Ankieta Sumy

„Te nadęte dyskusje, ankiety «Znaku» i «Więzi»…” – wspominał kiedyś dawne czasy Andrzej Horubała. Choć „Znak” i „Więź” oczywiście nadal istnieją, postanowiliśmy po swojemu wrócić do niesławnej tradycji ankiet, tworząc ankiety „Sumy”. A na pierwszy ogień – pytanie nieco nadęte:

Co nam dziś po czytaniu, ewentualnie pisaniu? 

Chodzi nam przy tym o wymiar dość przyziemny, osobisty (co nie znaczy, że tylko stricte „jednostkowy”), o „dylematy dnia codziennego”, gdy czytanie, ewentualnie pisanie, jest jedną z wielu czynności, którym można w danej chwili się oddać lub którą można sobie „wpisać w grafik” – kosztem innych czynności. Dlaczego warto się oddać, dlaczego warto wpisać w grafik? Czy możliwa jest jakaś niepięknoduchowska obrona czytania i pisania?

W ankiecie udział wzięli:

Ewa Kiedio,

Andrzej Badek,

Jarosław Dudycz,

Paweł Grad,

Jarema Piekutowski,

no i myśmy też wzięli: Kamil i Marcin.


ODPOWIEDZI

Ewa Kiedio

W okruchach wolnych chwil lubię ściągać z półki książkę, która akurat wpadła mi w oko, otwierać ją w przypadkowym miejscu i czytać. To by było na tyle, jeśli chodzi o lekturę bezinteresowną, w sensie: tylko dla własnej przyjemności.

Czytanie jest moją pracą, podobnie jak pisanie. Z jednej strony dla osoby, która – jak ja – lubi czytać, to wymarzona sytuacja. Czytanie nie wymaga wówczas podkradania czasu przeznaczonego na inne, ważniejsze zadania – to ono jest jednym z obowiązków. Z drugiej strony trudno już wtedy o zwykłe, podstawowe podejście do czytania – takie, jakie ze wzruszeniem wspominam z dzieciństwa, poczucie wciągnięcia w czyjś świat, zafascynowanie, czysta radość, przejęcie. Przeszkadza a to odchylenie redaktorskie („Szkoda, że to nie my wydaliśmy tę książkę”, „Niejasne… O co tu chodzi… Czemu tak to puścili, zamiast przycisnąć autora?”), a to nawyki korektorskie („Po co ten przecinek? Do usunięcia”), to znów potrzeba zanotowania czegoś na przyszłość do wykorzystania we własnych tekstach. Tak zresztą często kończy się też to pozornie relaksujące czytanie ot tak fragmentu ze środka przypadkowej książki.

A może tę pamiętaną z dzieciństwa radość czytania popsuł internet? Nadmiar pośpiesznie przeglądanych tekstów, nader często marnej jakości. Poczucie zalania przez niekończące się treści, hiperlinkowość. Coś się w głowie przestawiło, obrało kurs na szybkość i ilość. Bez satysfakcji. Teraz trzeba się z tego leczyć.

Swoją rolę odgrywa też pewnie świadomość, że życie ludzkie ma kres, bliższy lub dalszy, ale dający się policzyć w kilku dziesiątkach lat. Nie przeczytam wszystkiego, co jest ciekawe, chcę się skupić na tym, co interesuje mnie naprawdę wyjątkowo mocno. To każe dobierać książki w pewnym kluczu, co jakiś czas ucinać: „Stop, za to się nie biorę”. Jest to jak zakładanie końskich okularów chroniących przed rozglądaniem się na boki. Czasami odczuwam niepokój, że to ograniczanie horyzontów, trudno dziś jednak doprawy orientować się w szerokim zakresie tematów, tak aby zachować sens, a nie tylko czynić popisy erudycji. Jak zauważył niegdyś ks. Grzegorz Strzelczyk, przyrost literatury jest obecnie tak wielki, że ogromnej dyscypliny wymaga już nadążenie za jedną dziedziną – w jego na przykład przypadku chrystologią. Myślę więc, że potrzebna jest swego rodzaju asceza w czytaniu. I jak to z ascezą bywa, nie chodzi o to, że to, z czego się rezygnuje jest złe, ale że wybiera się jakieś większe dobro i widząc ten cel, decyduje się na samoograniczenie. Nie ma więc mowy o doczytywaniu do końca słabej książki tylko dlatego, że się ją rozpoczęło i wypada skończyć. Kiedy słyszę, że ktoś praktykuje taką metodę, dziwię się, czemu ma tak mało szacunku do samego siebie.

Jest coś niezmiernie specyficznego w czytaniu. To bycie sam na sam z tekstem, pewien rodzaj samotności, pozwalający na wgląd w siebie z pomocą cudzych słów – nieraz może w kontrze do nich. Niezbędne skupienie, które przestawia umysł na tory inne niż przy działaniach także intelektualnych, jak rozmowa czy słuchanie wykładu. Z tej samotności czasami później się wychodzi, rozmawiając z innymi o przeczytanych książkach. Tworzy się pewien wspólny kod, ułatwiający porozumienie, np. pewne trudne do nazwania stany można odnieść do sytuacji powieściowych znanych obu rozmówcom („On jest zupełnie jak książę Myszkin”). To ogromna wartość, o którą jednak dziś coraz trudniej w związku ze wspomnianą wielką ilością pozycji na rynku książki. Nie jest wcale tak częste, że książkę, którą czytałam ja, czytali także moi znajomi. Wspólny kod tworzą dziś raczej popularne wpisy na Facebooku i akcje viralowe.

Mimo wszystkich korzyści z czytania nie wydaje mi się, by było ono lepszym niż inne sposobem kontaktu z sobą samym i światem, zdobywania wiedzy, wchodzenia w pewną wrażliwość. To, czego w słowach nie daje się wyrazić, udźwigną nieraz i przekażą inne formy komunikacji. Oglądanie filmów, obrazów, słuchanie muzyki, patrzenie na zieleń roślin i na bawiące się zwierzęta, obserwowanie światła układającego się na fakturze ściany, spacer z córką, rozmowa z mężem, spotkanie z przyjaciółką… nie mogłabym się zgodzić z twierdzeniem, że któraś z tych rzeczy jest mniej warta niż czas spędzony z książką (zakładając oczywiście, że zestawiamy film i książkę reprezentujące podobny poziom). Wszystkie tworzą barwną mozaikę życia i powinny znaleźć dla siebie odpowiednie miejsce. Co znaczy również, że na danym etapie z którejś z nich dla dobra całości może trzeba będzie zrezygnować albo stanie się ona po prostu niemożliwa. Nie wykluczam, że może to być akurat czytanie.

***

Andrzej Badek

Zacznę chronologicznie, czyli od dzieciństwa. Wychowałem się w domu, gdzie od zawsze panował kult książki. Niezależnie, gdzie mieszkaliśmy, zawsze towarzyszyły nam regały z literaturą specjalistyczną z dziedziny biologii i medycyny, literaturą piękną, dziennikami, biografiami, książkami podróżniczymi. Czytano mi, gdy byłem dzieckiem, Brzechwę, Konopnicką, Tuwima i wielu innych. Zatem szybko sam złapałem za książki. Jeśli mnie pamięć nie myli, to pierwszą książkę przeczytałem samodzielnie w wieku 6 lat. Nie był to jakiś tytuł szczególnie wart chwalenia się; jakaś krótka książka o Spider Manie. Równolegle jednak czytałem dużo z babcią „na zmianę”. Czytaliśmy pierwsze tomy Harry’ego Pottera, który jest chyba książką odpowiedzialną za to moje zaciekawienie literaturą w największym stopniu. Do dziś uważam, że bardzo trafną jest maksyma zawarta na okładce każdego tomu, która głosi, że ludzie, którzy uznają, że w dzisiejszych czasach umiejętność czytania zanika, bezwzględnie są Mugolami, czyli istotami niemagicznymi; niezdolnymi odczuwać i widzieć magii. Równolegle z książkami o młodym czarodzieju zacząłem sięgać po powieści Nienackiego i jego wspaniałego Pana Samochodzika, przeżywałem przygody z bohaterami Niziurskiego… Bardzo szybko, bo już w 3. klasie Szkoły Podstawowej, wziąłem się za Władcę Pierścieni Tolkiena, który mnie niezwykle zauroczył i do dziś jest dla mnie jednym z najważniejszych pisarzy. Oczywiście były też ciemne plamy tego czytelnictwa. Ich złowrogie imię brzmi „Lektury Szkolne”. Jestem dozgonnie wdzięczny mojej rodzinie, że zapoznała mnie z literaturą jeszcze przed rozpoczęciem obowiązkowej edukacji.

Mogę rzec, że Szkoła Podstawowa i Gimnazjum to był czas najbardziej intensywnego czytelnictwa w moim dotychczasowym życiu. Przez te dziewięć lat przebrnąłem przez wiele światów fantasy, zakochałem się w polskim Wiedźminie, poznałem Sherlocka Holmesa, kryminały Agathy Christie, Stiega Larssona i niezliczoną liczbę innych powieści, na co jednak warto zwrócić uwagę – głównie fabularnych.

Zupełna rewolucja mojego czytelnictwa nastąpiła w liceum. To wtedy okazało się, że muszę poświęcić więcej czasu specjalistycznej literaturze chemicznej niż ulubionym fabułom. To również wtedy zacząłem szukać poezji. Kaczmarski, Gintrowski, Miłosz, Herbert, Szymborska… To nazwiska, które zawsze będą mi się kojarzyć z okresem szkoły średniej. Poezja sprawiła, że zacząłem być bardziej wybredny wobec tego, co czytam. Dawni autorzy przestawali mnie już tak pasjonować. Starałem się poznać literackie klasyki i  zrozumieć zdarzenia historyczne, do których odwołują się poeci. Nigdy nie dawałem literaturze klasycznej, pozytywistycznej, romantycznej i innym „taryfy ulgowej”. Oceniałem dzieła ostro, w niektórych się zakochując, innym zarzucając utratę aktualności.

Istniał również drugi aspekt, być może nawet istotniejszy, który sprawił, że ograniczyłem ilość czasu poświęcanego na książki. Otóż, liceum okazało się bardzo energochłonne. Wielokrotnie wracałem późno do domu po kole chemicznym albo innej dodatkowej aktywności, odrabiałem lekcje i nie starczało mi sił na nic innego niż głęboki sen.  W tym czasie książka okazywała się wielokrotnie niewygodna, ponieważ przeczytawszy jej kilkadziesiąt stron w wolniejszy wieczór, często mogłem do niej wrócić dopiero po tygodniu lub dwóch. Było to okropnie frustrujące, bo więź zawierana z bohaterami powieści stawała się luźna, a pamięć o szczegółach ulatywała w natłoku codziennych spraw. I tu na horyzoncie pojawiła się nowa pasja, która dziś pożera w wielkiej mierze mój czas wolny, i o której nie będę się tutaj rozpisywał zbyt wiele (jako, że to tekst poświęcony czytaniu) – kinematografia. Film spełniał wymogi, których nie mogła spełnić gruba książka – stanowił jedną odrębną historię, którą można było otworzyć i zamknąć w jeden wieczór, bardziej od innych wolny od nauki. W ten sposób grubsza literatura musiała czekać na ferie i wakacje, gdy była łapczywie pochłaniana.

W zasadzie dopiero w tym momencie dochodzę do mojego stosunku do czytania dziś. Oczywiście czas studiów to długie przeprawy w literaturą specjalistyczną. Nie ma dnia, gdy nie zaglądam do podręczników do anatomii, histologii, fizjologii czy innych dziedzin medycznych. Lubię to. Znajduję w tej literaturze opis działania człowieka, co prawda w aspekcie fizykochemicznym, a w mniejszym stopniu duchowym, ale każdy dzień studiów przybliża mnie (mam nadzieję, że nie tylko w moim własnym mniemaniu) do zrozumienia rzeczy zarówno ważnych, jak i ciekawych. Z radością zauważam, że budzi się we mnie na nowo potrzeba sięgania po literaturę spoza mojego zakresu studiów. Odrzuciłem jednak fabułę (choć też niecałkowicie, ale nie daje mi ona już tak wiele przyjemności jak dawniej) a zacząłem czytać książki historyczne, polityczne i podróżnicze. Kończę obecnie czytać niezwykle ciekawą pozycję, jaką jest księga On China Henry’ego Kissingera i mam ogromną ochotę znaleźć pozycje traktujące o najnowszej historii Bliskiego Wschodu. Prawdopodobnie chęć ta wzmożona jest przez moje skłonności i zamiłowania do częstych podróży i przez moją fascynację różnymi kulturami.

Ta właśnie fascynacja spowodowała, że stałem się osobą, która aktywnie śledzi prasę w kraju i za granicą. A czym byłoby zrozumienie kultury bez poznania jej języka? A zatem zacząłem się uczyć języków. Dziś radzę sobie dobrze z tekstami po angielsku, francusku, hiszpańsku, trochę gorzej po rosyjsku i niemiecku. Każdy z tych języków zdaje mi się otwierać bramę do nowego świata, pełnego nowych zasad, przesiąkniętego historią, zamieszkanego przez ludzi o innej mentalności. To jeden z powodów, dla których kocham Facebooka. Po dostosowaniu go do moich potrzeb codziennie rano wita mnie przekrojem prasy z całego świata, artykułami na temat tego, co obecnie gra w duszy mieszkańcom Moskwy, a co – Madrytu. I tę perspektywę czytelnictwa codziennego pielęgnuję szczególnie wytrwale.

Sam też dużo piszę. Tu również przychodzi mi z pomocą Facebook. To dzięki niemu mogę mieć codziennie kontakt z moim najbliższym przyjacielem, który mieszka kilkaset kilometrów dalej. Kiedyś nawet rozmawialiśmy o tym, że zapis naszych codziennych rozmów mógłby spokojnie robić za swoisty dwustronny pamiętnik. Czasami mam ochotę i potrzebę napisać coś publicznie. Czasem, żeby wywołać dyskusję, innym razem po prostu mam chęć przelać swoje myśli na słowa. Dużo piszę także o filmach, codziennie toczę różne dyskusje, piszę recenzje, porównuję reżyserów i nurty w kinematografii.

Często nachodzą mnie pewne wyrzuty sumienia. Czy nie powinienem czytać więcej? Czy nie jestem zbyt wybredny względem tych dłuższych form literackich? Problemem jak zawsze pozostaje nieubłagany czas, którego zawsze jest mało a doba posiada, bezlitośnie w swoim nieugięciu, jedynie 24 godziny. Co jeszcze gorsze, część tego czasu należy poświęcić nie tylko na literaturę, ale również rodzinę, przyjaciół, aktywności fizyczne czy spacery z moim labradorem! Przed taką sztuką wyboru staję w niemal każdej minucie życia; na co poświęcić kolejny moment swojej świadomości? Wiem, że jestem naprawdę szczęśliwy, gdy trafiam na książkę, która mnie interesuje. Czuję się wtedy, jak wówczas, gdy miałem siedem lat; bezgranicznie ufny i oddany autorowi, który prezentuje mi swój świat.

***

Jarosław Dudycz

Przyznam uczciwie, że już od pewnego czasu nie dowierzam książkom. Nie samej treści tekstów, nie intencjom i umiejętnościom autorów, ale wpływowi tekstów na formację człowieka, tę indywidualną i tę społeczną. Marne rezonowanie tekstów uzmysłowił mi mocno Facebook, w którym książki oraz opinie i przeświadczenia funkcjonują niejako zupełnie oddzielnie; książki sobie, światopoglądy sobie. Widzę w Facebooku – przez angażowanie się w niezliczone dyskusje i polemiki – że sporo ludzi czyta i chwali się tym, dużo o książkach mówi, ale zupełnie nie rzutuje to na ich obraz świata, nie uzdolnia do wywodu i analiz, nie dodaje danych, nie budzi krytycyzmu. Odnoszę wrażenie, że treści wnikające do głów poprzez lektury nie powodują żadnego procesu myślowego, nie drążą żadnych korytarzy i nie prowokują pytań. Nic się z tą wyczytaną treścią w głowach nie dzieje, nie jest nijak przetwarzana, ludzie są po lekturze tacy sami, jacy byli wcześniej. Robią te same błędy, które by robili bez czytania, ich wypowiedzi są tak samo mało dyskursywne, jak wówczas, gdyby od książek stronili, tak samo brakuje im argumentów, jak ich nie czytającym znajomym. Oczywiście mówiąc „ludzie” mam na myśli pewną tendencje, nie historie konkretnych osób. Nie chcę być niesprawiedliwy.

Książki funkcjonują w takim świecie wyłącznie jako skarbnica złotych myśli, wklejanych do rozmów bez ładu i składu i mających podnieść prestiż wypowiedzi. Są tu doświadczenia lekturowe wyłącznie protezami czy podpórkami dla słów, nie kształtują wcale wywodu, nie mają żadnej innej rangi, jak tylko estetyczna. Po prostu upiększają wypowiedzi, czynią je gładszymi i bardziej strawnymi. I usypiają sumienia. Oto gdy ktoś w rozmowie powoła się na książkę taką czy siaką, zdaje się nam być wtedy człowiekiem godnym zaufania, szlachetnym i cywilizowanym. A to, co dokładnie powiedział, nie gra już roli. Ważne, że użył danej książki jako środowiskowego zawołania, po którym poznajemy, że jest nasz, z naszej gliny.

Bardzo trudno jest w Facebooku (poza sprawdzonymi miejscami) o dyskusje, po których byłoby widać, że czytanie książek jest dla rozmówców nie snobizmem, a realnym budulcem ludzkiego charakteru i umysłu. Niezbyt wiele jest takich spotkań, w których książka jawiłaby się jako towarzyszka rozwoju i wsparcie dla niego, a nie surogat – jako źródło bon-motów – wolności myślenia i samodzielności poznawczej. Rzadko też się zdarza, żeby książka miała charakter zbójecki, doprowadzała czytelnika do gorączki, wiodła kogoś do danego czynu, do natychmiastowej decyzji, do zrywu. Przypomina mi się w tym miejscu, że Joseph Ratzinger wybrał na swoją biskupią dewizę słowa „Współpracownicy prawdy”, co ma zupełnie inną dynamikę, niż miałyby słowa, dajmy na to, „Głosiciele prawdy”. Czymś innym jest „współpraca z prawdą”, a czymś innym jej głoszenie.  Głoszenie zakłada przekonanie, że prawda jest kamienna, zaklęta raz na zawsze w określonych formułach i wystarczy ją tylko odtwarzać, jak film, a współpraca jest długim i żmudnym procesem, w którym nie tylko człowiek się zmienia pod wpływem poznawania prawdy, nie tylko on jest żywy, ale i sama prawda jest żywa, zyskuje nowe perspektywy i ciągle się domaga argumentów i analiz. Podobnie jest z książkami, myślę. Można być głosicielem danych książek, ich powtarzaczem, streszczaczem, a można z książkami współpracować.

Bliski jestem więc stwierdzenia, że czytanie jest – dodam, że w dzisiejszych czasach, bo nie chcę się wypowiadać za przodków czy za potomnych i silić się na uniwersalność diagnozy – bardzo przereklamowane. Tezę tę postawił swego czasu Szczepan Twardoch, znany i dobry pisarz. Usilnie walczymy o wzrost czytelnictwa, drwimy z tych, którzy nie czytają, prześcigamy się w publikowaniu w Facebooku jeremiad, jak kończą społeczeństwa mało czytające. Mamy głośne festiwale i duże nagrody literackie. Czytanie w pewnych kręgach jest bardzo modne. Ale co z tego, skoro to się nijak nie przekłada na stan debaty publicznej. Na stan tych facebookowych ton rozmów i tekścików. Na jakość naszych codziennych spostrzeżeń i komentarzy. Oczywiście istnieje pokusa, by uznać, że ci wszyscy, których wypowiedzi są mało nasycone treścią, mało dyskursywne, to ci, którzy nie czytają. Ale właśnie nie! Właśnie nie. Moje doświadczenie korzystania z mediów społecznościowych, doświadczenie, o którym wyżej co nieco napisałem, mówi mi coś zupełnie innego.

Dziwnie brzmią te słowa, jeśli ktoś mnie zna i wie, że mam ambicje literackie i jakiś czas temu zaproponowałem jednemu z polskich wydawnictw swoją pierwszą powieść. Czyżbym więc napisał tę książkę na darmo i zupełnie w nią nie wierzył? Nie, to nie tak. Bez wiary w sens własnych słów nie byłbym w stanie książki napisać. Gdybym nie miał przekonania, że moja książka może mieć znaczenie, w ogóle nie siadałbym do pracy, zająłbym się czymś innym. Wiara w literaturę, we własnych bohaterów i w opowiadaną historię jest fundamentalna dla powstania powieści. To tak, jak z życiem: jeśli ktoś nie wierzy, że życie ma sens albo że przynajmniej może mieć sens, jeśli ktoś już nie ma nadziei, że da się to życie doprowadzić do ładu, to popełnia samobójstwo. W przypadku książki oznacza to właśnie zaniechanie pisania, wyrzucenie wszystkiego do kosza. Brak nadziei jest zabójczy.  A zatem wierzę w moją książkę, ale to nie znaczy wcale, że wierzę w jakąś jej wielką sprawczość i szerokie oddziaływanie, to znaczy tylko (aż) tyle, że wierzę, że znajdzie swoich czytelników, którym się przyda na ich drodze życiowej i którzy z nią zechcą współpracować i wyciągnąć z niej wnioski.  Wierzę, że znajdą się ludzie, którzy mają takie potrzeby, taki stan myśli i takie zdolności, że moja książka się z tym wszystkim zazębi. Innymi słowy: wierzę, że żyją gdzieś bratnie dusze tej powieści. Ludzie, którzy tę powieść zechcą wykorzystać w swoim namyśle nad rzeczywistością.

Tego mi właśnie najmocniej brakuje, gdy stykam się w Facebooku z ludźmi, którzy czytają, i to nierzadko czytają sporo: książka dla wielu z nich nie jest narzędziem na ich drodze poznawczej, ale jest fetyszem. Staje się ważna sama w sobie, jak mityczny artefakt, na przykład Graal. Trudno tu w ogóle mówić o czytaniu – jako intelektualnej pracy jednostki – mówić raczej należy o czytelnictwie, czyli pewnej wartości statystycznej: „przeczytałem tyle a tyle książek, zaraz wam je zacytuję, jestem mądry”. Czytanie jak najbardziej jest mi bliskie, na czytelnictwo mam alergię.

***

Paweł Grad

Co nam dziś po czytaniu, ew. pisaniu? Moja odpowiedź na to pytanie zdeterminowana jest w swojej formie przez fakt, że czytanie i pisanie jest, czy też staje się właśnie, moim zawodem, skoro już zdecydowałem się zająć filozofią zawodowo oraz zostałem redaktorem w jednym z polskich (jak to się ładnie nazywa) „kwartalników idei”.  Niemniej sądzę, że być może to, co mam na ten temat do powiedzenia w swojej zasadniczej treści – jeśli nie wspomnianej formie – może powiedzieć coś o praktyce czytania i pisania dziś, nawet nie tyle w „w naszym pokoleniu”, co w naszym momencie historycznym. (Skądinąd momenty historyczne są przypisane do pokoleń, i różne pokolenia, żyjące obok siebie, są w stanie żyć w tym samym czasie w różnych „momentach historycznych” rozumianych jako pewien stan świadomości).

Moim najsilniejszym uczuciem związanym z czytaniem i chyba jeszcze bardziej z pisaniem jest uczucie samotności. Wprawdzie nieco romantycznie nastawieni „zawodowi” czytelnicy są skłonni powtarzać, że lektura jest dla nich okazją do „rozmowy” z „najgenialniejszymi umysłami wszechczasów”, że pozornie samotne czytanie jest właściwie spotkaniem „z żywymi ludźmi”. Chyba rozumiem o co może takim romantykom chodzić, ale osobiście równie mocno jak poczucia zbliżenia się do dawno nieżyjących lub żyjących daleko, nieznanych mi ludzi doświadczam przy lekturze tego samego, co każdy czytelnik listów: poczucie zbliżenia się jest silne tylko przez kontrast z zupełnie rzeczywistą nieobecnością osoby, która do nas mówi. To wrażenie potęgowane jest następnie przez doświadczenie, jakie wywołuje przeniesienie się od lektury do rzeczywistości. Zajmuję się, jako humanista, problemami (przynajmniej w moim poczuciu) tak czy inaczej „społecznymi” i całkowicie uchwytnymi. Mimo to – pomimo świadomości, że to, o czym czytam i piszę, mogę właściwie obserwować patrząc na społeczeństwo w którym żyję – odkrywam, że otaczający mnie ludzie robią to, co staram się przez lekturę i pisanie zrozumieć, ale najczęściej nie potrafią o tym opowiedzieć. Ta ich niemożliwość opowiedzenia, a więc i porozmawiania ze mną o tym, co robią, a co ja staram się zrozumieć (najczęściej czytając-rozmawiając z nieobecnymi autorami), wzmaga i tak naturalne przy każdej lekturze poczucie samotności. Ale nie mam o to absurdalnego żalu, bo ani umiejętność opowiedzenia nie oznacza zrozumienia, ani opowiadanie nie jest lepsze od robienia (a nawet wręcz przeciwnie).

Sądzę, że to, o czym mówiłem wyżej, jest właściwie pewną stałą, ponadhistoryczną charakterystyką każdego zawodowego czy po prostu intensywnego czytania i pisania. Być może specyfiką naszego momentu historycznego jest to, że inflacja tekstów i informacji tylko wzmacnia to poczucie, ponieważ jest (ta inflacja) tak wielka, że już zupełnie nie zostawia żadnego czasu i uwagi na odpowiedzenie na to, co się przeczytało, a czasem nawet na zrozumienie.

Mam to szczęście, że pisane przeze mnie teksty, a więc ostatecznie również owoc moich lektur, są czasem publikowane, a więc ktoś ma przynajmniej okazję, by je przeczytać, a może nawet się do nich odnieść. Czasem, bardzo rzadko się to zdarza i jest to zawsze chwila ulgi – w końcu pisanie i czytanie, jak każda normalna praca (tak to widzę) musi się komuś do czegoś przydać, a więc zostać przez niego uznana. Nie chodzi o to, że za każdym razem ulga ta wynika z tego, że ktoś mnie, czy mój tekst obdarza uznaniem.  Chodzi o uznanie w bardziej elementarnym sensie odniesienia; o sam fakt, że ktoś się do tego, co zrobiłem-napisałem, odnosi (nawet jeśli robi to w sposób bardzo krytyczny). Momenty te jednak są na tyle rzadkie, że i tak ostatecznie szara codzienność tej pracy czytania-pisania jest taka, że pracuje się – czyta i pisze – „dla siebie”.

Wszystko to brzmi z pozoru jak smutna skarga kogoś samotnego – ale to nieprawda, choćby dlatego, że mówię tu o samotności w czytaniu i pisaniu, a nie o samotności w ogóle. W końcu czytanie-pisanie to nie samo życie, i to, że jestem samotny czytając i pisząc nie oznacza, że jestem samotny w ogóle. Poza tym punkt, w którym odkrywa się, że pracuje się poniekąd „dla siebie” wcale nie musi być smutny, o ile dostrzeże się w tym odkryciu potencjał oczyszczający. To „dla siebie” oznacza ostatecznie tyle, że samotna (w codzienności) i męcząca praca, jaką jest czytanie i pisanie, ma właśnie przynosić taki plon: że sam mam dzięki niej lepiej rozumieć, że czasem, nawet stosunkowo rzadko, ktoś będzie mógł, choćby krótko skorzystać z mojej pracy. Że może ten ktoś zjawi się za dłuższy czas, kiedy mnie nie będzie albo będę zupełnie gdzieś indziej, a moje teksty będą żyły, albo raczej trwały własnym życiem: tak jak rośliny na szczycie góry, których żadne oko nie ogląda przez długi czas, aż wreszcie ktoś po latach przejdzie obok i na nie spojrzy. Z pewnością takie rośliny rosną w samotności, nawet często na odludziu, ale czasem jednak da się tam dojść, a nawet – jak wierzymy – ich samotność na szczycie góry ma taki cel, by ktoś mógł się nimi cieszyć, a więc: że trwają one, samotnie, właśnie dla tego kogoś. Odkrycie, że normalność czytania i pisania właśnie na tym polega, że – wbrew romantycznym i egzaltowanym kłamstwom – nasze lektury i teksty mają się komuś do czegoś przydać, a nam samym dać lepszą orientację w naszym życiu, które się do tej pracy nie sprowadza – to odkrycie jest wyzwalające.

***

Jarema Piekutowski

Najpierw trzeba określić, o czym mówimy. Jeśli akt czytania rozumiemy jako każdą sytuację, w której człowiek patrzy na jakiś tekst i próbuje go zrozumieć, to można zaryzykować, że nigdy dotąd w dziejach ludzkości tyle się nie czytało. Pomijam już daty ważności na produktach spożywczych – ale udział komunikacji pisemnej (sms-y, media społecznościowe, przebrzmiałe już nieco e-maile) nigdy nie był tak duży jak teraz. Oczywiście mówi się o kulturze obrazkowej – ale komunikacja obrazami w większości przypadków jest uzupełniana choćby szczątkowym tekstem. Chyba nigdy wszystkiego nie przekaże się samym obrazem, lecz faktycznie z czasem tego tekstu może być coraz mniej. Więc może żyjemy w epoce szczytu czytania (a co za tym idzie, także pisania).

Fascynuje mnie sam fakt istnienia tekstu i języka. Fascynuje i przeraża zarazem. Przeraża, bo czuję, że słowa są zbyt ciasne, żeby odzwierciedlić rzeczywistość, a fascynuje, bo przez tysiące lat staramy się tak rozwijać język, by jednak – nawet w przybliżeniu – coś pokazywał, a nawet tworzył nową rzeczywistość. Choć trzeba tu przyznać, że – może poza poezją – najczęściej jest to rozwój ilościowy (nowe słowa na nowe odkrycia i wynalazki) lub idący w kierunku uproszczeń (choćby rezygnacja z odmiany większości czasowników przez osoby w języku angielskim czy odejście od plusquamperfectum w polszczyźnie).

Więc skoro język jest fascynujący i przerażający zarazem, to i akty czytania i pisania są fascynujące i przerażające. Akt pisania – bo próbuję umieścić rzeczywistość będący w ciągłym ruchu w kilkunastu, kilkuset czy kilku tysiącach znaków. Akt czytania – bo próbuję tę rzeczywistość na powrót z tych znaków wyciągnąć. A ile jest tu dodatkowych interpretacji, filtrów, rozwidlających się ścieżek – bo gdy ja czytam o „wiewiórce”, w głowie pojawia mi się obraz tej polskiej, z rudą kitą; a gdy czyta o niej Amerykanin, widzi przed oczyma szarego chipmunka.

Więc czytanie i pisanie są całym światem. Niektórzy – zwłaszcza mistycy, poeci i filozofowie – przerażeni nieprzystawalnością języka do rzeczy, zalecają ostrożność, dystans wobec tego świata. Ja czuję się zawieszony między ich nawoływaniem do milczenia, a tym, co powiedział mój mistrz, Josif Brodski, studentom Uniwersytetu Michigan:

Proszę rozszerzać i traktować swoje słownictwo tak, jak traktują Państwo konto bankowe. (…) Rzecz w tym, by nauczyć się wysławiać w sposób możliwie pełny i precyzyjny; słowem, chodzi o zachowanie równowagi wewnętrznej. Albowiem nagromadzenie rzeczy niewysłowionych, nie dość dobrze wyartykułowanych, prowadzi do nerwicy.

Tak, trzeba próbować czytać i pisać z pełną świadomością niedoskonałości języka. Czytać, pisać i milczeć we właściwych proporcjach – to chyba jest właśnie ta droga.

***

Kamil Suskiewicz

Nieraz słyszałem, jak stare i mądre wiejskie baby mówiły o jakiś – jak sądzę niezbyt mądrych – kobietach: „łot tych ksiunzek tak zgupiała”. Coś podobnego powiada nam czasem literatura, portretując taką na przykład Emmę Bovary. Istnieją więc ostrzeżenia (i to z różnych rejestrów życia społecznego), aby książkom za bardzo nie ufać, bo mogą być szkodliwe, ogłupiające. Brzmi to może żartobliwie, lecz – jak sądzę – nie jest wcale pozbawione sensu. Także dzisiaj, gdy dużo różnych, niekoniecznie mądrych tekstów przychodzi nam, z własnej woli albo przypadkowo, czytać. Przykładowo, ktoś czytający namiętnie wszelkiego rodzaju amerykańskie poradniki – o tym jak dobrze pisać, jak dobrze mówić, jak wychować dziecko albo zarobić grube miliony bez nazbyt wysilonej pracy – raczej na tym nie skorzysta, a straci. Bardziej zaszkodzić może mu już chyba tylko sesja u jakieś coacha albo wizyta u psychoanalityka.

Ale literatura, lub szerzej słowo pisane do czegoś jest nam jednak potrzebne. Gdyby nie było, to mając tyle różnorodnych sposobów na zabicie nudy, ile mamy dziś – już byśmy po literaturę nie sięgali. Trudno jednak jednoznacznie odpowiedzieć, do czego jej potrzebujemy. Dla mnie jest to przede wszystkim chyba jakaś korzyść poznawcza – jeśli pod tym pojęciem rozumiemy nie tylko zdobycie wiedzy o rzeczach konkretnych albo ogólnych (np. mówiąc górnolotnie, o człowieku, o życiu), ale także jakieś poszerzenie horyzontów czy światopoglądu, i jeszcze: głębsze wniknięcie w istnienie, i jeszcze: zakorzenienie się w rzeczywistości. To oczywiście nie wyczerpuje katalogu powodów, może nawet nie oddaje zbyt dobrze ich istoty. Co więcej, usłyszawszy takie powody, ktoś gotów pomyśleć, że czytanie przynosi jedynie korzyści osobiste, indywidualne. I, kto tak pomyśli, będzie miał sporo racji. Współcześnie, sądzę, przebywanie z tekstami to sprawa głównie samotnicza. Straciły na znaczeniu rzeczy takie, jak wspólne czytanie na głos, jak dyskutowanie tekstów, jak odnoszenie się w codziennych rozmowach do tego, co przeczytaliśmy. Zniknęło pojęcie kanonu.

Tu chciałbym wrócić do tematu tej ankiety: „Co nam dzisiaj po czytaniu”. Otóż, myślę, mogłoby nam być to – to znaczy taki stawiam tu postulat – że czytanie potraktujemy więcej jako jakąś płaszczyznę dla funkcjonowania we wspólnocie, jako system odniesień dla języka, dla pojęć, którymi się ze sobą komunikujemy. Bo teksty (zwłaszcza literackie) są płaszczyzną bardzo pojemną, wielowątkową, zniuansowaną, subtelną. O ileż szerszą, niż paradygmat polityki lub jakiś popkulturowych memów, które służą nam dzisiaj za protezę komunikacji. Przy czym nie wierzę, aby taki idealistyczny plan stworzenia czy przywrócenia jakiegoś kanonu tekstów, poprzez które moglibyśmy ze sobą rozmawiać – może mieć formę odgórną, centralistyczną, na przykład via szkolne listy lektur. Sądzę raczej, że musi się to wydarzyć – jeśli w ogóle – w sposób oddolny, np. najpierw w małych grupach przyjacielskich, które dają podstawę do tworzenia grup większych, skupionych np. wokół jakiegoś pisma (dobrym tego przykładem jest krakowski Festiwal Conrada, który wziął swój początek z rozmów o literaturze w niewielkim gronie ludzi związanych z „Tygodnikiem Powszechnym”). I chyba nie będzie to nigdy propozycja dla wszystkich; kultura, kanon, literatura – pozostaną zawsze jakoś tam elitarne (choć ten elitaryzm mógłby dotyczyć znacznie szerszych grup, niż dotyczy dzisiaj).

Takim konkretnym elementem powyższego, dość ogólnego postulatu, mogłoby być przywracanie kanonowi polskiej kultury różnych obszarów literackich, które znikają nam z intelektualnego horyzontu. Ile osób sięga dziś po twórczość Stanisława Czernika, Tadeusza Nowaka czy Juliana Kawalca? Kto czyta Michała Choromańskiego albo Ludwika Stanisława Licińskiego? Jak powszechna jest znajomość Jerzego Stempowskiego czy Bolesława Micińskiego? Obawiam się, że nawet studenci polonistyki odpowiadaliby na powyższe pytania z zakłopotaniem. Długo można by wymieniać całe nurty polskiej literatury, które zapadają się na naszych oczach. A to zawęża nasz kanon, naszą płaszczyznę porozumienia. Byłoby wielkim dokonaniem naszego pokolenia, gdyby udało się ten trend odwrócić.

Pytanie ankiety zawiera jeszcze jeden wątek: „Co nam dziś po pisaniu?”. Z pisaniem, jak sądzę, jest nieco inaczej niż z czytaniem. Można nawet powiedzieć, że współczesność niebezpiecznie odwróciła nam proporcje tych dwu aktywności, tzn. za mało czytamy, a za dużo piszemy (jeśli wliczyć w to ostatnie różne teksty przygodne, jakieś komentarze, wpisy fejsbukowe itd., to może się okazać, że ta proporcja jest bardzo jednostronna). Nie wydaje mi się, aby tak rozbudzony żywioł pisania był dla nas bardzo pożyteczny. Nie jest pożyteczny dla nas jako wspólnoty czytelniczej – bo trudno się w takim ogromie tekstów rozeznać i wybrać to, co najpotrzebniejsze. Nie jest pożyteczny dla pojedynczych piszących – bo zbyt pośpieszne, spłycone wypowiedzi są często czymś, czego przyjdzie się później wstydzić. Chociaż takie pisanie to także często dowód jakiejś bardzo naturalnej potrzeby, żeby wypowiedzieć swoje myśli, lęki, fascynacje. Zasadniczo jednak uważam, że pisaniu, zwłaszcza literackiemu, nie służy zbytni ekshibicjonizm. Nie przekonuje mnie także terapeutyczna rola pisarstwa, owo: „piszę po to, aby coś z siebie zrzucić, aby było mi łatwiej”. Jest to dość egoistyczne. Pisanie powinno służyć przede wszystkim czytelnikom, a nie piszącemu. I powinno, jak sądzę, brać się z namysłu, z głębokiego doświadczenia, z pewnego rodzaju mądrości, jak mawiał Horacy. Bliski jest mi też pogląd, trochę może staroświecki, że pisanie jest formą posłannictwa, że nie można być prawdziwym pisarzem z zawodu (zawodowo można być letterato, czyli człowiekiem, który potrafi pisać – jak powiadał Herling-Grudziński), że prawdziwym pisarzem jest się zawsze z powołania.

***

Marcin Suskiewicz

„Cała Polska czyta dzieciom” – chyba nikt przeciw temu nie protestował. W sytuacji, gdy większość spraw dzieli, czytanie – wydaje się – jednoczy.

Od razu muszę dodać: i dobrze, że tak jest. Dobrze zarówno dlatego, że (jakkolwiek zabrzmi to, co napiszę dalej) czytanie jest z pewnością czymś wartościowym, jak i dlatego, że dobrze jest się niepotrzebnie nie spierać. Jeśli tutaj będę starał się jakoś „sproblematyzować” kwestię czytania, to nie po to, by wszczynać spór między ludźmi, raczej – jeśli można tak powiedzieć – by wyrazić pewien wewnętrzny spór, który noszę w sobie.

Nasz stosunek do czytania jest trochę paradoksalny. Z jednej strony nie wszyscy czytają chętnie, a nawet nie wszyscy w ogóle czytają. Statystyki są wręcz, jak to się mówi, „alarmujące” – co dowodzi jednak przede wszystkim tego, że można bez czytania żyć, i to czasem, jak spojrzeć na konkretne życiorysy, szczęśliwie, dobrze, nawet święcie. Do tego były i pewnie wciąż gdzieś są całe wspólnoty, dla których książka jest czymś zupełnie obcym. A z drugiej strony – i tu paradoks – w przestrzeni publicznej nie dochodzi do głosu żadna opcja „antyczytelnicza” czy „książkosceptyczna”; można chyba nawet powiedzieć, że powszechnie przyjmowane jest milczące założenie, iż czytanie jest czynnością jednoznacznie, w każdych warunkach i w każdej ilości dobrą. A już na pewno: dobrą dla każdego. „Czytanie jest jak mycie zębów, każdego, kto tego nie robi, powinniśmy zachęcać, by skusił się na lekturę” – mówił kiedyś młody pisarz Jacek Dehnel. Matki chcą, by ich dzieci czytały, chłopcy i dziewczęta chcą, by czytali ich kandydaci na małżonków. Kibice ŁKS-u i Widzewa wyrzucają sobie nawzajem, że „nie czytają książek”.

Osobiście czytam niezbyt dużo, ale łapczywie, kompulsywnie wręcz, łaknąc chwil – zawsze zbyt rzadkich – gdy można „usiąść w fotelu z książką i kubkiem herbaty”. (Co chyba znaczące, czytanie kojarzy się w naszej „terapeutycznej” kulturze właśnie z tego typu idyllicznymi, błogimi scenami: ja + książka + spokój + kawa/herbata + fotel/kominek/plaża/widok na góry z okna pociągu itp.). Pragnienie to jest pewnie zasadniczo niewinne, może nawet dobre, może nawet w jakiejś mierze na pewno, ale ta kompulsywność, z jaką mi się narzuca, czasem wydaje mi się co najmniej niepokojąca. Zwłaszcza, że trudno powiedzieć, czego to jest przede wszystkim pragnienie – bo chyba nie, na przykład, wiedzy. Raczej pewnego stanu umysłu, wspomnianej „błogości”, może pewnej ucieczki (od czego?), którą daje skupienie na „martwym” tekście.

O ile jednak jestem nieco podejrzliwy wobec własnej czytelniczej zachłanności, o tyle zasadniczo głód czytania, który odczuwa wiele osób, jest dla mnie jednym z najlepszych argumentów za tym, że czytanie jest dobrem. Ten głód wydaje się po prostu bardzo szczery i naturalny. Przypomina mi się pan Zbyszek, teraz już świętej pamięci, z miejscowości mojej babci. Wiódł biedne i proste życie, nie pokończył szkół, walczył – i często przegrywał – z nałogiem alkoholowym. Nie był typowym „bibliofilem”. Ale czytać kochał, zwłaszcza książki historyczne i wojenne.

Czytają bezdomni, czytają więźniowie, czytają ludzie w innych trudnych życiowych sytuacjach – i nawet jeśli czytają, by w coś „uciec”, to nie zawsze da się zbyć tę potrzebę moim poprzednim frazesem o „kulturze terapeutycznej”.

Jeśli pan Zbyszek jest adwokatem czytania, to nieczytanie ma w mojej głowie silnego orędownika w osobie św. Dominika, który co prawda zasadniczo czytał (głównie, jak to święty, Ewangelię), ale przynajmniej w jednej sytuacji – jak zaświadczył niejaki brat Stefan – miał powiedzieć:  „Nie chcę studiować z martwych skór, podczas gdy ludzie umierają z głodu”. Rozchodziło się wówczas o pieniądze: książki były drogie, a niektórym brakowało chleba, do tego akurat wybuchła zaraza. Również taki argument pozostaje dziś w jakiejś mierze w mocy (książki swoje kosztują, a niektórzy ludzie, nawet w Polsce, wciąż nie mają co jeść), ale staje się on może jeszcze bardziej aktualny, gdy odniesie się go do innego ograniczonego zasobu: czasu. Czy warto spędzać czas nad martwymi książkami, skoro brakuje nam go dla żywych ludzi, dla naszych własnych rodzin, dla przyjaciół, dla samotnych sąsiadów itd.?

Odpowiedź musi być chyba taka, że granica między martwymi książkami a żywymi ludźmi nie jest wcale ostra: czytanie/pisanie może być formą komunikacji między żywymi ludźmi, czymś, co pozwala zaistnieć pewnemu wspólnemu dobru, które inaczej by nie zaistniało, czymś, co w dość szczególny sposób tworzy, utrwala, czasem uzdrawia – wspólnotę.

Książki są dla nas zwykle albo narzędziem „samorozwoju”, albo „ucieczką” – i niewątpliwie mogą być i jednym, i drugim – i czasem dobrze, że są. Ale wydaje mi się, że jest jeszcze inny wymiar czytania/pisania, właśnie ten wspólnotowy czy wspólnototwórczy – a rzadko się o nim pamięta. Jemu właśnie chciałbym na koniec poświęcić kilka luźnych myśli, ponumerowanych tylko dla stworzenia pewnego pozoru porządku.

  1. Rozumienie czytania jako przede wszystkim „ucieczki” bierze się być może z tego, że czytanie wydaje nam się „nienaturalne”. Zgodnie z tą narracją czyta nie nasza natura – ta jest biologiczna, cielesna, zwierzęca, lokalna, społeczna itd. – ale nasza jednostkowa „świadomosć” (czymkolwiek ona jest). W związku z tym czytając opuszczamy niejako nasze ciało z jego uwarunkowaniem biologiczno-historyczno-geograficzno-wspólnotowymi i przenosimy się w podniebną sferę gdzieś ponad ciałem i życiem. Odtrutką na takie podejście może być dobrze rozumiany „naturalizm”, który wie, że wszystko co ludzkie musi się jakoś w ludzkiej naturze zmieścić. A już na pewno muszą się w niej zmieścić sprawy tak podstawowe, jak rozum, język, znak, symbol, opowieść, a w konsekwencji także – bo to wszystko zawiera się na jednym kontinuum – pismo i książka. Elementy te nie są jedynie „doczepione” do tego, czym jesteśmy (goła „zwierzęcość” jest mitem), ale są integralną częścią tego, czym jesteśmy – a w związku z tym może być tak, że pisanie i czytanie mają do odegrania pewną rolę, że są „po coś”. Po coś dla nas jako jednostek i dla nas jako wspólnoty.
  2. Nie każdy we wspólnocie musi namiętnie czytać i pisać. Jak wszystko, tak i te czynności mogą być sprawowane przez część na rzecz całości. W jakiejś mierze będzie to kwestia wrodzonych predyspozycji i sytuacji życiowej. Osoby czytające i piszące nie powinny wynosić się nad innych, lecz raczej im służyć – poprzez to, co kochają. Bycie „molem książkowym” to nie tylko hobby – to powołanie.
  3. Temat „czytanie a wspólnota” jest bardzo rozległy i obejmuje zarówno skomplikowaną pracę na rzecz wspólnoty, jaką wykonuje wielka literatura, jak i na przykład – na drugim biegunie – korespondencję między dwiema osobami. Pomiędzy jest literatura średnich i niższych lotów, pisma, a dziś także – różne zjawiska internetowe.
  4. Wielka literatura może służyć wspólnocie nie tylko poruszając jakieś tematy, lecz także badając i rozwijając język – potencjalności ukryte w słowach i ich połączeniach. Te dwa aspekty – tematy i język – będą się ze sobą wiązać, bo język ma zawsze swoją historię – słowa skądś się wzięły, coś znaczą, stosowane były w pewnych użyciach – podobnie swoją historię mają układy słów – i w związku z tym już w samej warstwie językowej po cichu zawsze realizuje się pewne „przepracowywanie przeszłości” i pewne „projektowanie przyszłości”, wielkie „tematy” literatury.
  5. Wielka literatura najlepiej służy wspólnocie, gdy jest właśnie „wielką” – głęboką, nie idącą na kompromisy, nie podporządkowaną w pełni żadnym praktycznym celom, artystycznie doskonałą itd. Nie znaczy to jednak, że literatura niedoskonała artystycznie nie może służyć wspólnocie. Może się przecież zdarzyć, że ktoś o ograniczonym talencie stricte literackim ma wielki dar wczuwania się we wspólnotę, jej dziedzictwo, bóle, nadzieje, problemy, powołanie itd. – i tworzy prawdziwą „literaturę wspólnoty” (może w formie gawęd czy pieśni, może w formie listów albo regularnie wydawanego pisemka). Tak jak wielka literatura służy wspólnocie będąc wielką, tak owa „literatura wspólnoty” będzie poniekąd wielką przez to, że służy wspólnocie.
  6. Aby czytanie i pisanie realizowało wymiar wspólnotowy, musi być zawsze jakoś „lokalne”. Naczelną zasadą będzie tu: „do tego, co uniwersalne, przez to, co bliskie”. Każdy pisarz i każdy czytający należy do drabiny wspólnot, od małych po ludzkość, i powinien być wierny każdemu szczeblowi tej drabiny. Ta wierność może oczywiście przybierać różne formy – może objawiać się jako bunt.
  7. Czytelnik swoją wierność poszczególnym szczeblom drabiny wspólnot może realizować na poziomie wyboru lektury. Czasem warto czytać nie tylko rzeczy wielkie, lecz także bliskie – teksty sąsiadów, rodziny, znajomych itd.
  8. Doskonałym przykładem czytania i pisania na rzecz (pewnej) wspólnoty jest dla mnie twórczość Józefa Nyki, górołaza i popularyzatora turystyki górskiej. Nyka, dziś 92-letni, od zawsze nie tylko pisze przewodniki górskie – z których jest znany – lecz także redaguje swoje pisemka: „Gazetę górską”, „Głos seniora”, „Biblioteczkę historyczną Głosu seniora” (od jakiegoś czasu dostępne na stronie www.nyka.home.pl). Są tam aktualności, wspomnienia, sylwetki zmarłych taterników i alpinistów, recenzje książek. Czytając gazetki Nyki namacalnie czuje się, jak za ich pomocą zbiór osób chodzących po górach zaczyna tworzyć wspólnotę o pewnej przeszłości i pewnym etosie na przyszłość. Choć u Nyki oczywiście nie pada nigdzie fraza „etos na przyszłość”. Jest jednym z paradoksów pisania, że o pewnych rzeczach – by zaistniały – lepiej nie pisać wprost.
  9. Jest jeszcze coś takiego, jak czytanie na głos. Pamiętam, jak tata kiedyś napomknął mi o pani, która w jego rodzinnych Końskich czytała niewidomym pracownikom spółdzielni inwalidów. Przychodzą mi też teraz na myśl opowieści babci o wychowawczyni internatu czytającej im nielegalne w okresie stalinowskim książki Makuszyńskiego. Sam doświadczyłem czytania na głos oczywiście w szkole, ale też na przykład podczas wizyty w klasztorze dominikanów, w którym czytano podczas posiłku. Nie wiem, czy jest szansa na masowe przywrócenie tego zwyczaju w normalnych sytuacjach, ale jakimś substytutem może być chyba wspólne słuchanie audiobooków.