chwil. Wystarczyło tylko poprawić kilka rzeczy, które zaniedbali nasi rodzice, czyli przestać pracować jedynie dla pieniędzy, trzymać się honorowych zasad, uwolnić się od społecznych i politycznych więzów, a więc, jakbyśmy wtedy powiedzieli, wyluzować – w końcu naprawdę ważne było to, żeby pójść wieczorem na boisko i skleić piątkę z kumplami.

Szybko jednak okazało się, że rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana. Minorowe czy, mówiąc łagodniej, refleksyjne nuty pojawiają się zresztą już na tej pierwszej płycie Pezeta („po co ludzie są przy nas?”). A nawet jeśli ktoś nie potrafił czy nie chciał się ich dosłuchać w Muzyce klasycznej, to całościowo utrzymanej w takiej tonacji Muzyki poważnej przeoczyć już nie mógł. Jednak były to wciąż rozczarowania bardzo sztubackie. Przygniecenie rzeczywistością („tyle razy myślałem, że to koniec, wiesz”) też należało do prądów tamtego czasu i ci, którzy o tym rapowali – jak Eldo z Grammatika – wchodzili raczej w pewien kulturowy schemat, aniżeli relacjonowali głęboko przeżywane sprawy. Młodym latom, poza autentycznością i zapałem, właściwa jest także sztampa i banał – i również ten wymiar posiadały płyty z przełomu wieków, co nie umniejsza ich roli w, jak się rzekło, rejestrowaniu naszych wspólnotowych doświadczeń.

Z tej sztampy zresztą Pezet wydobył się szybko, a może od początku pozostawał od niej w dużej mierze niezależny. Jakby nie było, kolejne trzy płyty, wydane w latach 2007-2012 – wypełnione były artystycznie przetworzonym indywidualnym przeżyciem. Są tam więc i nieco wulgarna relacja z okresu imprezowego zatracenia (Muzyka rozrywkowa), i świadectwo utraconej miłości (Muzyka emocjonalna), i oddźwięki zmieniającej się rzeczywistości społecznej (m.in. w Radio Pezet). Siłą tych płyt jest, znów, nie tematyka – bo stanowi ona mieszankę różnych wątków znanych dobrze z polskiego hip-hopu i, ogólniej mówiąc, z codziennego życia w tamtym czasie – ale to, że jej opracowanie pochodzi z autentycznego, osobistego doświadczenia. Dzięki temu mogły być one szczególnie przekonującą opowieścią o losach, w które wszyscy z nas – choć w różnych proporcjach i w różnym natężeniu – wtedy wchodzili.

Jakoś autentyczne zdają mi się też następne lata życia Pezeta, te bez kolejnej płyty. Co idzie wbrew komercyjnemu wymiarowi współczesnej kultury – który zakłada, że artysta musi wydawać, bywać, być komentowanym – sprzyja niekiedy twórczości jako takiej. Bo ta nie boi się okresów milczenia, przetwarzania doświadczeń, ustawiania się w bezpiecznej odległości czasowej od tego, o czym chce się pisać – zwłaszcza jeśli są to przeżycia bolesne, trudne, niedające się od razu wyrazić. Zwykle wychodzi to twórczości na dobre.

Pezet wrócił po dwudziestu latach od swojego debiutu i siedmiu latach milczenia – wydaną w 2019 roku Muzyką współczesną, a następnie opublikowaną w roku 2022 Muzyką komercyjną. Pierwsza z tych płyt jest bardziej osobista, skupiona na tym, kim jest wewnętrznie człowiek mający lat czterdzieści, który przeszedł – co tu kryć – dość urozmaiconą i wyboistą drogę życiową. Druga płyta opowiada o tym samym tylko na zewnątrz, a więc kim jest ten człowiek wobec świata, jakie zajmuje w nim miejsce, jakich ludzi ma wokół siebie, w jakich mechanizmach życia społecznego uczestniczy. I w tym dyptyku to Muzyka współczesna wydaje się płytą lepszą, głębszą, bardziej jednostkową i konkretną, co zresztą nie dziwi, bo Pezet zawsze z powodzeniem zdawał się przenosić do twórczości delficką maksymę gnōthi seauton („poznaj samego siebie”). Ale to Muzyka komercyjna stanowi lepszy materiał do refleksji nad rzeczywistością społeczną trzeciej dekady wieku XXI. I może właśnie dlatego mniej nam się podoba.

Lukam sobie tu przez szybę z samochodu
Na przystanek tam na rogu
Gdzie spędzałem czas za młodu,
Tam przestałem ufać Bogu.

Siedzieliśmy tam bez celu całą noc i dzień 24 jak na dołku
Bez powodów i dowodów za to, że mam łeb na zero
Tyle samo mam w portfelu, na osiedlu bez tarasów i ogrodów
Lecz już wtedy czekaliśmy na coś więcej niż autobus.

– tak zaczyna się jeden z utworów Muzyki komercyjnej. Przemieszanie retrospekcji, perspektywy współczesnej, osobistego doświadczenia i społecznego kontekstu (także dawnego, ale przede wszystkim dzisiejszego) – obecne jest na całej tej płycie i to ono właśnie, jak się zdaje, stanowić powinno klucz do jej interpretacji. Nie może tu być mowy o sentymentalnych powrotach do lat 90., choć pierwiastki nostalgii są oczywiście w różnych miejscach tej płyty obecne – bardziej chodzi w nich jednak o pokazanie genealogii duchowej, jak w kawałku Stare WWO czy Business class, a nie o opowieść „o tym, że kiedyś to były czasy, bo dziś jest prosperity”. Po prostu stwierdzenia, że „w latach dziewięćdziesiątych, nie było hajsu było za dużo czasu”, a wokół była „Warszawa szara, stara jak dziki zachód” – pokazują na jakim tle rodziły się ówczesne aspiracje („chciałem uciec i zdobyć szczyty”). Gdy perspektywa nie jest ograniczona tylko do jednego momentu w czasie, gdy chwyta się klamrą trwający przez dwie-trzy dekady proces – to znacznie lepiej widać, czym dzisiejsza rzeczywistość różni się od tamtej.

Wszyscy teraz idą do windy, a ja wszędzie szedłem schodami
[…] wszyscy są teraz gangsterami
W podrabianym Armani, niekarani, w nerkach z krokodylami
Znani z tego, że znani, zapraszani na freakowe gale

Cząstkowe rozpoznania Pezeta sprowadzić można w zasadzie do jednego wspólnego mianownika: dzisiaj, w porównaniu z dawniej, jest dużo więcej sztuczności i udawania. Na powierzchni wszystko wygląda idealnie, siedzimy w drogich restauracjach, jeździmy drogimi samochodami, kobiety „codziennie ubrane są jak na sylwestra” (to akurat z Muzyki współczesnej), a „każda jest strażniczką, ile stoi tu twój bitcoin i token/ Przy stolikach gdzie się je Foie Gras, czas odmierza im Maurice Lacroix/ Każda chciałaby być księżniczką jak Mononoke”. W surowych recenzjach najnowszej płyty zwracano uwagę na nagromadzenie tego rodzaju porównań, a szczególnie na ich przypadkowość – miałyby być one doszyte na potrzeby uzupełnienia rymów. Ale da się ten zabieg zinterpretować inaczej. Bo może właśnie o przypadkowość tutaj chodzi, o to, żeby przerzucać się nazwami marek, luksusowych potraw czy pop kulturowych tytułów, bez znaczenia co za tymi słowami-kluczami faktycznie stoi. Rysowałaby się tym sposobem pewna mapa współczesnego snobizmu, na której sporo przestrzeni zajmują samochody, ciuchy, knajpy, ale znajdzie się też miejsce dla espresso, wina, a nawet dla tytułu popularnego filmu czy książki. Krążą one jednak jak wywoławcze hasła bez desygnatu, służące do odróżnienia swoich (tych, co mają) od obcych (tych, co nie mają). Czyż nie jest to sugestywny obraz życia, w którym próbują umieścić się dziś ludzie sukcesu.

I to nie sen ona ma czarne Louboutin,
I jеst sztuką jakby malował ją Gauguin,
Jemy śniadanie jakby gotował nam Bourdain
Bo to jest życie o którym każdy kłamie na Instagramie,

Jest to więc życie według haseł. Życie zmontowane jakby z kadrów, przy użyciu których tworzymy nasz internetowy obraz samych siebie. Filmowe analogie bardzo dobrze przystają do opisu tak zakrojonej rzeczywistości.

Na to życie jak film, każdy ma tu kartę i PIN
One przyszły we trzy, szybko przeszły z nami na „ty”
My to skóra, ty skaj, one tez chcą życia jak raj
Sztuczne rzęsy i brwi, coś jak ty i twój Hollywood smile

Mniej instagramową, ale niezbywalną stroną takiego życia jest jednak podporządkowanie go regułom, które każą człowiekowi biec coraz szybciej i mieć coraz więcej. Bo choć ty „trzymasz w dłoni Prosecco”, to „mi ciągle dzwoni telefon”. O tych dwóch obliczach życia na szczycie opowiada utwór Tonic espresso, pełen zresztą przypadkowych porównań, o których już mówiliśmy. Rozgrywa on tę dychotomię wyidealizowanej powierzchni i mniej przyjemnej głębi przy użyciu prostego, ale celnego i trafiającego w kulturowe klisze porównania do tytułowego napoju.

Czas goni nas, oni nas nie kumają i nie chcą
Życie słodko-gorzki ma smak jak Tonic Espresso
Coś na nie i trochę na tak, to jest z Polski tak, jak ten rap
Słodko-gorzki czuć życia smak jak Tonic Espresso

Ale jeszcze mocniejszym fragmentem który kondensuje opisywane tutaj zjawisko, są wersy innego utworu, Mewy:

Śniło mi się wczoraj, że siedzę gdzieś w knajpie
A wszyscy wokół tam jedzą homary
Za chwilę spada deszcz czarny jak ropa
I pływają wszędzie petrodolary
Leżymy tam na podłodze
Jak martwe ryby
Nie mogę ruszyć rękami ani nogami
Jakby ten system zakuł nas w dyby
Jakaś postać nad nami wyławia mnie
Stamtąd wielkim widelcem
I budzę się z krzykiem i łudzę się kurwa
Że nie jesteśmy słupkami w tabelce
Płotkami na wędce
Procentami w ich biznesplanie
I brunchami jedzonymi naprędce
Towarami na stanie gdzieś w samie
Wygrać to nie jest mieć więcej
A przez chwilę nie mieć nic w planie

Jedną z najgorszych właściwości sztucznego i pozbawionego sensu społecznego życia jest być może nieświadomość, że się w takim życiu tkwi. A wyrwanie się z niego jest jak wyrwanie się ze snu. Sen to kolejna udana parabola, właściwie nie sen, a koszmar współczesnego konsumpcjonizmu globalnych społeczeństw.

W obu powyższych cytatach rysuje się zresztą jakaś dychotomia, pojawia się odautorska perspektywa zewnętrznego obserwatora. Kim są ci, których „oni […] nie kumają i nie chcą”? Kim jest ten, kto puentuje ponury sen słowami: „Wygrać to nie jest mieć więcej/ A przez chwilę nie mieć nic w planie”? To właśnie my – zdaje się mówić Pezet – te chłopaki, które siedziały na przystanku, czekając „na coś więcej niż autobus”. To my – powtarzamy za nim – my z ławki w holu szkoły, z murku za sklepem, z boiska. To wszyscy ci, którzy dzięki doświadczeniom sprzed ćwierć wieku, są w stanie patrzeć na współczesność inaczej niż jedynie z zachwytem nad jej jasnymi stronami.

Czy z tej diagnozy wynika jakiś pozytywny egzystencjalny program, który da się wyczytać z dziewiętnastu utworów Muzyki komercyjnej? Bez wątpienia są na tej płycie elementy takiego programu, a przynajmniej hasła, które mogą być przeciwstawione hasłom beztroskiej „prosperity”. Ale jednocześnie hasła te pokazują nam ograniczenia wizji przedstawionej przez Pezeta, zakreślają przed nami linie, których, nie wychodząc poza pewien obraz rzeczywistości, nie będziemy w stanie przekroczyć.

Jako receptę na frenetyczny pośpiech współczesności można widzieć te wszystkie wątki Muzyki komercyjnej, które odnoszą się do życia bardziej refleksyjnego, do czegoś, co – według dzisiejszej terminologii – nazwalibyśmy slow lifem. Jest więc tu i dowartościowanie prostych chwil, i rezygnacja z tego, co oferuje nam konsumpcyjna kultura (kłania się Kopista Bartleby Melville’a), a nawet pewne porzucenie cywilizacji i zanurzenie się w naturze (rodem z Thoreau):

Więc odlećmy stąd jak mewa
Jakbym z drzewa
Zerwał czas, ekstra czas
Wszyscy mówią, że coś trzeba
Że się nie da
Wyścig przegrasz na czas
Klątwy jakby spadły z nieba
Jakby z nieba
Klątwy spadły na nas
Ja ci mówię, nic nie trzeba
Nic nie trzeba
Oprócz życia życiem na czas

albo

Granatowe niebo, ptaki lecą w kluczu
Obejmujesz drzewo chociaż nie ma pulsu
Ja bez butów stawiam krok na mokrej trawie
Gryziesz źdźbło a potem wsuwasz je za ucho
Opadamy miękko, lądujemy w puchu
Trochę jakbyś była duchem, snem na jawie
Nie ma tutaj sieci i nie działa Bluetooth
Za kolejne jutro tutaj dałem komuś duszę prawie

Nie trzeba chyba dodawać, że pod polerowaną powierzchnią Instagrama, tam gdzie rozgrywa się przepełnione frustracją gorzkie życie, panuje również uczuciowy chłód i niedowład prawdziwych więzi z bliskimi ludźmi („Siedzimy w Mercach mamy zimne serca i w apartamentach/ Podgrzewane podłogi”). O wychładzaniu uczuć Pezet pisał wielokrotnie, ale nigdy nie miało ono jeszcze tak szerokiego, kulturowego wymiaru, jak w tych tekstach z 2022 roku. Bo miłość – w rzeczywistości skomercjalizowanej – jest jak towar (Miłość na sprzedaż). Bo ludzie są skupieni na sobie i swoich emocjach w takim stopniu, że już na innych ludzi i inne emocje nie starcza im przestrzeni (Daddy issues). Bo bycie z kimś przestaje być poważną decyzją na dobre i na złe, a zamienia się w marketowe zakupy, gdzie można porównywać i bez końca wymieniać (Jeden świat). Są to konstatacje może banalne, ale ich banalność wynika raczej z ich wszechobecności, nie zaś z tego, że mówią o zjawiskach nieprawdziwych. Te refleksje nad uczuciami Pezet rozgrywa zresztą nieszablonowo i głęboko i nie ma mamy wątpliwość, że to wszystko jest przeżyte, przepłakane, nieprzespane.

Śniłem, że jesteśmy gdzieś daleko stąd
A to co czuję to też wcale nie jest błąd, i nie jest żalem
I budzę się i znów cię tutaj nie ma ze mną
A chciałem tylko żebyś była ze mną, na stałe

A ty nigdy nie cofasz
A ja biegłem wtedy za tobą drogi szmat
I nikogo nie kocham
Nawet jeśli ktoś wciąż mnie tak
To ja nikogo nie kocham, a gdy kogoś kochasz
Kochasz cały świat a ja nikogo nie kocham
(nie) , i to gorsze niż to
Że ktoś nie kocha mnie

Katalog najważniejszych relacji nie ogranicza się w tej refleksji Pezeta do spraw damsko-męskich, o których opowiadały – z tylu różnych perspektyw – jego dawniejsze płyty. Od czasów Muzyki współczesnej bardzo ważną rolę zajęło wśród tych relacji także rodzicielstwo. Rodzicielstwo trudne, rozgrywane – jak się domyślamy – gdzieś poza związkiem, nierzadko na odległość. Jakże doświadczenie to musi być dalekie od doświadczenia uporządkowanej, szczęśliwej rodziny, co nie zmienia faktu, że jest ono dla naszego pokolenia doświadczeniem być może częstszym niż tamto tradycyjne. Lecz nawet z takiego rodzicielstwa Pezet wydobywa zadziwiająco dużo ciepła, prawda, przemieszanego może z jakimś smutnym tonem – ale jednak pełnego miłości ciepła. Z tego powodu Pierwszy Człowiek na Księżycu należy do najlepszych utworów na tej płycie. Poza całą bogatą warstwą emocjonalną, która jest w nim zawarta (tu znów nie mamy wątpliwości co do szczerości przeżycia), jest on także dowodem na to, jaki potencjał dla hip-hopu kryje się w takiej balladowej nieco frazie, z klasycznymi zwrotkami i rymami naprzemiennymi, a więc w stylistyce, która nie jest z tą muzyką często łączona.

Kiedyś kiedy nie chciało nic mi wyjść w tym życiu
Przyszłaś na świat tak jakby trochę dla mnie
Nie rozumiałem wtedy jeszcze tego triku
Co zmienił świat mój tak jakby trochę za mnie

Wróćmy jednak do pytania o pozytywny egzystencjalny program. Jeśli nawet wolniejsze, bardziej uważne życie albo trwałe uczucia, albo blaski niełatwego rodzicielstwa – mogą być jakimiś enklawami dobra obecnego w rzeczywistości, to przecież nie sposób ustrzec się wrażenia, że są to tylko okruchy. Okruchy sensu, które z jakiegoś powodu zostały tu i tam porozrzucane po świecie, który w ogólnym obrazie jest jednak i bezsensowny, i chaotyczny, i zły. Czy taki faktycznie jest świat widziany oczami Pezeta? Na podstawie Muzyki komercyjnej nie da się tego jednoznacznie powiedzieć. I może właśnie ta niemożność podjęcia głębszej refleksji nad światem stanowi największy deficyt tej płyty. Może najbardziej brakuje nam na niej właśnie poważnego namysłu nad rzeczywistością, nad miejscem człowieka w tej rzeczywistości. Bo trudno uznać za zapraszający do takiego namysłu utwór Jan Paweł, który w postsekularnym duchu żongluje religijnymi symbolami czy też czysto erudycyjne wspomnienie Kierkegaarda przywołanego w innym utworze.

„Jesteś jednak burżuazyjny, jak wszyscy ludzie, którzy przekroczyli trzydziestkę, a nie stali się prorokami” – pisał Czesław Miłosz do Jarosława Iwaszkiewicza w latach 30. XX wieku. „A ja po czterdziestce, choć długo nie przekraczałem trzydziestki” – rapuje Pezet niecałe sto lat później. Być może granice różnych etapów życia trochę nam się przez ten wiek rozjechały. Nie zmienia to jednak faktu, że takie granice istnieją. Faktem jest także, że etapy życia – wbrew opinii tych, którzy uważają, że zawsze można być kim się chce – mają swoją specyfikę, ograniczenia i powinności. Być może jest więc tak, że człowiek w pewnym wieku, przekroczywszy tę umowną dantejską połowę życia, szczególnie mężczyzna – słabiej niż kobieta zanurzony w naturalnym porządku stworzenia – musi pójść w stronę metafizyki. Inne życie – bez próby odpowiedzi na kluczowe pytania – będzie bowiem jedynie nieustannym kręceniem się w kółko i wytracaniem energii w uczuciowo-konsumpcyjnej, donikąd nie zmierzającej egzystencji. Czy nie w taką pętlę wpada Pezet w znacznym stopniu przetwarzając po raz kolejny te same doświadczenia? Czy nie jedynym wyjściem z tej pętli jest otwarcie się na przestrzeń wykraczającą poza psychologię, międzyludzkie relacje, materialną płaszczyznę świata? Bo nie wystarczą nam już chyba dzisiaj, jak ćwierć wieku temu, boisko, kumple i dużo walentynek. Nie wystarczy nam – parafrazując jeszcze jeden z kawałków Muzyki komercyjnej – zachwyt na tym, „czym jadę”, bo coraz częściej dociska nas pytanie – „dokąd”?

 

Jak sztubak w Nałęczowie

Jest taka anegdota, którą gdzieś kiedyś opowiadał Tomasz Burek. Była połowa lat 60., czasy tak zwanej Małej Stabilizacji, która w sferze duchowej zdawała się młodym ludziom szarzyzną, zaduchem, traceniem resztek nadziei na zmianę, obudzonych przez sławetny październik niecałą dekadę wcześniej. Burek i dwóch jego kolegów, spacerując po Warszawie, trafiają w końcu na Dworzec Wschodni, skąd w spontanicznym odruchu postanawiają gdzieś pojechać. Wsiadają w pierwszy lepszy pociąg, który, jak się okazuje, zawozi ich do Lublina. Przez kolejne tygodnie podróżują więc po Lubelszczyźnie, od miasteczka do miasteczka, bez planu i celu. Ale podróże, jak wiadomo, wymagają jakiego takiego grosza. Gdy szczupły budżet się kończy, studenci wpadają na pomysł, aby – w miejscach które odwiedzają – wygłaszać swoje wieczory autorskie – wszak jeden jest początkującym poetą, drugi prozaikiem, a trzeci krytykiem. Za takie odczyty, o ile zgodził się na nie włodarz lokalnego domu kultury, dało się ponoć co nieco zarobić. „Najradośniej przyjął nas kierownik w Nałęczowie – mówi dalej Burek – [witając słowami] jak najbardziej, proszę bardzo, czekałem na panów”. Ów kierownik rozwiesił później „na mieście” dwa-trzy plakaciki zapowiadające wydarzenie, a wieczorem powitał twórców ponownie, tym razem w przygotowanej na ten cel sali, do której poza organizatorem przybyła jeszcze jedna osoba. Poeta powiedział jakiś swój wiersz, który miał zapisany albo zapamiętany, prozaik nic zapisanego co prawda nie miał, ale przeczytał fragment książki, którą akurat zabrał w podróż, a krytyk wygłosił pogadankę na temat aktualnej sytuacji polskiej literatury. Artystom podziękowano, honorarium wypłacono, a jedynym przedstawicielem audytorium, który zresztą czekał na nich po występie okazała się ciocia owego młodego prozaika. „To są takie kolorowe anegdoty – konkludował Tomasz Burek – ale w gruncie rzeczy, jak takich sytuacji przybywa, to człowiek ma wrażenie duszenia się w przedłużonej niedojrzałości, przedłużonym figlowaniu, błazenadzie, niepoważnym stosunku do siebie…”

Gdy jechaliśmy do Nałęczowa z moim bratem, Marcinem, podczas naszej wielkiej podróży po Polsce, nie tak niestety spontanicznej i bardziej zaplanowanej – nie znaliśmy chyba powyższej anegdoty. Nie udaliśmy się więc do domu kultury, nie zaproponowali odczytu – a grosz przecież by się przydał na studenckiej wyprawie. Cóż zresztą mielibyśmy przeczytać? Prawda, jakaś książka wieziona w bagażniku by się znalazła, tym bardziej, że po drodze tu i tam zdarzyło nam się kilka tytułów przygarnąć, a drugie tyle zabraliśmy ze sobą z Łodzi. Inna sprawa, że nie wiedzieliśmy też o żadnej naszej ciotce, która by miała akurat w Nałęczowie bawić. No cóż, przepadło.

Ale spacerując wtedy po alejkach nad słynnym nałęczowskim stawem, przechodząc się przed dawnym pałacem Małachowskich, w którym lubił zatrzymywać się Bolesław Prus, wśród kuracjuszy leniwie spoczywających na ławkach, idąc dalej ku Chacie Żeromskiego czy jedząc obiad w Hotelu Przepióreczka – my również mieliśmy wtedy poczucie jakiejś „przedłużonej niedojrzałości”. Wstyd nam może było tak powolnie, beztrosko i – co tu dużo gadać – bezproduktywnie, spędzać czas, podczas gdy gdzieś tam, w wielkich miastach ludzie właśnie solidnie pracowali.

Jakimś dziwnym zbiegiem przypadków wróciło do mnie to uczucie właśnie teraz, w czasie epidemii, w dobie zmniejszonej prędkości życia, mniej intensywnej pracy, w okresie skłaniającym do rozważań i sentymentów. Lecz tym razem nie wydało mi się ono „niedojrzałe”. Przeciwnie, odnalazłem w nim pewną zapoznaną, czy może częściowo utraconą przestrzeń, którą chciałoby się przywrócić jakoś sobie, ku własnemu i cudzemu pożytkowi. Tym samym postanowiłem wrócić jeszcze raz do Nałęczowa. A że, jak wiadomo, podróżować tak sobie (to znaczy bez „ważnych życiowych powodów”) teraz nie można – musiałem zadowolić się podróżą wyobrażoną, taką z kartką papieru i piórem w ręku, tudzież z dokumentem tekstowym i klawiaturą. Swoją drogą – ciekaw jestem, czy i w tej formule podróży dałoby się wygłosić jakiś odczyt? Niechaj słucha, kto ma nieco czasu do stracenia.

***

„Chyba już piętnaste wakacje przepędzam w Nałęczowie – pisał w swoich Kronikach Tygodniowych Bolesław Prus – i jeszcze nie mam go dosyć, czego nie mógłbym powiedzieć o innych letnich miejscowościach”. Dlaczego zaczynam mą podróż od tego cytatu? Przecież nie po to, aby drążyć psychologię wielkiego powieściopisarza, który był zresztą człowiekiem nie pozbawionym dziwactw i fobii; mogłaby więc ta jego miłość do Nałęczowa być jednym z takich właśnie dziwactw. Ale przecież nie tylko on okazał się podatny na uroki tego miasteczka-uzdrowiska. Byli i inni dziwacy: Henryk Sienkiewicz, Deotyma, Henryk Siemiradzki, Jan Karłowicz, Michał Andriolli. No i Stefan Żeromski, który znalazł tu żonę, napisał dwie powieści, w końcu zbudował dom, posadził drzewo i pochował syna. Był też cały zastęp nazwisk mniej dzisiaj znanych, choć – na tle swojej epoki – wyróżniających się i jakoś wybitnych; któż dziś pamięta: doktora Kazmierza Sacewicza, sybiraka Konrada Chmielewskiego, jednego z założycieli uzdrowiska, sławną „siłaczkę” Faustynę Morzycką, znanego warszawskiego lekarza Karola Benniego? Wszyscy oni tutaj przebywali, przyjeżdżali z różną częstotliwością, pomieszkiwali przez kilka tygodni albo wiele lat. Wszyscy oni żyli tutaj i część swojego życia pozostawili w tym miejscu.

To mnie właśnie interesuje. Jakim sposobem Nałęczów stał się takim miejscem, w którym szereg wybitnych indywidualności znalazło swoje schronienie? Tego rodzaju schronienie, które pozwoliło im osiągać wyżyny ich możliwości twórczych, realizować pasje społecznikowskie i artystyczne, a jednocześnie umożliwiło bycie częścią pewnej społeczności zrodzonej na gruncie wspólnych zainteresowań intelektualnych, wspólnej pracy, mimo różnić klasowych czy, jeszcze bardziej może trudnych do przezwyciężenia, jawnych różnic w temperamentach, wrażliwości, poglądach i sposobach życia.

W jaki sposób tutaj trafiali? Co stanowiło tę magnetyczną siłę przyciągającą do Nałęczowa? Jakimi argumentami tłumaczyli sobie i światu – bo przecież na tych dwóch płaszczyznach musimy się nieodmiennie ze swoich wyborów tłumaczyć – konieczność pobytów w tym miejscu? By to zrozumieć trzeba chyba nakreślić nieco dzieje nałęczowskiego uzdrowiska, ze szczególnym uwzględnieniem kontekstu politycznego, społecznego, kulturalnego – w jakich dokonywało się jego powstawanie czy, należałoby raczej powiedzieć, odrodzenie. Albowiem jest bardzo możliwe, że w innych okolicznościach historycznych, w innym miejscu, w gronie innych ludzi – nigdy nie powstałby taki właśnie Nałęczów, jak ten, który stworzono na przełomie XIX i XX wieku. Jeśli chcecie nazwijcie to przypadkiem, lecz czy nie jest to raczej tak szczegółowy, z precyzją dopasowany splot różnych czynników, który właśnie „przez przypadek” nigdy nie mógłby się wydarzyć?

Mówię o odrodzeniu, gdyż Nałęczów istniał już wcześniej. Ba, istniało tutaj nawet swego rodzaju uzdrowisko. Dobra te, należące w latach ich magnackiej świetności do rodu Małachowskich – dawno już okazały się szczególne z uwagi na swoje właściwości zdrowotne; źródła bogatej w wapń i żelazo wody odkryto na terenie parku pod koniec XVIII wieku. W 1821 roku jedna w warszawskich gazet donosiła zaś:

Wody mineralne w Nałęczowie opatrzone zostały coraz większymi wygodami i przyjemnościami. Piękne łazienki nowe, na wzór warszawski murowane i urządzone. Dom gościnny, nowo ukształcony, o 20 stancjach oberża, bilard, restauracja z trunkami i wszelkimi artykułami do dobrego stołu służącymi. Pałac i kilka dworków do najęcia przeznaczonych. Apteka, ogród, w nowy sposób dla przechadzki ukształcony, oślice dla mleka sprowadzone i serwatka w tymże sposobie, jak w Reinerz urządzona, wszystko to stanowi wygody miejsca tego.

Czy ogłoszenie nie podziałało na wyobraźnię potencjalnych kuracjuszy, których nie zachęciła oberża i trunki, ani bilard, ani nawet ośle mleko? Czy może koszta „najęcia dworków” przekraczały ich możliwości? (istnieje co prawda wzmianka, że w 1808 roku kurował się tu Adam Kazimierz Czartoryski, ale ten jegomość z kosztami akurat nie musiał się liczyć). A może brakło gospodarskiej ręki? A może snobizmu, mody, koniunktury na „bady”, która przyszła dopiero w drugiej połowie XIX wieku? A może po prostu Małachowskim się odechciało i wraz ze spadkiem znaczenia tego rodu – ucichły aspiracje stworzenia polskiego Bad Reinerz (znanego współcześnie pod nazwą Dusznik Zdroju)? Swoje zrobiło także powstanie listopadowe i jego konsekwencje. Co zaważyło najmocniej – trudno więc jednoznacznie stwierdzić. Faktem jest jednak, że majątek stopniowo popadał w ruinę. Pod koniec lat 50., po śmierci ostatniego męskiego dziedzica, Ludwika Małachowskiego, został sprzedany na licytacji. Nowi właściciele, Rakowscy, niedługo tu urzędowali. W konsekwencji powstania styczniowego majątek przeszedł na własność carskich namiestników, zapewne chwalebnie odznaczających się w czasie tłumienia polskiego buntu, a może i za inną jaką zasługę. W 1878 roku wdowa po rosyjskim generale, Konstancja Czemirzina sprzedała dobra zamożnemu inżynierowi kolejowemu Michałowi Górskiemu.

I tu zaczyna się nowy rozdział w historii Nałęczowa. Inżynier Górski, bogaty i przedsiębiorczy (była to już wszak epoka rozmaitych Wokulskich) niebawem wydzierżawił pałac i park wraz z przyległościami. Dzierżawcami byli trzej lekarze, wywodzący się z Kresów, wszyscy trzej sybiracy, nota bene skazani na zesłanie za udział w powstaniu styczniowym – Konrad Chmielewski, Fortunat Nowicki, Wacław Lasocki – którzy zawiązali spółkę mającą na celu utworzenie zakładu leczniczego w Nałęczowie. Wyremontowany przez ową spółkę dawny pałac Małachowskich stał się centralnym punktem uzdrowiska. W kolejnych latach wokół pałacu wyrósł szereg budowli, przede wszystkim domów i pensjonatów. Wśród nich jako jedna z pierwszych znalazła się wzniesiona w 1880 roku staraniem Chmielewskiego, a nazwana na cześć jego żony – Willa Oktawia.

Do Willi wraz z Chmielewskimi przeniósł się ich warszawski „salon”. Trzeba bowiem nadmienić, że praktykujący wcześniej w stolicy doktor – podobno wyjątkowo popularny i lubiany – a zwłaszcza jego żona, Oktawia z Medunickich – wdowa po innym lekarzu Ignacym Radziwiłłowiczu (z którym miała synów Stanisława i Rafała oraz córkę, także Oktawię, późniejszą żonę Stefana Żeromskiego) – zgromadzili wokół siebie najwybitniejszych artystów tamtej epoki. Do grona ich przyjaciół, żeby wymienić tylko najbardziej znanych, należeli: Henryk Sienkiewicz, Adolf Dygasiński, Aleksander Świętochowski, Stanisław Witkiewicz, Józef Chełmoński, Adam Chmielowski, Bolesław Prus. Większość z nic zaczęła bywać później w Nałęczowie, początkowo zapewne z sympatii dla Chmielewskich. Byłby to zatem pierwszy impuls do powstania „nałęczowskiej społeczności” – stworzona na innym gruncie wspólnota, zrodzona ze wspólnych zamiłowań, pasji, intelektualnych fascynacji, skupiona wokół rodziny, która ma tę wyjątkową zdolność gromadzenia ludzi wokół siebie – przenosi się w nowe miejsce, by tu jeszcze mocniej – być może właśnie dzięki właściwościom owego nowego miejsca – promieniować na rzeczywistość, w wymiarze nie tylko lokalnym.

Zobaczmy – to taka dygresja o przypadkowości i prowidencjalizmie – ile rzeczy musiało się zdarzyć i zbiec w jednym punkcie, żeby do tego doszło. Po pierwsze istnieć musiało w Warszawie grono pisarzy, malarzy, uczonych; a wtenczas było to zjawisko całkiem świeże, które pojawiło się w Polsce w zasadzie dopiero w wyniku działalności Szkoły Głównej, instytucji, której rola w budowaniu polskiej kultury drugiej połowy XIX wieku jest nie do przecenienia. Nie ma chyba na świecie szkoły, która przez zaledwie siedem lat istnienia wydała na świat tyle wybitnych osobistości. Od Jana Niecisława Baudouin de Courtenay’a (światowej sławy językoznawcy) przez Karola Jonschera (wybitnego lekarza, twórcy systemu opieki zdrowotnej w Łodzi), Stanisława Kontkiewicza (inżyniera, prawodawcy nowoczesnego górnictwa, inicjatora powstania AGH), Zygmunta Glogera (historyka, jednego z prekursorów polskiej etnografii), Edwarda Korniłowicza (lekarza psychiatrę, ojca księdza Władysława Korniłowicza, współtwórcy Lasek) po Świętochowskiego, Prusa, Sienkiewicza – a to tylko szczyt góry złożonej z wybitnych postaci. Absolwenci Szkoły Głównej bez wątpienia stworzyli polski pozytywizm, mieli także niemały wkład w formację duchową kolejnych epok, nie mówiąc o działalności naukowej, przemysłowej, działalności w szeroko rozumianej gospodarce – bez których trudno wyobrazić sobie zadziwiającą nas po dziś dzień modernizację gospodarczą z lat Międzywojnia. No więc istniało wtedy, w ósmej, dziewiątej dekadzie XIX wieku coś na kształt środowiska intelektualnego. Po drugie istnieć musiały miejsca, gdzie środowisko to mogło się spotykać; a może lepiej byłoby powiedzieć, że istnieć musieli ludzie, którzy takie spotkania animowali. Kto próbował kiedyś zebrać w jednym miejscu grupkę postaci temperamentnych, o wyrazistych poglądach, silnych charakterach – ten wie, że trzeba nie lada zdolności, żeby nie dopuścić do kłótni, śmiertelnych obrażeń, co dopiero sprawić, żeby wszyscy obecni czuli się na tyle dobrze, by chcieli na kolejne spotkania wracać – słowem, parafrazując wieszcza, nie jest to sztuka łatwa ani mała. Takie miejsce potrafili stworzyć państwo Chmielewscy. W końcu musiał pojawić się pomysł, który mógł się natenczas wydawać szalonym, a z pewnością nie należał do pomysłów powszechnych, żeby stworzyć – właściwie z niczego – uzdrowisko. I ostatni warunek sine qua non – że to uzdrowisko powstało w tym właśnie Nałęczowie, a nie innym jakimś miejscu, pozbawionym krajobrazu zachodniej Lubelszczyzny, tamtejszej przyrody, lasów i wąwozów, po których kilkanaście lat później grupka nałęczowskich przyjaciół (w tym Żeromski i jego późniejsza żona, w tym doktor Sacewicz, w tym Prus, zawsze uwielbiający przebywać z młodszymi i zawsze ciekawy wszystkiego) tak zwaną „trupiarką” (wozem, którego innych przeznaczeń można się domyślać) jeździła na wycieczki. Powiecie, że uzdrowisko równie dobrze mogłoby powstać gdzie indziej – i że genius loci nie ma tu nic do rzeczy – że to, znów, czysty przypadek. Cóż, nie jestem przekonany.

***

Anegdota powiada, że Prusa na pierwszy przyjazd do Nałęczowa namówił doktor Karol Benni. I on także prowadził w Warszawie salon, w którym spotykało się grono zbliżone do tego, które widywano u Chmielewskich. Gdy w 1884 roku został udziałowcem spółki organizującej zakład leczniczy, a kilka lat później stał się właścicielem willi „Widok” i „Podgórze” – dołączył do grona wielbicieli Nałęczowa. Małżeństwo Bennich zaczęło spędzać tu okres letni, podczas którego żona Karola, Ludwika, prowadziła w „Podgórzu” ekskluzywny pensjonat, on sam natomiast przenosił na ten czas z Warszawy swoją praktykę lekarską. Wśród gości pensjonatu wymienia się m. in. Henryka Sienkiewicza, Antoniego Edwarda Odyńca, Jadwigę Łuszczewską (Deotymę) czy Jana Karłowicza. Było to więc kolejne „kółko” nałęczowskiego środowiska.

Prus jednak – od pierwszego przyjazdu w 1882 roku najwierniejszy nałęczowski kuracjusz, „kąpielnik” jak mówiło się jeszcze za Małachowskich – pomieszkiwał zwykle nie u Bennich, a w głównym gmachu Zakładu Leczniczego. Spotykał się zaś najczęściej z ludźmi będącymi w otoczeniu Chmielewskich. Tym bardziej, że szczególnie upodobał sobie długie spacery po okolicy w towarzystwie pasierbicy Konrada Chmielewskiego, Oktawii, którą literaturoznawcy powszechnie uważają za pierwowzór Madzi z Emancypantek (w wykładach z astronomii, jakich udziela jej profesor Dębicki dopatrują się natomiast ech ich wspólnych nocnych przechadzek). Również Oktawia towarzyszyła „dziadziowi Głowackiemu” – jak nazywały go w Nałęczowie nie tylko dzieci, dla których miał zawsze torbę pełną cukierków – w wielogodzinnych obserwacjach okolicznych wsi, w tym takich wsi, które rozparcelowano z myślą o niemieckich osadnikach – układały się wtenczas zręby napisanej niedługo później Placówki. Zdaje się, że złożone były uczucia, którymi całkiem młody Dziadzio darzył jeszcze młodszą, bo zaledwie dwudziestokilkuletnią imienniczkę jego własnej żony, troszkę starszej, chyba nie tak sympatycznej i urodziwej. Świadczyć o tym może także – utrwalona w listach między obojgiem – reakcja Prusa na wieść o tym, że nałęczowska Oktawia chce wyjść powtórnie za mąż (przez krótki czas była żoną dużo starszego od siebie sybiraka, Henryka Rodkiewicza, który zmarł w kilka miesięcy po narodzinach ich córeczki, Henryki). Drugim kandydatem był już nie byle kto, bo sam Stefan Żeromski. Prus z godnością i właściwym sobie dobrotliwym humorem przełknął słodko-gorzką pigułkę. Koniec końców został świadkiem na tym ślubie, który odbył się 2 września 1892 roku w kościele w nieodległej Policznej, a później odwiedzał małżeństwo między innymi podczas ich pobytu w Rapperswilu, dokąd Żeromski wkrótce wyjechał, by objąć posadę w tamtejszej Bibliotece Polskiej.

***

Doktor Benni namawiał Prusa na Nałęczów, podkreślając zdrowotne walory tego miejsca. Zachwalał właściwości tutejszych wód żelazistych, które zdolne były leczyć anemię, osłabienie i wyczerpanie nerwowe. Podobno miały pomóc również na towarzyszący pisarzowi od lat lęk przestrzeni, zwany agorafobią. Być może argumenty te przekonały Prusa. Ale przecież Nałęczów nie sprowadzał się dla niego do wymiaru kuracyjnego.

Prawdę mówiąc nikt z pamiętnikarzy nie wspomina o tym, żeby pisarz ze szczególnym upodobaniem poddawał się tutejszym kuracjom. Zdaje się, że poniechał ich prędko, nawet jeśli z początku chciano mu je aplikować. Pisze o tym w Kronikach z łatwo wyczuwalną ironią:

Doktor Doliński twierdzi, że pod względem akuszeryjnym moje zdrowie nie pozostawia nic do życzenia, doktor Chmielewski zalecił mi mydło glicerynowe do użycia zewnętrznego, a dr Bauerertz tak mnie elektryzuje, że dzięki tej gorliwości cały zapas elektryki atmosferycznej został wyczerpany i nie będzie tego lata ani grzmotów, ani błyskawic.

Wspomnienia pełne są natomiast Prusa w innych nałęczowskich okolicznościach. Prusa na spacerach w parku, w meloniku i z laseczką, rozrzucającego dzieciom cukierki, Prusa żartobliwie rozmawiającego z kuracjuszkami, Prusa w pokoiku na parterze, gdzie zamykał się z ogórkiem i kawałkiem chleba, by przez noc napisać swe kroniki, które posyłał do gazet („Ja sztyftuje korespondencje z Nałęczowa, ale mi jeszcze idzie opornie”), w końcu Prusa uprawiającego jazdę na rowerze, na wielkim bicyklu z kołami różnej wielkości, z którego – próbując jazdy po krętych i pagórkowatych parkowych alejkach – co i raz spadał w krzaki.

Widzimy więc raczej pisarza bawiącego się – by użyć jego własnego określenia – „jak sztubak”, nie do końca poważnego, jakoś beztroskiego (w te ślady pójdzie Tomasz Burek i jego towarzysze jakieś 70-80 lat później), choć także zapadającego się na długie godziny w pisarską robotę albo uczestniczącego w pełnym nostalgii i powagi wspominaniu czasów powstania styczniowego ze starszymi przedstawicielami uzdrowiskowej socjety. W tle powyższego przedstawienia przebija się pierwsza istotna cecha Nałęczowa jako miejsca szczególnego. Nazwałbym tę cechę – tworzeniem mikroklimatu. Ustanawianiem nietypowej przestrzeni, pozostającej jakby nieco w zawieszeniu, z jednej strony oderwanej od pełnej pośpiechu rzeczywistości wielkiego miasta, które każe nadążać za właściwym sobie pędem, z drugiej zaś nie osuwającej się w bezproduktywność wczasów, które z kolei namawiają do wszechstronnego lenistwa i nic-nie-robienia. Przestrzeń nałęczowska dawała Prusowi sposobność harmonijnego, dopasowanego do jego potrzeb, łączenia pracy i odpoczynku. Nie narzucała jednostajnego, bliźniaczo podobnego do siebie porządku kolejnych dni, nie rozdzielała godzin na te poświęcone pracy i te zarezerwowane dla rozrywki. Tym samym, wiele z tych godzin mogło być jednym i drugim zarazem, owym niepróżnującym próżnowaniem, którego istotę lepiej chyba rozumieli twórcy barokowi niż dzieci wczesnej nowoczesności z drugiej połowy XIX wieku, a tym bardziej my, jej późni wnukowie. Bo czymże były przejażdżki z Oktawią do Tomaszowic, Przybysławic, Płouszowic, gdzie Prus obserwował stosunki społeczne owoczesnej wsi – bardziej pracą były czy zabawą?

***

Tak rozumiana integralność indywidualna – integralność, która pozwala człowiekowi zachować równowagę między różnymi jego aktywnościami życiowymi – zdaje się trudna, jeśli nie niemożliwa do zrealizowania w otoczeniu, które samo w sobie, jako miejsce, jest jakiejś podstawowej integralności pozbawione. W miejscu, które ma zachwiane proporcje, któremu brak równowagi. Mam tu na myśli, mówiąc w skrócie, balans pomiędzy naturą i tym, co przekształcone przez człowieka, między brukowanym miejskim placem a dzikimi ostępami puszczy.

W fabularyzowanej biografii Prusa – zatytułowanej W cieniu nałęczowskich drzew – Gabriela Pauszer-Klonowska znakomicie dostrzega ów kontrast pomiędzy otoczeniem wielkomiejskim a tym, którego doświadczał pisarz w Nałęczowie. Symptomatyczny jest pod względem zwłaszcza rok 1905. Wtedy to, w końcu stycznia, przetaczają się przez Warszawę pierwsze wydarzenia rewolucji robotniczej, manifestacje, rozbijanie sklepów, walki z policją, są pierwsi ranni i zabici. Prus krąży pomiędzy redakcją „Tygodnika Ilustrowanego” a swoim mieszkaniem na ulicy Wilczej, wieczorami, patrząc z okien swojego gabinetu w ciemność miasta (gdyż niszczono latarnie), nasłuchuje wybuchów i odgłosów walk. Wydaje się osaczony, przytłoczony tym, co się dzieje dokoła. Żywioł miasta – tłum – spotęgowany w tych dniach, jakby wyolbrzymiony – staje się ucieleśnieniem tego, co najbardziej przerażało pisarza w społeczeństwie – tego momentu, gdy jest ono bezrozumną masą, potokiem ludzi wyzbytych indywidualnych cech i indywidualnych sumień, w imię idei – choćby i najsłuszniejszych – depczącym godność, wrażliwość, braterską miłość. Prus wierzył w porządek świata, w jego rozumność i celowość, w postęp, który prowadzi do jego, tego świata, lepszego urządzenia pod auspicjami człowieka. Takie wydarzenia jak rewolucja 1905 roku były głębokim zachwianiem tej pozytywistycznej wiary.

Kilka miesięcy później Prus, jak każdego lata, udaje się do Nałęczowa. Dopiero tu stopniowo odzyskuje spokój, być może również tę wiarę, choć wątpię, czy w takim samym kształcie, raczej przefiltrowaną przez świeże jeszcze doświadczenia robotniczego buntu, okrutnej bezwzględności władzy, strajków szkolnych. Trudniej mu już zapewne myśleć o społeczeństwie w duchu poglądów Augusta Comte’a. Czy trudniej także zaufać człowiekowi? W Nałęczowie wita go przecież przede wszystkim ludzka życzliwość, w osobie Kazimiery Żółtowskiej, zarządzającej w tamtym czasie wynajmowanymi w zakładzie leczniczym mieszkaniami, która opowiada o unowocześnieniach, remontach, jakie poczyniono, zachwala nowy pokój przygotowany dla pana Głowackiego. Wita go także – i tu zarysowuje się ów wspomniany kontrast – rzeczywistość o innych proporcjach, taka, w której gwarantem porządku jest bardziej przewidywalna, i mądrzejsza być może, przyroda. Pauszer-Klonowska pisze:

Dni w Nałęczowie zdawały się płynąć po dawnemu – spokojnie i wesoło. Spacerując wieczorami po parku Prus cieszył się, że znów dane mu jest oglądać jasny nałęczowski księżyc, słuchać kukułki i rechotania żab. – Niech wszystko zmiecie rewolucja, byle zostawiła zieloność, księżyc i świętojańskie robaczki – żartował.

To byłby drugi ważny atrybut nałęczowskiego uniwersum. Obecność przyrody. Brzmi to może banalnie – obecność przyrody w uzdrowisku, powiecie, wielkie mecyje. Lecz chodzi mi o obecność głębszą. Nie jako tło. Nie jako przedmiot powierzchownego westchnienia albo ziewnięcia, które towarzyszą nam, gdy czytamy przydługie opisy przyrody (wspaniałe skądinąd) w powieściach Orzeszkowej. Obecność na zasadzie współuczestnictwa w tworzeniu rzeczywistości, współdzielenia odpowiedzialności za porządek świata.

Znamienne, że autor największej mieszczańskiej powieści w dziejach polskiej literatury, ów autor kojarzony z dziennikarstwem, które również na miejskim bruku wyrosło, ten pan w meloniku, z laseczką, w okularkach, ze starannie wypielęgnowaną bródką – stawał się w Nałęczowie powolnym admiratorem przyrody, dostrzegającym każdy szczegół zmieniających się pór roku. Miasto było dla Prusa źródłem tematów, ale ich właściwe opracowanie nie byłoby możliwe bez tego niemiejskiego azylu, który umożliwiał spojrzenie z dystansu, w szerszym, przekraczającym ludzkie sprawy kontekście. Gdy, w czasie pisania Lalki, którą rozpoczął w Warszawie, pisarz ciężko się rozchoruje, to w Nałęczowie dopiero wróci do zdrowia i skończy powieść. W jakiś więc sposób – choć bez użycia mydła, elektryczności i innych „odkryć” XIX wiecznej medycyny – uzdrowisko służyło jego zdrowiu.

***

Ze stanu ciężkiego przygnębienia i kilku dolegliwości somatycznych – wydobył się tu też Stefan Żeromski. Młodszy o pokolenie od Prusa (Antoni Gustaw Bem, absolwent Szkoły Głównej, prawie rówieśnik Głowackiego, był nauczycielem Żeromskiego w Kielcach) – trafił do Nałęczowa innymi ścieżkami, choć także przez Warszawę. Porzuciwszy studia medyczne w stolicy, znalazłszy się w skrajnej biedzie – zaczął parać się korepetytorką. Jako nauczyciel trafił najpierw do Szulmierza w guberni płockiej, później była świętokrzyska Oleśnica, następnie Łysów na Podlasiu. Gdy ta ostatnia posada miała się ku końcowi, polecony został przez szkolnego kolegę inżynierostwu Górskim z Nałęczowa. Ci przyjęli rekomendację, a początkujący pisarz nie wahał się ani chwili. Przyjechał więc, wioząc ze sobą sercowe i egzystencjalne rozterki, gruźlicę, która coraz mocniej dawała się we znaki i rękopis Siłaczki.

Spacerując sam po parku – pisze Hanna Mortkowicz-Olczakowa – w czasie pierwszej jesieni, zimy, a nawet wiosny odczuwał Żeromski tylko cierpienia fizyczne i duchowe, poczucie osamotnienia, lęk przed śmiercią a nawet nastroje samobójcze.

Jednak kolejne miesiące pobytu zdają się mieć działanie kojące. Tak wrażliwy na przyrodę Żeromski, tak z nią stopiony w pierwszych latach życia i oderwany od niej później, w czasach kieleckich i warszawskich, wraca w tę scenerię jak do siebie. W sposób niemalże symboliczny wiosna – budzenie się do życia drzew i kwiatów – również dla pisarza oznaczała w roku 1891 koniec zimy, owej smutnej pory umierania.

Szczególnie serdecznym uczuciem darzył – czytamy w książce Moniki Warneńskiej „Wiatr za progiem. Opowieść o Żeromskim” – park tutejszy. Co dzień pozdrawiał wzrokiem, jak starą, dobrą znajomą aleję wjazdową prowadzącą do bramy żelaznej. […] Aleje i szpalery, rozległe trawniki i gazony, fontanny, mostek i staw z małą wysepką, gdzie latem, w altance grywała orkiestra; inne mostki, wąziutkie i stare, tu i ówdzie klamrami spinające dwa brzegi strumienia… Przywiązywał się do tych zakątków coraz bardziej.

Przełamana zostaje także samotność Żeromskiego, która przez poprzednie miesiące nie mniejszą dla niego stanowiła bolączkę niż niezliczone przypadłości. A dzieje się to, a jakże, za sprawą rodziny Chmielewskich. Jeśli wierzyć relacji Konrada Chmielewskiego juniora zapoznanie wyglądało tak:

Przyjechałem na Święta Bożego Narodzenia z bratem do domu. Ojciec powiada: – „Słuchajcie chłopcy, tam na pocztę łazi grać w szachy jakiś nowy nauczyciel ze dworu Górskich, podobno człowiek inteligentny, literat – zajmijcie i sprowadźcie go tu do nas.

No i się zajęli. Do tego stopnia, że Żeromski stał się częścią środowiska skupionego wokół nałęczowskiego domu doktora Chmielewskiego. I znów, trzeba było pewnie nie lada ciepła, dobroci i wyrozumiałości, żeby tego mruka, odludka i sensata zatrzymać wśród ludzi. Swoje zrobił tu przecież urok Oktawii, przyrodniej siostry młodego Konrada, którą kilkanaście miesięcy później pisarz poślubił – lecz stanowczą przesadą byłoby twierdzić, że swoje „odrodzenie się” Żeromski, kochliwy zresztą człowiek, zawdzięczał jedynie miłości. Tym bardziej, że nie było to – w przeciwieństwie do wcześniejszych jego romansów – zauroczenie nagłe, jak przysłowiowy grom z nieba spadające. W Dziennikach pisarza czytamy:

Pani Oktawia – to złota kobieta. Mam wiele dla niej wdzięczności za to, że często ze mną po koleżeńsku rozmawia, że mię przyciąga i po prostu chce „zrobić ze mnie istotę ludzką”.

Wdzięczność, przyznajmy, to nie jest najlepsze określenie żarliwego romansu. Dodajmy zresztą, że początkowo Oktawia próbowała swatać Stefana ze swą przyjaciółką z Lublina, Jadwigą Truszkowską. Nie, tu chodziło o coś innego. O dojrzewanie do pełniejszej, bardziej integralnej miłości. A także, być może, do pełniejszego człowieczeństwa, pełniejszego bycia „istotą ludzką”. To właśnie dokonywało się w pisarzu począwszy od lata 1891 roku, gdy razem z gromadą młodzieży uczestniczył w wycieczkach, zabawach, spacerach. Gdy, może po raz pierwszy w życiu, otoczony został troskliwą życzliwością. Nałęczowski duch miejsca był zaś akuszerem tych wszystkich, jakże doniosłych dla późniejszych losów pisarza, przemian. A także – co z perspektywy czytelnika nie mniej ważne – źródłem literackich tematów i godnych sportretowania charakterów. Była to bowiem młodzież nie tylko rozrywkowa, ale także pełna pasji: naukowych, intelektualnych, społecznikowskich. Wtedy to zapoznaje Żeromski Faustynę Morzycką, wychowankę Fortunata Nowickiego, która w pobliskim Paulinowie prowadzi szkołę dla wiejskich dzieci. Jej rysy odnajdujemy w pisanej w tamtym czasie Siłaczce (choć to nie Faustyna – wbrew temu, co się powszechnie sądzi – była pierwowzorem głównej bohaterk)i. Wtedy też spotyka pisarz doktora Kazmierza Sacewicza, który poza obowiązkami lekarskimi prowadzi nałęczowską stację meteorologiczną i zbiera lokalnie rosnące rzadkie rośliny oraz pamiątki z dziejów regionu. Chodzili więc z Żeromskim odkopywać jakieś stare grodziska, opukiwali zmurszałe mury ariańskich wież. Gdyby nie Sacewicz, toczący z dyrektorem uzdrowiska, Konradem Chmielewskim, boje o osuszenie malarycznych stawów – nie byłoby też najzabawniejszych (choć równocześnie poważnych) stronic Ludzi bezdomnych opowiadających dzieje Cisów, które zresztą nie tylko w tym wymiarze przypominają nałęczowski światek.

***

Czy wtedy już, w czasie pierwszego zauroczenia Oktawią i przejażdżek po okolicy, w myślach Żeromskiego pojawiło się marzenie o nałęczowskim domu? Zdaje się to naturalne, żeby nie powiedzieć stereotypowe: żona, rodzina, dom… Czyż człowiek nie miewa czasem takich marzeń? Zdajmy sobie jednak sprawę, że mówimy o człowieku, który jedną z najważniejszych swoich powieści zatytułował Ludzie bezdomni, który pozbawiony był właściwie rodzinnej siedziby (w wymiarze klasowym i ściśle indywidualnym), którego ulubionymi wersami ze Słowackiego był fragment wiersza Smutno mi Boże: „Żem prawie nie znał rodzinnego domu”. Taki człowiek nie myśli sobie o domu ot tak, po prostu, w sposób stereotypowy, nie rzuca tych słów na wiatr. Nie, ten dom był dla Żeromskiego prawdziwą realizacją jednego z ideałów, tych najbardziej skrywanych i najmocniej upragnionych.

Nałęczowski dom Żeromskiego nazywano niekiedy „Popiołówką”, gdyż zbudowanie go, podobnie jak zakup morgowej parceli na Górze Armatniej, umożliwiły wpływy z Popiołów. Tej powieści, którą – przypomnijmy – kończył pisać tu, w Nałęczowie, gdzie przywieziony po dwóch krwotokach nie rokował najlepiej. Stan był zapewne poważny, jeśli wydawcy przyjeżdżali zobaczyć pisarza, obawiając się, że opłacony już utwór nie zostanie dokończony. Lecz, znów, uzdrowisko – zrobiło swoją robotę.

Najczęściej nazywano jednak ten dom Chatą, bo od początku pomyślany był jako budowla najprostsza, skromna, stosunkowo niewielka, zrobiona z drewna i wypełniona takimiż, drewnianymi i prostymi meblami, podobna może do tej, którą Joanna projektuje Judymowi, kreśląc plany zamieszkania w Zagłębiu:

My tu stworzymy źródło poczucia piękna, nowego piękna, sztuki jeszcze nie znanej, która obok nas śpi jak zaczarowana królewna. Będą to stołki sosnowe, ławy, stoły. Będą je okrywały proste kilimy […] Chodnik do sieni, utkany w chłopskim warsztacie ze skrawków niepotrzebnej materii, jest tak samo miły jak perski dywan. Ściany wyłożone drzewem świerkowym są cudnie piękne.

Fakt, że Chata zaprojektowana przez Jana Witkiewicza (bratanka Stanisława, kuzyna Witkacego, zresztą męża Heni Rodkiewiczówny, córki Oktawii z pierwszego małżeństwa) jest – o czym ciągle można się przekonać – obiektem pięknym. Lecz jest to ten rodzaj piękna, tak trudno uchwytny, który nie uchybia prostocie i skromności, nie przekracza małej skali. „Ileż to zabiegów i kłopotu – pisał Żeromski – wchłonęła w swe ściany ta chata za osiemset rubli, pracownia, a raczej leżalnia”, a wcześniej jeszcze narzekał: „Gdyby nie Jan Witkiewicz, którego nazwałem dla cnót – divus – już bym był dawno zmarniał pod ciężarem belek, krokwi, łat, płotów i gontów.” Ale tak naprawdę pisarz całe serce włożył w ten dom i jego otoczenie. Najstarsi mieszkańcy Nałęczowa wspominali po latach jak, ku ich wielkiemu zdziwieniu, Żeromski sam malował płot przed Chatą. Z czułością czytamy też, gdy pisze do żony w 1909 roku:

Napisz z Nałęczowa obszerny list, jak też wszystko jest w ogrodzie i w ochronie, o drzewach, które poginęły, a które ocalały. […] Nie zapomnijcie nasadzić wina koło altany. Czy stolik kamienny ocalał, nie popękał i jak jest w chacie.

Wędrował wtedy po świecie, był w Paryżu, na francuskim wybrzeżu albo we Włoszech – a w sercu pozostawał dziedzicem na jednej mordze, jak sam żartobliwie nazywał swojego syna, Adasia.

Bóg chciał, że Adaś nigdy nie został dziedzicem. Umarł na gruźlicę w wieku 18 lat. Umierał w Chacie, w środku lata, tego samego nałęczowskiego lata (choć niemalże 30 lat późniejszego), które przywróciło zdrowie jego ojcu. Umierał, gdy Polska odzyskiwała niepodległość.

Po to człowiek w trudzie, w mozole buduje dom – pisał zrozpaczony Żeromski – żeby pod jego dachem, u ściany głównej, syn boleść, żałość i zabicie duszy cierpiał.

Trudno wyobrazić sobie nawet te uczucia ojca; jak przeraźliwie brzmi owo „zabicie duszy”. Czy jednak ta śmierć nie dopełnia w jakimś sensie domu? Czy dom nie staje się domem tylko wtedy, gdy rodzimy się w nim i w nim umieramy? Czy wtedy nie zostaje dopiero uświęconym miejscem? Tak wiem, dziś ani jedno ani drugie nie odbywa się tam, gdzie mieszkamy. Może dlatego tak wyglądają dziś nasze domy, może dlatego tak mało znaczą. Są tylko częścią naszego bogatego i ciekawego życia. A gdy życie się skończy, o czym zresztą nie myślimy, po co nam dom, są przecież cmentarze, urny i rozrzucanie prochów ze szczytów gór – jakże to symboliczne. Czy komuś w ogóle przyszłoby dziś do głowy pochować bliskiego w ogródku, przy domu? (jest to chyba zresztą prawnie zakazane). Tymczasem w Nałęczowie, koło Chaty, stoi niewielki budyneczek, mauzoleum Adasia.

***

Uzdrowisko to miejsce odpoczynku, regeneracji, dochodzenia do zdrowia. I takim miejscem Nałęczów dla nich obu – Prusa i Żeromskiego – był bez wątpienia. Ale był dla nich także miejscem wytężonej pracy. Zobrazujmy to sobie: Prus, który „zamykał się zwykle na noc w swoim pokoju, zabrawszy ogórek kwaszony i kawałek czarnego chleba”; palące się długo w noc wątłe światełko widoczne w przepięknym, na troje dzielonym, oknie Chaty.

Jesień zgadza się z moim charakterem – to z Dzienników Żeromskiego. – Lubię tę jesień dżdżystą i posępną, ale wtedy tylko, jeśli przychodzi na mnie mania pisania. Zawinąć się w stare palto, zadymić pokój papierosami, kasłać swobodnie i łapać z gwizdania wiatru i szelestu deszczowego myśli półironii i półdobroci. Jest to także pewnego rodzaje zdrowie duszy…

Lalka, Emancypantki, Placówka. Popioły, Ludzie bezdomni, Dzieje grzechu. Wszystkie te powieści, w całości lub części, powstawały w Nałęczowie. Wyobrażacie sobie polską literaturę bez tych dzieł? Wyobrażacie sobie polską literaturę bez Nałęczowa?

Jak to się działo, że praca taka – zdawałoby się praca ponad siły – była w Nałęczowie do udźwignięcia? Jak to możliwe, że dzieła, które gdzie indziej pisane, zdawały się przygniatać pisarzy do ziemi, prowadzić ich na skraj zdrowotnego wyczerpania – tutaj mogły zostać ukończone, przybierając tak arcydzielne kształty. Czy – po raz kolejny – nie decydujący był w tym przypadku jakiś unikatowy tryb życia, jaki otrzymywało się dzięki temu miejscu? To połączenie natury i ludzkiej obecności, zintegrowanie pracy i odpoczynku, pogodzenie rozległych horyzontów z namacalną lokalnością.

Czy pamiętacie jeszcze, jak w broszurze Organizacja inteligencji zawodowej projektował Żeromski kolonię artystów, którą powinno się stworzyć „obok wielkich jodłowych lasów w górach Świętokrzyskich”?

Na tej to przestrzeni winnoby powstać miasto-ogród dla pracującej inteligencyi, z domami murowanymi, hygienicznymi, z kanalizacyą, światłem elektrycznem, drogami w lesie, z budynkami publicznymi, jak hale na mięso, jarzyny, masło i mleko, z teatrem, salą zabaw i odczytów, z salą koncertową i kinematograficzną, z wannami ciepłemi i kąpielą w rzece.

Czy nie przypomina to Nałęczowa? Czy nie jest jakąś sublimację najlepszych jego cech, które stwarzały takie właśnie miejsce pracy i odpoczynku? Gdzie zgubiliśmy ten model? Dlaczego go porzuciliśmy? Ba, dlaczego nigdy nie potraktowaliśmy go poważnie? W jakimś sensie realizacją idei Żeromskiego miały być PRL-owskie domy pracy twórczej, jakkolwiek pozbawione naturalności, rozmachu i fantazji, od początku były jakoś skażone, tak jak skażona była literatura tego okresu – stały się raczej spłaszczeniem, wulgaryzacją owej idei. Czy jednak wypada nam czynić wymówki? Bo czym my, żyjący w wielokrotnie zamożniejszej i pozbawionej ideologicznego kagańca Polsce – możemy się w tej dziedzinie pochwalić? Czy uczyniliśmy cokolwiek, żeby ludzie – nie tylko artyści – pracowali w bardziej sprzyjającej atmosferze? Czy sprawiliśmy, że praca jest bardziej sensowna i twórcza, że odpoczynek jest zdrowy i wesoły?

Uczyniliśmy przecież – wprost przeciwnie. Kultura współczesna wstydzi się odpoczynku. Nie wypada dziś przyznawać się do marnowania czasu. Nawet hobby – to nowe słowo w naszym nowoczesnym wokabularzu – kształtować należy na wzór pracy, profesjonalnie, z pełnym zaangażowaniem. Lecz i tak w centrum świata powinna stać praca, najlepiej wielogodzinna, wyglądająca na odpowiedzialną i poważną. Jest w tym oczywiście jakaś hipokryzja, gdyż ta sama kultura godzi się z faktem, że kompulsywna, wydłużona do niemożliwości praca będzie w jakiejś części fikcją, będzie udawaniem pracy; że ludzie przez długie godziny swoje bytności w biurze, robią rzeczy poboczne, służące oderwaniu się od pracy (co jest oczywiście naturalne, bo żaden człowiek nie będzie efektywnie pracować przez dwanaście godzin z rzędu). Pozorowanie, że „udawana praca” nie jest czasem wolnym, poprawia być może naszą samoocenę. Jednocześnie jednak ten czas udawany staje się jakąś luką w porządku dnia, jakimś limbo zawieszonym pomiędzy pożytecznym i dającym satysfakcję wysiłkiem a odprężającym i twórczym próżnowaniem, okaleczając być może i jedno, i drugie. Może dlatego – zastygłszy w symulakrum pracy i symularkum odpoczynku, zapomniawszy co jest prawdziwe, a co udawane – z tęsknotą spoglądamy w stronę Nałęczowa, gdzie próżnując więcej, więcej roboty można było wykonać.

***

Gdy o pracy mowa, i o lokalności (której, wbrew inicjalnym zamiarom, było w tym tekście dotąd niezbyt wiele) trzeba wspomnieć koniecznie o jeszcze jednym zajęciu, jakiemu oddawał się w Nałęczowie Żeromski. Wyrastało ono z odwiecznych marzeń pozytywistów. Z tych samych korzeni, które rozkrzewiły się na przełomie wieków w szereg inicjatyw powszechnych – od spółdzielni i kas pożyczkowych po szkoły dla wszystkich. Myślę oczywiście o pasji społecznikowskiej. Był to jeden z największych tematów Żeromskiego, najbardziej podstawowy budulec jego twórczego DNA. Zdaje się jednak, że zadania z tego obszaru, jakie pisarz zadekretował polskiej kulturze, nie zawsze udawało się z powodzeniem realizować. O tym także mówią przecież powieści Żeromskiego. Z jakim przyjęciem elity Łżawca spotyka się Raduski, który próbuje stworzyć w tym prowincjonalnym mieście nowoczesną gazetę? Jak reagują okoliczni chłopi, gdy Nienaski – w Nawracaniu Judasza ­– postanawia stary ariański zbór przerobić na szkołę? Jak kończą się reformatorskie projekty Judyma? Zawsze znajdzie się jakaś grupa ludzi – zdaje się mówić po wielekroć Żeromski – która staje na przeszkodzie planom śmiałym, wielkodusznym, bezinteresownym. To doświadczenie było mu bliskie na każdym etapie, począwszy od godnej Don Kichota walki o zbiory biblioteki rapperswilskiej. A jednak i w tej dziedzinie – Nałęczów jawi się jako chlubny wyjątek na mapie zmagań pisarza z ułomnościami tego świata.

Prawda, że od początku swojego istnienia obfitował Nałęczów w życie kulturalne. Prus – w korespondencji z lat 80. XIX wieku – wspomina o koncercie Paderewskiego i zabawie z odczytem. Legendarne, i momentami męczące pisarza, były tutejsze bale – owa nieodłączna instytucja wszelkich kurortów uzdrowiskowych. Trzeba było jednak kolejnego pokolenia, owego pokolenia społeczników właśnie, by tutejsza działalność kulturalna zaczęła zataczać szersze kręgi, zarówno tematycznie, jak i w sensie społecznym.

W krótkim czasie, na przestrzeni zaledwie kilku lat – z apogeum przypadającym na okres 1905-1907, gdy Żeromscy mieszkali w Nałęczowie – powstało tu kilka instytucji, czy (żeby lepiej nazwać nie do końca formalne niekiedy aktywności) – inicjatyw. Po pierwsze więc – teatr, którego początków upatrywać można kilkanaście lat wcześniej, gdy młody Żeromski grał w amatorskiej inscenizacji opowiadania Sienkiewicza, Oktawia je reżyserowała, a wśród publiczności zasiadał Bolesław Prus. Teraz teatr zyskał znacznie większą częstotliwość, stałą animatorkę w osobie Walentyny Nagórskiej (która w tamtym, wspomnianym przedstawieniu grała razem z Żeromskim) oraz przyczółek lokalowy w postaci sławnej „Szopy na Pałubach”, które ofiarował społecznikom niezawodny inżynier Górski.

W tej szopie odbywały się też wykłady, skierowane przede wszystkim do rzemieślników. Głównymi prelegentami byli z początku Gustaw Daniłowski i sam Żeromski, ale z czasem dołączyli do nich zaprzyjaźnieni specjaliści z przeróżnych dziedzin – od ekonomii po anatomię – a i grono słuchaczy rosło, wraz z rosnącą sławą tego miejsca. Najwięcej widzów przychodziło ponoć, gdy poza prelekcjami wyświetlano też przeźrocza.

Oktawia Żeromska, poza utrzymywaniem pensjonatu, zaangażowana była w prowadzenie ochronki dla dzieci chłopów i robotników. Pomagała jej córka, Henia, oraz doktorowa Julia Rudzka. Panie uczyły dzieci śpiewu i haftu, gimnastyki i lepienia z gliny. Gdy lokalny ksiądz, który uprzednio z ambony nazwał placówkę siedliskiem demoralizacji i ateizmu, został w końcu doń zaproszony – nie mógł się nadziwić, ile pożytecznych rzeczy dzieci tu robią i, jak głosiła plotka, bardzo się zawstydził swego przemówienia. Ochronka mieściła się początkowo w Willi Oktawia, później szukała kąta po wynajmowanych siedzibach, by w 1907 roku przenieść się do własnego lokum. Budynek wzniesiony według projektu Jana Witkiewicza, sfinansowały został głównie przez wpływy z Dziejów grzechu – powieści nota bene też posądzonej o demoralizację. Pod koniec życia pisarz darował ten budynek miastu. Przez wiele dziesięcioleci mieściło się w nim przedszkole. Gdy w 2017 roku przeniosło tu swą siedzibę Muzeum Bolesława Prusa, na inauguracyjnym wydarzeniu przemawiał między innymi ksiądz. Tak oto bezbożnicy i demoralizatorzy łączą się z moralistami/katechetami w jeden nurt, który można by nazwać kulturą polską.

W 1906 roku Faustyna Morzycka, powróciwszy z Warszawy, założyła w Nałęczowie dwuklasową szkołę. Lekcje odbywały się w Willi Tolin, a latem podobno także w szopie na Pałubach. Uczono w niej języka polskiego, arytmetyki, przyrody, kaligrafii, a także religii by, jak pisała sama organizatorka szkoły:

roznieść w tej okolicy nieco światła, bo wierzę w olbrzymią potęgę oświaty, przez nią nie tylko pojedynczy ludzie, ale i całe narody wznoszą się na szczyt największej chwały, pod wpływem zaś ciemnoty opadają na dno najmroczniejszych przepaści.

Szkoła przetrwała tylko dwa lata, gdyż w 1908 Faustyna Morzycka i Janina Decjusz, druga z nauczycielek, zostały aresztowane za działalność spiskową. Po pobycie z lubelskim więzieniu, ucieczce, w której „udział brała” również Chata Żeromskich, trafiwszy do Krakowa – Morzycka faktycznie na dobre zajęła się spiskami. Współorganizowała zamach na carskiego generała Lwa Uthoffa. Generał jednak nie zginął, a śmierć poniosło kilku przypadkowych ludzi, z czym dawna nauczycielka nie mogła się pogodzić i niedługo później również sobie samej odebrała życie.

Raz zasiane ziarno nie obumarło jednak całkiem. Niebawem – w budynku ochronki – założono kolejną szkołę, o którą dbały Maria Bogdanowicz i Felicja Sulkowska. W 1915 roku zaś powstała także czteroklasowa szkoła prywatna, mieszcząca się w tak zwanym Białym Dworku, a prowadzona przez siostry Helenę i Jadwigę Truszkowskie (czy pamiętacie swatanie Żeromskiego przez Oktawię?).

Nie będzie chyba nadużyciem powiedzieć, że ukoronowaniem nałęczowskiego szkolnictwa, a także rzadkim w polskich losach przykładem długiego trwania i kontynuacji – jest tutejsze liceum plastyczne. Wywodzące się ze Szkoły Rzemiosł – powołanej do życia za sprawą miedzy innymi Karola Benniego, w drugiej i trzeciej dekadzie XX wieku mającej swą siedzibę w gmachu zaprojektowanym przez Jana Witkiewicza, na działce w tak zwanych „Wąwozach” – skupia w sobie najlepsze cechy, które wykształciły tutejsze placówki oświatowe: wymiar artystyczny i praktyczny nauczanych przedmiotów, poczucie wspólnoty uczniów i nauczycieli, swoisty – rzadko dziś spotykany – etos szkoły.

Żadna z tych inicjatyw nie powstałaby, gdyby nie społecznikowskie pasje, ogromna determinacja i wysiłki założycieli. Nie będzie już chyba nigdy w dziejach Polski ludzi tak pracowitych i zdolnych do poświęceń, jak tamto pokolenie. Jednak nie byłoby tych miejsc – ochronek, szkół, sal oświatowych – również bez swoistego podłoża, które zapewnił im Nałęczów. Bez tej wspólnoty, niewielkiej i świadomej swej roli, bez wątpienia wybitnej, lecz zarazem otwartej na innych, w jakiś sposób – w swej miłości bliźniego – głęboko chrześcijańskiej. Bez tego sposobu życia, wykształconego tutaj, który pozwalał godzić porządek i rytuał codziennych zajęć z indywidualnymi ich modyfikacjami; który zapewniał delikatne ramy, punkty odniesienia, ale jednocześnie nic nie narzucał. W końcu bez tutejszej przyrody, osłaniającej ludzi, którzy się w niej znaleźli także wymiarze w symbolicznym, metafizycznym. Z pewnością dużo wielkich spraw rodzi się w gwarnych miastach, na brukowanych ulicach, w pełnym słońcu. Lecz ich rafinacja i przetrwanie – wymagają już chyba „cienia nałęczowskich drzew”. Bo – jak mawiał ponoć Prus porównując Zakopane i Nałęczów – w tym pierwszym jest dużo siły, ale w tym drugim więcej miłości.

***

Gdyśmy z moim bratem jechali wtedy, jak sztubacy, do Nałęczowa – odwiedziliśmy po drodze Pułtusk. A w tym Pułtusku, przy niewielkiej uliczce, odchodzącej od podłużnego, rozciągniętego do niemożliwości rynku była miejska biblioteka. A w tej bibliotece wyprzedawano książki, te które uznano za niepotrzebne, niezbyt wartościowe, takie, co to się po nie nawet stary bibliofil, w swoich grubych szkłach rogowych okularów, nie schyli. I spośród tych groszowych, niepotrzebnych arcydzieł, rzuconych bodaj w jakąś skrzynkę przy wejściu – wydobyliśmy wspominany tu już tomik – W cieniu nałęczowskich drzew. Wiem, wiem. Opiekuńcza i czujna racjonalność znów podpowiada wam, że to czysty przypadek. I ja tak myślałem. Lecz, gdy kilka tygodni temu, bodaj w tym dniu, w którym możni tego świata ogłosili, że mamy wszyscy siedzieć w domach i nigdzie nam jechać nie wolno, owa książeczka niemal spadła mi na głowę z wysokiej półki, gdzie się od dawna kurzyła – wtedy właśnie straciłem tę wszechwiedzącą pewność.

Sądzicie, że to wy wybieracie się w podróż? A może to podróże, nieproszone, przychodzą do was w najmniej spodziewanym momencie? I może tylko takie podróże mają naprawdę znaczenie. Nawet jeśli akurat jakiś przypadek (przypadek?) zamknął was w domu, w upojnym próżnowaniu, więc siedzicie przy biurku, spoglądacie przez okno na falujące, obleczone pierwszą wiosenną zielenią drzewa i przypomina się wam, jak Tomasz Burek jechał do Nałęczowa.

 

Notatnik łódzki

Dopiero wczoraj, na autostradzie pomiędzy Poznaniem i Łodzią, w zwyczajny, choć może nazbyt słoneczny dzień marcowy, od niechcenia słuchając radia – uświadomiłem sobie z całą doniosłością, że dzieje się coś niezwykłego. Prawda, od kilku dni pojawiały się znaki, które dla bacznego obserwatora niechybnie zapowiadać musiały katastrofę. Najpierw zaczęły się spekulacje na maseczkach chirurgicznych; myślałby kto, że spekuluje się drogocennymi kruszcami, jaką platyną, złotem albo chociaż walutą – otóż nie, zyskowniejszy okazał się kawałek materiału z gumkami przyszytymi po obu jego stronach. Prosty ten przedmiot – że chciałoby użyć się starego porównania: prosty jak konstrukcja cepa – z kilkudziesięciu groszy za sztukę zaczął, na giełdach, względnie na czarnych rynkach osiągać ceny stukrotnie wyższe. Bogacze kupowali w milionach, drobni ciułacze w setkach, transakcje szły, sprzedawano, przemycano, popyt zdawał się niewyczerpany. Następnie, punktem oblężenia stały się apteki. Nie, nie z powodu maseczek. Te już dawno stamtąd zniknęły i przeniosły się na owe czarne rynki, a przezorni aptekarze powywieszali naprędce wypisane długopisem kartki, że produktu brak, że nie będzie i że w ogóle, panie, można zapomnieć. Tedy zaczęto gwałtem kupować inne leki, a to przeciwbólowe, a to przeciwgorączkowe, rutinoscorbin i witaminę C (a co, też się przyda), przeciwgrypowe, przeciw wszystkiemu. A już szczególnie rozkochano się w lekach przeciwwirusowych, których reklamy opanowały nagle wszystkie rozgłośnie radiowe, trąbiące wszem i wobec, jakie to dobroczynne skutki zagwarantować może posiadanie w domowej apteczce takiego specyfiku. Gdy ktoś napomknął, że jakiś tam lek działa ponoć na tajemniczy chiński wirus, przezorni Polacy – którzy są oczywiście na bieżąco ze światowymi badaniami naukowymi w dziedzinie medycyny – wykupili natychmiast całą partię tego cudownego antidotum (aż żal, że chyba jednak nie pomaga…). W końcu fala popłynęła także w kierunku marketów, tudzież drobniejszych sklepów spożywczych i drogeryjnych. W niewytłumaczalnych okolicznościach półki wyczyszczono z makaronów, kasz, ryżów, a także z mydła i spirytusu (to ostatnie może jeszcze dałoby się jakoś wyjaśnić lokalną tradycją). Lecz już zupełne tajemnicze wydawało się zniknięcie zapasów papieru toaletowego. Jakaś niemiecka gazeta napisała nawet (gdyż i tam – jak się okazało – udzielił się ów fetysz), że ta epidemia zostanie skojarzona na zawsze z brakiem papieru do…, tzn. toaletowego. Ciekawe, czy ów publicysta długo jeszcze powtarzał swój błyskotliwy bon mot, kiedy dotarło do ludzi, że to może jednak bardziej na serio.

A do mnie dotarło wtedy właśnie, na tej nieszczęsnej autostradzie, płaskiej jak stół, nudnej i nijakiej. Bo znaki znakami – lecz cóż? Nie takie się przecież znaki widziało. Przeżyło się kilka końców świata wieszczonych przez Nostradamusa, przetrwało wirus milenijny, wyszło się nawet cało z polskiej akcesji do Unii Europejskiej. Co więc po tym wszystkim może człowieka zaskoczyć? Tym razem otrzymałem jednak dowód, by tak niefortunnie rzec, koronny.  Bo żeby w poważnej stacji radiowej, w porze dobrej słuchalności (nie żadne tam kwadranse przed północą albo pogańska piąta rano), w popularnej audycji rozmawiać o literaturze? Na to trzeba specjalnych uzasadnień i sporej dozy niezwykłości. Od razu wiesz, że „czasy nadchodzą nowe” – jak śpiewał kiedyś Bob Dylan.

Temat rzeczonej audycji też nie był bez znaczenia. Żadnego owijania w bawełnę, meandrowania subtelnymi, pustymi tytułami, żadnych zawołań bojowych w sprawach politycznej bieżączki. Nic z tych rzeczy. Tytuł brzmiał konkretnie i poważnie: „książki na kwarantannę”. Ton tej audycji, a w zasadzie rozmowy z Przemysławem Czaplińskim, nie był już tak całkiem poważny, choć jak refren przebijało się z niej odwołanie do dwóch wielkich toposów kultury antyczno-chrześcijańskiej: mitu o Edypie (który, zachorowawszy, zostaje wygnany z miasta) i Hiobie (który wiadomo co). Są to jakoby dwa podstawowe wzorce reagowania na zarazę zapisane w naszej tradycji. Wybrzmiał także cały szereg tytułów traktujących o epidemiach, które napisano przez wieki, aż po czasy najnowsze. Dwie rzeczy z tej rozmowy wryły mi się jednak w pamięć, jak nie przymierzając ów millenijny wirus (przepraszam, naprawdę nie wiem skąd on mi się tu wziął). Po pierwsze uświadomiłem sobie, jak wielkie bogactwo literackich świadectw epidemii posiadamy w naszej kulturze. Po drugie – dźwięczało mi jeszcze długo w uszach tytułowe pytanie – co czytać w czasie kwarantanny? Pytanie, które postawione nieco bardziej uniwersalnie mogłoby brzmieć: co czytać w momentach wyjątkowych, kiedy nie wypada rozmieniać się na drobne, powinno się zaś, ba, należy nawet – skupić uwagę na rzeczach bezsprzecznie fundamentalnych.

***

Myśląc o dawnych świadectwach epidemii natknąłem się od razu na pewien zgrzyt. No bo jak to być może, że z jednej strony mamy taką literaturę o zarazach, o wszelkich trądach, dżumach, (pardon le mot) cholerach i grypach – że powinniśmy być tymi doświadczeniami po brzegi wysyceni. Powinniśmy je czuć przez skórę. Odnajdywać się z nich od razu, jak, powiedzmy katolik sprzed dwustu lat, który jechał do innego kraju i wchodził na mszę świętą po łacinie sprawowaną, taką jaką znał ze swojego parafialnego kościoła. Tak i my, mając doświadczenie zarazy zapisane w genotypie, powinniśmy je witać jak starego dobrego znajomego. A tu nic z tych rzeczy. Żadnej łacińskiej mszy. Fakt, że wybuch epidemii spowodował zwiększone zainteresowanie książkami o tych sprawach traktujących. We Francji ponoć lawinowo wzrosła sprzedaż słynnej książki Alberta Camusa. Jest to jednak fakt, że tak powiem, raczej obciążający. Jakby dowód na to, że przyszło coś o czym nic nie wiemy, więc chcemy na szybko doczytać. A że tylko Dżuma nam przychodzi wtenczas do głowy – to chyba tym bardziej corpus delicti. No może przesadziłem; bo jaka w tym zbrodnia, że nasza kultura wyparła jakieś doświadczenie. Nie potrzebowała to wyparła. Wyrzuciła na śmietnik, jak czek bankowy w epoce kart kredytowych, jak telegraf w dobie pięknych smartfonów, co wszystko potrafią. Sądziła, że nigdy nie będzie już tego doświadczenia potrzebować. A tu proszę – czeki wróciły, i telegrafy także. Dziwna rzecz.

Zdałem sobie jednocześnie sprawę, że zatarcie doświadczenia epidemii nie jest kwestią tak znowu odległą. Przypomniała mi się bowiem pewna opowieść naszej starszej cioci, jedna z tych opowieści, którychśmy w nieskończoność słuchali wieczorami w Opatowie, często bez należnej im uwagi, z nonszalancją młodego wieku. Takiego wieku, który na wszystko ma czas, wszystko zapamięta, wszystko zdąży zapisać. Wiele z tych opowieści uleciało jak wilgotny, ciepły wiatr wpadający przez duże drewniane okna w tamte lipcowe wieczory. Ale niektóre z nich czasem wracają. Ta, o której teraz myślę dotyczyła rodzinnej wsi cioci, a więc i rodzinnej wsi mojego dziadka, z okresu bodaj wczesnych lat trzydziestych XX wieku. Szalał tam wtedy tyfus, przez całe długie miesiące. Tak, że gdy było już po wszystkim, ostała się mniej niż połowa mieszkańców. Zmarł też mój pradziadek Władysław, w młodym całkiem wieku (zdaje się, że młodszy był niż ja jestem dzisiaj). Różne chodziły wersje na temat jego śmierci. Niektórzy w rodzinie utrzymywali, że spadł z dachu i z tego później go słabość dopadła, gorączka i zgon. A inni na to, że to właśnie tyfus, a upadek z dachu nic temu nie winny; że nie był to przecież pierwszy upadek, bo ów pradziadek dorabiał trochę jako cieśla, więc często po dachach chodził, a czasem z nich spadał. Cóż to zresztą za wysokość dla dorosłego mężczyzny taki dach chłopskiej chaty, żeby spadając z niego zrobić sobie krzywdę. Co innego mój dziadek Józef, który parę lat później, dziecięciem będąc, spadł z bardzo wysokiego drzewa i na kilkadziesiąt minut stracił przytomność – wszyscy myśleli, że umarł, ale jednak się potem obudził. Lecz to już inna opowieść. Nie wierzyliśmy więc za bardzo w ten upadek z dachu. Ale jeszcze bardziej nie mogliśmy sobie wyobrazić jakiegoś tyfusu, którego nigdyśmy nie widzieli. Szanowaliśmy jednak ową tajemniczą aurę, w której opowiadano o tej i o innych rodzinnych śmierciach. Pobrzmiewał w niej jakiś ton deterministyczny. Bo nikt się tak naprawdę, mimo pozornych sporów, nie zastanawiał nad przyczyną śmierci; wszyscy wiedzieli, że pradziadek Władysław miał po prostu wtedy umrzeć, to i umarł. Wola Boża, nad którą się zapewne płakało, ale jednocześnie jakoś łatwiej przechodziło się nad nią do porządku dziennego. Śmierć była bowiem blisko, umierały dzieci, zdychały zwierzęta, trzeba było się z tą śmiercią borykać na co dzień. Więc doświadczenie epidemii, która przynosiła śmierć w większym może nieco natężeniu, ale przecież nie odbiegając drastycznie od ciągle obecnego jej doświadczania – musiało być jakoś w ten porządek wpisane. Wiedziano, że jak jest czas zbioru i czas siewu, jak jest czas burzy i pogody – tak samo są pory zdrowia i umierania. Zaraza stanowiła okresowe przesilenia drugiej z tych pór.

***

„Co czytać w czasie zarazy?” – przelatywało mi przez myśl to zasłyszane pytanie, gdy przeglądałem grzbiety książek na półkach. Wiadomo, różne są strategie lekturowe. Czytanie autorami, tematami, czytanie kompulsywne (książka w jedną noc) i kontemplacyjne (strona w jedną noc). Czytanie dla rozrywki, dla mądrości, dla wprowadzenia się w stan rozpaczy, do czego pomocne wydają się, wciągające zresztą bardzo, literackie portrety depresji, samobójstw, cichej rezygnacji spod znaku Saturna. Czy się mylę, że w ostatniej dekadzie zyskały one na popularności? Są więc strategie rozmaite, lecz nie ma strategii na taką niespodziewaną okoliczność. Bo tak jak zapomnieliśmy doświadczenia zarazy, tak – zdaje mi się – utraciliśmy zdolność do poważnej lektury, takiej która ocala, ratuje przed ostatecznym upadkiem. A tylko coś takiego, myślę sobie, warto czytać w poważnych czasach. Bo w normalnych – to z grubsza wiadomo. W maju bujną zmysłowość Schulza, w upalne dni lipcowe di Lampedusę, w sierpniu Myśliwskiego, na jesieni koniecznie Rosjan, Tołstoja, Turgieniewa, a w listopadzie można nawet Dostojewskiego (i oczywiście, cały polski romantyzm), długie zimowe wieczory są dla sążnistych powieści Manna, a może i dla Dickensa. Tymczasem mamy już marzec, więc można by sobie powoli przygotować na biurku jakieś delikatne opowiadania Iwaszkiewicza, może po raz setny Żeromskiego, dajmy na to Wierną rzekę; albo coś w tym guście. Teraz jednak wszystko wydawało się niewłaściwe i nie na miejscu. Jakim sposobem rzuciła mi się w oczy stara powieść Dygasińskiego? Co mnie na nią nakierowało? Trudno powiedzieć, jak to zwykle w takich wypadkach. Zdało mi się zrazu, że jest to wybór najgorszy z możliwych. Co za sens – myślę sobie – gdy tu się ważą losy świata, czytać te stare ramoty? Po co mi teraz pisarz, przeciętny raczej, który, żyjąc pół wieku po Mickiewiczu nie złapał nawet nowoczesnego języka, przez tegoż Mickiewicza stworzonego, i zdaje się tkwić w jakimś idiomie sprzed romantycznego przełomu, w jakichś gawędach Rzewuskiego, żeby nie powiedzieć Jana Chryzostoma Paska. A jednak przylgnął do mnie ten Dygasiński i nie chce się czegoś odlepić. A że takie dziwne przypadki, takie pomysły, które się wydają bezsensowne i bezcelowe – okazują się czasem na swój sposób opatrznościowe – więc go nie odlepiam, niech zostanie. Zobaczymy, może coś ciekawego powie. Może tak będzie, ale może być też całkiem inaczej – jak mawia mistrz prognostyki Jarosław Marek Rymkiewicz. Z epidemią takoż: może będzie tak, a może całkiem inaczej. Ci co udają, że wiedzą, niech lepiej poczytają poetę z Milanówka.

***

Warszawka poszła na pracę zdalną. Od razu, zanim jeszcze wszystko na dobre się zaczęło, zanim nastąpiły wspomniane braki materiałowe, jak zwykle wyprzedzając resztę kraju. Jakby na to tylko czekała, jak na wakacje, jak na kolejny długi weekend. Kolega E. – murowany warszawiak, choć ujmujący niezwykle człowiek, do tego bogacz wyznaczający ton w kategorii drogich aut, zegarków i ekscentrycznych garniturów, w ogóle tres chic – powiada mi przez telefon tonem wystudiowanej, przyjemnej nonszalancji: „Wiesz… byłem dzisiaj na jednym spotkaniu, ale już wracam do home-office’u… jakoś nie chce mi się spotykać z ludźmi…” Wyobraziłem go sobie, jak siedzi w przestronnym gabinecie, w pikowanym szlafroku, z fularem pod szyją (albo raczej w jakiejś nowoczesnej wersji ekskluzywnego stroju) i popija z cebulastej szklaneczki dobry francuski koniak, a co jakiś czas od niechcenia wciska enter w komputerze. I od razu przypomniał mi się cytat z Wielkiego Gatsby’ego. „They were careless people […] they smashed up things and creatures and then retreated back into their money or their vast carelessness or whatever it was that kept them together, and let other people clean up the mess they had made.” Czy E. narobił bałaganu? Nie sądzę, nie bardziej niż tysiące jemu podobnych. Czy posiada enklawę beztroski, w której może się schronić w ciężkich czasach, by przeczekać, ile będzie trzeba, miesiąc, trzy miesiące, rok? Zapewne, lecz czy to jego wina. A jednak budzą jakiś niesmak te nasze dzisiejsze prace z papieru, oderwane od swoich korzeni, wyżywające się w kompulsywnie odbywanych spotkaniach, w klikaniu w bezduszne klawiatury, prace sterujące wyimaginowanymi milionami, w Bóg wie jakich walutach, w taki sposób, aby jakieś boczne dopływy tych strumieni trafiały na nasze konta. My, więźniowie giełdowych indeksów, wzrostu gospodarczego, pustych, napompowanych balonów, które szumnie nazywamy rynkiem i ekonomią. My, aferzyści (określenie nie moje, tylko Stacha Połanieckiego) początków XXI wieku.

Kilka dni później rodzina z prowincji donosi: „u nas przez ten wirus to nic się właściwie nie zmieniło. Pracować trzeba. Bo jak to można na wsi nie pracować. Roboty nie zrobisz to kto zrobi za ciebie? Wiadomo, że trzeba zrobić”. Znów zazdroszczę im tego zmęczenia, które czuć w kościach po całodziennej zwózce słomy, po wyrąbaniu wozu drewna na opał; nawet cierpkiej woni amoniaku wydzielanej przez wyrzucany obornik im zazdroszczę. Zazdroszczę pierwotnej radości, jaka płynie z tych prostych prac, tej radości, której oni nie potrafią docenić. Rozumiem zresztą dlaczego nie potrafią. Bo ledwo wiążą koniec z końcem. Bo się boją o to, czy ktoś łaskawy, jakiś wielki współczesny pan, za grosze kupi to, co wyprodukują. Bo w zmęczeniu i troskach nie mogą w pełni być z najbliższymi, nie mają czasu ani głowy na dobry odpoczynek i wartościowe rozrywki. Powiecie, że to ich wina i ich wybór? Nie jestem przekonany.

Zapewne słusznie grzmi „Nowy Obywatel”, że epidemia ujawniła nierównorzędność zawodów i niesprawiedliwość, która stoi u podstaw wyceny wartości pracy. Niezmordowany redaktor Okraska dowodzi, że dopiero sytuacje kryzysowe – takie jak ta – pokazują, które zawody zasługują na szczególne dowartościowanie. Bo czy ktoś z nas potrzebuje w tych dniach specjalistów od PR, menedżerów od tego i owego, bardziej niż kurierów, sprzątaczy, kasjerek w sklepach? Dlaczego więc – grzmi dalej redaktor – tym pierwszym płaci się „jak za zboże” (abstrahując od dewaluacji tego przysłowia), a drugich zostawia na progu godnej egzystencji.

Coś w tym świecie nie gra. Musiała wypaść jakaś sprężynka w mechanizmie świata – pisał wielki Julian Ursyn Niemcewicz. Czy ktoś z was wierzy jeszcze w ten mechanizm, w spójność i celowość pracy kół zębatych, tak jak wierzył on, poeta uformowany w wieku oświecenia? Niemcewicz pisał to, jak się zdaje, na okazję jakiegoś niezwykłego roku, pełnego katastrof naturalnych, powodzi albo trzęsień ziemi, może nasilonych erupcji wulkanicznych, których XIX wiek przyniósł co nie miara. Ale sprężynka naszego świata nie wypadła teraz, podczas naszej obecnej epidemicznej katastrofy. Ona wypadła już dawno temu. Teraz jedynie uświadomiliśmy sobie, że ten mechanizm, na którym jedziemy to stary gruchot, który zgrzyta, kopci i ledwo ciągnie. Czy jednak rzeczywiście sobie uświadomiliśmy? My, ci na górze, w swojej beztrosce? My, ci na dole, w swoim przytłoczeniu codzienną egzystencją?

***

Chyba nie potrafię wzbudzić w sobie poczucia katastrofy. Czy współczuję? Bez wątpienia. Myślę o staruszkach skazanych na samotne pozostawanie w mieszkaniach, o tych wszystkich biednych pacjentach podłączonych do respiratorów, o ich rodzinach, które nie będą mogły pożegnać ich po raz ostatni. Czy się obawiam? Zapewne. Boję się o bliskich, zwłaszcza tych szczególnie narażonych. O przepełnione szpitale, które nie będą potrafiły pomagać ludziom. Czy mnie to chwilami śmieszy? I to również. Jak każde niebłahe doświadczenie, które jest połączeniem wzniosłości, grozy, ironii i żartu. Nie obwiniajcie mnie o to. To tylko próba znalezienia właściwej proporcji.

Musi budzić pewien lęk to, co widzi się na ulicach. Nieufni przechodnie mijający siebie nawzajem dużymi łukami. Niespokojni ludzie przebierający nogami w kolejkach do sklepów, które z racji rządowych ograniczeń ustawiają się na zewnątrz (mam na myśli kolejki, ale i sklepy czasem też wychodzą z lokali). Uważne i spięte ekspedientki w piekarni, z ledwie widocznym drżeniem rąk podające bułki. Niemal puste arterie komunikacyjne, na których zwykle stoi się w korkach. Tramwaje jeżdżą, ale w każdym zaledwie kilka osób, jak w środku nocy. Wrażenie niepokoju potęgują także wszechobecne komunikaty nakłaniające ludzi do pozostania w domu. Kolejne wystąpienia premiera i ministrów informujące o wprowadzanych ograniczeniach: zamknięciu szkół i przedszkoli, restauracji, centrów handlowych, przywróceniu kontroli granicznej i ustanowieniu przymusowej kwarantanny dla tych, co do Polski przyjeżdżają, limitach osób przebywających w kościołach. Przenoszenie poszczególnych poziomów życia, w takiej formule do jakiej przywykliśmy, w ściany własnego domu i porzucanie tych, których przenieść się nie da. Do tego natłok medialnych informacji. Codzienne komunikaty ministerstwa zdrowia – ile się zakaziło, ile zmarło – póki nie spowszednieją i nie staną się pustymi liczbami, każdorazowo potęgują strach. Na początku epidemii, w Krakowie czy Poznaniu można było usłyszeć: „u nas jest już jeden zakażony”, „w naszym mieście dzisiaj dwa nowe przypadki”, „u nas pierwsza osoba zmarła” itd. Teraz jest podobnie, tylko w większej skali.

Masowo umierają ludzie we Włoszech, Hiszpanii, Francji i Iranie – i to jest dojmująco smutne. Obrazy z ukochanej Toskanii, zawsze tak pełnej życia. Pusty Piazza del Campo w Sienie, na którym powinny się już rozpoczynać ćwiczenia prze lipcowym palio; zamknięta galeria Uffizzich we Florencji. Czy to serce Europy, esencja tego co w niej najlepsze – pogody ducha, dobrego wina i dobrego, prostego jedzenia, starych kościółków z obrazami mistrzów quatroccenta – czy to wszystko wróci jeszcze do życia?

A więc: lęk, może nawet panika, strach, nostalgia, poczucie utraty. A równolegle ile groteski, ile małości, nad którą trudno nie uśmiechnąć się z politowaniem. Gazety publikują wywiad z pierwszym pacjentem w Polsce, u którego stwierdzono wirus. Ten, kto wymyślił tytuł tej publikacji, będący jednocześnie cytatem z pacjenta – „Nie wierzyłem, że mam koronawirusa” – jest prawdziwym mistrzem zachęty, bo choć, wybaczcie, szczegółowo nie czytałem całej rozmowy, to jednak zacząłem sobie wyobrażać, jakie pytania zadałbym takiemu jegomościowi, co to zachorował jako pierwszy. „Czy pamięta Pan, podczas pobytu za granic, żeby ktoś na Pana nakasłał? Jakie to było uczucie”, „Czy mierzył Pan sobie temperaturę”, „Jak czuł się Pan zarażając innych?”, czy może w końcu: „co Pan sądzi o tego rodzaju sławie?”. Śmiejecie się? Z samych siebie się śmiejecie. Jest w tym coś z Gogola, czyż nie?

Czy zatem nie noszę w sobie poczucia katastrofy? Nie. Nie bardziej niż przed epidemią. Lub może inaczej – od dawna noszę w sobie świadomość tak wielu katastrof, że ta jedna, kolejna i – jak się wydaje – wcale nie najstraszliwsza, nie zmienia w sposób rewolucyjny tego krajobrazu współczesnego świata, jaki wyłania się przed każdym, zwykłym, statystycznym, takim jak ja mieszkańcem tegoż świata, zanurzonym w sieci informacji docierających nieustannie z każdego zakątka planety. Wydaje mi się też, że to zagadnienie można by odwrócić, zapytując, czy mamy prawo w sposób szczególny podkreślać doniosłość naszej obecnej katastrofy, na tle światowych katastrof związanych z klimatem, brakiem wody, głodem i pustoszącymi ubogie kontynenty plagami chorób i wyzysku. Powiedzieć, że w tej pierwszej katastrofie, znaczy się naszej, epidemicznej, za którą – pomijając rozmaite teorie spiskowe – nie ponosimy winy, upatruję niekiedy szans, aby te inne katastrofy, które niestety wiele nam zawdzięczają – dostrzec i zrozumieć – to byłoby może za dużo. Więc nie mówię, przynajmniej na razie.

Jest cicha noc. Za oknem białe światło latarń i ciepła, pomarańczowa poświata kościelnej wieży. Spokój. Gdzieś w Polsce wyludnione place wielkich miast. Gdzieś w szpitalach ludzie pod respiratorami walczą o życie. Gdzieś giną zwierzęta, gdzieś umierają rośliny. W jakim świecie obudzimy się jutro?

 

Autobiografia każdego z nas? Wokół „Pomyłki” Marty Kwaśnickiej

Nie od wczoraj wiadomo, że Świętym Graalem, idee fixe, fetyszem – nazwijcie to zresztą jak chcecie – polskich roczników osiemdziesiątych jest powieść pokoleniowa. Ludzie ci, uchodzący kiedyś za młodych i dobrze rokujących, zrzeszeni dziś w rozmaitych środowiskach, grupkach, społecznościach czy internetowych bańkach – porzuciwszy swą młodość (z konieczności) i dobre rokowania (z rozsądku), nie pozbyli się wszakże tego jednego marzenia: że ktoś kiedyś opowie ich unikalne pokoleniowe losy. Czy można im się dziwić? Też chcieliby mieć swojego Żeromskiego, Brzozowskiego, Gombrowicza. Lub choćby Romana Bratnego – autora sławnych Kolumbów. Rocznik 20 – albo Marka Hłaskę, który w sposób aintelektualny, lecz przecież szczery i pełen energii wykrzyczał bunt przeciwko polskiej powojennej stabilizacji. Kolejne pokolenia opowiadały same siebie przede wszystkim w poezji – Nowa Fala, Pokolenie ’76, Brulion. Jeszcze młodsi, urodzeni w latach 70., zajęci robieniem karier i zarabianiem grosza (także na literaturze), nie zdążyli siebie opowiedzieć; Mariusz Sieniewicz pisał wprost: „nie podejrzewałem, że ktoś nasze książki ujmował będzie w kategoriach pokoleniowości. Są to pojedyncze głosy”. Pewne wytłumaczenie takiego stanu rzeczy przynosi może niedawna książka Michała Tabaczyńskiego, Pokolenie wyżu depresyjnego – ale o tym później. Tymczasem, po kilku dekadach powieściowo-pokoleniowej posuchy – tęskno zrobiło się nam, którzyśmy przyszli na świat w ostatnim nie-wolnym dziesięcioleciu – właśnie za powieścią, właśnie za pokoleniem.

„Kiedy to wreszcie nastąpi?” – zdawaliśmy się pytać w początkach nowego millenium. Niewielu z nas bowiem potrafiło utożsamić się z dresiarską definicją pokolenia zaproponowaną wtedy przez młodziutką Dorotę Masłowską. Zbyt odległe generacyjnie, zbyt wykluczające ideowo, a w niektórych przypadkach także zbyt prymitywne – wydawały się nam wydawane w owym czasie powieści Michała Witkowskiego, Mariusza Sieniewicza, Marty Dzido czy Piotra Czerwińskiego. Być może najbliżej nam było do Mirosława Nahacza – i jego Osiem cztery – ale stał się on Rafałem Wojaczkiem naszego pokolenia (skądinąd zupełnie zadziwiająca jest wielość podobieństw między tymi twórcami). Kilka lat później z niepokojem patrzyliśmy na to, co pisze Jakub Lubelski, a później wypłakiwaliśmy nad Boidudą nasze zawiedzione nadzieje; „gazetowyborcza generacja rodziców, krakowski światek naukowo-artystyczny, nieprzekonujące budzenie się świadomości – to przecież nie o nas” – mówiliśmy. Równie trudno było nam zachwycać się umoralniającą powiastką z egzotycznym tytułem autorstwa Agnieszki Urbanowskiej (Paląc trawę na rykowisku). W wyniku wieloletniego znużenia, w akcie desperacji gotowiśmy byli uznać za swój manifest Duchologię polską Olgi Drendy (godząc się na to, że opisują nas jedynie kasety wideo i kolorowe gumy do żucia z lat 90.) albo – skierowane jakby w odwrotnym kierunku: zamiast przeszłości w przyszłość, nie ku realnemu przedmiotowi, a w internetową próżnię – książki Anny Cieplak. Nie, to wciąż nie były nasze pokoleniowe powieści, choć baczny obserwator mógłby z wymienionych przykładów wyciągnąć taki przynajmniej wniosek, że jeśli takie powieści kiedyś w końcu przybędą – to niewątpliwie z południa Polski (a najpewniej ze Śląska) i bezsprzecznie za sprawą płci piękniej (czy można tak jeszcze mówić w epoce genderu?).

I proszę. Gdy porzuciliśmy już niemal wszystkie nadzieje; gdy samych siebie gotowi byliśmy przekonywać, że może naprawdę nie da się nas opowiedzieć (bo tacy jesteśmy wspaniali albo tacy nijacy); gdy przestaliśmy już czytać, co piszą nasi rówieśni; gdy zaczęliśmy się mościć w beznadziei wiecznego braku samoświadomości – wtedy właśnie, w przededniu epidemii, która i tak ponoć wszystko wywróci do góry nogami, dostaliśmy wreszcie tę opowieść, upragnioną, wyczekaną, tę, w której istnienie prawie zwątpiliśmy. Dostaliśmy wreszcie naszą pokoleniową powieść. Nosi tytuł Pomyłka.

***

Wsłuchaliśmy się w nią bez reszty, z rozpalonymi policzkami (nie, nie z powodu epidemii) przeczytaliśmy każdy rozdział lub, jak kto woli, każde opowiadanie – z uznaniem kiwając głowami: „tak to o nas”. Bo dostrzegliśmy siebie: chodzących po obdartych klatkach bloków z wielkiej płyty, pracujących w nic-nie-wartych pracach, cierpiących poniżenie na emigracyjnym angielskim bruku, zachwycających się rzymskimi zabytkami, czytających książki i wędrujących wyobraźnią po ich niedostępnych światach. I teraz, po nocach – tak samo bezsennych, jak do tej pory – zadajemy sobie pytanie: czy naprawdę chcieliśmy to przeczytać? Po co nam to było? Czym jest to „nasze pokolenie”? Kim jesteśmy my?

Było, jak miało być. Marta Kwaśnicka przyszła ze Śląska. I, co może jeszcze bardziej znaczące, Marta Kwaśnicka jest kobietą. Nie wyrzekajcie na infantylność tego ostatniego zdania, nie każda pisząca kobieta jest kobietą w swojej literaturze, tak jak nie każdy mężczyzna jest mężczyzną. A Kwaśnicka jest. Co przez to rozumiem? Umiejętność wydobywania treści ze spraw codziennych, jak, powiedzmy, Dąbrowska. Skłonność do psychologizacji, jak u Nałkowskiej. W końcu także tematyka, która stawia pytania o miejsce kobiet w świecie, niekiedy mimochodem, innym razem wprost. O tym mówi duża część opowiadania (rozdziału) o Vittorii Colonie, poetce i przyjaciółce Michała Anioła. Tekst ten, który mógłby być równie dobrze osobnym esejem, przypomina – najmocniej ze wszystkich rozdziałów Pomyłki – poprzednie, eseistyczne właśnie książki Kwaśnickiej, poświęcone w znacznej mierze rozmaitym postaciom kobiecym, od Safony przez Jadwigę Andegaweńską po hiszpańską rzeźbiarkę, Luisę Roldan. Znamienny jest stosunek Kwaśnickiej do opisywanych kobiet. Można dostrzec w nim próbę zaprzyjaźnienia się z nimi, zniwelowania dzielącego autorkę/narratorkę i jej bohaterki dystansu czasowego i kulturowego – co widać już choćby w tytule drugiej z wspomnianych książek, jakoś delikatnie poufałym tytule Jadwiga. Dążenie do nawiązania przez autorkę relacji z opisywanymi postaciami jest także przeglądaniem siebie samej w ich losach. Lecz nie o osobisty użytek jedynie tu chodzi. Z kilku deklaracji, poukrywanych tu i ówdzie w Pomyłce, wyłania się potrzeba opowiedzenia na nowo wielu opowiedzianych już historii, ale tym razem z kobiecej perspektywy czy też z kobiecą wrażliwością, pozwalającą uchwycić nieznane dotąd aspekty.

Jeśli podobne zdarzenia [jak historia nawiedzenia z Loudun] – czytamy w opowiadaniu „Nieszczelność” – zwykle przedstawiano w ten sposób, to może dlatego, że opisywali je mężczyźni, a ich zawsze nieco mniej interesują subtelności uczuć.

Śląska proweniencja Kwaśnickiej też nie jest bez znaczenia. Bo czymże jest dziś Śląsk na mapie Polski? Prowincją, ale z silnym poczuciem lokalnej tożsamości. Peryferium – jeśli za centrale uznać Warszawę, Kraków, Wrocław czy Gdańsk – lecz nie wyzbyte przekonania o własnej wartości. W wymiarze kulturowym ta rola jest jeszcze bardziej znacząca. Wiele z tego, co najciekawsze w polskiej humanistyce, dzieje się dziś na Śląsku; dla takich postaci jak Tadeusz Sławek czy Ryszard Koziołek trudno byłoby szukać intelektualnej przeciwwagi w innych częściach kraju.

Nie bez wpływu jest także fakt, że w przypadku Kwaśnickiej owa śląska tożsamość nie jest wielopokoleniowa, jak na przykład tożsamość Szczepana Twardocha, a nabyta – wszak rodzina autorki pochodzi z różnych części Polski, w dzisiejszym i dawniejszym kształcie: z Kujaw, z Podlasia, z Zamojszczyzny, z ukraińskich Kresów. To zmieszanie w śląskim kotle, nie tylko przecież afiliacji geograficznych, ale przede wszystkim charakterów, stylów życia, wrażliwości – nadaje istotny rys pisarstwu Kwaśnickiej. Pozwala jej oglądać rzeczywistość na różne sposoby, zachować nieufność wobec obiegowych opinii funkcjonujących w danych społecznościach, zderzać ze sobą wielorakie optyki; momentami może być także zagrożeniem, prowadząc do wykorzenienia, jakiejś swoistej dekonstrukcji własnego rodowodu, o czym przyjdzie jeszcze powiedzieć.

***

Jeśli odważyliśmy się nazwać autorkę prowincjuszką – ale oczywiście w tym szlachetnym sensie, w którym prowincja oznacza stary wspaniały, częściowo już utracony świat – to także dlatego, że ona sama stawia się w tej roli. Kraków, Anglia, Warszawa i Rzym – wszystkie te miejsca widziane są przez narratorkę z perspektywy przybysza. Część z nich udaje się z czasem oswoić. Kraków staje się nawet przestrzenią własną, zastępującą w końcu wcześniejsze zadomowienia. Najsurowiej potraktowana zostaje stolica, która kiedyś, oglądana przez maturzystkę, była przedmiotem estetycznego zauroczenia:

mogłam ogarniać wzrokiem wszystko: fasady kamienic u wylotu Krakowskiego Przedmieścia, kolumnę Zygmunta, fragment murów otaczających Starówkę, pierzeję budynków przy Placu Zamkowym, wreszcie, odwracając głowę, sam zamek. Chłonęłam ten widok, bo od wielu lat należał do moich ulubionych. Uwielbiałam zwłaszcza spiętrzenie kamieniczek przy Placu z charakterystyczną, łamaną linią dachów, zza której wyłaniał się szczyt archikatedry. […] ja zaś siedziałam nad Trasą W-Z, ciesząc się ich urodą. Tak wyglądała Warszawa, której doświadczałam, mając dziewiętnaście lat.

Kolejne zetknięcie z tym miastem – zarejestrowane w opowiadaniu Winda – jest już jednak bezlitosne dla dawnych, naiwnych może, a może tylko powierzchownych doświadczeń. Warszawa, jak każda stolica, zasysa, kusi obietnicą kariery, by wykorzystać i wypluć człowieka lub pozostawić go na prawach mało znaczącego trybiku w wielkiej maszynerii miasta.

Wszystkie historie, które opowiadają o stołecznych karierach, mówią o tym, jak przyjezdny przegrywa z miastem: trwoni majątek lub go zdobywa, całkowicie się przy tym zatracając, czasem zaś wraca na prowincję, do punktu zero, w metropolii nie osiągnąwszy niczego.

W pierwszym odruchu gotowi jesteśmy podpisać się pod tymi zdaniami. Ilu bowiem znamy takich, których to bezlitosne miasto wessało. Ilu takich, których wypluło, nie pozostawiając złudzeń. I przecież zgadzamy się z Kwaśnicką, że „sztuka życia w stolicy […] polegała zaś przede wszystkim na umiejętności poruszania się w świecie złożonym z samych pogłosek.” lub, że „spośród wszystkich algorytmów, które można było zastosować, aby zrobić karierę, najważniejszy i najpewniejszy był właśnie klucz środowiskowy”. Moglibyśmy uzupełnić ten katalog przewin metropolii o wiele kolejnych występków. Moglibyśmy przywołać na świadków Davida Fostera Wallace’a – który powiada o „odporności na nudę” jako jedynym kryterium, od którego zależy możliwość przetrwania na wielkomiejskim bruku – albo Douglasa Couplanda, twórcę popularnego terminu Generacja X, który w książce pod tymże tytułem tak portretuje codzienność pracownika korporacji:

okna w biurowcu, w którym pracowałem, nie otwierały się, a ja siedziałem w mojej kanciapie, czule nazywanej klatką dla brojlera. W miarę jak wentylatory mieszały wokół mnie powietrzną zupę biurowych toksyn i wirusów, czułem się coraz gorzej i coraz bardziej bolała mnie głowa.

A jednak wydaje się nam, że Pomyłka nie jest w tym przedstawieniu metropolii całkiem sprawiedliwa. Że nie udało się wyjść Kwaśnickiej poza dychotomię rozpiętą pomiędzy zachwytem i pogardą. Że patrząc z windy na jadących w górę, zbyt mocno może ma już wyrobione zdanie o ich motywacjach, ambicjach i szlachetności. Zbyt intensywnie myśli o tym samochodzie, który stoi na dole i wywiezie ją wreszcie, w upalny dzień sierpniowy, z tego współczesnego Babilonu. Nie zauważa więc, że i w królestwie pieniądza, bezwzględności i plotki – „w tym wiecznie rozgorączkowanym mieście z manią awansu” – zdarzają się (i trwają) rzeczy całkiem odmienne. Że są tu dość ciekawe środowiska intelektualne. Że nawet w wielkim biznesie można spotkać postaci dużego formatu, szlachetne i uczciwe, a w najgorszym razie barwne i niepozbawione fantazji; od czasów Tyrmandowskiego Dziennika 1954 wiele się pod tym względem nie zmieniło. Ludzie ci mogliby mieć autorce za złe, że symbolem ich miasta stają się w jej prozie młody oportunista niosący teczkę za swoim przełożonym czy, w końcowej scenie opowiadania – kloszard, który pragnie wyjechać do Krakowa.

Lecz nawet gdyby to była prawda. Gdyby stolice zamieszkane były – jak chce Balzac w odniesieniu do XIX wiecznego Paryża, jak chce Kwaśnicka mówiąc o Warszawie sprzed kilkunastu lat – przez arywistów i groszorobów, to nawet wtedy można by w sposób bardziej zniuansowany próbować uchwycić tło ich wyborów, rozłożyć na czynniki pierwsze propagandę sukcesu, ukazać, do czego ona prowadzi – jest to temat, z którego taki na przykład Don de Lillo potrafi robić całe duże powieści. Tak, obraz Warszawy naszkicowany przez Kwaśnicką nazbyt mocno przypomina powiastki z tezą. Gładko wkomponowuje się on w środowiskowe i pokoleniowe wyobrażenie o „złej metropolii”. Czy jednak nie jest to wyobrażenie zbyt łatwe, by można, z czystym sumieniem, na nim poprzestać? Chyba nadmiar w nim kalki, brakuje natomiast własnej kreski, która w wielu innych miejscach prowadzi autorkę w rozpoznania oryginalne i głębokie, bez łatwych odpowiedzi, bez ślizgania się po powierzchni.

***

Jakże pełniej, jakże ożywczo jawi się na tym tle inny cel podróży – Wielka Brytania. Emigracja zarobkowa – jedno z naszych kluczowych pokoleniowych doświadczeń, w jakimś sensie unikalnych, dla nas tylko zarezerwowanych. Bo tylko my w roku akcesji do Unii mieliśmy nie za dużo lat, ani nie za mało, żeby gremialnie ruszyć na podbój anglosaskich krain dostatku. Z dyplomami w kieszeni (lub w trakcie ich pozyskiwania), z resztkami kompleksów oddziedziczonych po rodzicach, z naszą łamaną angielszczyzną obdarzoną pięknym wschodnioeuropejskim akcentem – jechaliśmy po zarobek w obcej walucie, jechaliśmy po wakacyjną przygodę. Nasi starsi koledzy z podstawówki już się nie załapali, mieli swoje prace i swoje rodziny – najstarsi spośród nich byli nierzadko beneficjentami transformacji – mieli więc i swoją wyższość menadżerskich stanowisk (owszem, również niektórzy z nich wyjeżdżali, lecz nas cechowała większa tymczasowość tych wyjazdów i znacznie większa liczba migrujących). Młodsi byli jeszcze za młodzi, grali w gry komputerowe i czytali Harry’ego Pottera, mgliste mając wyobrażenie o tym, jak wygląda zielona, pełna starych murów kraina ich marzeń. Owo pokoleniowe doświadczenie – pełne najrozmaitszych emocji, uczuć, sukcesów i zawodów, satysfakcji z pierwszych zarobionych pieniędzy, nienawiści polonijnych środowisk, pogardy, z jaką patrzono na przybyszów z dalekiego kraju – to doświadczenie tak bezbrzeżne, bogate, niemalże przekraczające możliwości percepcyjnie – powinno, jak się zdawało, zakiełkować równie bogatą twórczością. Powieściami inicjacyjnymi. Powieściami psychologicznymi i socjologicznymi. Powieściami drogi. Bo ja wiem, może nawet powieściami grozy? Słowem: powinno stać się wielkim literackim tematem naszego pokolenia. Tymczasem literatura emigracyjna (czy raczej, jak mówią badacze zagadnienia, „migracyjna” dla odróżnienia od innych emigracji wszelkiej maści, których w naszej historii dostatek) jest smakowita jak angielskie jedzenie, błękitna jak niebo nad Szkocją i sucha jak północna Irlandia.

Dlaczego literatura „wyspiarska” jest kiepską literaturą? – pytał w 2016 roku Dariusz Nowacki – Co przesądziło o tym, że w zasadzie żadna publikacja […] nie zdołała się wyróżnić? Dlaczego każda – przynajmniej jak dotychczas – próba znarratywizowania doświadczenia pobytu na Wyspach kończy się artystyczną i komunikacyjną klęską? Czy stoi za tym jakieś fatum?

W przywołanym powyżej szkicu – Wyspy obiecane. Rekonesans krytyczny – Nowacki rozróżnia trzy typy wyspiarskiej prozy: proza lamentacyjna, proza „przebojowych Polek”, proza inicjacyjno-formacyjna. Nazwy dwóch pierwszych kategorii dają do myślenia. Znaczna część literackiej produkcji migracyjnej znajduje się na dwóch biegunach. Jeden to pełna frustracji krytyka „wysp obiecanych”. Drugi, przeciwny wobec pierwszego, stanowią hura-optymistyczne peany na cześć nowego życia, pisane przez tych (lub częściej te), którym się udało; są to narracje budowane w opozycji do pozostałych, mówiących gorszą angielszczyzną, mających gorsze prace, a co za tym idzie także gorsze życie. Trzecia grupa, najmniej liczna, to opowieści, w których „prototypowy bohater to student, który przybywa do Irlandii lub Wielkiej Brytanii nie tyle po zarobek, ile po przygody”. Przygody te okazują się jednak najczęściej powielaniem kalek „emigracyjnych”, zbiorem trywialnych w gruncie rzeczy doświadczeń, które niewiele mają wspólnego z prawdziwą inicjacją czy formacją.

Narratorka Pomyłki nie jedzie na Wyspy po przygody. Pekuniarny charakter jej podróży nie staje jednak na przeszkodzie, by widzieć nowo poznawaną rzeczywistość nie z perspektywy stanowiska pracy, a przez pryzmat swoich dawniejszych doświadczeń, własnej formacji kulturowej, swojej – nie bójmy się tego słowa – tożsamości. Rozważania na temat możliwości zamieszkania w Anglii na stałe prowadzone są przez bohaterkę Kwaśnickiej bez emocji, są intelektualnym rozpoznaniem możliwości oraz ich jasnych i ciemnych stron:

W Polsce nic na nas nie czekało: byliśmy zaraz po studiach, bezrobotni, na Wyspach tymczasem była praca i pewność, że damy radę zarobić na życie. Chodziliśmy już nawet po uliczkach maleńkiego Alston […] i sprawdzaliśmy ceny wynajmu kamiennych domków. Zaglądałam ludziom w okna, oswajałam się z angielskim układem kuchni, dziwnymi piekarnikami i podwójnymi kranami; przyzwyczajałam się też do szklanych drzwi wejściowych […] Wiele rzeczy wyglądało tutaj inaczej – na przykład lata były chłodne i deszczowe, a wieczory psuła obecność małych, agresywnych muszek. […] Początkowo byłam przekonana, że mogłabym przyzwyczaić się do tych wszystkich odmienności.

Ów dylemat wielu migrantów naszego pokolenia – wrócić czy zostać? – zostaje w Pomyłce pokazany dwuwarstwowo. Pierwszą warstwę stanowi konkretny, chłodny opis, którego próbkę przywołaliśmy, czy na przykład delikatnie ironiczne portrety współtowarzyszy „wygnania”. Gdyby na tym poprzestać, mielibyśmy kolejne – napisane lepszym językiem i bardziej eleganckie – lecz wciąż jednak nie zasługujące na miano dobrej literatury – świadectwo migranta, podobne do tych, o których pisał Nowacki. Ale u Kwaśnickiej nad tą pierwszą warstwą, przypominającą osobiste zapiski w dzienniku, nadbudowuje się warstwa druga, która uniwersalizuje to jednostkowe i konkretne doświadczenie. Rozważania o sensie migracji zostają bowiem niejako wpisane w grę w szachy, którą ze starym polskim emigrantem, właścicielem antykwariatu, toczy w Londynie T., mąż narratorki. Rozgrywka ta, zdająca się nie mieć końca, zmierzająca, jak się wydaje, do pata (taki jest też tytuł tego opowiadania, Pat), kończy się zwycięstwem młodego człowieka. Trofeum jest nie byle jakie – stare wydanie Odysei w oryginale, z odręczną angielską dedykacją: „To my dear son T. from his affectionate mother. Please come home”. Ujęcie opowiadania w tę pełną wymownych symboli ramę – szachy, Odyseja, „please come home” – tworzy coś na kształt wielkiej metafory losu współczesnych migrantów. Nie trywializuje go, nie ocenia, lecz stara się przedstawić na głębszym poziomie. Jest to zresztą metoda, którą spotkamy także w innych częściach Pomyłki – wyjście od konkretu oraz osobistej, może nawet autobiograficznej perspektywy, i nadbudowanie na nich literackiego sensu. Ma rację Piotr Legutko, gdy pisze – w recenzji pt. Fascynacje Marty Kwaśnickiej – że „zamiast socjologicznego opisu autorka wybiera metaforę”. Z pewnością metaforyzacja jest głównym artystycznym zabiegiem tej książki.

***

Nie jest to jednak metafora, o jakiej zwykliśmy myśleć, gdy przychodziło nam, na lekcjach polskiego, analizować wiersze wielkich poetów. Można by wręcz powiedzieć, że Pomyłka zawiera bardzo niewiele tradycyjnych środków stylistycznych, że – na pewnym poziomie – jest to książka bardzo niepoetycka. Styl Kwaśnickiej jest jasny a język pozbawiony ornamentyki. Starannie zbudowane zdania unikają zawiłości, dygresji i dopowiedzeń. Nie przeszkadza to jednak, żebyśmy z pełnym przekonaniem stwierdzali, że mamy przed sobą rzecz napisaną piękną polszczyzną, rzecz elegancką i wysublimowaną. Niewiele utworów współczesnej polskiej prozy wchodzi na ten poziom estetyczny. Do chlubnych wyjątków, wśród autorów młodszych, należą Maciej Płaza i Jacek Dehnel. Pierwszy to przedstawiciel roczników 70., choć późno debiutujący z własną twórczością (wcześniej był autorem przekładów). Drugi, zgodnie z datą urodzenia rozpoczynający ósmą dekadę, nieznacznie starszy od Kwaśnickiej, jest bodaj najbardziej rozpoznawalnym pisarzem naszego pokolenia (także z powodów pozaliterackich). Obaj tworzą prozę kunsztowną, staranną, estetycznie atrakcyjną. Lecz jest to piękno inne od tego, które gotowi jesteśmy przypisać Kwaśnickiej. Gdybyśmy mogli posłużyć się pewnym uproszczeniem – powiedzielibyśmy, że źródłem, tradycją literacką, z której tych dwóch autorów się wywodzi jest modernizm, jakkolwiek w przypadku Dehnela – z uwagi na wielość gatunkową i tematyczną tworzonej przez niego literatury – trudno mówić o jednym wzorcu (np. poezja jego jest wyraźnie neoklasycystyczna). A więc – znów w uproszczeniu – poetyka skupiona wokół słów, symbole i metafory skupione wokół słów – z umniejszeniem roli innych komponentów prozy, choć – u Płazy zwłaszcza – widać także pewną artystyczną dbałość o frazę, konstrukcję zdania.

Proza Kwaśnickiej zbudowana jest inaczej. Słowo nie służy w niej za nośnik symbolu. Słowo ma być precyzyjne, przystawać do rzeczywistości, nawet kosztem jego warstwy estetycznej, brzmieniowej – stąd zapewne w Pomyłce sporo określeń, które mogą uchodzić za specjalistyczne i pewna, spotykana miejscami, naukowość wywodu, znamionująca warsztat historyka czy filozofa. W tym wymiarze należy widzieć w Kwaśnickiej kontynuatorkę prozy realistycznej, uczennicę Balzaca czy Herlinga-Grudzińskiego. Ten ostatni patronuje autorce także na innych poziomach jej poetyki, która wykorzystuje na przykład narratora pierwszoosobowego – co rodzi rozmaite pułapki i pokusy interpretacji autobiograficznej, ale umożliwia również grę tymże autobiografizmem – czy wykazuje skłonność do eseizacji fabuły.

Zdania Pomyłki wydają się proste, przeźroczyste, ale odczytane na głos odsłaniają swoisty rytm. Gdybyśmy mieli za sobą więcej lekcji łaciny, bez trudu dostrzeglibyśmy w nich charakterystyczną frazę starożytnych autorów. Gdybyśmy czytali za młodu Cycerona, moglibyśmy śledzić figury retoryczne, kształtujące pozorną prostotę i klarowności kolejnych akapitów Pomyłki. Styl ten stoi w opozycji do większości współczesnych powieści, w których zadomowiła się fraza ekspresjonistyczna, a także tendencja do skracania komunikatów czy ich zwielokrotniania, tudzież do daleko idącej poetyzacji zdania.

Ma również Kwaśnicka skłonność do aforystyki, co w powyższym kontekście nie dziwi, bo mistrzowie tego gatunku – Marek Aureliusz, La Rochefoucauld czy Julian Tuwim – to autorzy z ducha klasyczni. Mogłoby się zdawać, że aforyzm w prozie to w dzisiejszej epoce (epoce kpiny z jednej strony i głupio-poważnych poradników z drugiej) czyste szaleństwo, samobójstwo autora, pomysł skazany na klęskę. A jednak Kwaśnickiej się udaje. Nie zawsze co prawda, niektóre zdania brzmią nieco jak przepisane ze szkolnej rozprawki lub w skrócie próbują uchwycić istotę rzeczy nie w pełni może znanych (zastanawiam się na przykład, co o takim fragmencie sądziłby Jerzy Pilch, który tematowi owemu poświęcał obszerne części swoich powieści: „Gorzałka najpierw wyostrza zmysły, a potem z każdym kolejnym kieliszkiem zmienia rzeczywistość w feerię jasnych obrazów. Rzeczy rozkwitają przed oczami jaskrawymi konturami, jakby je właśnie stwarzano, a potem gasną i znikają w otchłani niepamięci. Można jedynie oglądać je w zadziwieniu.”). Ale w znacznej większości przypadków się udaje. Do tego stopnia, że mamy ochotę wpisywać te myśli do sztambucha, odczytywać je wieczorami po wielekroć, powtarzając: „jakie to mądre”. Przywołajmy zatem kilka na chybił trafił:

Zbyt wiele czasu marnuje się tylko dlatego, że zbyt późno pojmujemy jakieś prawdy o sobie lub tracimy czas, aby sprawdzić to, co nie wymaga sprawdzenia.

Każdy człowiek nieustannie zmaga się z nawałą różnorakich pokus i toczy niewidzialne bitwy; nasze „ja” przeciska się przez świat, ciągle się odkształcając i dziurawiąc.

W pewnym wieku równowaga staje się celem samym w sobie i bardzo trudno jest wtedy skłonić kogoś do tego, aby z własnej woli ją naruszył.

W zestawieniu powyższych przykładów dostrzec można, że te krótkie myśli – rozsiane w różnych miejscach książki – układają się w jej całościowym planie w pewną opowieść. W zapisaną w aforyzmach opowieść o dojrzewaniu, nabywaniu doświadczenia.

Takie opowieści o charakterze filozoficznym niosą w sobie również wielkie metafory, być może najważniejszy literacki instrument tej książki. Bo – jak się rzekło – metafory w Pomyłce są dużymi obrazami, rozciągniętymi zazwyczaj na całe opowiadania. O ich doniosłości świadczy także ciężar gatunkowy problemów, które owe metafory próbują sobą udźwignąć. Krakowski kloszard jako symbol losu polskich nerwowców, wspomniana już partia szachów rozstrzygająca życiowe wybory emigrantów, kamienica będąca przykładem pozrywanej wspólnoty, mucha rozbijająca się o szybę lekarskiego gabinetu, w której poczynaniach widzieć można parabolę usiłowań młodej dziewczyny („W szybę okienną uderzała mucha, coraz bardziej leniwie. Już się objadła życiem, ale nadal była łakoma; chciała więcej, tylko chorowała już na wrzesień i opadała z sił”) – czy w końcu powracające do narratorki omyłkowe rozmowy telefoniczne (które dały tytuł jednemu z opowiadań, jak i całej książce) odzwierciedlające przypadkowość egzystencji.

Z uwagi na problematykę i sposób jej przedstawienia – aforystyczny i metaforyczny – prozy Kwaśnickiej mają w sobie coś z przypowieści. Ich zwieńczeniem jest ostatnie, krótkie opowiadanie Owoc, będące już przypowieścią per se, wychodzącą wprost z biblijnej historii i niejako interpretującą ją w kontekście losów narratorki. Kończy się ona takimi słowami: „– Damy radę, zobaczysz – powiedział do drzewka. – Zaowocujesz mimo wszystko”. Zdawać by się mogło, że słowa te niosą jakąś nadzieję, że są, być może bardzo oszczędnym, ale jednak happy endem. Jednak jakby dla równowagi, żeby ostudzić nadmierny optymizm, pojawia się po nich takie zdanie, które jest zarazem zdaniem zamykającym książkę: „To było chłodne zmaganie człowieka z przyrodą, z samym sobą i z losem, na który zasłużył”. Takimi dychotomiami, dialogującymi ze sobą myślami – jak u Dostojewskiego – gra się w tej książce wielokrotnie.

***

Z uwagi na przynależność do zarysowanej powyżej tradycji literackiej – tradycji klasycznej i realistycznej – Pomyłka wymyka się współczesnej krytyce, przyzwyczajonej chyba do literatury innego rodzaju. Być może tym należałoby tłumaczyć milczenie, jakie spotkało Kwaśnicką – nie po raz pierwszy – w mediach głównego nurtu (lecz cóż jest dzisiaj głównym nurtem? – więc powiedzmy precyzyjnej, w mediach nie-konserwatywnych, choć to również określenie dalekie od doskonałości). Jeśli przywykliśmy do czytania pewnego typu literatury i przyzwyczailiśmy się do określonej estetyki, to trudno nagle znaleźć upodobanie w estetyce zgoła odmiennej. Jeśli przez całe życie stosujemy narzędzia krytyczne do opisu próz modernistycznych, to stajemy bezradni wobec utworów wywodzących się z innych nurtów. Istnieją także mody intelektualne, mody salonowe, mody ideologiczne – do których realistyczny klasycyzm od dwóch przynajmniej wieków raczej nie należy – i również one dyktują wzorce recepcji literatury. Może zresztą pobudki owego milczenia są niższe, może wynikają nie tyle z estetycznego czy aksjologicznego odrzucenia, co z uprzedzeń i stereotypowych opinii. Ich próbkę dał kiedyś Jacek Dehnel, w sposób raczej małostkowy punktując różne drobne błędy w pisarstwie Kwaśnickiej, przy okazji publikacji jej poprzedniej książki, Jadwigi (za którą autorka otrzymała Nagrodę Literacką „Skrzydła Dedala”; debiutancka Krew z mlekiem została uhonorowana Nagrodą Literacką Identitas). Czytając ów komentarz Dehnela z 2016 roku nie sposób ustrzec się wrażenia, że poetę, prozaika i, jak widać, okazjonalnie także krytyka – do niechęci wobec autorki doprowadziła nie tyle lektura jej książki (bo chyba nawet jej nie czytał), co zbyt euforyczne opinie komentatorów prawicowych (szczególnie Andrzeja Horubały), tudzież przyznane nagrody. Coś jakby urażona duma własna?

Lecz przecież ma trochę racji również Dehnel. Bo źle służy doprawdy Kwaśnickiej ta konserwatywna recepcja. Jak wtedy, gdy ukazała się Krew z mlekiem, jak w momencie publikacji Jadwigi – tak i teraz, po wydaniu Pomyłki media nie-konserwatywne – jak się rzekło – milczą, a prawicowe rozdają nagrody i wystawiają laurki. Nie chcę przez to powiedzieć, że Kwaśnicka na takie reakcje nie zasłużyła – bo zasłużyła na jedno i na drugie – choć może recenzje utrzymane w tonie bezkrytycznych laudacji, które z marszu okrzyknęły Pomyłkę najlepszą książką 2019 roku, a autorkę mianem wybitnej – zawsze budzą pewną nieufność. Ale nie o to chodzi. Najdotkliwszym skutkiem zaszeregowania Kwaśnickiej w poczet pisarzy prawicowych jest, de facto, zepchnięcie jej do pewnej kulturowej niszy. Jakkolwiek bowiem byśmy nie sympatyzowali z konserwatywnymi mediami, jak dobrze nie życzylibyśmy ich redaktorem – to i tak przyznać musimy, że nie jest to przestrzeń o najwyższym stężeniu artystycznych dokonań i wysokich lotów twórczości – a nawet, co tu kryć – za literaturę nieraz uchodzi w tej przestrzeni zwykłe grafomaństwo czy, w lepszym razie, epigoństwo. Sytuacja jest tym boleśniejsza, że Kwaśnicka – przynajmniej w Pomyłce – nie daje żadnego przyczynku do takiego zaszeregowania. Bo niby jaki? Że pisze o religijności? Zresztą pisze pobocznie i w duchu, dla niektórych, dalekim od dewocyjnej pobożności, żeby zacytować taki na przykład fragment:

Gdyby poszukać psychologicznych skutków, jakie wiara w Boga niesie w życiu codziennym, to byłoby nimi uznanie, że świat, nawet jeśli nie jest dobry i piękny, to z pewnością czasem może taki być. Byłoby to też pogodzenie się z faktem, że na ogół nie jest ani dobry, ani piękny, właśnie dlatego, że kiedyś pojawiło się w nim zło. Widziana od strony praktycznej, wiara była zatem czymś na kształt podszytego nadzieją stoicyzmu czy doświadczonej naiwności – i wcale nie była łatwą postawą.

Że słucha Chopina i zachwyca się polskim krajobrazem? I to dalekie jest od młodzieńczego wykładu Mickiewiczowskiego Tadeusza o wyższości polskiego nieba nad włoskim:

W moich żyłach płynęła krew zmieszana i od wielu lat nie byłam już podatna na patriotyczną melancholię.

Że szuka inspiracji w dalekiej przeszłości i krytykuje niektóre aspekty nowoczesności, a od stolicy ucieka na prowincję? Również tym sprawom towarzyszy zawsze szereg zastrzeżeń i wątpliwości.

Głęboka prowincja, taka z której niezwykle trudno jest wyrwać się i odmienić swój los, niemal zawsze zaludniona jest stoikami, bo odwieczny brak perspektyw każe tamtejszym ludziom żyć bez przesadnych ambicji: współczuć bardziej pokrzywdzonym od siebie (stąd i o zwykłe dobro jest tam łatwiej) i nie zazdrościć przesadnie tym, którzy są postawieni wyżej, nade wszystko jednak – nie pytać o zbyt wiele.

Jeśli to mają być dowody potwierdzające „prawicowość” Kwaśnickiej, to za konserwatywnych pisarzy powinniśmy uznać także Gombrowicza, Miłosza czy T.S. Elliota.

Lecz, skoro nie ma innej recepcji, dać trzeba szansę tej, która jest. Czy jednak ta konserwatywna krytyka, która tak chętnie anektuje autorkę do swojego obozu, przylega do Pomyłki… lepiej niż jej nowoczesne – powiedzmy liberalne i lewicowe – wcielenie? Czy potrafi mówić o Pomyłce tak, żeby wypchnąć ją poza swoją niszę, w jakąś przestrzeń ogólną, w której pomieści się każdy polski człowiek czytający. Jeśli nawet potrafi – najwyraźniej nie chce tego uczynić. Woli uprawiać rozważania o gatunkach literackich żywcem jakby wyjęte z podręczników strukturalistów, nie zauważywszy, że od jakichś kilkudziesięciu lat literatura odchodzi od czystych form gatunkowych. Tymczasem konserwatywna krytyka lubuje się w nieustannym zadawaniu autorce pytań rodzaju: „co pani w końcu napisała, opowiadania, eseje czy powieść?”. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Z wyższością starszych autorytetów udziela szczodrych rad młodej piszącej osobie (halo, nie jesteśmy już młodzi!): „może lepiej, gdyby pani to pisała w trzeciej osobie”; „a może spróbowałaby pani powieści historycznej”. Jakby szczytem krytyki literackiej było mentorowanie. A może cały ten akademizm, szukanie szufladek, dopasowywanie do definicji, przykrawanie do znanych wzorców i dobre rady – ma jedynie przykryć nieumiejętność mówienia o tym, co w literaturze żywe? Lub może w ogóle nie ważne co się dziś mówi, bo na końcu zawsze i tak jest ideologia?

Cóż, żal nam Kwaśnickiej. Nam, którzy chcemy widzieć w niej przede wszystkim głos pokoleniowy, lecz bez ideologicznych czy politycznych metek. Żal nam Kwaśnickiej, bo mamy wrażenie, że – mimo woli – wciągnięta została w nie swoją i nie naszą grę. W grę podstarzałych panów z „Gazety Wyborczej” i „Gazety Polskiej”, z „Polityki” i z „Do Rzeczy”. Stała się jedną z kart w ich odwiecznej rozgrywce wokół okrągłego stołu. Tymczasem my nie mamy nic wspólnego z ich solidarnościowymi przyjaźniami i nienawiściami, z ich ideowymi i personalnymi krucjatami, z ich bóstwami i obsesjami. „Dajcie nam myśleć po swojemu” – zdajemy się krzyczeć, lecz krzyczymy, stojąc po jednej lub drugiej stronie muru. I – czy tego chcemy czy nie – do naszych krzyków przyłączają się inni, którzy po tej samej stronie stoją. Mamy rację czy nie mamy – to nie ważne – po danej stronie krzyczy się zawsze tym samym głosem. Zaraz… czy nie o tym jest właśnie Pomyłka? O konieczności życia w świecie zaprogramowanym przez inne pokolenia? O konfrontacji idei, w które kazali nam wierzyć nasi nauczyciele z urzeczywistnieniem tych idei przez tychże nauczycieli uczynionym? O niemożności przemówienia własnym głosem?

Jest to opowieść o tym – mówi Zbigniew Chojnowski – że wyrosło w Polsce pokolenie, które zostało pozbawione znaków orientacji, które nie może żyć na własnych prawach, według własnych reguł, według własnych oczekiwań.

Chojnowski powiada również, że Kwaśnicka portretuje „pokolenie przejściowe”, lecz to zakłada jakieś „dokądś” – a czy my rzeczywiście dokądś przechodzimy? Może nie przejście, a wyjście należałoby raczej tu widzieć – wyjście zamknięte przez tych, którzy urządzili ten świat i zostawili nas, byśmy sami sobie z nim radzili. Może więc, jesteśmy pokoleniem wyjścia, pokoleniem exodusu.

***

Gdybyśmy zechcieli pochwycić eseistyczny wymiar Pomyłki i przeczytać ją komparatystycznie z inną eseistyczną książką – a mianowicie z Pokoleniem wyżu depresyjnego Michała Tabaczyńskiego – to być może dowiedzielibyśmy się jeszcze czegoś o tym przepływaniu pokoleń, które postawiło nas tu, gdzie jesteśmy. Jakże uderzająca jest odmienność tych książek. Różni je niemal wszystko. Styl, prosty i harmonijny u Kwaśnickiej, u Tabaczyńskiego jest do granic możliwości chaotyczny, rozedrgany, nieciągły. Spokojny i pozostający blisko rzeczy język Pomyłki kontrastuje z grą językową, słowotwórstwem i pełnym cytatów językiem Pokolenia… Nawet siatka kulturowych odwołań obu autorów jest całkowicie odmienna – możliwe, że nie dałoby się znaleźć ani jednej takiej samej książki, którą przywołują, ani filmu czy płyty – a kulturowych tropów jest w obu książkach niemało. Czy to możliwe, żeby dwie osoby urodzone w odległości zaledwie kilku lat (Tabaczyński to rocznik ’76), były aż tak bardzo różne? Coś tu chyba jest na rzeczy. I to coś nie tyle indywidualnego – bo przecież mogłoby zdarzyć się tak, że jest to kwestia li tylko różnic jednostkowych biografii – co pokoleniowego właśnie. Bo bez wątpienia są to książki aspirujące do portretu swojego pokolenia. Tabaczyński formułuje to już w tytule, a później – na przestrzeni całego eseju – zaświadcza nie tylko narratorem w liczbie mnogiej, ale i mnogością przywoływanych doświadczeń, które nie byłyby w stanie zmieścić się w żaden, nawet najdłuższy dzień (taka jest konstrukcja tej książki, jej „akcja” rozgrywa się w ciągu jednego dnia), nawet w najobszerniejszą indywidualną biografię. Kwaśnicka powiada zaś w posłowiu:

Pomyłka to zatem nie tyle opowieść o mnie, ile historia przedstawiciela pewnego pokolenia, człowieka urodzonego nie w porę, niewystarczająco ustosunkowanego, zmuszonego zająć stanowisko wobec całego szeregu rozczarowań.

Z powyższym cytatem właściwie powinien się zgodzić także autor Pokolenia… I jego bohater bowiem urodzony jest nie w porę, z pewnością też nie jest ustosunkowany, jeszcze pewniejsze, że na okrągło doznaje rozczarowań. Lecz jest to podobieństwo jedynie na poziomie ogólników. Gdy zejść do szczegółów, zobaczymy dwa odmienne pokolenia ludzi zasadniczo od siebie różnych. Ich jedynym bodaj wspólnym mianownikiem jest to, że czytają książki, choć – jak się rzekło – nie te same.

Słowem-kluczem opisującym pokolenie Tabaczyńskiego – jeśli wierzyć jego rozpoznaniom – jest depresja.

My, pierwsze pokolenie wyżu depresyjnego, pierwsze pokolenie zdiagnozowanej depresji, pierwsze pokolenie, które zna z doświadczenia mityczne wnętrza gabinetów psychiatrycznych, psychologicznych, psychoterapeutycznych, w których zapamiętale ćwiczymy wynurzenia z naszych odmętów. Pierwsze pokolenie, które zna dziwacznie brzmiące nazwy psychoaktywnych farmaceutyków […] Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które mówi o tym – w chwilach niezwykłej odwagi i brawurowej szczerości – otwarcie, a nawet namiętnie […] Czytamy depresyjne książki, oglądamy depresyjne filmy, gramy w depresyjne gry wideo, naszymi ulubionymi lekturami stały się […] biografie depresyjnych bohaterów masowej kultury. Żyjemy aktualizowanymi co jakiś czas statystykami samobójstw.

Depresja zaś jest konsekwencją – to już nasze rozpoznanie, chociaż Tabaczyński na nie naprowadza – głębokiej samotności tego pokolenia. Z kolei samotność ta – jeśli pokusić się o pewną interpretację – wynika z zerwania bądź rozluźnienia wszystkich więzi osadzających w istnieniu, jakoś ukorzeniających, tych więzi, które, jak się zdaje, uchroniły wcześniejsze generacje od wiedzy o „psychoaktywnych farmaceutykach”. W istocie dla dzisiejszych czterdziestokilkulatków – znów, jeśli wierzyć autorowi Pokolenia… – oparcia nie stanowi ani ich przestrzeń życiowa („miasto jest fantastyczną wprost maszynką do melancholii, instrumentem pędzącej depresji”), ani ich praca („ziewamy w pracy jak najęci – taki uroczy kalambur. Ziewamy, bo jesteśmy najęci, najemni robotnicy, galernicy biur i fabryk”), ani ludzie, którzy ich otaczają (bo wszystkie relacje z ludźmi odbywają się w cieniu własnych lęków, hipochondrycznych stanów czy obsesji). Jest to także „chwilowo jedyne może takie pokolenie – powiedziałbym – religijnie indyferentne, a może nawet (wedle polskich, dość wyśrubowanych norm) żarliwie ateistyczne” – a więc i duchowość nie przynosi im żadnego schronienia. Jakim więc cudem – moglibyśmy zapytać – tkwiąc w tak głębokiej i wielowymiarowej zapaści – ludzie ci jeszcze w ogóle żyją? A jednak żyją i – przynajmniej na powierzchni – mają się względnie dobrze. Myliłby się ten, kto wyobraziłby ich sobie jako egzystencjalnych ponuraków, ze smutną miną, w czarnych golfach, palących papierosy i zaczytanych w Sartrze. Ich strategia przetrwania jest inna. Polega na zgrywie, przymrużeniu oka, gorzkim uśmiechu i smutnej wyrozumiałości dla przywar tego świata, czasem może na wypisaniu się z niektórych jego obszarów (jak np. z automobilizmu albo religii), często na zobojętnieniu na bodźce, na indyferentyzmie, niekiedy na miękkiej negacji, która sprowadza się do Melvillowskiego „Wolałbym nie”. Postawa ta upodabnia ich do bohatera słynnej powieści Douglasa Couplanda, Pokolenie X, który po buntowniczych próbach zmagania się z rzeczywistością ustanowioną przez yuppies – wybiera ostatecznie strategię ironicznego dystansu. Czy jednak nie czyni to bohaterów Tabaczyńskiego jeszcze bardziej tragicznymi?

Trudno byłoby jednoznacznie wskazać, co doprowadziło do stworzenia owej depresyjnej przestrzeni, w której przyszło żyć polskim rocznikom 70. Prawdopodobnie jest to składowa wielu spraw, niekoniecznie od siebie zależnych; „to w nas – pisze Tabaczyński – zbiegły się wszystkie plagi, wszystkie katastrofy nałożyły się bezlitośnie na siebie”. Swoje zrobił zapewne kapitalizm (najbardziej depresjogenny z systemów, jak utrzymywał David Foster Wallace), w tym rodzimy tryb jego instalowania, który – nie patrząc na zasługi i przymioty charakteru – jednych wywyższył, innych skazał na „galery” w biurach i fabrykach. Przysłużył się – podążający w ślad za kapitalizmem – konsumpcyjny model życia, ze swą rozchwianą równowagą pomiędzy wzbudzaniem aspiracji i możliwościami ich zaspokojenia. Cegiełkę dołożył rozwój technologiczny, wymuszający większe tempo życia, co przyniosło – ramię w ramię z kapitalizmem i konsumpcjonizmem – kolejne katastrofy: ekonomiczne, społeczne, klimatyczne. Trudno pominąć również kulturowe mody, które uformowały ludzi, wchodzących w dorosłość na początku lat 90. „Jesteśmy pokoleniem fanów” – pisze Tabaczyński, myśląc o powszechnym zasłuchaniu w kultowe zespoły rockowe, na czele z Joy Division. Do tego literatura amerykańska. Na deser – skandynawscy pisarze. W końcu także kulturowy rewizjonizm w Polsce, przypadający na lata bezpośrednio po transformacji: środowisko Brulionu, „demitologizacja” i sprozaizowanie sztuki – co się dokonywało równolegle do zanikającej religijności, czy szerzej, duchowości. Skutkiem tego wszystkiego, a zapewne również wielu innych rzeczy, jest owo pokoleniowe poczucie bezsensu egzystencji. Tak jakby końcowym stadium nowoczesnego kapitalistyczno-demokratycznego projektu była doskonała indywidualizacja prowadząca do chronicznej depresji.

Doprawdy zadziwiające jest, jak pewne formacyjne konteksty pojawiają się, jak znikają nagle, jak przechodzą w coś innego. Nie sposób powiedzieć, dlaczego zaczynają się one w tym, a nie innym momencie, i dlaczego się kończą, gdy wydawałoby się, że powinny trwać dalej. Skąd biorą się te ostre cięcia, oddzielające jedno pokolenie od drugiego? Jak wytłumaczyć ich gwałtowność i – by tak rzec – bezwzględność?

Nasze pokolenie – to, które Marta Kwaśnicka właśnie nam opowiedziała – różni się od pokolenia Tabaczyńskiego. Inne jest w nim nawet to, co może wydawać się podobne. Wojciech Rusinek powiada, że „Melancholia to […] chyba najważniejszy temat Pomyłki” – ale czy nastrój tej książki można porównać do nastroju głęboko melancholijnego Pokolenia…? Czy w ogóle można go nazwać melancholicznym? Gdzież ma się podbarwiona rozczarowaniem, ale i nie pozbawiona wyższości diagnoza Kwaśnickiej do często uśmiechniętej, lecz zawsze na smutno, opowieści Tabaczyńskiego? Tu rysuje się zasadnicza różnica. Pokolenie wyżu depresyjnego jest bowiem głęboko pesymistyczne. A Pomyłka to w zasadzie konstruktywny projekt intelektualny. Owszem, Kwaśnicka punktuje współczesność na każdym kroku – nie mamy wątpliwości, że uważa ją za epokę podłą, promującą miernotę i konformizm, blokującą lub wręcz pogrążającą ludzi wrażliwych; epokę nieuzasadnionych nierówności ekonomicznych i społecznych; epokę rozchwianą moralnie, z której usunięto – by użyć określenia Chojnowskiego – znaki orientacji. Lecz wszystkie wymienione przymioty naszych czasów sprawiają, że narratorka Pomyłki, pozostając trochę na uboczu tych czasów, niejako równolegle, świadomie i konsekwentnie – konstruuje swój egzystencjalny program. Jest to projekt, który w sprzyjających okolicznościach można by wdrożyć w życie. Nie ma aż tak wielkiego znaczenia, że okoliczności te jeszcze nie nadeszły, bo samo posiadanie w szufladzie gotowego programu daje w tym przypadku dużo nadziei. Gdybyśmy musieli wskazać jeden zasadniczy temat tej książki – nieco abstrahując od losów jej bohaterki, pamiętając jednak o kontekście w postaci innych książek Kwaśnickiej – byłoby nim właśnie to: wykuwanie własnego programu na tle zastanej rzeczywistości. Przyznać musimy, że jest to gest twórczy, konstruktywny i optymistyczny.

***

Program Kwaśnickiej budowany jest na europejskiej kulturze. Brzmi banalnie, lecz nikt z naszego pokolenia w taki sposób i tak szeroko tego nie robił. Gdy mówimy o sposobie – mamy na myśli swoistą dekonstrukcję i rekonstrukcję wybranych tradycji kulturalnych. Kiedy wspominamy szerokość tego gestu – chodzi nam o swobodne sięganie do różnych punktów historii, wydobywanie z niebytu wybranych wydarzeń i postaci. Nie jest to więc komentarz do modnych zagadnień naszej epoki, a raczej próba stworzenia własnego, wynikającego z osobistych poszukiwań – katalogu kulturowych wzorców. Patrząc na efekty, nazbyt skromne wydają się opisy drogi (zresztą także właściwej dla pokolenia pozbawionego nauczycieli), która prowadziła do tego dokonania:

Moje lektury były kapryśne i nieprzewidywalne, jak zwykle bywa w przypadku samouków, którym los nie postawił na drodze żadnego prawdziwego doradcy. Jedna książka sprowadzała drugą, a ta kolejną. Wyważałam wiele otwartych drzwi, dokonywałam fascynujących odkryć, które dla nikogo poza mną nie były ciekawe.

Katalog ten często ociera się o dzieła uniwersalne, o kanon, choć chętnie uprawia Kwaśnicka również szperactwo wokół głównego nurtu tego kanonu. Są więc długie rozważania o Hamlecie czy Braciach Karamazow, ale także nieznane prawie zupełnie postacie, jak przywoływana już Vittoria Colona, przyjaciółka (mieszczącego się zapewne w kanonie) Michała Anioła.

Warte podkreślenia jest owo nieco postmodernistyczne podejście do tradycji. Bo jak inaczej nazwać esej o pisarzu nieistniejącym, niejakim Miguelu Quirodze? Ów Borgesowski gest – zresztą przepięknie poprowadzony – to czytelna deklaracja Kwaśnickiej: jeśli czegoś mi w naszej tradycji brakuje – wymyślam to. Jeśli przydałby się w nam taki pisarz jak Quiroga – niech zostanie dopisany. Kryje się w tym geście jakiś ogromny potencjał dla współczesnej kultury polskiej, która jest w wielu obszarach kulturą zapomnienia, kulturą braku i kulturą tabu – co trafnie punktował Gombrowicz, mówiąc o naszej narodowej niedojrzałości. Bo niedojrzałość wynika także z niedostatku wspólnotowych doświadczeń, z przekłamywania własnej historii, z próby przemilczenia tego, co nas ukształtowało. Chyba tylko odważna i twórcza rekonstrukcja tradycji może coś na to poradzić.

W jednym jednak pokolenie roczników 80. – przynajmniej to, które wyłania się spod pióra Marty Kwaśnickiej – kontynuuje linię wytyczoną przez poprzedników. Jest to pokolenie indywidualizmu. Albowiem Pomyłka to manifest osobisty. Poszukiwania Kwaśnickiej mają charakter kameralny. Jej dylematy rozstrzygają się we wnętrzu jednostki. Jej wybory dotyczą przede wszystkim jej życia. Co prawda diagnoza współczesności odbywa się być może w optyce pokolenia, wspólnoty, jest doświadczeniem współdzielonym. Jednak już ów pozytywny program, czyli ta ważniejsza, wypracowana przez autorkę odpowiedź na nasze pokoleniowe rozterki – zdaje się być odpowiedzią prywatną.

Niech dowodem na to będzie potraktowanie wątku rodzinnego. Pojawia się on przede wszystkim w dwóch opowiadaniach. W Moskiewskiej świadkujemy rodzinnej uroczystości u dalszych krewnych na polskiej prowincji (ulokowanej w południowo-zachodniej części kraju, ale jest to w tym przypadku bez większego znaczenia). W Ignazu przy pomocy ciekawej formuły narracyjnej (pianino, czy nawet szerzej, kultura muzyczna robi tu za przewodnika po dawnych czasach) poznajemy główne gałęzie drzewa genealogicznego narratorki. Obie te części Pomyłki są wciągające, ładnie skonstruowane i po prostu ciekawe. Czytelnik mógłby mieć jednak nadzieje, że będą czymś ponad to. Jakimś osadzeniem losów narratorki? Pokazaniem jej jako ogniwa zaprezentowanej rodzinnej wspólnoty? Tymczasem nic ważnego z przywołania losów przodków nie wynika. Przypominają one nieco, wydawane współcześnie masowo, wspomnienia rodzinne najróżniejszych ludzi, pełne smakowitych anegdot, barwnych bohaterów, niesamowitych historii, po przeczytanie których mamy ochotę zapytać: „i co z tego”? Kwaśnicka chyba zdaje sobie z tego sprawę, bo w jednym z przywołanych opowiadań kwituje rzecz chłodno i dosadnie: „jeśli szuka się twardego jądra własnej tożsamości, zdecydowanie lepiej jest odnaleźć je w sobie”. W sobie – moglibyśmy dopowiedzieć – a nie w rodzinie. Bo tradycja rodzinna stanowi dla bohaterki Ingaza „jedynie zbiór eleganckich, okołowojennych opowieści”. Czy jednak na pewno brak jakiejś jednej nadrzędnej idei, która układałaby te „opowieści” w sensowną tożsamościowo narrację usprawiedliwia również brak rodzinnych więzi? Czy nie jest to aby tłumaczenie wygodne i jakoś podprowadzone pod tezę?

Bo czy rola wspólnoty rodzinnej sprowadza się jedynie do tego, żeby była ona źródłem intelektualnych podniet? Czy nie chodzi w niej również o to, żeby – mimo różnic w poglądach, w poziomach wiedzy i zdolności – trwać we wspólnym doświadczaniu świata? Sprowadza się to na końcu do pytania: czy bardziej prawdziwy, bardziej rzeczywisty jest świat widziany oczami samotnego obserwatora, zamkniętego we własnej egzystencji – czy może jednak ten widziany z wnętrza wspólnoty, wynikający również z pozostawania w nieusuwalnej relacji z innymi ludźmi?

Myśląc o tym, chciałoby się nam, tęskniących wciąż za swoimi dziadkami, i z wiekiem coraz częściej dostrzegającym, jak wiele ich cech nas ukształtowało – zestawić Pomyłkę na przykład z książkami Jeana d’Ormessona – i pokazać, że można inaczej, że pokolenie nie musi oznaczać najważniejszego wspólnotowego paliwa, że ważniejsi są przecież nasi najbliżsi, ci co byli przed nami i ci co przyjdą po nas. Że więzy oparte na bliskości poglądów i inicjacyjnych doświadczeń, na usytuowaniu w tej samej społecznej przestrzeni, w końcu na podobieństwie peselu – są marnym substytutem relacji rodzinnych stanowiących nasze pierwotnym zakorzenieniem. Te korzenie można próbować odciąć, można udawać, że ich nie ma, lecz nie sposób zamienić ich na inne.

Pisząc to zdajemy sobie przecież sprawę, że zapewne to Kwaśnicka ma rację. A mianowicie, że z powodu urodzenia w ostatniej kwarcie XX wieku nosimy na sobie skazę indywidualizmu i że raczej się jej – jako pokolenie – już nie pozbędziemy. Tym samym skazani jesteśmy na ustanawianie egzystencji na własną rękę, bez oparcia w tym, w czym szukać oparcia mogli nasi przodkowie. Bez rodziny, bez stałego miejsca, bez znanego od dzieciństwa uniwersum przedmiotów i znaczeń. A jedyna forma wspólnotowości, jaka jest nam dostępna, to nietrwałe sojusze zbudowane na wątłych, wspólnych dla naszej generacji doświadczeniach, których pamięć przeminie tak, jak przeminęła nasza młodość. Zaś nasze pokoleniowe powieści zawsze już ciążyć będą ku pojedynczym autobiografiom, po przeczytaniu których mówić będziemy – parafrazując zdanie z Autobiografii każdego z nas Gertrudy Stein – duchowej opiekunki tak zwanego straconego pokolenia (do którego należeli m. in. Hemingway, Faulkner, Fitzgerald czy Remarque): „Marta Kwaśnicka napisała swoją [autobiografię], teraz każdy będzie pisał swoją.”

A może jednak się mylimy? Może opowiedzenie sobie naszych autobiografii będzie punktem wyjścia do przezwyciężenia indywidualizmu, do poszukiwania tożsamości nie tylko we własnych losach? Jeden z bohaterów powieści Douglasa Couplanda powiada: „Albo nasze życie stanie się opowieścią, albo będzie nie do wytrzymania”; i faktycznie, w zakończeniu Pokolenia X znużeni swą średniacką egzystencją, pogrążeni w rezygnacji i ironicznym dystansie przedstawiciele owego amerykańskiego pokolenia (tak niepokojąco podobni do nas) – zaczynają zabawę polegającą na opowiadaniu „bajek”. Być może również Pomyłka powinna być zachętą do takiej zabawy.

 

Piłsudski przedziałowy

Jadąc zatłoczonym pociągiem – pociągiem relacji Kraków-Warszawa, co jednak nie ma żadnego znaczenia dla opowiadanej tu historii – w dzień czerwcowy poprzedzający Boże Ciało, w trzydziestostopniowym upale, stojąc na przedziałowym korytarzu, obok licznych pasażerów zajmujących taką samą wygodną miejscówkę – wyciągnąłem z plecaka książkę Pawła Rzewuskiego. Sama ta czynność wydawała się graniczyć z niemożliwością, nie mówiąc już o czytaniu w gwarze rozmów, wzajemnych pretensji, szturchania ludzi co raz to przechodzących – nieraz wielokrotnie – w dobrze znanym kierunku za niecierpiącą zwłoki potrzebą.

Zacząłem jednak czytać. I stawały przed oczami kolejne obrazy, dość odległe zdawałoby się od tego otoczenia ciasnego, zatęchłego, pospolitego. Jakież to obrazy? Oczywiście Piłsudski, który samą swoją osobą mógłby wypełnić każdą książkę. Jako wódz, strateg, polityk. I jako człowiek, więcej, jako dziejowa postać. Ale nie sam Piłsudski. Bo książka Pawła Rzewuskiego nie mówi tylko o Marszałku, a może nawet nie głównie o nim. Szukając bowiem najważniejszych elementów filozofii Piłsudskiego (skąd jej tytuł, Filozofia Piłsudskiego), próbując zrekonstruować jego system myślowy – wychodzi daleko poza to, co związane jest z postacią głównego, jak mogłoby się zdawać, bohatera.

Autor kreśli bowiem całą konstelację polskich (i niepolskich) tradycji intelektualnych, które jego zdaniem ukształtowały Piłsudskiego, określając niekiedy jego modus operandi w konkretnych sytuacjach i wyborach.

Jest więc tu polska tradycja szlachecka, ze swą uwielbioną wolnością, skarykaturowaną w liberum veto, ale również z honorem, heroizmem, bezinteresownością. „Bycie obywatelem [I Rzeczpospolitej] – pisze Rzewuski – wiązało się z osiągnięciem dojrzałości politycznej i ciągłą gotowością do poświęcenia się dla wspólnoty. Łączyło się to z ofiarnością i nonkonformizmem sprzecznym z ideałami mieszczańskimi”. Bycie obywatelem wiązało się także dla ludzi tamtych wieków z postrzeganiem Polski jako konglomeratu narodów: „Piłsudski, sam wywodzący się przecież z litewskiej szlachty, rozumiał polskość właśnie jako formę cywilizacyjną, a nie naród etniczny.”

Obok sarmackości stoi związana z nią filozofia i polityczność antyczna, nie tylko ta rzymska, na którą lubili powoływać się XVII-wieczni magnaci, ale również tradycja arystotelesowska, a także Platońska filozofia idei. Możne niektórych dziwić, jak często odwołuje się Piłsudski do pojęcia cnoty jako fundamentu wartości osoby publicznej. Ta cnota, rzecz jasna, przepuszczona jest przez filtry tożsamości XIX- i XX-wiecznej. A więc nieobcy pozostaje Marszałkowi zarówno pozytywizm, z wiarą w możliwości organicznego działania, jak i nietzscheanizm wprowadzający wolę mocy i elitaryzm ducha, kult jednostki.

[Piłsudski] jest przekonany o istnieniu wielkich ludzi, tych, którzy są w stanie pogodzić ze sobą dwie przeciwstawne siły – fatum i virtu, czyli energie i siły pozwalające na opanowanie losu. Przeznaczony do polityki jest ten, który potrafi opanować ją za pomocą własnej woli.

Faktem jest jednak – jak pokazuje Rzewuski – że przekonanie o wyjątkowości jednostek nigdy nie idzie u Piłsudskiego w parze z pogardą dla słabszych, przeciwnie.

Piłsudski w prosty sposób nie stawiał się poza panującym porządkiem i nigdy nie odcinał się od tradycji. Brakuje w jego koncepcjach pogardy w stosunku do ludzi słabych. Zbyt wiele w jego deklaracjach (i czynach) poświęcenia i altruizmu przy całkowitym braku resentymentu, aby móc go uznać za realizatora postulatów Fryderyka Nietzschego.

Lecz trzeba stwierdzić, słusznie może odcinając się od Nietzschego, że tym, co nas pociąga w Piłsudskim, bywa niejednokrotnie jego występowanie przeciwko utartym schematom działania i myślenia:

Carlyle [popularny w czasach Piłsudskiego] nie pozostawiał złudzeń. Wielkim człowiekiem, wielkim wodzem może być ten, kto przekracza obowiązujące prawa, ten, dla kogo są one jedynie gorsetem ściskającym wielkich.

Ważny wydaje się jednak sposób wyzwalania z tego gorsetu. W sposobie Piłsudskiego znaleźć można wiele nut znanych z polskiej tradycji żołnierskiej, łączących heroizm, ułańską fantazję i dobrą męską przyjaźń. Nut uwiecznionych chyba najmocniej w trylogii Sienkiewicza, a uwiecznionych tak głęboko i tak trwale właśnie dzięki swej ponadczasowej atrakcyjności. Tak jak z powieści Tolkiena czy rozmaitych narracji przygodowych przebija z nich nie tylko przygoda, ale także szlachetność i dobroć bohaterów. Mówił Piłsudski:

I oni, jak wszyscy dobrzy żołnierze, szukali szczęścia i uśmiechu życia, lekkomyślnie lekceważyli dobra materialne, a zachowali przez całe życie przywiązanie dla przyjaciół i naiwną wiarę Don Kichota, rycerza, sprzeciwiającego się zepsuciu i łajdactwu.

W takim duchu można by chyba również postrzegać rewolucyjność Piłsudskiego. Rewolucyjność chwilami socjalistyczną, ale częściej rewolucyjność rozumianą po prostu jako kierowane szlachetnością podążanie wbrew. Że owo wbrew znaczyło w Polsce często zgodnie z duchem narodu, a niezgodnie z narzuconą władzą – to już inna sprawa. Dowodzi Rzewuski – chyba dość przekonująco – jak przedmiotowo traktował Piłsudski socjalizm, zwłaszcza ten spod znak związku sowieckiego. Powiadał bowiem Marszałek:

Gdybym się spotkał w owe czasy z socjalizmem warszawskim, negującym otwarcie sprawy narodowościowe i występującym przeciwko tradycji powstańczej, byłbym tak opornym na jego wpływy, że razem z tymi niepotrzebnymi, według mnie, dodatkami odrzuciłbym i samą ideę socjalistyczną. Petersburski socjalizm nie wymagał tej ofiary ode mnie, a zarazem dawał mi pewną nić przewodnią, pewien światopogląd, który wobec rozbicia poprzedniego z łatwością zajął jego miejsce.

Najwyraźniej wybrzmiewa jednak z Filozofii Piłsudskiego zakorzenienie Marszałka w myśli romantycznej. Wychodzi tu autor poza stereotypowe stwierdzenia w stylu „Słowacki był ulubionym poetą matki Piłsudskiego” i pokazuje żywy, i bardzo wielopłaszczyznowy jego związek z poezją wieszczów. Zwłaszcza, faktycznie, Słowackiego, bo to jego Piłsudski cytuje na wyrywki i parafrazuje w przemówieniach. Można w tym widzieć – jak się zwykle czyni – siłę tej poezji, którą Piłsudski dostrzegał i próbę wykorzystania tej siły w retorycznych celach. Można jednak również dostrzec tu swoistą filozofię Piłsudskiego, w której wielkie sprawy tego świata, w tym sprawy publiczne i polityka – pozostają w ścisłym związku z językiem. Mówiąc inaczej, polskość rozumiana szeroko, jako wielka romantyczna idea, nie istnieje poza językiem, bo język jest jej paliwem i środkiem jej wypowiedzenia. Słowacki chciał tę polskość przenieść do języka w sensie totalnym. Tam chciał ją zrekonstruować i dać Polakom, ciągle jeszcze zwykłym zjadaczom chleba, jako zadanie, które „przerobi ich w aniołów”. Piłsudski wychodząc z podobnych pozycji – żeby przywołać jedynie jego słynny bon mot, że Polska to „wielki naród, tylko ludzie ch…” (lub w żeńskiej wersji ze słowem na k) – zdaje się zmierzać raczej ku Mickiewiczowskiemu połączeniu słowa i czynu. Zaiste, nie ma chyba w polskiej historii innej postaci, która z takim sukcesem potrafiła pogodzić sferę działania (na pierwszym planie) i tegoż działania duchowej podbudowy. Która potrafiła, nie schodząc z panteonu duchowych spraw, podejmować polityczne decyzje i przesuwać na mapie kolumny wojsk. W tym sensie jest Piłsudski jakimś ucieleśnieniem snu romantyków o Królu-Duchu czy o czterdzieści i cztery. Jest, jakkolwiek sam się od takich sugestii, formułowanych przez jego wyznawców, bardzo mocno odcinał – cóż, była to już inna epoka i inna duchowość, pomimo że idea pozostała mniej więcej ta sama.

Zanurzywszy się w książce Pawła Rzewuskiego i w tych wszystkich rozmyślaniach, o których co nieco powyżej – nie spostrzegłem nawet, jak na moim przedziałowym korytarzu zrobiło się jakoś przestronniej. Gorący letni wiatr wpadał przez otwarte okna, przynosząc powietrze znad pagórkowatych pól, poprzecinanych tu i tam leśnymi zagajnikami oraz wiejskimi chałupami stojącymi z osobna i w niedużych skupiskach. Pasażerowie nie przemieszczali się już tak namiętnie w tę i z powrotem. Zaczęły się jakieś rozmowy, żarty na trudy wspólnego podróżowania, uśmiechy. I pomyślałem, że może jeszcze nie wszystko stracone, że może ta otaczająca mnie polska rzeczywistość, która codziennie daje tyle powodów do rozczarowań, ma wciąż pod powierzchnią ten żywioł wolności, wielkich ideałów, tę polskość – która jest wieczną ideą.

Kawiarnia w Wieluniu

Idąc od Muzeum Ziemi Wieluńskiej (dawniej klasztor bernardynek) w stronę Starego Rynku (dziś Plac Niepodległości), na rogu z ulicą Narutowicza – spostrzegłem kawiarnię. Kawiarnia – nic szczególnego, ot, prosty parterowy budynek, na oko późny Gomułka lub wczesny Gierek po neokapitalistycznym liftingu. Ale witryny – obszerne. Ale kontuar – na całą długość sali. Ale sala – wielka, jakby do tańca. Można stanąć – jeśli się jest takim przypadkowym przechodniem jak ja – i z zachwytem patrzeć. Na środku sali kilka okrągłych stolików. Przy jednym z nich babcia z wnuczkiem. Babcia po jednej stronie stołu, coś wnuczkowi tłumaczy. Wnuczek naprzeciwko, trochę słucha, na tyle, na ile pozwala mu uwaga skupiona na dużej napoleonce, którą ma przed sobą. Siedzi wyprostowany, wygląda dostojnie, poważnie, jakby dostosowywał się do nastroju tej chwili, która ma w sobie coś z rytuału. Są ferie – uświadamiam sobie – wtorek lub środa, gdzieś koło południa, paskudny chłód lutowy. Ale ferie, i babcia, i wnuczek, i napoleonka. Przypominam sobie wakacje, te letnie i te zimowe, które spędzaliśmy w Opatowie. Nie, nie chodziliśmy do cukierni, w ogóle rzadko wychodziliśmy do miasta, spędzając czas w przepastnym domu dziadków, na podwórku, w polu. Graliśmy w Znanego Człowieka, słuchaliśmy babcinych opowieści, ganialiśmy się po łąkach i polach jako żołnierze samozwańczej armii. Lecz miały te nasze pobyty u dziadków zawsze jakąś odświętność, coś właśnie z rytuału, który nadawał zwykłym szarym dniom tygodnia powagi i dostojeństwa. Coś podobnego zobaczyłem wtedy w Wieluniu, za oknami cukierni, w postawie tego chłopca i w jego oczach utkwionych w napoleonce. I może dlatego jest to pierwszy obrazek, który przychodzi mi do głowy, gdy myślę o tym mieście.

Drugie skojarzenie, chronologicznie wcześniejsze, jest zupełnie innej natury. Nijak się ma do tamtej sentymentalnej podróży w lata dziecinne, lecz cóż, także i ono sprawiło, że zainteresowałem się Wieluniem. Otóż, przeczytałem gdzieś o licznych studentach Akademii Krakowskiej w wieku XV i XVI, którzy wywodzili się właśnie z tego niewielkiego miasteczka leżącego na pograniczu Wielkopolski, Małopolski i Śląska. Następnie przeczytałem o szkole kolegiackiej, która w tym miasteczku działała, i szkole pijarskiej, późniejszej nieco, lecz niemniej zasłużonej. Wydały mi się niezwykłe te ścisłe średniowieczne związki z kulturalną stolicą Polski. Zadziwiła intelektualna wielkość dawnego Wielunia. Rodziły się pytania o jej genealogię, jej dzieje i powody jej kresu.

Jest i trzecie skojarzenie, a może raczej trop. Mój brat, Marcin napisał mi kiedyś w mailu: „jestem pod wrażeniem sytuacji w Wieluniu – mają rocznik naukowo-regionalny (wszystkie numery w Internecie), mają Wieluńskie Towarzystwo Naukowe. Przy 22 tys. mieszkańców”. Sprawdziłem, faktycznie. Rzecz zupełnie niespotykana, żeby miasto tej rangi czyniło rzeczy, o które trudno nieraz w miastach znacznie większych. Periodyk naukowy, regularnie wydawany, prowadzący dogłębne badania o regionie. Do tego zarchiwizowany niemal w całości i dostępny w Internecie. Grono ludzi żywo zainteresowanych przeszłością regionu i prowadzących nad nią badania. Jakoś nie pasowało to do tego miasta? Kłóciło się z jego rangą zapomnianego miejsca, gdzieś pośrodku Polski. A może – pojawiła się wątpliwość podszyta nadzieją miłośnika prowincji – te rangi, które skłonni jesteśmy przypisywać miastom, niewiele wspólnego mają z rzeczywistością? Może są odbiciem tylko jakiejś sztucznej plastikowej wielkości kolorowych ekranów i nie oddają prawdziwych wartości, którą siedzą pod powierzchnią życia tych wspólnot.

Jakkolwiek naiwnie by to nie brzmiało – od tych trzech spraw zaczęła się moja znajomość z Wieluniem. I chyba już wtedy wydawało mi się to nieprzypadkowe. Dziś widzę, będąc z Wieluniem w większej nieco zażyłości, jak te trzy sprawy, na pozór od siebie odległe, są w istocie bliskie. Jak różne poziomy życia społeczności, choćby rozrzucone w czasie i jakoś jednoznacznie ze sobą niepowiązane, jednak oddziałują na siebie. I nadbudowują coś, co można by chyba nazwać tradycją kulturalną, tą najbardziej cenną, bo konkretną, zakorzenioną w miejscach i uosobioną w ludziach.

*

Długo szukałem punktu, który pozwoliłby mi spojrzeć na Wieluń. Uchwycić te jego rysy, które wydawały mi się istotne, które mogłyby powiedzieć coś ważnego o jego przeszłości, o dawnych i obecnych mieszkańcach. Odkryć coś, co można by nazwać specyfiką miejsca, ale na jakimś głębszym niż potoczne wyobrażenie poziomie. Odszukać nici owej tradycji kulturalnej, która mnie tutaj przyciągnęła.

Nie znalazłem tej perspektywy w książkach Tadeusza Olejnika, choć są one bezcenną kopalnią wiedzy o Wieluniu. Autor ten, kiedyś historyk Uniwersytetu Łódzkiego, później długoletni dyrektor Muzeum Ziemi Wieluńskiej, do dziś animujący życie intelektualne wokół miejscowego Towarzystwa Naukowego – wie o swoim mieście chyba wszystko. W zakłopotanie wprawić może jego wielka monografia miasta. Jego liczone chyba w setki artykuły i książki, opisujące każdy aspekt życia miasta – od militariów po kulturę. Nic bym więc pewnie o Wieluniu nie napisał, gdyby nie lektura części owego dorobku. Jednak ma on również jedną niewdzięczną cechę wielu dzieł, których autorami są historycy. Zasypuje morzem faktów, wydarzeń i nazwisk – nie pokazując ani przez chwilę żywego człowieka. Zatem, poznawszy biogramy wielu rektorów pijarskiego kolegium, zasłużonych urzędników, działaczy, artystów i uczonych, którzy się w ciągu wieków przez Wieluń przetoczyli – odczuwałem pewien niedosyt, powiedzmy literacki. Bo chciałoby się przecież usłyszeć wieluńską ulicę z lat 20. minionego wieku, przespacerować przez Stary Rynek z jeszcze niezburzoną farą, posłuchać, co kto mówi, popatrzeć co robi. Zobaczyć żydowskich tragarzy z wózkami, chłopów zjeżdżających wozami na piątkowy targ, wejść do sklepu kolonialnego i kupić tytkę słodyczy. Oczekiwanie, powie ktoś, wygórowane. Ale – jak się okazuje – nie beznadziejne.

W taką właśnie podróż w wieluńskie międzywojnie za pośrednictwem swoich wspomnień zabrał mnie bowiem Jan Tyszler. Znany głównie z wieloletniej pracy w telewizji, gdzie był reżyserem światła i operatorem obrazu, absolwent łódzkiej filmówki, człowiek wielu pasji – lecz dla mnie przede wszystkim Wielunianin z wielkim darem do malarskiego opowiadania przeszłości. Owszem, że te wieluńskie wspomnienia Tyszlera stanowią zaledwie niewielką część jego książki. Jest ich jednak na tyle dużo i w takiej podane są formie, że otwierają okno wyobraźni do przeszłości miasta, nie tylko tej, której autor świadkował, ale również – mam takie wrażenie – wcześniejszej, której ta przedwojenna była kontynuacją.

*

Do tego okna wyobraźni, które mi się wyżej pod pióro wkradło, prowadzi jednak Tyszler szlakami całkiem przyziemnymi, ot choćby, nomem omen, przez okno mieszkania swoich rodziców:

Balkon w naszym mieszkaniu od strony rynku to była dobra rzecz! Mieliśmy widok na całe miasto. Z lewej ulica Ogrodowa, w głębi już na Reformackiej widoczny kościół i klasztor Franciszkanów, nieco w prawo kościół i klasztor Augustianów, dziś parafialny, na wprost Nowy Rynek, dalej Stary Rynek i widok na kościół św. Józefa (popijarski). Centralnie widoczna była wieża ratuszowa, wieńcząca bramę Krakowską […] Po prawej stała fara z wieżą zegarową, w głębi kościół i klasztor Bernardynek, browar i dalej na prawo kościółek św. Barbary. Z przodu zaś w pobliżu Starego i Nowego Rynku kościół ewangelicki.

Taka topografia Wielunia, widziana z balkonu kamienicy przy Nowym Rynku przez małego Jasia Tyszlera jest w jakimś sensie znamienna. Dwie, trzy budowle świeckie (w tym browar) i szereg świątyń górujących nad miastem. Kościoły parafialne i klasztorne. Dostojna fara, stojąca przy Starym Rynku, z przeszłością sięgającą XIII wieku. Dziedzictwo historii miasta, na które przez wiele stuleci, właściwie aż do XIX wieku, największy wpływ wywierało duchowieństwo. Tadeusz Olejnik pisze o tym z niejakim zgorszeniem:

W mieście było aż 5 klasztorów: augustianów, pijarów, bernardynek, reformatów i paulinów. Było w nich ogółem 66 zakonnic, zakonników i laików. Łącznie z 5 księżmi kościoła parafialnego było w Wieluniu 71 osób duchownych; stanowili oni aż 8% populacji miasta. Jeśli uwzględni się ponadto fakt, że w znacznej mierze na barkach mieszczan pozostawało utrzymanie kilkunastu osób stanu duchownego piastujących różne stanowiska w kolegiacie wieluńskiej, uprzytomni nam ogrom obciążeń rozbudowanego stanu duchownego. Był to ewenement w skali ogólnopolskiej.

Niejaki Holsche, zdaje się, że urzędnik pruski przysłany do Wielunia w 1804, odnotowuje ponadto, że „[mieszkańcy Wielunia] mają wielką skłonność do bigoterii, co znajdującym się tam klasztorom dawało utrzymanie”.

Podobnego zdania musieli być Stanisław Kostka-Potocki i Ksawery Drucki-Lubecki, gdy jako ministrowie Królestwa Polskiego zmierzali do ograniczenia pozycji duchowieństwa. Ten pierwszy, oświeceniowy liberał spod znaku Woltera, autor Podróży do Ciemnogrodu doprowadził podobno do likwidacji ponad 60 kościołów i kolegiat. Nie wiem, czy jakikolwiek minister w historii Polski – poza carskimi namiestnikami po 1864 roku – może poszczycić się takim osiągnięciem. Była to być może zdrowa reakcja na to połączenie pozycji kleru z jego moralną degeneracją, która w końcu wieku XVIII osiągnęła chyba swoje apogeum. Kto nie wierzy, niech poczyta biskupa Krasickiego. Trudno się więc dziwić Kostce-Potockiemu, tak jak trudno się dziwić dzisiejszym kontynuatorom jego przekonań, którzy widzą powtarzającą się sytuację – wszak w innych dekoracjach – ponad dwa wieki później. Niemniej jednak programowa walka z duchowieństwem, równolegle ze swym ozdrowieńczym działaniem, wycinała to wszystko, co również dzięki duchowieństwu udało się w przednowoczesnej Polsce stworzyć. Na przykładzie Wielunia, tak silnie wyrosłego ze społecznej obecności Kościoła, widać to bardzo dobitnie. Za dowód niech posłużą tu dwa obrazki – jeden z historii życia intelektualnego, drugi z praktyki życia codziennego.

*

Wspomniałem już o szkole wieluńskiej. Ma ona godną przywołania historię. Otóż wiadomo, że już w XIV wieku istniała w Wieluniu szkoła parafialna. W latach 20. XV wieku – gdy być może uczył się w niej Jan Długosz – miała ona status szkoły kolegiackiej. Pozostawała w silnym związku z władzami kościelnymi, ale też z władzami miejskimi. Obie one decydowały o wyborze rektora szkoły. Jego pensję opłacano z miejskiej kasy. Zresztą, prawdopodobnie to z inicjatywy co znaczniejszych mieszczan, którzy mieli ambicje, by kształcić swoich synów – doszło do powstania szkoły kolegiackiej.

Nie bez przyczyny Andrzej Trzecieski, renesansowy pisarz i poeta, powiedział: „Szczęśliwy Wieluń, który chlubi się tylu znakomitymi synami”. Jan Długosz, pochodzący z nieodległego Niedzielska, jest bez wątpienia najwybitniejszym przedstawicielem ziemi wieluńskiej tamtych czasów. Jest on także jednym z pierwszych studentów, którzy z Wielunia trafili do Akademii Krakowskiej (Uniwersytetu Jagiellońskiego). Ze statystyk uczelnianych wynika, że w wieku XV było takich studentów łącznie 43, w wieku następnym 44. Niemało, jak na skalę ówczesnej działalności stołecznego uniwersytetu. Zjawisko to stało u podstaw hipotezy, że w Wieluniu funkcjonowała być może filia Akademii Krakowskiej. Wydaje się jednak, że niekoniecznie musiało tak być. Patrząc na model funkcjonowania średniowiecznego uniwersytetu stwierdzić można, że była to struktura oparta w dużej mierze na bezpośrednich międzyludzkich relacjach. I nie mam tu na myśli jedynie relacji mistrz-uczeń, która była istotą takich uczelni, ale także te mniej formalne związki, znajomości, pokrewieństwa. Wydaje się, że w takim systemie jeden student, zwłaszcza wybitny, ciągnął za sobą kilku następnych. Bo i tym następnym łatwiej było się zakorzenić na uniwersytecie, gdy mieli już przetarte szlaki. Z drugiej strony zapewne także uczelnie chętniej patrzyły na młodzież pochodzącą z tych samych stron, z których wywodził się ten a ten utalentowany człowiek. Nie zmienia to jednak faktu, że szkoła kolegiacka była w tamtym czasie ważnym ośrodkiem edukacyjnym, nie tylko jako trampolina do najważniejszej uczelni w kraju, ale również przez swą wartość naukową. Warto tu wspomnieć jeszcze przynajmniej dwóch absolwentów tej szkoły.

Michał z Wielunia, syn mieszczanina, przeszedł podobną ścieżkę co Długosz. A więc najpierw szkoła kolegiacka, a od 1466 roku Uniwersytet Krakowski, gdzie w 1474 roku uzyskał stopień magistra. W 1481 został dziekanem Wydziału Filozoficznego. Znał biegle hebrajski, prawdopodobnie też grekę. Współcześni uważali go za wybitnego filozofa i badacza przyrody. W czasie pełnej przygód, z porwaniami włącznie, pielgrzymki do Ziemi Świętej zmarł w 1487 na wyspie Rodos, gdzie został pochowany.

Mniej więcej pół wieku później w mury uniwersytetu w Krakowie wkroczył Hieronim Spiczyński – syn pisarza miejskiego, Bartłomieja Półkonia. Człowiek, który przy krakowskich drukarniach z jednej strony, a przy królewskim dworze z drugiej – zrobił nie lada karierę. Przetłumaczył z łaciny na polski Księgę Koheleta, wydaną pt. Ecclesiastes, czyli księgi Salomonowe, które polskim wykładem kaznodziejskie mianujemy u H. Wietora w 1522 roku. Był również medykiem, nie byle jakim, bo nadwornym medykiem Zygmunta Augusta. Medykiem, a więc – na ten czas – specjalistą w wielu dziedzinach, z zielarstwem na czele, napisał nawet księgę O ziołach tutecznych i zamorskich i o mocy ich, a k temu księgi lekarskie wedle rejestru niżej napisanego wszem wielmi użyteczne. Wydała ją wdowa po Florianie Unglerze, innym znanym krakowskim wydawcy, w roku 1542. Dał się poznać Spiczyński także jako orędownik języka polskiego, na wiele lat przez Mikołajem Rejem. Wygłaszał kazania po polsku w kościele NMP w Krakowie. Pisał: „Pamiętajmy na przodki nasze, którzy o sławę swą i potomków swych ni zdrowia swego ni życia nie litowali, język swój miłowali i wywyższyli, obcemu językowi nigdy go potłumić nie dopuszczali, strzegąc w tym z pilnością czci swej, prawa przyrodzonego i ustawy Pana Boga Wszechmogącego”. Ale jego najciekawszym może dokonaniem literackim nie są wspomniane dzieła, a Namowy rozliczne dla użytku nauki dziatek wyłożone. Jak pisze badaczka twórczości Spiczyńskiego, Hanna Skoczylas-Stawska: „są to rozmówki łacińsko-niemiecko-polskie z życia żaków, wydrukowane w oficynie H. Wietora w 1527 r. Książeczka zawiera szczegóły o treściach obyczajowych, moralnych i wychowawczych. Są też w niej przysłowia staropolskie, będące odpowiednikami łacińskich i niemieckich zwrotów frazeologicznych”. Kto więc byłby ciekawy, jak mówili krakowscy studenci w XVI wieku, także ci pochodzący z Wielunia, może do Spiczyńskiego sięgnąć.

*

O randze Wielunia jako ośrodka kulturalnego tamtych czasów może świadczyć też fakt, że wiele znakomitych postaci renesansu – jak Andrzej Gabler czy Mikołaj z Wilkowiecka – osiedlało się w mieście. Pierwszy, mieszkający w Wieluniu od lat 30. XVI wieku był prepozytem wieluńskim. Drugi, przez wiele lat przeor polskich paulinów, autor sławnego misterium wielkanocnego Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim – spędził w mieście ostatnie 15 lat życia.

Trudno jednoznacznie ustalić, kiedy zakończyła swoją działalność szkoła kolegiacka. Trwała być może do dużego pożaru miasta w 1631 roku. A może nieco dłużej, do zniszczeń spowodowanych potopem szwedzkim w 1656 roku. Zresztą wojny ze Szwedami wpędziły miasto – podobnie jak wiele innych miejsc w kraju – w lata wieloletniej stagnacji.

Za wskrzeszeniem naukowej tradycji miasta stoją także środowiska duchowne. Tym razem, sprowadzeni do miasta w 1684 roku przez Wojciecha Urbańskiego pijarzy. Szkoła pijarska funkcjonowała początkowo (od ok. 1690 roku) w gmachu drewnianym, który został spalony w 1705 roku, w czasie wojny północnej. Trzydzieści pięć lat później doszło do wzniesienia pokaźnego kolegium murowanego, z budynkami szkoły, bursami, mieszkaniami nauczycieli i kaplicą. Owo założenie architektoniczne, mimo licznych pożarów, które miały miejsce w Wieluniu kilkukrotnie, zachowało się w zasadzie do dzisiaj. Położone w zachodniej pierzei rynku, obok zniszczonej w bombardowaniu pierwszego dnia drugiej wojny światowej fary (na miejscu której zobaczyć można jedynie obrys fundamentów) – stanowi interesujący przykład zagospodarowania fragmentu dawnego miasta, i jednocześnie symbol owego powiązania świeckiej i duchownej rzeczywistości.

Co się zaś tyczy samej szkoły, to lata jej świetności przypadły na rozwój pijarskiego szkolnictwa w Polsce za czasów panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, gdy – po utworzeniu Komisji Edukacji Narodowej – otrzymała ona miano szkoły podwydziałowej. W 1774 roku uczyło się w niej 306 uczniów pod opieką 5 profesorów i rektora. Poziom edukacji musiał być wtenczas zadowalający nie tylko dla władz kościelnych, gdyż miejscowa szlachta postulowała, aby całe szkolnictwo oddać w ręce zakonów. Niewiele czasu minęło, gdy wiatr historii i polityczne zmiany, ale przede wszystkim chyba porewolucyjny ferment intelektualny – spowodowały, że zamiast oddać więcej szkół zakonom, postanowiono odebrać im te, które dotąd nadzorowały. I tak jeden ze wspomnianych reformatorów, działający w Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego doprowadził do przekształcenie kolegium w szkołę wydziałową. Jakkolwiek jeszcze przez wiele lat pozostawała ona pod faktyczną kuratelą pijarskich nauczycieli. Imponująco wygląda grono pedagogiczne z drugiej połowy XVIII wieku i pierwszej połowy wieku XIX. Prefektem szkoły był przez długi czas Stanisław Konarski, pedagog i kaznodzieja, brat założyciela sławnego Collegium Nobilium w Warszawie. W owym Collegium Nobilium wykładał znakomity fizyk, Józef Herman Osiński, autor popularnego podręcznika z tej dziedziny, który uczył także w Wieluniu. Inny, późniejszy nieco, fizyk i matematyk, Józef Żochowski, autor opisu machiny parowej z posady nauczycielskiej w wieluńskiej szkole wydziałowej trafił na stanowisko profesora Uniwersytetu Warszawskiego. W pierwszym dziesięcioleciu XIX wieku uczył w Wieluniu także historyk, Paweł Kotowski, podobnie jak wspomniani wyżej, wykładowca Collegium Nobilium i członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk.

*

Tak się jakoś stało, że wraz z zeświecczaniem szkoły (w 1832 zabrano ją całkowicie z rąk zakonnych), stopniowo spadało jej znaczenie, ranga i skala działalności. W latach 20. uczęszczało do niej już mniej niż 200 uczniów. W 1842 przemianowana ją na szkołę powiatową. Ten okres zaznaczył się w historii szkoły jeszcze dość dobrze, a to głównie za sprawą prężnego inspektora – Marcina Wysznackiego. Uczył się tu wtedy Józef Grajnert, późniejszy etnograf (autor m. in. Studiów nad podaniami ludu naszego), tłumacz (jako pierwszy przetłumaczył Verne’owskie W osiemdziesiąt dni dookoła świata), zesłaniec syberyjski (w konsekwencji powstania styczniowego) i członek Akademii Umiejętności, i przez 20 lat redaktor pierwszego ludowego pisma „Zorza”. Grajnert jest też autorem Wspomnień ze szkół wieluńskich, które ukazały się po raz pierwszy w pierwszych latach XIX wieku w „Wędrowcu”, a dekadę temu zostały przedrukowane przez nomem omen Wieluńskie Towarzystwo Naukowe. We wspomnieniach tych czytamy m. in.

Lekcye zaczynały się codziennie po mszy świętej o godzinie 8-ej rano; o 10-ej przypadała przerwa, pauza 10-o minutowa, a od 12 do 2-ej popołudniu była pora obiadowa, podczas której dokończaliśmy też przygotowania się do popołudniowych lekcyi, które trwały przez dwie godziny do 4-ej.

Rzuca się w oczy nie tylko ta msza święta rozpoczynająca dzień – pojawia się ona w większości szkolnych wspomnień z tamtej epoki, u Żeromskiego, u Dygasińskiego – ale także jakieś mocniejsze wkomponowanie uczniowskich obowiązków w cały porządek dnia. Gdy doda się do tego kuratelę nauczycielską obejmującą również wolny czas uczniów, zda się, że był to porządek nieledwie tyrański:

Stancye nasze odwiedzali w różnych, niespodziewanych porach kolejno ku temu wyznaczani nauczyciele, przeglądali nasze półki z książkami i kajetami, szafki i kuferki z bielizną, sprawdzając, ażali się tam czegoś zakazanego nie znajdowało, jak np. u starszych, niekiedy pod wąsem już czwarto-klasistów, fajeczki z paczką drajkenigu lub wirginiego. Zdanie swoje o nas i stanie porządku naszego zapisywał zwiedzający nauczyciel w dzienniku domowym, który powinien był znajdować się na każdej stancji. Po godzinie 8-ej wieczorem zimą, a po 9-ej w dnie letnie, gdy się dzwonek z wieżyczki szkolnej odezwał, nie wolno było żadnemu uczniowi znajdować się poza domem. Nie wolno też było uczniom wałęsać się dalej po polach lub wioskach przymiejskich w dnie wolne od nauki, na co też bacznie dyżurni nauczyciele zważali.

Panował więc porządek dość surowy, ale zawierający przecież w sobie jakąś myśl pedagogiczną, która wychodziła naprzeciw różnym skłonnościom młodych ludzi do „wałęsania się” i tym podobnych. Owo wałęsanie się, czy też aktywność fizyczna w ogóle, były zresztą pożądane, o ile ujęte zostały w karby porządku.

Rekracye popołudniowe mieliśmy zrazu, jak to się już rzekło we wtorki i czwartki, a potem tylko co środy. Gdy wspaniały maj lub początek rozwinął dokoła swe powaby, a złote słonko radośnie z modrego nieba przygrzewało ziemi, ruszaliśmy wszyscy raniutko wraz z nauczycielami na majówkę do lasu Rudzkiego. Po drodze wysłuchawszy mszy św. w starożytnym kościółku św. Wojciecha w Rudzie, a potem skończywszy pochód, rzeźko i wesoło przez pole, rozkoszowaliśmy się w ładnym, zielonym, cienistym lesie, słuchając śpiewu ptaków, i nawoływania kukułki, a przytem wdychając pełną piersią tlen i ozon powietrzny.

Zawierają też wspomnienia Grajnerta – zwyczajem konwencji wspomnień szkolnych – liczne sylwetki nauczycieli.

Inspektorem był Marcin Wysznacki, drobny ciałem, lat około 50-iu, umiejący utrzymać w karności i pewnej grozie przeszło dwustu uczniów, tem więcej, że istniała jeszcze wówczas ława w korytarzu przyciemnionym, na której uczniowie kiedy niekiedy próbowali „brzozowego soku”. Wchodził często na wykłady nauczycieli do klas dla kontrolowania nauki; był znakomitym deklamator, tak że gdy kiedy wszedł do klasy na zastępstwo chorego nauczyciela, i cośkolwiek z „wypisów polskich” Łyszkowskiego przeczytał, uczniowie głosu jego piersiowo-metalicznego, stosownie modulowanego, słuchali z zachwytem. Mówiąc mało ale stanowczo, i przesuwając dwoma palcami prawej ręki po wązkich ustach, gdy przemawiał lakonicznie do uczniów lub ich gromił, otrzymał od nich sekretny przydomek „milczka”, zwali go też „jastrząbkiem”, zapewne dlatego, że twarz jego dziobata, nieco tego ptaka przypominała; a przecież wszyscy bali się go jak ognia. Na dziedzińcu szkolnym, dotykającym kościoła po-Pijarskiego, odbywał częste przeglądy uczniów zszeregowanych, i biada temu, kto nie miał koniecznej we wnętrzu furażerki czystej kartki z wypisanym imieniem i nazwiskiem swojem, lub gdy komuś brakowało guzika u munduru!

A więc za tego Wiszniackiego, o postawie drobnej a twarzy dziobatej, ale stanowczego i surowego – trzymała się szkoła jeszcze w jakim takim porządku. Później było już tylko gorzej. Pożar z 1858 roku uszkodził budynek szkoły i – co nie mniej ważne – wiele kwater uczniowskich. W 1864 roku, w ramach represji po powstaniu styczniowym skasowano zakon pijarów, a pięć lat później zlikwidowano szkołę powiatową. Na ponad 30 lat wieluńska szkoła średnia przestała istnieć. Jej późniejsze losy i wskrzeszenie na fali wydarzeń 1905 roku – otwierało nowy, zupełnie inny okres w jej historii. Nigdy już jednak – jak mi się wydaje – nie wrócono w pełni do wielkich tradycji i ogólnopolskiej renomy szkoły kolegiackiej i kolegium pijarskiego.

*

Ale obecność świątyń, owa ironizowana wieluńska obfitość kościołów i klasztorów – nie miała przecież wartości li tylko edukacyjnej. Ich wymiar sakralny, ten najistotniejszy, był dla wierzących, czyli przypuszczalnie dla prawie całej populacji przednowoczesnego miasteczka, oczywisty. Mniej oczywiste wydać się może przeniesienie tego wymiaru do współczesności, wpisanie go w nowoczesność. Tym bardziej, że dzisiejsza społeczność wieluńska jest nieokreślona, niejednorodna, niestała. Chciałoby się może powiedzieć, że owa niestałość ulega zawieszeniu, gdy na ulice wychodzi procesja Bożego Ciała, gdy zimową nocą zziębnięci ludzie ciągną na pasterkę. Może by się i chciało, lecz cóż, jeśli tak nie jest. Ta dawna powszechność Kościoła katolickiego przetrwała już tylko w nazwie. Jego ceremonia zbyt wyraźnie odcina się już od świeckiej rzeczywistości, kontrastuje z nią, wymaga opowiedzenia się. Narzuca się i jednocześnie spycha się na margines. Zamyka się w wieżach ze słoniowej kości, roszcząc sobie monopolistyczne prawa. Jest jednak we współczesności również inna obecność Kościoła. Jakkolwiek zasilana przez liturgię, nie jest samą liturgią. Nie jest więc aktem religijnym, istotą wiary. Nie jest więc pełna. Ale dzięki temu mniej się naprasza, stoi cicho, jakby na uboczu, a jednak pozostaje obecna w sposób bardzo wartościowy.

Gdy myśli się o współczesnej przestrzeni, szczególnie przestrzeni miejskiej, myśli się zazwyczaj w kategoriach prywatyzacji i kategoriach użyteczności. Z jednej więc strony – kult posiadania przestrzeni, do której dostęp mają tylko jej właściciele. Z drugiej – ekonomiczny aspekt tego posiadania – każde miejsce, każda przestrzeń musi na siebie zarabiać. I coraz mniej jest takich miejsc, które do nikogo konkretnego nie należąc, należą jednak do wszystkich po trochu. I coraz mniej tych niestworzonych dla partykularnego celu, nieopłacalnych, nierentownych, a jednak przynoszących jakąś bliżej nieokreśloną korzyść. Tymczasem z nostalgią wspominamy przecież dzieciństwo, te ostatnie dekady dwudziestego wieku, gdy dużo jeszcze takich miejsc istniało. Niegrodzonych osiedli, opuszczonych pasaży, niezagospodarowanych skwerów w środku miasta. W większości powstawały przypadkiem, rodziły się z nieudolności poprzedniego systemu gospodarczego, lecz co to miało dla nas za znaczenie. Po prostu były, a my mogliśmy spędzać w nich czas.

Jednym z niewielu takich miejsc, jakie nam się jeszcze ostały, są właśnie kościoły. Nie te świąteczne, pełne gwaru i podniosłości, ale te codzienne, prawie puste, ciche, pogrążone w jakimś spokojnym czuwaniu. Kiedy po długim spacerze, wspomnianego lutowego dnia, zaszedłem do Sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia (dawnego kościoła augustianów) – poczułem wielką wdzięczność za istnienie tych miejsc wspólnych, choć osobnych, bliskich sercu, choć jakby nie z tego świata. I może odegrał tu jakąś rolę przenikliwy chłód na dworze skontrastowany z ciepłym wnętrzem, ale przecież nie o to przede wszystkim szło. Wpatrywałem się w obraz Uczty Pańskiej, nieznanego autorstwa, i czułem, jak te wszystkie sprawy, które zostały za ciężkimi drzwiami kościoła nagle się wyciszają. Jak te różnego rodzaju problemy, które są treścią naszego codziennego życia, opadają niczym ciężki osad. Jak się wzlatuje myślami gdzieś indziej i czuje się lekkość, swobodę, taką może właśnie naturalną, dziecięcą. Nic w tym nie było – jak sądzę – z doświadczenia mistycznego, z przeżycia religijnego. Chodzi raczej o jakieś pełniejsze odczucie własnej egzystencji, odczucie tego jej wymiaru, który nam się wymyka, gdy mamy sto spraw do załatwienia i głowę zapchaną myślami o nich. Doświadczenie – czy aby na pewno nie mistyczne? – znane tym, którzy potrafią zachwycić się przyrodą, którzy idą w góry, żeby na chwilę wrócić do siebie, którzy sami wypływają w morze, żeby stanąć twarzą w twarz z samym sobą. To że świątynie wciąż potrafią stworzyć tego rodzaju przestrzeń w samym środku nowoczesnego miasta – wydaje mi się wielką ich zaletą.

*

Z tego miejsca przednowoczesnego – czy może nie dającego się zamknąć w periodyzacyjne kategorie, jakkolwiek konsekwentnego i czytelnego w swej stałości – wyszedłem w przestrzeń całkiem inną. Jest to skwer, nie-skwer, zaaranżowany trochę przypadkiem, trochę celowo, choć czy z rozmysłem, to nie wiadomo. Na środku, urzędowy już niemal pomnik Jana Pawła II, podobny do setek tych, które rozstawiane są niby produkcja seryjna po skwerach polskich miasteczek od śmierci Papieża. Pod pomnikiem inskrypcja: „rodzina jest miejscem uświęconym”. Czemu taki napis i czemu w tym miejscu? Czy w Wieluniu jest jakiś problem z rodziną? – myślę sobie. A może ma to być jedynie przeciwwaga dla stojącego kilka kroków dalej kino-teatru Syrena. Tam na afiszu reklamuje się spektakl: „Seks dla opornych”, który nota bene też mógłby wskazywać na jakiś problem z rodzinnymi relacjami. No cóż, w płynnej nowoczesności, muszą może konkurować ze sobą te prądy ciepłe i zimne, znosić się nawzajem, tudzież walczyć o wieluńskie dusze. Może konieczne są takie miejsca, których sens trudno uchwycić. A jednak ma się jakieś poczucie zbędności tego skweru, nie-skweru. I przychodzi do głowy myśl, że może nic by się nie stało, gdyby tego miejsca wcale nie było.

W istocie kiedyś go nie było, to znaczy, było, ale w innym kształcie. Kiedyś, znaczy całkiem niedawno, bo jeszcze przed drugą wojną. Tak jeden z pierwszych dni tej wojny relacjonuje, stojący wtenczas w tym samym prawie miejscu co ja dzisiaj – mały Janek Tyszler:

Wyszliśmy z bramy. Przed nami widok płonącego miasta. Na rynku przy kościele porozwalane meble stolarzy, którzy już skoro świt zajmowali miejsca targowe. Jest przecież piątek, dzień jarmarczny. Na środku leży zabity koń w zaprzęgu. Dziwnym trafem zachowana jest zachodnia „nasza” pierzeja rynku. Tu nie spadła ani jedna bomba. Natomiast pozostałe trzy strony albo płoną, albo są zburzone. W miejscu, gdzie dzisiaj stoi plebania, była olejarnia i chyba manufaktura pasty do butów, bowiem ogień buzował intensywnie, a beczki z terpentyną wybuchały widowiskowo […] W kwadracie ulic: Reformacka – Palestrancka – Stary Rynek z ulicą Barycz i murem obronnym, nie zachował się ani jeden dom! Także cała zabudowa między rynkami.

Tak, stoję właśnie na miejscu jednej z tych zburzonych pierzei rynku. I patrzę w lewą stronę, wyobrażając sobie postój tragarzy, od strony ulicy św. Barbary. „Mieli – pisze Tyszler – takie ładowne dwukołowe wózki z dwoma dyszlami, w których to pojazdach można było różne rzeczy przewozić”. Patrzę naprzeciwko, gdzie „na rogu Kaliskiej i Nowego Rynku w starym parterowym budynku z muru pruskiego także znajdował się zaprzyjaźniony sklepik, co to mydło, mazidło i powidło. [Należał do] starozakonnego, zawsze uśmiechniętego i usłużnego kupca, w przepisowym chałacie, mycce na głowie, z pejsami i brodą”. Próbuję sobie wyobrazić dawny wygląd tych zachowanych kamienic, układ ulic, kamienicę Kolebaczów na rogu Ogrodowej (Zamenhoffa) i Kaliskiej, i znajdującą się przy tym samym rogu przedwojenną stację Shell (jak często ktoś tu tankował, skoro w Wieluniu w latach 30. było kilkanaście samochodów?).

*

Wieluń jak większość polskich miasteczek jest naznaczony historią materialnych zniszczeń. Znaczniejszych pożarów, które trawiły znaczną część budynków było przynajmniej kilka. Do tego działania wojenne, oczywiście potop szwedzki, no i druga wojna światowa. W tej ostatniej Wieluń padł ofiarą bombardowań jako pierwsze polskie miasto – toczą się nawet spory z Westerplatte o pierwszeństwo, jeśli chodzi o niemiecką agresję w ogóle; ciekawe, że ów niechlubny tytuł wydaje się być powodem do dumy, tak przynajmniej można by sądzić z żarliwości walczących o tę sprawę.

Jasne jest, że każda materialna katastrofa łączy się nierozerwalnie z cywilizacyjnym upadkiem miasta. Oczywisty wydaje się także związek pomiędzy jego rozwojem gospodarczym – i rosnącą wraz z nim liczbą ludności – oraz kulturową rolą, jaką on odgrywa. Czy jednak nie zniekształca trochę obrazu, operujący takimi prostymi dychotomiami historyczny pozytywizm? Czy nie należałoby spojrzeć na historię nie tylko przez pryzmat wielkich zdarzeń, ale również w jakiejś mniej namacalnej perspektywie, jak choćby duchowa kondycja mieszkańców, przetaczające się wokół nich intelektualne prądy, dziedzictwo kultury przodków?

Bo jak inaczej wyjaśnić to zapadanie się Wielunia od końca wieku XVIII i przez cały prawie wiek XIX. Był to przecież okres względnego spokoju, nie licząc pożarów, które wszelako zdarzały się z podobną regularnością i wcześniej. Więcej, z opisu tego okresu przez Tadeusza Olejnika bije jakiś entuzjazm. Wszystkie te inicjatywy fabrykanckie, na czele z manufakturą Karola Neuville’a, zajmujące poklasztorne gmachy. Wszystkie te planistyczne rewolucje, którym przodował komisarz Fryderyk August Goleński – w latach 30. i 40 XIX wieku zbudował m. in. klasycystyczny pałac na ruinach zamku starościńskiego, który stał się siedzibą władz obwodowych i powiatowych; zainicjował remont budynku przy farze; odpowiadał za założenie parku i oczyszczenie stawu pomiędzy ratuszem a siedzibą władz powiatowych; wyburzył stary dom rymarza Bunclera i zabrał część ogrodu augustianom, żeby utworzyć Nowy Rynek. Wszystkie one – zdają się być znakiem postępu, które podnosi miasto na wyższy poziom. A jednak nie na wyższym poziomie stanął Wieluń w XIX wieku. Sam Olejnik pisze:

O ile dawniej całe miasto w obrębie murów obronnych posiadało wszystkie wybrukowane ulice i place, to już w 1817 roku tylko rynek i 4 ulice posiadały bruk w dobrym stanie, pozostałe ulice miały bruk zdezelowany, natomiast ulice przedmieść nie posiadały żadnego bruku.

Miał też wcześniejszy Wieluń łaźnię i wiele ekskluzywnych rzemiosł (np. znanych architektów-budowniczych czy złotników), gdy w tym o dwa wieki późniejszym: „[Źródłem utrzymania mieszkańców była] uprawa roli oraz wyszynk piwa i wódki, ponieważ o uprawianiu rzemiosła nie ma co mówić […] [wśród piekarzy] nie ma wyuczonego mistrza i pieką bardzo źle.”

Za potwierdzenie jednej z podstawowych profesji Wielunian świadczyć mogą proporcje przybytków istniejących w mieście 1860 r.: „były w Wieluniu 3 cukiernie, 1 kawiarnia, 13 szynków wódek i piwa, 4 traktiernie, 4 zajazdy, 12 jatek rzeźniczych.” Liczba szynków musi budzić podziw znawców zagadnienia. Choć warto także odnotować ilość cukierni i kawiarni – do których przyjdzie pora jeszcze wrócić. O upadku szkół wieluńskich była już mowa wcześniej.

Z jednej strony mamy więc ów wiek pary i elektryczności, z jego rewolucyjnymi zapędami, z reformatorskim zapałem, z wiarą, że fabrykami i publicznymi gmachami można wszystko załatwić. Z drugiej zaś jego dokonania, mizerne, nawet w materialnym, a więc ulubionym przez niego wymiarze. Jak to się dzieje, że pomimo rozwoju upadają miasta, że z szerokich wód intelektualnych tradycji wpływa się na zatęchłe stawy miernoty, że znikają postacie, które wspólnotę mogłyby pociągnąć wzwyż, a w ich miejsce pojawiają się karierowicze i konformiści? Taką historię Wielunia, ba, taką historię Polski chciałoby się kiedyś przeczytać. Historię, która byłaby globalnymi i lokalnymi dziejami ducha. Dziejami instytucji i indywidualności, ale właśnie w tym duchowym i intelektualnym (a nie politycznym, a nie militarnym) wymiarze. Coś, co nie byłoby już tylko pianą dawnej rzeczywistości, ale jej treścią najgłębszą i najbardziej istotną.

Taka historia Wielunia wytłumaczyłaby może, jak to się stało, że w niektórych momentach wspomnianego wieku XIX (powstanie styczniowe) i bardziej regularnie pod koniec tegoż wieku, zaczynają się dziać rzeczy z innego porządku. Że pojawiają się społecznicy, działający w pół-charytatywnych kasach pożyczkowych (jak Stanisław Bzowski), w lokalnych towarzystwach kulturalnych, w nielegalnych bibliotekach (jak Felicja Rymarkiewicz). Że okoliczni bogaci ziemianie (jak Zygmunt Weryho-Darewski czy Kazmierz Myszkowski) zaczynają fundować stypendia naukowe i łożyć na polskie szkoły. Z takich ludzi zrodziła się międzywojenna Polska i tylko dzięki nim dokonała tyle, że wprawia nas to dzisiaj w zakłopotanie.

Warto jednocześnie pamiętać, że po pierwsze działo się to w gorszej jeszcze niż w poprzednim wieku sytuacji materialnej. Po drugie zaś, że odpowiadały za to jednostki, i nigdy nie udało się tym jednostkom wpłynąć bardziej znacząco na większe warstwy społeczne.

*

W pierwszym wymiarze, dla pokazania nędzy przedwojennego Wielunia, który w zasadzie przez ponad całe dwudziestolecie walczył z ogromnym bezrobociem (bywało że i 40-50 procentowym) – wystarczy może taki obrazek z „Expressu Wieluńskiego” z 1930 roku:

Bodaj niewiele jest miast na obszarze Polski, które by posiadały jamy i nory, przeznaczone na mieszkanie ludzi. Jednym z takich miast jest Wieluń. Pod każdym niemal domem istnieją tutaj lochy, tak zwane „suteryny”, które zamieszkają ludzie. W większej części tych suteryn sławetni gospodarze lokują swych zerberów (dozorców domowych). Obowiązkiem tych białych niewolników jest zamiatanie ulic, utrzymywanie czystości w podwórzach i ustępach no i dość często odsiadywanie „kozy” lub płacenia grzywien za antysanitarny stan jezdni, chodników i posesji. Trudne doprawdy jest zadanie tych ofiar małomiasteczkowego konserwatyzmu […] W suterynach tych gnieździ się jeszcze, jedna lub dwie rodziny, „sublokatorów” dochód z czego powiększa nędzarski budżet lokatora głównego dozorcy domu […] Wejście do takiej siedziby przypomina przedhistoryczne życie ludzi jaskiniowych. O świetle i powietrzu nie ma tu oczywiście mowy.

W wymiarze drugim, warto przyjrzeć się chwilę dziejom polskiego, a w szczególności wieluńskiego antysemityzmu. Byłby to zresztą ważny i ciekawy wątek w owej upragnionej przeze mnie duchowej historii Polski.

Wydaje się bowiem, że to właśnie XIX wiek zrodził polski antysemityzm. Czy stoi za tym bardziej idea państwa narodowego, czy powoli postępująca demokratyzacja społeczeństwa czy może kapitalistyczny przymus konkurowania ze sobą – nie da się chyba rozstrzygnąć. Faktem jest, że utarte wcześniej wspólnotowe relacje z Żydami (i wszelkimi innymi mniejszościami etnicznymi) zaczęły być w XIX wieku kwestionowane.

W Wieluniu, w którym dawnym zwyczajem Żydów było niewielu, ale tych, którzy byli żadne nieprzyjemności nie spotykały – problem pojawił się gdzieś w latach 30. XIX wieku przy okazji budowy synagogi. Sprzeciwiły się władze kościelne, które pociągnęły za sobą znaczną część mieszkańców. Szlachetnie zachował się wtenczas wspomniany Fryderyka Goliński (trzeba przyznać XIX-wiecznym reformatorom, że nie byli antysemitami, vide prawa ustanowione dla Królestwa Polskiego przez Aleksandra Wielopolskiego), który pisał tak: „w swoim sumieniu nie znajduje tak ważnych przyczyn, dla których Żydzi w bliskości Świątyni Chrystusa nie mogli [by] przedwiecznego chwalić […] Za Żydami przemawia, że plac, na którym chcą bożnicę stawiać, jest ich własnością za zezwoleniem Rządu nabytą, najwięcej zaś, że na tym samym miejscu jest ich murowany dom modlitwy, mniejszy prawda, o parę kroków dalszy niż projektowana bożnica, ale zawsze w tym domku nabożeństwo odprawiać może, bez robienia wielkich przeszkód naszemu”. Synagogę zaczęto budować w latach 40. a w 50. zbudowano.

Ale konflikt pozostał, choć przez wiele dziesięcioleci utrzymywany był na poziomie, powiedzmy, niechętnej akceptacji siebie nawzajem. W pierwszych latach po odzyskaniu niepodległości, Żydzi stanowili trzecią część mieszkańców Wielunia. Endecka polityzacja antysemityzmu szybko przyniosła owoce. Tadeusz Olejnik pisze:

Ciężka sytuacja materialna ogółu ludności w pierwszych latach powojennych powodowała, że stronnictwa klerykalno-narodowe próbowały podniecać w społeczeństwie nastroje antyżydowskie, czego wyrazem były zaburzenia skierowane przeciwko Żydom zorganizowane w Wieluniu podczas targu w 1919 r.

Wspomniane zaburzenia były zwyczajnym małym pogromem, małym, bo, zdaje się, że z jedną ofiarą śmiertelną. Zresztą Olejnik, jak przystało na historyka pewnego pokolenia – wychowanego w oparach polityzacji antysemityzmu, choć w innej wszelako epoce – co raz umniejsza te przedwojenne objawy niechęci do Żydów, bądź też znajduje dla nich wytłumaczenie, pisząc o dominacji Żydów w handlu i tym podobne, dobrze znane argumenty przywołując. „Podsycanie nastrojów antyżydowskich” prowadziło na przykład do takich sytuacji, jaką możemy poznać z „Wielunianina” z 1925 roku:

Nie do wiary! Donoszą nam, że jeden z rzemieślników chrześcijan przyjął do swego warsztatu na praktykę żyda. Nie chcemy wierzyć, by to było naprawdę i dlatego na razie wstrzymujemy się od ogłoszenia nazwiska owego majstra, wpuszczającego do cechu wroga polskości, gdyby jednak po sprawdzeniu okazało się, że informacja była prawdziwa, bez wahania ogłosimy nazwisko, by ogół rzemieślnictwa wieluńskiego wiedział, jakiego ma śród siebie żydoluba.

Nie tylko rzemieślnictwo wieluńskie mogło zostać oświecone. W 1933 roku na murach synagogi pojawiły się ulotki w których domagano się usunięcia Żydów z Wielunia. Inspiratorem akcji był Czesław Aulich, student Uniwersytetu Poznańskiego, wieloletni prezes Sokoła. Tyle intelektualiści. Handel zaś bronił się z należytą sobie prężnością:

W latach 30. zaczęli napływać do Wielunia przedsiębiorcy z Wielkopolski (Ostrów Wielkopolski, Poznań), którzy w ramach walki ekonomicznej z żywiołem żydowskim zakładali w Wieluniu sklepy polskie.

Interesujące jest, jak w większości dyskusji o międzywojennym antysemityzmie, nie postrzega się go jako składowej szerszego procesu degeneracji wspólnoty, który – mimo płynącego równolegle, ale jak się okazało nie posiadającego wystarczającej siły oddziaływania nurtu szlachetności i społecznikostwa – przyczynił się postępującego upadku tej wspólnoty, który trwa chyba do dzisiaj.

Trzeba jednak powiedzieć – wracając myślami do Wielunia – że na przykładzie stosunku do Żydów widać także inną cechę tego miasta utrzymującą się na przestrzeni jego duchowych dziejów. I jest to jeszcze jeden powód, dla którego wolę czytać Tyszlera niż Olejnika. Znajduje u niego bowiem coś zupełnie dzisiaj nieobecnego – bo też, przy innej sytuacji społecznej próżno byłoby takiej obecności szukać – coś, co nazwać by można dawnym, zdrowym poczuciem wielokulturowości. Żeby wytłumaczyć, o co mi chodzi zacznę od dwóch fragmentów wspomnień:

Właścicielem domu – „kamienicznikiem” – był wielce sympatyczny, starozakonny p. Sulmierski. Drobnej postury, zawsze pochylony, w czarnym błyszczącym chałacie i czarnej „mycce”, jak rondelek z takim małym daszkiem. Oczywiście pejsy i rzadka ciemna broda, którą zawsze odruchowo głaskał jak kota. Odwiedzał nas czasami, fatygując się po czynsz w niesznurowanych kamaszach-sztybletach, z gumkami po bokach, ulubionym obuwiu starozakonnych. Tata zwykle częstował go kieliszeczkiem przez siebie zrobionej nalewki, a pan Sulmierski zawsze prosił o skórkę chleba, maczał ją z nabożnością w alkoholu i wysysał z wdziękiem cmokając: – Aj waj, panie Tyszler, cz-cz-cz-cz…, jaka dobra wódeczka! Sam cymes!

I fragment drugi:

Żona pejsatego Sara czy Rebeka piekła jagodzianki, po dziesięć groszy sztuka, zawsze świeżutkie i ciepłe, błyszczące ze świeżych jagód, kupionych tego samego dnia na targu od jakiejś babiny […] Nie ma już takich jagodzianek i wielu innych dobrych rzeczy już nie ma.

Nie ma też już takiego podejścia do Żydów. Albowiem Tyszler nie jest – jak możemy przeczytać w przywołanych fragmentach – wobec nich jakoś szczególnie grzeczny. Określenie „pejsaty” pewnie nie przeszłoby przez usta dzisiejszym anty-antysemitom, którzy nauczyli się traktować przedstawicieli narodu wybranego jak ciężko chorego człowieka. Słychać jednak we wspomnieniach Wielunianina dużo ciepła, dużo sympatii, może czasem podszytych lekkim paternalizmem, z jakąś nutą ironicznej dobrotliwości – ale czy nie tak zwykliśmy traktować żywych ludzi, z którymi przyszło nam wspólnie żyć, których czasem lubimy, czasem nie lubimy, u których cenimy zalety, nie zamykając oczu na ich wady itd.? Ładny to, jak sądzę, przykład, tak potrzebny jako przeciwwaga chociażby dla przywołanego wcześniej rzemieślniczego głosu z „Wielunianina”.

*

Ale jest on także dowodem na coś więcej. Jest jednym ze znaków, które czytane w książkach lub na ulicach współczesnego Wielunia – pozwalają sądzić, że pewne duchowe wartości nigdy całkiem się nie kończą. Że potrafią trwać. Chociaż zepchnięte na margines, chociaż bardzo słabo zarysowane – jednak są. Tak postrzegam rys tożsamościowy, który znajduję w książce Tyszlera. Tak widzę działalność Wieluńskiego Towarzystwa Naukowego nawiązującą do szlachetnych tradycji tutejszego ośrodka intelektualnego. Tak interpretuję w końcu tę scenę w kawiarni, która jest w moich oczach kontynuacją jakiegoś dawnego i uniwersalnego sposobu życia, małomiasteczkowego rytuału, pozornie niewiele znaczącego, w istocie jednak budującego wspólnotę. Jeśli powyższe rzeczy istnieją naprawę, a nie są tylko moją fantasmagorią – to możemy spać spokojnie – miasteczka takie jak Wieluń nie znikną tak szybko, jak się niektórym wydaje.