Wszystkie wpisy, których autorem jest Suma

Kronika

Długi okres od publikacji naszej poprzedniej Kroniki upłynął pod znakiem pandemii koronawirusa, a następnie rosyjskiej agresji na Ukrainę. Był to czas głębokich przemian i wielu rozmaitych zdarzeń, których nie sposób tutaj opisać. Poprzestańmy na kilku punktach.

***

Dopiero co zdążyliśmy lepiej poznać pismo „Odra”, gdy dowiedzieliśmy się o śmierci jednego z jej najciekawszych autorów. Zmarły 7 marca 2021 roku Jacek Łukasiewicz pozostawi w polskiej humanistyce miejsce, które trudno będzie zapełnić. Był bowiem praktykiem i teoretykiem, czyli poetą i krytykiem literackim. Urodził się we Lwowie, chodził do szkoły w Lesznie (siedział w ławce ze Stanisławem Grochowiakiem), studiował polonistykę w najtrudniejszym dla Uniwersytetu Wrocławskiego czasie, w latach stalinowskich. Z tych i innych doświadczeń zrodził się być może jego sposób pisania o literaturze, erudycyjny, wyrazisty, pozostający blisko rzeczywistości. Lecz najlepiej cechuje twórczość Łukasiewicza – nierozpychającą się nigdy na literackiej giełdzie – słowo pochodzące z tytułu jednej z jego książek – powinność. Spełniał powinności wobec innych autorów, wobec polskiej kultury, sam tworząc w cieniu dzieło, które czekać będzie spokojnie na właściwą ocenę.

***

Zmarłą 13 sierpnia 2022 roku Alinę Kowalczykową, profesor IBL PAN, autorkę między innymi książek o Słowackim i – wspomina się (i zapewne będzie wspominać) w wielu środowiskach. Była człowiekiem znanym i lubianym, należała do panteonu dwudziestowiecznych badaczy romantyzmu, obok Marii Janion, Marii Żmigrodzkiej i Ryszarda Przybylskiego. Nie każdy może jednak pamięta, że zanim zaczęła studiować polonistykę, studiowała fizykę, że opiekowała się spuścizną po Stefanie Żeromskim, że była założycielem Stowarzyszenia Nauczycieli Humanistów „Prowincja”. Ten jej prowincjonalny wymiar dobrze może obrazuje skromna anegdotka, która była również naszym udziałem. Otóż, kilka lat temu wracaliśmy z panią profesor z konferencji w Wilnie, gdy nagle, w okolicach Augustowa zapytała się, czy nie moglibyśmy się zatrzymać gdzieś na lody. Był akurat zajazd, na obrzeżach miasteczka, zajechaliśmy więc, zamówiliśmy, kelner nieco zdziwiony, bo w końcu listopad, i dostaliśmy… lody z kilkoma muchami w środku. Deser, z wyłączeniem much, zjedliśmy ze smakiem, ale rzecz cała – ta karczma gdzieś pośrodku drogi, późna noc, no i muchy – zdawały nam się nie do końca realne, trochę jak z Pana Twardowskiego, trochę jak z księdza Baki. Bo i trochę z nich, a także z wielu innych nici naszej kultury, brało się chyba bogactwo osobowości pani profesor: wielkodusznej, wyrozumiałej, otwartej na rzeczywistość.

***

Rok 2022 poza licznymi patronami indywidualnymi miał także patrona, by tak rzec, zbiorowego. Był to mianowicie Rok Romantyzmu Polskiego, do czego pretekst stanowiły wydane w 1822 roku Ballady i romanse (a właściwie pierwszy tom Poezyj) Mickiewicza. Pretekst się, oczywiście, tak jak paragraf, zawsze znajdzie, ale jaki jest właściwie sens takich rocznic? Przypomnienie, że romantyczni poeci wielcy byli? Toż to każdy uczeń wie aż za dobrze. Uświadomienie Polakom, że wtedy „wypracowane i uchwalone zostały najważniejsze cechy pozwalające nam przetrwać nawet najdramatyczniejsze próby zniszczenia narodu” – jak stwierdzono w uchwale sejmu zatwierdzającej ustanawiającej rocznicę? Ale przecież mesjanizm nie jest dziś niczym więcej niż pustym pojęciem, zwykle o powierzchownie rozumianej zawartości. Uchwała stwierdza także, że „romantyzm ukształtował profil duchowy Polaków”. No cóż, można poczuć w tym względzie pewien dysonans, jeśli się czyta pisma późnego Mickiewicza i Słowackiego – zanurzone w duchowości i ascezie – a równolegle obserwuje współczesne polskie społeczeństwo, które ani z duchowością, ani z materialną ascezą nie ma zbyt wiele wspólnego. Może zatem szłoby o przywrócenie istoty romantycznej tradycji, pokazanie, że – jeśli chcieć się w nią wgłębić – pozostaje ona jedną z najważniejszych obszarów naszej literatury. Ale nie w wymiarze lokalnym, narodowym, a właśnie dlatego, że ten wymiar narodowy potrafiła przekroczyć, wychodząc w stronę refleksji nad człowiekiem i światem w najbardziej zasadniczych, uniwersalnych wymiarach. Tylko który sejm, w takiej czy innej obsadzie, miałby na takie przywrócenie ochotę?

***

Na rok 2023 (który miesiąc?) zapowiadane jest wydanie polskiego tłumaczenia Septalogii, siedmioczęściowej powieści autorstwa norweskiego pisarza Jana Fossego. Przekład ma być dziełem Iwony Zimnickiej, a wydawcą jest oficyna ArtRage. Nie wiemy, czy książka wyjdzie od razu w całości. Czekamy na polskie wydanie tym bardziej, że od momentu wydania angielskiego przekładu autorstwa Damiona Searlsa, Septalogia odbija się głośnym echem na świecie i gromadzi liczne nominacje do nagród.

Przedziwna to powieść – wewnętrzny monolog w formie jednego, strasznie długiego zdania. Historia dwóch malarzy o tym samym imieniu Asle, żyjących niezbyt daleko od siebie na norweskim wybrzeżu – czy może raczej historia dwóch różnych wersji tej samej osoby. O sztuce, Bogu, utracie, nałogach, bliskości i jej braku – przy okazji opisywania zdarzeń i rzeczy najprostszych, zwyczajnych, dziejących się między niewielką liczbą osób w pustawym, odludnym krajobrazie. Zwyczajność prześwietlona mistycznym światłem. Fosse, wymieniany od czasu do czasu jako kandydat na Nobla, to być może najgłośniejszy obecnie pisarz o silnym rysie religijnym (konwertyta na katolicyzm).

* * *

Wywodzę się z typowej francuskiej prowincjonalnej burżuazji, z Burgundii, gdzie moja rodzina od pokoleń zajmowała się produkcją wina, i moją jedyną ambicją jest, by ludzie mówili „czytałem Latoura 1992” z takim samym zadowoleniem, jak gdyby mówili „piłem Latoura rocznik 1992”

– mówił o sobie Bruno Latour, francuski filozof i antropolog, badacz świata nauki i pogranicza między naukami przyrodniczymi i współczesną filozofią kontynentalną. Zmarł 9 października 2022 roku w wieku 75 lat.

Czytelnia

Redaktor działu „Wiara” z „Tygodnika Powszechnego”, Piotr Sikora, przytacza statystki dotyczące tematu, który, jak można sądzić z nazwy, jego dział obchodzi najbardziej. Wynika z nich – co pewno nie dziwi – że ludzi przyznających się do chrześcijaństwa w pokoleniu urodzonych po 1997 jest znacznie mniej niż w pokoleniu 1965 roku. Ale jeśli mowa o wierze w Boga w szerokim sensie, to okazuje się, że liczby są odwrotne: u młodych 64%, a u starszych 55% przyznaje, że zakłada istnienie jakiejś Siły Wyższej. Zachowując należny dystans do badań statystycznych, zastanawiamy się – czy nie jest to czasem oznaka obserwowanej dzisiaj potrzeby religijności, którą da się, choć może na razie punktowo, wyczytać ze współczesnej literatury? Ks. Andrzej Draguła z „Więzi” powiada, że „Świat postchrześcijański jest bardziej religijny niż nam się wydaje. Odczarowanie świata nieuchronnie prowadzi do jego ponownego zaczarowania”. A Justyna Nowicka z tych samych łamów dopowiada:

„Mistyk przyszłości” będzie dowartościowywał życie świeckie. Będzie traktował swoją duchowość nie jako pojedyncze, zewnętrzne akty religijne, lecz jako spójną całość wynikającą z chrześcijańskiej tożsamości. Będzie się modlił nie tylko pośród codziennej krzątaniny, lecz także modlił codziennością.

Coś musi być na rzeczy. Coś wisi w powietrzu.

***

O podobnych sprawach pisze też Hubert Czyżewski na łamach „Kultury Liberalnej”, w ciekawym szkicu osnutym na kanwie niedawnych książek Chantal Delsol, ks. Tomáša Halíka i Tomasza P. Terlikowskiego o „końcu świata chrześcijańskiego”. Czyżewski – z którym przeprowadziliśmy rozmowę do poprzedniej „Sumy” – pokrótce omawia te trzy nowe prace, dostrzegając w nich podobne przesłanie: odpowiedzią na kryzys chrześcijaństwa jako religii ma być chrześcijaństwo jako duchowość, duchowość autentycznie przeżyta, napędzana wewnętrznym przekonaniem i wystrzegająca się zewnętrznych podpórek. Szkic warto przeczytać przede wszystkim dla dających do myślenia komentarzy autora problematyzujących, niuansujących omawiane kwestie.  Czy problematyzuje i niuansuje on jednak w dostatecznym stopniu? I czy nie jest zbyt pewny słuszności swojej interpretacji sedna chrześcijaństwa gdy pisze, że „przecież od samego początku nie o to [a więc nie o istnienie «chrześcijańskiego świata»] w tym wszystkim chodziło”. Być może jednym z problemów tych dyskusji jest właśnie uproszczenie: uproszczenie chrześcijaństwa i uproszczenie historycznych i społecznych procesów, którym podlegało i podlega. Co jeśli spraw tych nie da zamknąć się ani w szkicu, ani w książkowym manifeście (czy nawet trzech różnych manifestach), i potrzeba głębszych i siłą rzeczy bardziej fragmentarycznych dociekań: teologicznych, historycznych, społecznych. Szkic Huberta Czyżewskiego i omawiane przez niego książki z pewnością prowokują jednak wiele ciekawych pytań.

***

Najciekawszymi chyba rubrykami współczesnej prasy są rozmowy i wywiady. Bo zestawiać publicystykę z rozmową, to jak zestawiać koncept wyobrażonego człowieka z żywym człowiekiem. Bierze się to może stąd, że za tekstem stoi zwykle zamiar i idea, a za odpowiedzią na pytanie przeżycie i autentyczność. Jeśli się więc rozczytać w rozmowach , dużo można wybrać tych polecenia godnych. „Wyborcza” w ostatnim roku tylko opublikowała świetne rozmowy z Agatą Bielik-Robson, świętej już pamięci Pawłem Śpiewakiem, wspomnianą już gdzieś na tych łamach rozmowę z Janem Klatą czy z Andrzejem Lederem. Wszystkie one są dobre także dlatego, że niuansują rzeczywistość, która w swej prostej interpretacji narzuca nam się za pośrednictwem internetów i wszystkich innych sieci, które nas codziennie i coraz bardziej oplatają.

Polityka tożsamości – mówi Agata Bielik-Robson – w której dziś w dużej mierze uczestniczy feminizm antyliberalny, opiera się na języku ofiar, na języku wiktymizacji, a ja chciałabym ludzi przekonać, że permanentne myślenie w kategorii opresji nie jest dla nas wcale dobre; że dzielenie świata na ofiary i oprawców jest krótkowzroczne, bo właśnie – absolutnie dzielące. [https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,28170681,agata-bielik-robson-dla-tozsamosciowej-lewicy-rozmowa-jest.html]

Dla mnie jedną z najbardziej nieakceptowalnych tendencji na świecie – powiada Paweł Śpiewak – jest ta do psychoterapeutyzacji wszystkiego. W Ameryce zapytano mnie kiedyś, na ilu psychoterapiach byłem. „Na żadnej”. Patrzyli jak na barbarzyńcę. Nie czułem, żeby mi to było potrzebne, czułem, że muszę sam ze sobą pracować, nie będę szukał kogoś, kto za mnie to wykona. [https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,29251425,prof-pawel-spiewak-nigdy-nie-bylem-na-psychoterapii-musze.html]

W uczciwej rozmowie – dodaje Jan Klata – próbuję zrozumieć argumentację drugiej strony, następnie staram się powtórzyć tę argumentację, zapytać, czy dobrze zrozumiałem, a potem dopiero mówię, z czym się nie zgadzam. Na tym polega sztuka logicznego myślenia. A to jest już właściwie u rzesz polskiej inteligencji różnej maści niespotykane. Przeciwnika trzeba skancelować, nie trzeba i nie wolno z nim uczciwie dyskutować, jako że jest przeciwnikiem. Nie zadaję sobie trudu zrozumienia czyjegoś poglądu, skoro jego poglądy mnie obrażają. A zatem ma ich nie być i tego człowieka też ma nie być. [https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,29651453,jan-klata-plemie-canceli-kontra-plemie-inceli-zaorac-lewaka.html#S.embed_article-K.C-B.1-L.3.zw]

Te dzieci – relacjonuje Andrzej Leder – i teraz głównie myślę o dzieciach klasy średniej, spędzają dużo czasu w szkole, potem są na zajęciach jednych, drugich, rodzice są w ich życiu stosunkowo mało obecni. A tym, co formatuje ich pragnienia, marzenia i zachowania, jest przede wszystkim świat z ekranów, który opowiada im te wszystkie zestandaryzowane, zalgorytmizowane historie – masz mieć taki wygląd, takie cycki, takie mięśnie, takich znajomych, takie zainteresowania. To niesłychanie ogranicza. Nie mówiąc już o tym, że dzieci siebie nawzajem skutecznie inwigilują i pilnują, na ile te „standardy” są wdrażane. [https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,29846281,leder-a-jesli-depresja-mlodych-to-forma-buntu-przeciwko-takiemu.html?cta=1pbox-2hd-3noac-5Standard2023v5NW]

Prawda, że nie najgorszy obraz człowieka myślącego wyłania się z tych rozmów? Nie słuchajmy szumu świata. Słuchajmy ludzi, ludzie są mądrzy.

***

Jakiś paradoks tkwi w tym, że przy spadającym ponoć nieustannie odsetku ludzi czytających – o czym raz po raz informują raporty i analizy – coraz więcej dyskutuje się o czytelnictwie. Czasem nawet są to dyskusje, które potrafią wyjść poza narzekanie, że przeciętny Polak czyta jedną książkę rocznie albo rozważania, jakie to przyszłe konsekwencje przyniesie ów żenujący wynik – bo tutaj, umówmy się, jedna czy dwie książki więcej na głowę świata nie uratuje, a pozostaje jeszcze pytanie o jakość czytanej literatury. Jednak wyłaniają się z tych dyskusji, jak się rzekło, także inne wątki. Na przykład wątek pod tytułem – po co się czyta? No właśnie po co?

Niedawno powiedziałam w filmie, że nie podobała mi się „Opowieść o dwóch miastach” Dickensa – mówi jedna z sióstr, które prowadzą znanego czytelniczego bloga. – Pojawiło się sporo głosów o tym, że nie mogę oceniać klasyki literatury. Niby dlaczego? To nie jest przecież tylko ocena książki, wyraźnie zaznaczyłam, że niczego ta książka we mnie emocjonalnie nie wywołała. A to dla mnie ważne. [https://wyborcza.pl/7,75517,29801568,szlysmy-w-ciemno-jak-zuza-i-tola-zbudowaly-najpopularniejszy.html]

Podoba mi się, że coraz więcej osób chce rozmawiać o książkach – powiada z kolei Iga Świątek, która, jak się okazało, jest także zapaloną czytelniczką. – Myślę, że to bardzo dobry temat do rozmowy, ułatwiający nawiązywanie relacji, zwłaszcza młodym ludziom. Rozmowa o tym, co przeczytaliśmy, zawsze jest rozmową o naszych emocjach, a przecież nie jest łatwo o nich mówić tak na co dzień. […] Nadal lubię, gdy książki wzbudzają we mnie silne emocje. [https://wyborcza.pl/7,75517,29670777,czytaj-z-iga-swiatek.html]

Otóż okazuje się, co poświadczają poza powyższymi także bardzo liczne inne wypowiedzi, że czytające kobiety doceniają w lekturze przede wszystkim ów wymiar emocjonalny. Może to wcale nie odkrywcze i może zawsze tak było, jeśli się pomnie popularność francuskich romansów w XIX wieku. Lecz jakże różne są to motywacje od takiej na przykład – nieprzypadkowo chyba zaprezentowanej przez mężczyznę:

Uważam, że czytanie daje największą przyjemność i pożytek, kiedy staje się uzależnieniem; niemal fizjologiczną koniecznością, za którą stoi nienasycony głód… Nie literatury, ale rzeczywistości, gdyż ta najpełniej dostępna jest człowiekowi w języku. A szczególnie w tej jego postaci, którą nazywamy literaturą – to najdoskonalsza technologia przedstawiania świata przeżywanego, rozumianego i tworzonego przez człowieka. [https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,29632306,ryszard-koziolek-odbierajac-corce-powiesc-sienkiewicza-maciej.html]

Od wzorców lekturowych do charakterystyki określonych przez płeć predyspozycji? Czemu nie. I powracający do znużenia temat czytelnictwa jest przecież także narzędziem poznawania rzeczywistości.

***

Serdeczni koledzy z „Pressji” w dwa lata po wybuchu pandemii, w roku wybuchu wojny – proponują czytelnikom numer o nadziei, zatytułowany jednak niebanalnie i z lekka prowokująco „BEZNadzieja POSTChrześcijańska”. Ale właśnie owe „bez” i „post” są tu raczej jedynie rybkami, które mają złapać haczyk, dla tych co o nadziei w kościółkowym żargonie niekoniecznie chcieliby czytać. W rzeczywistości bowiem jest jedną wielką apologią świata stworzonego w iście chestertonowskim stylu. Piórem między innymi Konstantego Pilawy, Piotra Kaszczyszyna czy Michała Gołębiowskiego kreślą „Pressje” marszrutę prowadzącą od szybkiego, frustrującego życia w konsumpcyjnych lewiatanach współczesności w kierunku prostego życia blisko natury. A przewodnikami są im Andrzej Bobkowski, ksiądz Kaczkowski i wielu wielu innych, nie pomijając Ewangelistów.

Poprzez radosne czerpanie z tego, co materialne – czytamy w artykule Katolicki hedonizm – z peryferyjnych krajobrazów, prostoty rowerowej jazdy, piękna ukrytego w codziennym krajobrazie, włóczęgostwa pośród betonowego gąszczu miasta – możemy otwierać się na działanie łaski, która przychodzi ostatecznie spoza nas, ale wkracza w to, w czym na co dzień jesteśmy zanurzeni.

Piękny to obrazek i pociągający, aż można się zastanowić, czy nie nazbyt piękny skoro odnosi się bądź co bądź do „padołu łez”.

***

Dużo mocniej aurą wojennej Europy przesiąknięty jest najnowszy (pochodzący z końca 2022 roku) numer magazynu „Czterdzieści i cztery”, już choćby przez samą obecność ukraińskich autorów, świadków rosyjskiej napaści (Oleh Kindij, Mychajło Dymyd). Ale wychodząc od jednostkowych doświadczeń wychodzą Czwórki – swoim stałym zwyczajem – do nakreślenia jakiejś wielkiej, teologicznej perspektywy tego, co się dzieje ponad szczękiem broni. Osią tej perspektywy jest w tym przypadku dychotomia pomiędzy rosyjską „teologią polityczną świata rosyjskiego” a tym, co w swoim tekście Michał Łuczewski określa mianem „słowiańskiej teologii politycznej”. Agon ten jest głębszy i dawniejszy niż początki nauk geopolitycznych. Jego wyrazicielami, sprzed blisko dwóch wieków, okazują się postacie pozornie bliskie światopoglądowo – Michaił Bakunin i Juliusz Słowacki. Pozornie, bo obaj występowali przeciwko złu caratu, ale już recept na pokonanie tego zła szukali zupełnie, gdzie indziej.

Polski i rosyjski anarchista zgadzali się, że przemoc cara nigdy nie była święta, lecz pozostawała demoniczna. Nie oznaczało to jednak, że Słowacki chciał stanąć po stronie Bakunina. Różnica między nimi polegała na tym, że Bakunin dawał się porwać wizjom przyszłej krwawej przemiany świata, podczas gdy Słowacki widział, że car już umarł. Przemoc nie fascynowała autora Kordiana, widział, że nic – prócz śmierci i cierpienia – za nią się nie kryje. Owszem, na ludobójstwach i męce niewinnych ciał tworzą się wspólnoty polityczne. Polskę według Słowackiego ukonstytuowały bunty chłopskie, hajdamacczyzna czy rabacja. Ale nie oznacza to, że mamy stać się narzędziem przemocy i stać się nowym Pugaczowem, który Szczęsnemu Felińskiego bardzo przypominał Bakunina. Stąd Słowacki dystansował się od rosyjskiego myśliciela, który „w białych rękawiczkach i z uśmiechem na ustach ścinałby toporem głowy despotów, jak gdyby to była zabawa salonowa”.

Dzisiejszą ukraińsko-rosyjską, słowiańską wojnę także należałoby zobaczyć może inaczej, niż według logiki działań militarnych, niż poprzez liczę ofiar czy wartości dostarczonej broni. Może należałoby dostrzec, że w konflikcie nie ma wygranych i przegranych, a jedynym prawdziwym jego zakończeniem może być tylko przerwanie cyklu przemocy. W tym duchu kreśli Michał Łuczewski program owej słowiańskiej teologii politycznej.

Ale przemoc apokalipsy nie jest zsyłana przez Boga, Bóg pośród końca czasów daje swym żołnierzom uspokojenie i wytchnienie. Dla Słowackiego jedynym królem, królem nad królami, jest Bóg i Mesjasz, Jezus Chrystus. Wszystkie moce i zwierzchności, wszyscy ziemscy królowie i mocarze zostają przez Niego zdesakralizowani. Ale Chrystus nie panuje w tym sensie, że jest większym mocarzem, który potrafi związać innych mocarzy („Mój król, mój Pan – to nie mocarz żadny, / Ni ten – na którym trzy koron się piętrzy, / Ale duch pierwszy globu – światowładny”), lecz królem, który przychodzi jako „dziecko”, „pasterz” lub „chłopek” („Gdziekolwiek ono dziecko światowładne / Poczuję – klęknę i na twarz upadnę”). W ten sposób autor pokazuje, że przeciwko bogom fałszywym nie mogą wystąpić inni fałszywi bogowie. Może to uczynić tylko Bóg Prawdziwy, którego Królestwo nie jest z tego świata. Nikt przeciw bogu, chyba że sam Bóg! Nikt przeciw Szatanowi, chyba że sam Chrystus! Konfederaci stają się hufcem bożym, wojskiem Chrystusa, militia Christi, i sługami Maryi. Słowacki odwołuje się tutaj do motywu pro patria mori, ale nie chodzi tutaj o konkretny kraj, ale o to, że w tym kraju króluje tylko Bóg. A skoro tak, to jego obywatele walczą nie o ziemską, lecz o Niebiańską Jerozolimę. Jeśli stracą w tej walce życie, staną się męczennikami, a Bóg powoła ich do życia. Wsłuchiwanie się w Słowo, głos nadziei i przebaczenia zmartwychwstałego Boga, to jedyna słowiańska teologia polityczna.

Humory

Z czatem jak z bratem? (Z życia redakcji)

Nasza redakcja pomimo pozornej (a czasem może i faktycznej) bezczynności utrzymuje nieustanną łączność z życiem intelektualnym epoki. Nie mogła więc naszych skromnych progów ominąć dyskusja, która zajmuje dziś niejedną tęgą głowę, a mianowicie dyskusja o Chacie GPT. A może mogła? Tylko, że nasz kolega informatyk od kilku miesięcy zdawał się nie mówić o niczym innym: czat to, czat tamto. A to czat wygenerował mu jakiś kod (chyba rabatowy?), a to udzielił odpowiedzi na pytanie o przyszłość świata (to nas akurat nie zaciekawiło, bo przecież programowo interesuje nas tylko przeszłość), a to powiedział, jak ubrać się należy do teatru. Redaktorka działu kultura – usłyszawszy być może słowo teatr – powiedziała koledze informatykowi, że chyba ma na myśli nie jakiś tam chat, ale słynny rosyjski teatr MChAT, założony pod koniec XIX wieku w Moskwie przez reformatora i wizjonera Konstantego Stanisławskiego. Informatyk popatrzył na nią jedynie jak na reformatora i wizjonera w nie najlepszym gatunku. Koniec końców – dyskusja o czacie odbyć się niechybnie musiała! A ponieważ dyskusje w naszej redakcji przemieniają się (co prawda rzadko) w czyn, to musiały pojawić się i konkretne postulaty związane z możliwym wykorzystaniem tej rewolucyjnej technologii. I tak, podczas pewnego czerwcowego poranka, w skromnym pokoiku redakcyjnym, którego wygląd nie pasuje nie tylko do rewolucyjnej, ale po prostu do jakiejkolwiek technologii, odbyliśmy burzliwe spotkanie, które – za radą kolegi informatyka – przy pomocy owego chata zostało zaprotokołowane. „Nasz nowy członek redakcji”, „nasz nowy brat” – jak w toku dyskusji był uprzejmy określać ów chat informatyk – zanotował co następuje:

Data: czerwcowy poranek

Miejsce: Ciasny pokoik – siedziba redakcji

Przewodniczący: Witamy wszystkich na dzisiejszym spotkaniu Komitetu Redakcyjnego. Tematem naszych rozważań jest potencjalny wpływ czata GTP na funkcjonowanie naszych pism społeczno-kulturalnych. Przejdźmy zatem do sprawy.

Redaktor działu Wiara: Przedstawię moją błyskotliwą myśl, która odzwierciedla nasz ideowy kierunek. Pochwała prowincji powinna stać się naszym wyznacznikiem ideowym! Tak jak Adam Smith dla korwinistów, Lenin dla Sowietów, Marks dla polskiej lewicy hipsterskiej i pieniądz dla lewicy kawiorowej!

Informatyk: Przepraszam, że przerywam, ale muszę przekazać, że nie ma dostępnych połączeń do Lubartowa. Żadnych pociągów ani autobusów.

Redaktor działu Kultura: Aha! A w małych miasteczkach brak teatrów i kin, co powoduje problemy z cyklem recenzji teatralnych i filmowych.

Redaktor działu Wiara: Ale o co mi chodziło… chciałem przenieść redakcję do Lubartowa.

Kolega grafik: Co z rysunkami na mojej rubryce? Nie chcę ich zmieniać, uważam je za szczytowe osiągnięcie w mojej karierze.

Redaktor naczelny: Musimy znaleźć sposób, aby zapełnić naszą stronę główną.

Marketingowiec: Może powinniśmy pokazać nasz ruch w stronę prowincji przed czytelnikami? To pokaże, że nie lekceważymy naszego ideowego profilu.

Redaktor działu Kultura: Tak jak mawiał Tomassi di Lampedusa, „zmienić wszystko tak, aby wszystko pozostało tak jak jest”.

Przewodniczący: Zatem możemy podsumować nasze rozważania. Decyzją Komitetu Redakcyjnego jest nieprzenoszenie redakcji do prowincjonalnego miasteczka. Zachowamy nasz profil ideowy, a nasze podróże będą odbywać się w świecie literatury. Przejedziemy śladami hrabiego di Lampedusy.

Redaktor działu Sport: Ale w tym roku nie będzie wyjazdu na turniej plażowej piłki siatkowej!

Wiktor (dział Wiara): No cóż, może to i lepiej.

Przewodniczący: Dziękuję wszystkim za udział w dyskusji. Spotkajmy się na kolejnym posiedzeniu i zajmijmy się tematem „zmienić wszystko”. Dla dobra naszego pisma, wszystko pozostaje tak jak jest.

Gdy protokół odczytano, gremium redakcyjne – co należy uważać za niezwykłe – zamilkło. Członkowie redakcji zastanawiali się być może, która z rzeczywistości jest prawdziwa: ta ze sprawozdania czy ta, którą pamiętali jako przebieg spotkania (co poniektórzy zdawali się wierzyć, że raczej ta pierwsza)? Wiktor z działu Wiara wyglądał, jakby znalazł się na skraju rozpaczy (i na granicy przejścia do działu Sport). Jednak po krótkiej fazie przewracania oczami, (zdroworozsądkowych zapewne) pukań się w czoło, gestów Kozakiewicza skierowanych nie wiadomo po co i gdzie (ale niechybnie w stronę bezczelnego „nowego brata”) – opanował całą salę gromki śmiech. I nawet podanie o „likwidację stanowiska pracy” dla kolegi informatyka, który był przecież wywołał tę absurdalną sytuacją podającą w wątpliwość realność świata, przepadło gdzieś w atmosferze dobrodusznej wesołości. Czy brat GPT byłby dla niego aż tak wyrozumiały? Nikt nie dałby sobie za to uciąć przysłowiowej ręki. Ale nie próbowano już odpowiadać na to pytanie. Zamiast tego puściliśmy się ławą po schodach kamienicy, by poczuć jakże rzeczywisty odór letniego miasta. A na ustach wszystkich, nawet tych co śpiewać nie potrafią, grzmiała gromka pieśń: „Nigdy z czatami nie będziem w aliansach…”

Humory

Blaski i cienie epidemii (Z życia redakcji)

Zaraza stanęła u bram, wywołując popłoch na świecie, w Polsce i – tak, tak, niestety – również w naszej redakcji. „Co się odwlecze to nie uciecze”; „trafiła kosa na kamień”; „co nas nie zabije to nas wzmocni”; „nie wywołuj wilka z lasu, bo wilk przyjdzie i cię zje” – mówili, cokolwiek bez sensu, nasi redaktorzy płci obojga, chodząc w tę i z powrotem po malutkim korytarzyku, ćmiąc papierosy i fajki, a niekiedy – o zgrozo – pociągając ukradkiem ze schowanych w wewnętrznych kieszeniach marynarek i torebkach piersiówek. Dla powstrzymania tej dążącej ku zatraceniu eskalacji emocji i dla tzw. wzięcia się w garść – zwołaliśmy kryzysowe posiedzenie komitetu redakcyjnego. Co prawda, jako że zwykle posiedzenia takie odbywały się dotychczas pod hasłem wydania kolejnego numeru pisma, skutek przyniosło to zrazu odwrotny, zgroza zapanowała większa i niektórzy instynktownie rzucili się do drzwi wejściowych, gotowi, stanąwszy przed przysłowiowym wyborem „między dżumą a cholerą”, z dwojga złego rzucić się w objęcia morderczego wirusa. Informacją o „odroczeniu pracy nad nowym numerem” udało się jednak sytuację skutecznie opanować, a samo spotkanie kryzysowe – jak to wyraźnie widać z perspektywy czasu – było decyzją dalekosiężną, która pomogła uniknąć moralnej degrengolady. Choć, jak się miało okazać, piersiówki ostatecznie zastąpiły jeszcze większe i bardziej jawnie spożywane objętości.

Nie uprzedzajmy jednak dalszego rozwoju spraw. Rozpoczynając nadzwyczajne posiedzenie, postawiliśmy hasło konkretne i proste niczym tytuł naszego pisma: jak obronić nasze pismo przed skutkami epidemii? Trzeba przyznać, że reakcje członków grona redaktorskiego, ich kreatywność i gotowość do – by tak rzec – wzięcia się z rzeczywistością za bary – przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Z początku wprawdzie dały się jeszcze słyszeć jakieś pojedyncze słowa o kosie, o wilku i o jedzeniu (te ostatnie mogły mieć związek z zamawianiem obiadu) – lecz prędko znikły one w potoku głosów konstruktywnych, pomysłów godnych Richelieu lub przynajmniej Metternicha.

„Należy natychmiast zamknąć redakcję dla gości z zewnątrz i ogłosić, że przechodzimy na pracę zdalną – zagrzmiał stanowczo dyrektor ds. dystrybucji i logistyki. – Nie możemy narażać czytelników, którzy, przychodząc tłumnie do redakcji, nie zachowają z pewnością, z uwagi na szczupłość naszego lokalu, wymaganego dystansu społecznego”. „Nie możemy, nie możemy” – wszyscy kiwali głowami ze zrozumieniem. Ktoś z drugiego końca stołu nieśmiało zauważył, że w ciągu ostatniego roku tłumów czytelniczych jakoś u nas nie było, a nawet l-i-t-e-r-a-l-n-i-e (tak właśnie powiedział, artykułując każdą literę) odwiedziła nas tylko jedna osoba, zresztą staruszka, która jak się okazało, szukała sklepu mięsnego. Zbyto jednak ten głos należytą obojętnością, bo że było tak w ostatnim roku, to przecież nie oznacza, że teraz nie może być inaczej. Ostatecznie przyjęto wniosek przez rzadką w naszej redakcji aklamację, co samo jest chyba najlepszą miarą nadzwyczajności sytuacji. Szczególnym entuzjazmem powitali ten stan rzeczy redaktor działu wiara i redaktor działu rodzina, którzy mają to szczęście, że posiadają liczne i hałaśliwe potomstwo – jednak, gdy dowiedzieli się, że drzwi zostaną odryglowane dziś o szesnastej, i wszyscy jak zwykle pójdziemy do domu, bo zamknięcie dla czytelników nie jest równoznaczne z dwutygodniową kwarantanną dla całej redakcji – wtedy ich uśmiechy nieco przybladły.

Jako drugi wystąpił dyrektor finansowy. „Czy wy macie pojęcie, co oznacza epidemia dla światowej gospodarki? – zaczął. – Czy widzieliście co się stało z amerykańską giełdą?”. Wywołało to konsternację, bo niby domyślaliśmy się, co to może oznaczać, ale zgodnie z przysłowiem „gdzie Rzym, a gdzie Krym”, które ktoś na czas przywołał, trudno było nam dostrzec jakąkolwiek nić łączącą światową gospodarkę i nasze pismo. Dopiero redaktorka działu filozofia przytomnie zauważyła, że przecież w niedawnym numerze (określenie „niedawnym” widocznie musiało mieć dla redaktorki szeroki zakres znaczeniowy) sami przeprowadziliśmy totalną krytykę kapitalizmu i wolnorynkowej gospodarki, więc chyba wiemy, co to oznacza, i że wcale nas to martwić nie powinno. „Łatwo się nie martwić, gdy się jest filozofem” – odciął się krótko dyrektor finansowy, lecz nie trwał zbyt długo w urażonej postawie, bo po chwili rzekł do pozostałych: „Ale i wy nie martwcie się, mam rozwiązanie tego problemu”. Wszyscy zamarliśmy. Tak bardzo bowiem niezwykła wydała się nam perspektywa rozwiązania jakiegokolwiek problemu, tak przyzwyczailiśmy się do pogodnej rezygnacji, która stała się już wręcz modus vivendi naszej redakcji – że wprost osłupieliśmy.

Przezwyciężając gęstą ciszę, dyrektor finansowy (tak, to był jego dzień) zadeklarował: „Rząd uruchomił pomoc finansową dla firm, które ucierpiały wskutek epidemii. Każdy, kto utracił przychody, może starać się o bezzwrotne dotacje, nawet wielomilionowe”. Na te słowa uśmiechnęli się dosłownie wszyscy, nie tylko owi wielodzietni redaktorzy (którzy, jak powszechnie wiadomo i tak są beneficjentami dotacji), wszyscy wypogodzili się, na ich twarzach odmalowała się błogość, a może nawet godna wyniosłość, jak gdyby nasz wniosek został już pozytywnie rozpatrzony, bo – jak również powszechnie wiadomo – miliony, choćby tylko obiecane, zawsze łagodzą obyczaje. Euforia zapanowała powszechna, największa może od czasu publikacji pierwszego numeru, a pośród poklepywań i uścisków doszło, trzeba to przyznać, do złamania zasady dwumetrowego odstępu. W ogólnej wrzawie nikt nawet nie usłyszał wątpliwości naszej koleżanki socjalistki, obeznanej przecież w mechanizmach grantowych, która zapytała, czy, żeby wykazać utratę przychodów, nie należałoby wcześniej posiadać jakichkolwiek.

Jakby entuzjazmu było mało, nagle wpadł do sali kolega informatyk i oznajmił, że z powodu ogłoszonej „narodowej kwarantanny” (tak się wyraził, a zawsze posądzaliśmy go o endeckie skłonności) liczba osób czytających w Internecie lawinowo rośnie. „Wyobraźcie sobie – mówił dalej informatyk – że ktoś przeczytał nawet, nieczytany dotąd ni razu, poprzedni odcinek Z życia redakcji”.

Okrzykom „Hurra!”, „Niech żyje!” itp. – nie było tego dnia końca. Bo że skoczyła naszemu pismu, jak to ktoś chyba z francuska określił, klikalność, to jedno, ale że w tej czarnej godzinie czytelników zainteresowała najbardziej właśnie sama redakcja i jej los – to drugie. Los pełen, i owszem, blasków i cieni, ale też niepozbawiony przecież cichego heroizmu. Drzwi pozostały zaryglowane do późnych godzin. Niesforne dzieci redaktorów z frakcji prawicowej zostały bez ojców (przynajmniej do nocy), wyjęte zza pazuch piersiówki zostały bez zawartości, a koleżanka socjalistka, która przezornie zaopatrzyła się już po pierwszych doniesieniach z Chin w kolorową maseczkę i kolega informatyk, który słynie z silnych ramion, wiele jeszcze razy tego wieczoru wychodzili przez okno, by zaopatrzyć redakcję w najpotrzebniejsze towary.

Rebus

10

Krzyżówka

krzyzowka10

Pionowo
1. Gallowie ipsorum linguā.
2. Szkockie wrzosowiska, na nich klęska.
3. Wierzy myślicielowi z Królewca
4. Wypełnia się go i składa.
5. Zapaśnika lub gitarzysty. Nelson lub G Dur.
6. von …, aktor.
7. Na przykład panda.
8. Ją we Wdzydzach widzę.

Poziomo
1. Autor dramatów – pierwowzorów sławnych oper (trudne nazwisko).
2. Bentham lub Singer.
3. Nie ja, nie ona, nie on, nie ono. Zgadnij kto?
4. Nie ma, a widzisz.
5. Padlinożerca lub prekursor baroku spod Lwowa.
6. Kogo brakuje w pozamykanych operach?
7. Dwóch aktów nawet nie ma.

Hasło

haslo10

Rozwiązaniem jest jak zwykle tytuł polskiego dzieła literackiego. Na osobę, która jako pierwsza prześle odpowiedź na adres redakcji, czeka nagroda.

Czytelnia

Czytamy regularnie „Odrę”, a na szczególne wspomnienie zasługuje numer listopadowy (11/2019). W nim między innymi szkic polonijnego pisarza posługującego się pseudonimem Christian Medard Manteuffel pt. Pochód o mało znanych u nas wydarzeniach w Niemczech – podzielonych wówczas na wiele małych państewek – po upadku powstania listopadowego, gdy szły tamtędy pochody pokonanych polskich żołnierzy, wzbudzając entuzjazm środowisk liberalnych i rewolucyjnych. Sam generał Bem stwierdzał: „W Niemczech znalazłem największą sympatię”. Z kolei Marianne von Willemer pisała do swojego przyjaciela Goethego, że ten nie rozpoznałby Frankfurtu nad Menem, gdyż pół miasta „oszalało na punkcie tych Polaków”. Pisze Manteuffel:

Propolskie stowarzyszenia przekształciły się rychło w kluby polityczne, które podjęły walkę o wolność i demokrację, a w dalszej perspektywie o stworzenie jednolitego państwa narodu niemieckiego, tym samym sprzeciwiając się własnym autorytarnym rządom.

Szczególnym wyrazem propolskich i zarazem prozjednoczeniowych nastrojów była sławna demonstracja Hambacher Fest. Słowami jednego z jej organizatorów, Johannesa Fitza, warto może zakończyć to krótkie streszczenie:

Niepodległość winna być zwrócona Polsce nie tylko w imię sprawiedliwości dziejowej. Leży ona przede wszystkim w interesie samych Niemców, bowiem bez wolności Polski nie ma wolności Niemiec. Bez wolności Polski nie ma trwałego pokoju, nie ma zbawienia dla innych narodów europejskich.

*

Z doskonałych materiałów w owej listopadowej „Odrze” odnotujmy jeszcze ciekawy esej szczecińskiego historyka Jana M. Piskorskiego o relacji „intelektualista” – „cham” w Polsce:

W elitach polskich po 1989 roku z trudem znajdziemy kilka osób, które dostrzegły wagę rozpadu wsi i upadku fabryki. […] Intelektualiści długo pozostawali bezkrytyczną tubą przemian, czasami tubą nowej klasy oligarchów. Pracując dla niej, chcieli jednocześnie uchodzić za bezstronnych. Intelektualne elity po prostu nie zdały egzaminu, podobnie jak politycy. Po części dlatego właśnie, że państwo nie tworzyło warunków dla ich niezależności . Zabrakło nam też wyczulenia na problemy społeczne oraz szacunku dla trudu i roztropności zwyczajnych ludzi.

Warta wspomnienia jest także relacja z festiwalu filmowego w Gdyni pióra Marcina Adamczaka, sprowadzająca się – w telegraficznym skrócie do następujących opinii: Obywatel Jones Holland akademicki i niespecjalnie ciekawy; w Piłsudskim dobry wątek romansowy; w Legionach – słaby romansowy, za to udane ogólny rys awanturniczo-przygodowy; Ukryta gra Kośmickiego to „udany komiksowy pastisz zimnowojennego kina szpiegowskiego”; Boże Ciało takie dobre, jak mówią.

*

Wreszcie listopadowy „Ósmy arkusz »Odry«”… „Ósmy arkusz” to w zasadzie jakby osobne pismo, poświęcone młodej poezji, a na końcu „Odry” doklejone. „Arkusz” wydaje się być skierowany do dość specyficznego odbiorcy, obeznanego z aktualną sceną poetycką, z młodą zwłaszcza warstwą tej sceny, z jej zainteresowaniami, jej wrażliwością, jej nawet problemami praktycznymi w rodzaju: jak wydać tomik, jak się przebić. Dla kogoś spoza wywołuje to wrażenie pisma środowiskowego, branżowego, co oczywiście nie musi być zarzutem, bo środowiska i branże mają prawa do swoich pism, a już na pewno paru stron doklejonych na gościnnym końcu pisma starszej generacji. Zwykle do „Arkusza” nie zaglądamy, ale tym razem zajrzeliśmy i znaleźliśmy niezwykle ciekawe rzeczy. Po pierwsze: wywiad z brytyjskim poetą Lukiem Kennardem (rocznik 1981), o którym nigdy wcześniej nie słyszeliśmy, choć wydaje się, że to autor dość utytułowany. Ściślej rzecz biorąc nie jest to wywiad, lecz relacja ze spotkania w stylu znanym z prasy anglojęzycznej, gdzie cytowane wypowiedzi bohatera przeplatane są z uwagami rozmawiających z nim autorów wywiadu/relacji (Marty Koronkiewicz i Pawła Kaczmarskiego) dotyczącymi jego biografii i twórczości. Do tego wywiad/relację poprzedza wybór utworów Kennarda (z jednego tomu, Truffle Hound) w przekładzie na polski. Tłumaczenia te są dopracowane, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że taka współczesna, pisana potocznym językiem, grająca różnymi potocznymi sztampami (które różne są przecież w róznych językach) nie bardzo daje się naturalnie przekładać. Tak czy inaczej relacja z rozmowy z Kennardem wciąga, a wiersze też poruszają. Autorzy relacji wspominają, że u Kennarda znajdziemy coś z „podejrzliwego stosunku do języka i stabilnych podmiotów”, jaki widzimy również u niektórych naszych poetów dzisiejszych („powiedzmy: Sosnowski, Foks, powiedzmy: Jarniewicz, Sommer etc.”). Baliśmy się trochę – dając być może upust swoim uprzedzeniom – że będzie tu się rozchodzić o takie raczej postmodernistyczne gry o niewielkie stawki. Ale Kennard nie toczy gier, lecz mówi o prawdziwych zmaganiach, jakby duchowych czy moralnych. To już nie jest tylko teoretyczna „podejrzliwość wobec podmiotu”, ale to jest „kwestionowanie siebie”, „samozwątpienie” – a więc, upraszczając, pewne zmaganie z własnym ego, z różnymi warstwami siebie, a do tego zmaganie ze środowiskiem, w którym Kennard się znajduje (sceną poetycką) i obecnymi tam tendencjami do bezkrytycyzmu.

Zawsze mówię tym z moich studentów [Kennard uczy creative writing – przypisek „Sumy”], którzy chcą wykonywać własne teksty na scenie, żeby wychodząc na nią, byli sobą, ale gorszą wersją siebie, taką naprawdę gorszą: jakby brali to, co w sobie najgorsze, i robili z tego całą podstawę, swoją rzecz. (…) Jeśli jesteś nerwowy i zalękniony, bądź bardziej nerwowy i zalękniony, nie próbuj być kimś innym (…) Przejaskrawiaj to, czym już jesteś, i używaj własnego głosu (…) Jest jakiś rodzaj desperacji w tych naszych próbach nadania sensu życiu i własnym pragnieniom, które przecież często nie dotyczą wyłącznie „dobrych” rzeczy (…) Chyba to wydaje mi się takie trudne do przetrawienia w tej przesadzonej atmosferze wzajemnego wsparcia, tym przesadzonym entuzjazmie, który czasem przenika scenę poetycką. Gdzie jest nasze samozwątpienie, gdzie jest ta moja ulubiona rzecz? (…) Gdzie jest kwestionowanie siebie, gdzie jest samozwątpienie? Nie rozumiem tej stałej celebracji, nie rozumiem jej wcale; nie chcę jej słuchać, nie chcę jej powtarzać, nie ma dla mnie sensu.

Autorzy rozmowy wskazują na ironię Kennarda, ale poeta podkreśla, że chodzi o ironię, która nie jest „sposobem kłamstwa” – nie pozą czy umacnianiem się w poczuciu własnej niewinności kosztem cudzej winy – lecz która jest, znów, podejrzliwością wobec siebie. W tym wszystkim jest mocne poczucie własnej grzeszności i świadomość nieustannych pokus: „Moment, w którym zaczynamy myśleć, że jesteśmy niewinni albo szlachetni, to może nasz najgorszy moment”. Kennard wspomina w tym punkcie esej filozofki Gillian Rose o niewinności, czy raczej przeciw niewinności – a także mówi o religiach (ogólnie), które „przynajmniej w ich najlepszym, najczystszym momencie” praktykują właśnie taką ironię, która podważa niewinność – jako przykład podani są Ojcowie Pustyni. Nie udało nam się zidentyfikować tego eseju Gillian Rose (ale długo nie szukaliśmy), natomiast istnieje książka o Rose – na łożu śmierci przyjmującej chrześcijaństwo – pisana z perspektywy teologicznej i nosząca tytuł Against Innocence. Odniesienie do Ojców Pustyni w młodej liryce anglosaskiej nie jest takie oczywiste, tak jak nie jest oczywista lektura Ja i Ty Martina Bubera, wspomniana w jednym z wierszy Kennarda. Tak jak nie są oczywiste rzucane tu i tam w poezji odniesienia do „wiary”, a nawet wprost do religii chrześcijańskiej. Mieliśmy poczucie – czy słuszne? – że Kennard reprezentuje wrażliwość religijną, chrześcijańską, wprowadzoną w samo centrum problemów młodej poezji, jej zmagań i pytań. To nie jest u Kennarda jednoznaczne, jednolite, ale chyba dlatego, że on się stara bardzo różne rzeczy przepracowywać i to w nie zawsze oczywisty sposób. Mówi on na przykład: „Często staram się obrócić ból czy nudę w coś ciekawego, w sztukę, w coś pięknego – w jakiś sposób paskudnie pięknego”. Niemniej jednak kierunek, horyzont wydaje się chrześcijański. I na koniec wspomnimy o dwóch jego utworach. Pierwszy, pod tytułem SI (a więc Sztuczna Inteligencja), to rzecz krótka a dość brawurowa, między innymi o tym, że „wszyscy martwimy się najwyżej tym, jak wypadamy przed innymi”. Drugi wiersz nosi tytuł Kinderbalowy posiłek i jego większa część to opis przyrządzania posiłku niczym na dziecięcą zabawę: robienia koreczków z sera i ananasa, i kanapek, ustawiania na stole misek z chipsami i butelek napojów. Rzecz tylko w tym, że czynność tę wykonuje podmiot liryczny będąc „sam w domu”, pod wpływem chwilowej zachcianki, a potem okazuje się, że to martwa natura, którą następnie zamierza malować.

Być może sądzisz – kończy się utwór – że trwonię czas i zasoby, albo marnuję jedyny talent, którym mnie obdarzono, ale jakie ma to znaczenie, skoro żyję i czuję, że żyję – być może najmocniej właśnie wtedy, gdy moje wybory są arbitralne i zupełnie niewytłumaczalne? I, tak serio, na tym etapie, jaki mam wybór?

Przypuszczamy, że poeta nie chciał tu tych retorycznych pytań stawiać ani po to, by je jednoznacznie ośmieszyć, ani po to, by dać na nie odpowiedź twierdzącą. Duchowa praca zdaje się tu dokonywać właśnie w wieloznaczności, wielogłosie. Kinderbalowy posiłek to metafora życia ludzkiego, które całe jest pełne pozornej przynajmniej arbitralności, mimo iż traktowanej przez nas tak bardzo serio – czasem zbyt serio, i ze zbyt dużą wagą przywiązywaną do arbitralnych zachcianek. W naszym odczuciu Kinderbalowy posiłek łączy w sobie krytykę tej naiwnej nihilistycznej celebracji życia z ukazaniem jednak czegoś pozytywnego, wymiaru liturgicznego, gdzie możliwa jest głębsza celebracja. A nad tym wszystkim wisi pytanie, odwieczne, o to, czy na dnie jest sens, czy bezsens, i jak się do tego ustosunkujemy: „I, tak na serio, na tym etapie, jaki mam wybór?”.

*

Skoro już zapuściliśmy się w tak niezwyczajne dla nas rejony, jak współczesna młoda poezja, to warto być może przytoczyć głos jednego z jej prawodawców, nie tak już młodego, lecz ciągle – jak mówią Poznaniacy – „na fleku”, pisarza Jacka Dehnela. W opublikowanym w Biurze Literackim dialogu rozmawia on o tych między innymi sprawach z Arturem Bursztą.

Burszta: Skąd więc ten stereotyp, że współczesna poezja jest trudna?

Dehnel: Po pierwsze, z tej strasznej edukacji szkolnej, która zabija całą radość czytania, nie tylko poezji zresztą, a po drugie, niestety, z modernizmu i awangardy. Wiek XIX i masowość pozwoliły najpierw odejść twórcom od możnych mecenasów – nie musieli już spełniać ich zachcianek. Mozart jeszcze komponował to, czego zażądali od niego arcybiskup Colloredo czy cesarz Józef II, ale już Beethovenowi arystokracja wiedeńska wypłacała pensję, żeby nie opuszczał stolicy, tylko komponował, co mu się żywnie podoba. To samo widać u Goi: jest nadwornym malarzem, ale prywatnie tworzy ryciny i freski, które służą tylko jego własnym poszukiwaniom artystycznym. To nabrzmiewa i ma swoją kulminację w impresjonizmie: po kilkudziesięciu latach Paryż musi ustąpić i przyznać, że błądził: to malarstwo akademickie było kiczowatą ramotą, a grono obdartusów miało rację. I to prowadzi do wielkiego przewrotu, bo każdy twórca może być teraz geniuszem niedostrzeganym przez tępych filistrów. Ma to kapitalne znaczenie dla całej kultury XX wieku: bez tego nie mielibyśmy żadnych -izmów, ani w malarstwie, ani w literaturze. Larkin mówił, że kulturę zepsuły trzy P: Picasso, Parker i Pound. Ale przecież gdyby nie ten przewrót, nie mógłby zacząć wiersza od They fuck you up, your mum and dad. Ba, nie mógłby nawet używać niektórych rymów, zbyt śmiałych dla tradycyjnej publiczności.

Burszta: Ale ma to również skutki uboczne.

Dehnel: Na każdego Picassa są niezliczeni twórcy pikasów; tam, gdzie ustąpiły tradycyjny gust i hierarchie, łatwo o hucpę. Mamy więc wspaniały zysk w postaci tego, co dała nam awangarda, eksplorując rubieże, ekstrema, granice sztuki, ale straciliśmy niestety zaufanie wielu użytkowników kultury, którzy czują się za głupi, odrzuceni, więc odchodzą na przykład do kina, seriali czy gier komputerowych, w których oczywiście nie ma nic złego, jeśli tylko są obok, a nie zamiast czytania. Równocześnie twórcy uprawiający sztukę trudną, dla użytkowników wyrafinowanych, mają tendencje do walki równie zażartej, co w XIX wieku, choć wtedy byli słabi, a dziś są mocni. Widać, z jaką zaciekłością zwalczani są nieraz twórcy uważani za zbyt „przystępnych” czy „łatwych” i cieszący się przez to popularnością, jak Beksiński czy Tokarczuk.

Byłoby więc tak, że po całym stuleciu awangardowej sztuki rekapitulujemy mieszczańskie gusty? Uznajemy, że filister, z którym tak zaciekle walczyli młodopolscy artyści, coś tam jednak o sztuce wie – to przynajmniej, że musi być dobrze zrobiona i zrozumiała? A może po prostu dochodzimy do wniosku, że modernistyczna rewolucja, jak każda inna rewolucja, oprócz twórczego fermentu zostawia po sobie całe morze kulturowych zgliszcz, na których kolejna epoka musi prowadzić wykopaliska.

*

UnHerd (unherd.com) to stosunkowo świeża inicjatywa brytyjskich „symetrystów” szukających trzeciej drogi między lewicą i prawicą, liberalizmem i reakcją. Jednym z ciekawszych autorów portalu jest Giles Fraser, anglikański duchowny znany niegdyś jako „Loose Canon” ze stron „Guardiana”. Niedawno zaproponował on listę lektur z zakresu „post-liberalizmu” – kierunku filozoficzno-politycznego, w który zdają się wpisywać autorzy UnHerd. Przy okazji wymieniania kolejnych lektur Fraser kreśli pobieżny zarys tej doktryny, zaczynając od rozróżenienia, używanego między innymi przez Isaiaha Berlina, na wolność negatywną i wolność pozytywną. Tak więc liberalizm skupiał się na wolności negatywnej – wolności od przymusu, ograniczeń, obowiązków – natomiast post-liberalizm podkreśla przede wszystkim wolność pozytywną, taką, jaka jest udziałem muzycznego wirtuoza, który dzięki długiemu kształceniu potrafi grać szczególnie pięknie – i swobodnie. Nic dziwnego więc, że pierwsze miejsce na liście lektur UnHerd zajmuje Dziedzictwo cnoty Alasdaira MacIntyre’a, przełomowa praca filozoficzna, w której szkocki filozof katolicki krytykuje dziedzictwo oświecenia i na nowo argumentuje za koniecznością formacji moralnej i intelektualnej. Kolejne miejsce zajmuje Why Liberalism failed (pol. Dlaczego liberalizm zawiódł) Patricka Deneena („[Książka ta] stanowi argument za tym, że doktryna, która miała promować wolność, rozmontowała podstawy – społeczne, edukacyjne, religijne – które umożliwiały prawdziwą wolność”) do spółki z esejem amerykańskiej myślicielki feministycznej, Nancy Fraser, From Progressive Neoliberalism to Trump – and Beyond (pol. Od postępowego neoliberalizmu do Trumpa – i dalej). Ten drugi tekst, reprezentujący wrażliwość lewicową, wymierzony jest przede wszystkim w „postępowy neoliberalizm” Clintona (a także Obamy), w którym walka o prawa mniejszości de facto sprowadza się do walki o status mniejszości wewnątrz klasy bogatych i utalentowanych, natomiast nie obejmuje swoją troską całych grup z innych klas, mimo ich wykluczenia ekonomicznego i symbolicznego. Dalej na liście są Elegia dla bidoków J. D. Vance’a i La crépuscule de la France d’en haut Christophe’a Guilluy’ego (pol. Zmierzch elit Francji) – obie pozycje, jedna z Ameryki, druga z Francji, upominają się o zapomniane prowincje. W spisie lektur Frasera znajdziemy jeszcze klasyków komunitaryzmu Charlesa Taylora i Michaela Sandela, wielkiego farmera/literata/myśliciela Wendella Berry’ego oraz anglikańskiego teologa, z którym rozmawialiśmy w poprzednim numerze „Sumy” – Johna Milbanka (tego ostatniego reprezentuje Theology and Social Theory, książka, której rychłe wydanie po polsku zapowiada „Teologia Polityczna”). Wspomniane zostają wreszcie dwie szczególne grupy wewnątrz brytyjskiej polityki – czerwoni torysi i niebiesci lejbużyści – starające się przełamywać rozróżnienie na prawicę i lewicę, upominając się o odrzucane w liberalizmie wartości, takie jak zakorzenienie, lokalność, wierność, wspólnota.

*

Tu warto odnotować serię zabawnych i dających do myślenia artykułów Maurice’a Glasmana, lidera wspomnianych niebieskich lejbużystów, w „The Jewish Chronicle”, opisujących jego żydowskie korzenie i podróż śladami tychże na Ukrainę. Pierwszy odcinek, No one had a good word to say about my Zaida, można znaleźć tutaj, stamtąd linki prowadzą do kolejnych czterech. W którymś miejscu Glasman głosi taką uniwersalną moralność, reprezentowaną przez autora Skrzypka na dachu, Szolema Alejchema, do spółki z Charlesem Dickensem:

Charles Dickens był angielskim Szolemem Alejchemem. To takie oczywiste. Można powiedzieć, że całą moralność Dickensa da się streścić w symbolu indyka na bożonarodzeniowym stole, ze wszystkimi dodatkami, i z całą rodziną usadzoną wokół, z błyskiem oczu i blaskiem świec. Wspomnienia przeszłości, nadzieja na przyszłość, życzliwość dla wszystkich ludzi. My, dzięki Bogu, mamy to w każdy Szabat. Piątkowy kurczak odgrywa u Szolema Alejchema równie centralną rolę, co bożonarodzeniowy indyk u Dickensa.

*

Mikołaj Łoziński, który przed laty błysnął na artystycznych salonach i uchodził (może do dziś uchodzi?) za młodą gwiazdę polskiej literatury, powrócił niedawno, po dłuższym okresie niepublikowania, w którym to okresie zajmował się m. in. wychowaniem synów. Powrócił z nową powieścią. W wywiadzie udzielonym Emilii Padoł z „Onetu” (z 5 listopada 2019 roku) powiada autor:

Jeździłem do Tarnowa, Krakowa, Lwowa, Paryża. Przez dwa lata siedziałem w różnych archiwach. Czytałem dokumenty, świadectwa, gazety. Starałem się dotrzeć do tamtego przedwojennego świata, żeby potem spróbować go na mój sposób opisać. „Stramer” zaczyna się na XX wieku i trwa do pierwszych lat II wojny światowej. Bardzo bałem się sztuczności rekonstrukcji historycznej. Na szczęście im dłużej czytałem o tamtej przeszłości, tym więcej nabierała odcieni i niuansów. A przedwojenni polscy Żydzi przestawali być Żydami z czarno-białej fotografii. W „Stramerze” starałem się wydobyć jak najwięcej kolorów. Próbowałem najlepiej jak umiem opisać codzienność zwykłej rodziny tamtych czasów. Opisać pełne życia niejednoznaczne postaci. Z ich tęsknotami, marzeniami, planami na przyszłość i poczuciem humoru. Ze „Stramera” można się nawet dowiedzieć, jak skutecznie podrywać dziewczyny metodą „ekonomii miłości”…

Kto by nie wiedział, po co nam (nie licząc metod skutecznego podrywu) w XXI wieku takie realistyczne powieści, jak Stramer, kto gotów jest przyklasnąć krytykom wytykającym płycizny tej książki – niech pamięta, że rozmaite są zadania literatury, że miewa ona wymiar bardzo jednostkowy i lokalny. Na pytanie o to, czy książka opowiada losy rodziny Mikołaja Łozińskiego, autor odpowiada tak:

Mój tata, któremu zadedykowałem „Stramera” [reżyser i dokumentalista Marcel Łoziński – przyp. red.], powiedział mi, że zwykle ludzie mają babcię i dziadka, a potem ci dziadkowie umierają. A on najpierw nie miał dziadków, a teraz dzięki mojej powieści ich zyskał.

*

Magazyn anabaptystycznej wspólnoty Bruderhof o uroczej nazwie „Plough” (pol. Pług) – www.plough.com – przygotował doskonały numer o kapitalizmie (nr 21 pt. Beyond Capitalism, lato 2019). W nim między innymi esej prawosławnego teologa Davida Bentleya Harta oraz tekst cystersa Edmunda Waldsteina. Ten drugi tłumaczymy w tym numerze „Sumy” jako Ekonomię Robin Hooda.

*

„Dwutygodnik” (nr 268, 11/2019) publikuje fragment wydanej przez „korporację ha!art”, a przez nas w tym numerze „Sumy” wspominanej, książki Michała Tabaczyńskiego Pokolenie wyżu depresyjnego. Rzecz to ciekawa i niebłaha, bo łącząca obserwacje współczesnego społeczeństwa w dobie hiper-technicyzacji z refleksją filozoficzną czy literacką. W tym drugim obszarze przywołuje autor zapomnianych może nieco a tak przydatnych do opisu współczesności pisarzy, jak Cesare Pavese czy David Foster Wallace. Na siatce z ich cytatów – i z cytatów wielu innych autorów – rozsnuwa Tabaczyński próbę definicji człowieka współczesnego, przedstawiciela pewnego pokolenia. Człowieka, którego cechami rozpoznawczymi – jeśli nie kluczowymi – stają się depresja i stłumiona miłość; jedno i drugie wprzęgnięte w skomercjalizowany świat konsumpcji i prostych, ujednoliconych bodźców.

Pornografia i depresja – zdawałoby się, że to dwa emocjonalne bieguny, które nigdy się ze sobą nie spotykają, są rozdzielne w jakiś doskonały sposób, jako że dzieli je kosmiczna po prostu odległość: od ekscytacji do nudy. A tymczasem jest inaczej, jest na odwrót: zamieszkują one tę samą ekologiczną niszę, łączy je to wspólne obywatelstwo – przemożna, śmiertelna nuda świata, gdzie depresja oznacza jej uleganie, a pornografia, pozorując bycie na tę nudę lekarstwem, jest tak naprawdę fałszywą (i krótkotrwałą) ucieczką, a naprawdę przesącza się, przenika powoli do krainy depresji, wyrzuca tam odpady swojej toksycznej działalności.

*

I jeszcze coś z kręgu marginaliów. Trafił nam w ręce periodyk „Hipoalergiczni”, który przedstawia się jako „Magazyn dla alergików i nie tylko”. Jak widać, rozmaite środowiska dopracowały się swoich łamów, nie tylko młodzi poeci. Jak widać, różne mogą być fundamenty więzi środowiskowych. Jednak środowisko alergików (i nie tylko) nie ma chyba wielkiego przywiązania do własnego pisma, gdyż – jak czytamy w przedmowie – magazyn właśnie żegna się z czytelnikami, zaprzestaje tradycyjnej działalności i przenosi się do Internetu. I dobrze – powie ktoś – o jedno mało wartościowe pismo mniej, bo po co komu takie pismo, dziwne, zideologizowane być może; w Internecie niech sobie istnieje, przecież to jeden wielki gabinet osobliwości. Ale, ale… proszę się pod nosem nie uśmiechać. Wystarczy zajrzeć za okładki „Hipoalergicznych”, żeby się przekonać, że w pismach, do których nigdy byśmy nie zajrzeli, znaleźć można rzeczy naprawdę ciekawe, takie, na które brakuje miejsca w pismach nobliwych i poważnych. Jest więc w 20. numerze tegoż magazynu seria obszernych artykułów na tematy ekologiczne; gdy się je czyta, nie opuszcza człowieka zdziwienie, jak to jest, że rzeczy tak już dziś bezdyskusyjne, mierzalne i opisane, jak zmiany klimatyczne spowodowane działalnością człowieka, nie potrafią się przebić do głównego medialnego nurtu, krążąc gdzieś po obrzeżach sfery informacyjnej. Ci, co wiedzą wszystko najlepiej, uśmiechną się tu ponownie – wszak wiadomo, ze ekologia to ideologia – lecz cóż, trudno dyskutować z tymi co wiedzą najlepiej. Jednak nawet oni mogliby, jak sądzimy, docenić pewne strony „Hipoalergicznych”. Bo gdzież indziej znaleźć by można na przykład opowieść o tym, jak mieszkający w Wielkiej Brytanii, Adam Zamoyski, absolwent Oksfordu, historyk-celebryta, autor sławnych książek o wieku XIX i o XX-wiecznej polskiej historii – stworzył na Zamojszczyźnie (a jakże) pięciuset hektarowe gospodarstwo, które prowadzone jest bez użycia wielkoprzemysłowych technik uprawy, nawozów itd.

Większość ziemi, którą kupiłem – mówi Zamoyski – to opuszczone zarośla. Część z niej przerodziła się w młode lasy. Wiele z nich zamieniłem w łąki, które wkrótce ożyły dzięki kwiatom i ziołom, wszelkiego rodzaju owadom i ptakom gniazdującym w tym obszarze. Część z nich używam jako wybieg dla naszych koni, łąki zamieniam w stosownym czasie na siano, ale dopiero późnym latem, aby ptaki mogły się gniazdować i wyhodować swoje pisklęta. Ziemię porośniętą drzewami stopniowo przekształcam w odpowiednie lasy – obszar jest bardzo bogaty w sójki, które roznoszą ogromne ilości żołędzi, a dzięki temu wszędzie rosną dęby! Niektóre tereny pozostawiam jako gęste zarośla,  w których mogą ukrywać się i zimować mniejsze zwierzęta. Moim celem długofalowym jest odtworzenie naturalnie zróżnicowanego krajobrazu, w którym flora i fauna będą mogły przetrwać.

*

Gdybyśmy chcieli wspomnieć wszystkie, godne wspomnienia publikacje bp. Grzegorza Rysia musielibyśmy powołać osobną rubrykę im tylko poświęconą, co też może kiedyś uczynimy. Na razie jednak – zmuszeni dokonać wyboru – szczególne polecamy wygłaszane przez biskupa – w wyjątkowych okolicznościach pandemii – rekolekcje wielkopostne, a także kazania ze świąt Wielkiej Nocy AD 2020. „Nie ma u was uczty pańskiej, nie ma u was uczty pańskiej” – mówił do kapłanów arcybiskup, a dlaczego tak mówił, to już trzeba wywnioskować z konferencji, tudzież z porównania katedralnych kazań z czasu zamkniętych kościołów do innych kazań z tego okresu – jest to doprawdy ciekawa praca komparatystyczna, mówiąca wiele o formacji duchowej i wierze.

Zaciekawił nas też niezwykle wywiad z Grzegorzem Rysiem opublikowany na łamach „Przewodnika Katolickiego”. Łódzki arcybiskup (a od niedawna także administrator apostolski diecezji kaliskiej) dowartościowuje w tej rozmowie duchowość ludową, podkreślając jej ważny, i może bardziej oczywisty, wymiar obrzędowy („procesje, pielgrzymki, odpusty, kapliczki, kult obrazów”), ale także coś, o czym dużo rzadziej wspomina się, myśląc o wiejskich parafialnych kościołach:

W pobożności ludowej ważna jest koncentracja na konkrecie. […] Jak ktoś pyta o sens cierpienia, to patrzy na krzyż. A nie rozważa abstrakcyjnie pojęte źródło zła w świecie. Odpowiedź jest w konkretnym krzyżu. […] Na pewno bardzo istotna jest wspólnota, antyanonimowość. Myślę, że w konkrecie mamy też miłosierdzie i dobro – pomoc wzajemną. Miłość musi być konkretna..

Czy to już czas, żeby miejscy intelektualiści odkryli, że są różne źródła żywej wiary także w miejscach innych niż ich elitarne wspólnoty tworzone przy modnych zakonach – tego nie wiemy. Lecz jeśli Kościół zaczyna do tego nawoływać ustami Papieża i jednego z najświatlejszych swoich reprezentantów w Polsce – coś chyba musi być na rzeczy. W kategoriach inspiracji i zachęty przywołajmy jeszcze jedną anegdotę (o ile można się tak wyrazić o historii z głębokim teologicznym przesłaniem), którą opowiada we wspomnianym wywiadzie biskup Ryś:

Przykładem kontemplacji w Katechizmie jest wieśniak z Ars. Siedział sobie w kościele, a jak go Jan Vianney zapytał: „Co robisz?”, odparł: „Ja patrzę na Niego, a On patrzy na mnie”. I to jest właśnie prosta wartość wpisana w pobożność ludową. Taka wręcz spontaniczna otwartość w stronę sacrum.

Kronika

Był jednym z najbliższych przyjaciół i równolatkiem Zbigniewa Herberta, pochodzącym tak jak i on z przedwojennego Lwowa. Przez dziesięciolecia współtworzył życie kulturalne Krakowa, pisał wiersze, redagował pisma, pracował w teatrach. W nocy z 18 na 19 września 2019 roku zmarł, w wieku 95 lat, Leszek Elektorowicz. Pozostanie we wspomnieniach wielu, bo wszechstronne i długie było jego życie. Historia literatury zapamięta go być może przede wszystkim jako dojrzałego twórcę poezji religijnej i poezji małżeńskiej, które niejednokrotnie się w tej twórczości ze sobą zlewały, jak w wierszu Ikona:

Jesteś moją ikoną
w ramki dni oprawioną

wodzę za tobą oczami
a lata między nami

i wokół odeszłe cienie
karmimy je westchnieniem

Jesteś moją ikoną
widzę twą twarz skrwawioną

i łzy twe czyste rzęsiste
nad wieści najgorszej listem

Widzę twe kształty w słońcu
widzę cię śniącą tańczącą

widzę wspólne patrzenie
na chleba przeistoczenie

Czas twego spojrzenia nie zetrze
gdy wnikniesz ze mną w powietrze

jesteś moją ikoną
moją na wieki żoną.

*

23 września 2019 roku zmarła prof. Krystyna Poklewska, literaturoznawca Uniwersytetu Łódzkiego, uczona, która przez wiele lat kierowała Katedrą Literatury Romantyzmu i Literatury Współczesnej (katedrę tę w 2008 roku przejął z jej rąk prof. Jacek Brzozowski). Była też nauczycielką języka polskiego (m. in. w III Liceum Ogólnokształcącym w Łodzi) oraz członkiem Komitetu Głównego Olimpiady Literatury i Języka Polskiego. Osoba, której akademicki życiorys, jak w soczewce skupia w sobie całą skomplikowaną powojenną historię Uniwersytetu Łódzkiego: od exodusu profesorów pod koniec lat 40. (w związku z odbudowaniem Warszawy), przez stalinowskie lata 50., który były w zasadzie upadkiem łódzkiej polonistyki, przez rok 1968, o którym Pani Profesor mówiła, że „był […] obudzeniem świadomości, związanym z poczuciem topienia się w szambie”, przez euforyczny rok 1980, po lata 90. XX wieku i najnowszą historię Katedry. W biografii tej pojawia się większość nazwisk ważnych dla powojennej polonistyki, takich jak prof. Julian Krzyżanowski, prof. Jan Dürr-Durski, prof. Zdzisław Skwarczyński, prof. Maria Janion czy Jarosław Marek Rymkiewicz. Przebija z niej także ten „kobiecy” dominujący ton łódzkiej filologii polskiej, obecny również dzisiaj, z lepszymi i gorszymi tego konsekwencjami. Nie dziwi on jednak, gdy się pewną „nijakość” męskich przedstawicieli uniwersytetu zestawi z mocnymi i wyrazistymi postaciami, takimi jak śp. Pani Profesor.

Interesują mnie raczej mocne kobiety – mówiła Krystyna Poklewska. – Taką zaprawą w feminizmie było dla mnie przedtem przeczytanie Dzienników Zofii Romanowiczówny. To była taka romantyczna panienka urodzona w 1840 r., zmarła w 1935 r., w późnej starości. Dzienniki były w Ossolineum, wydał je Sudolski. Dzieje życia tej kobiety są imponujące. Pozostała panną, zdobyła jako pierwsza kobieta we Lwowie prawa nauczycielskie, całe życie uczyła w żeńskich szkołach. Potem zdała sobie sprawę, że żyła w historii. Zaczęła zbierać dokumenty, które miała wokół siebie: listy, zapisy w albumie, różne wiersze. Zaczęła o tym opowiadać, ludzie do niej przychodzili. Do końca życia dzieliła się tym, co sama zgromadziła, na przykład deklamując wiersze. Pięknie jakoś to życie spędziła. I tak sobie pomyślałam, że Wałęsowa [mowa o Danucie Wałęsowej i jej książce „Marzenia i tajemnice” – przyp. redakcji „Sumy”] jest dziś kontynuacją Zofii Romanowiczówny.

Pochowana została 30 września, na cmentarzu ewangelicko-augsburskim w Warszawie, mieście, któremu – mimo, że życie swoje związała z Łodzią – do końca pozostała wierna.

Kiedy byłam ostatnio w Warszawie, w Alejach Ujazdowskich — poczułam, że jestem u siebie. Trochę domów tam ocalało, bo to była dzielnica, której Niemcy nie oddali w czasie powstania. Naszą Matejki zniszczyli całkowicie, ale Aleje częściowo zostały. Ostatnio śnił mi się mój dom na Matejki, do którego wracam z plaży nad Wisłą, taka niedoubrana, w kostiumie. I okazuje się, że domu nie ma, że jest rumowisko z nagich cegieł. I tam błądzę.

*

Jesień to w Polsce czas literackich festiwali. Może i dobrze, bo jak inaczej dałoby się przetrwać ten okres szary, zimny, pełen smogu. I w drugą stronę – festiwale nie miałyby tej aury, gdyby nie to zanurzenie, no nie w spalinach może, ale na przykład – w jesiennych mgłach. Nie miałyby tej nostalgii, sentymentu, które literaturze służą. Nie jest więc chyba przypadkiem, że przyznawaną w takiej atmosferze, w październiku 2019 roku nagrodę Angelus otrzymała Fizyka smutku. O książce tej tak pisała przed kilku laty Magdalena Pytlak:

Narratorem jest postać kryjąca się za stwierdzeniem „Az sme” – „Ja jesteśmy”. Opowiadacz, a zarazem główny bohater, jako mały chłopiec potrafi przenikać do cudzych historii. Jest osobą empatyczną sensu stricto, wchodząc w czyjeś wspomnienia, zaczyna widzieć oczami innego, współodczuwa lęki, radości. W warstwie narracyjnej relacja trzecioosobowa zmienia się dość nieoczekiwanie w pierwszoosobową.

Autor, Georgi Gospodinov to prawdziwa sława bułgarskiej literatury. Największy narrator tożsamości tego postkomunistycznego, położonego na skraju Europy, i doświadczonego wynikłymi z tego położenia konsekwencjami kraju i jego mieszkańców. Jak powiada autor: „najważniejszą część bułgarskiej historii stanowi to, co się nie wydarzyło, wszystkie stracone szanse, momenty zwątpienia, niedopowiedzenia”. A jednak coś się za pośrednictwem tej prozy wydarza, jakieś szanse zostają przywrócone, zwątpienie ulega oswojeniu a niedopowiedzenia dostają swój głos. Być może za popularnością Gospidonova stoi też niezwykłe połączenie współczesności z mitem, z opowieścią o tym, co najgłębsze, ogólne, nadające sens. W Lapidarium, pierwszej książce pisarza:

Opowieść zaczyna się na bułgarskiej wsi, na której dziadek bohatera, będąc na targu, słyszy okrzyki reklamujące wielką atrakcję, coś, co pamięta się do końca życia – Minotaura, prosto z labiryntu. Dziadek nie wchodzi do namiotu z człowiekiem-bykiem. Bohater, który wniknął we wspomnienia krewnego, powiada: „Ale teraz to ja jestem na targu w tym wspomnieniu, ja jestem nim, i strasznie mnie ciągnie do środka”.

*

Gdyby chcieć szukać odpowiednika Gospodinova w naszej, bogatszej na szczęście i umocnionej siłą kilkuwiekowego istnienia, literaturze – należałoby się zwrócić w stronę pewnej pani z Dolnego Śląska. Tak się złożyło, że i ona miała tej jesieni swój triumfatorski moment, nie byle jaki, bo zaklęty w dwóch słowach – Nagroda Nobla. Trudno zbyć ten fakt milczeniem, trudno też o nim pisać, wszak od ogłoszenia werdyktu aż po przemówienie noblowskie, aż po sam odbiór nagrody (a to pewnie nie koniec) – napisano na ten temat tyle, ile nie pisze się o literaturze wszystkich naszych autorów przez cały rok nienoblowski (bo i takie zdarzało nam się miewać). Szkoda może tylko, że gros tych dyskusji toczy się wokół pytań: należało się czy nie? Geniusz czy gaduła? Myślicielka czy ideolożka? Chluba Polski czy polski bluźnierca? Itd. Itd. Jedno można powiedzieć z pewnością – jakkolwiek by nie oceniać dzieła Olgi Tokarczuk, sto razy bardziej warto czytać jej książki niż tę arcypolsko jałową dyskusję. Do czego też szczerze zachęcamy, oświadczając jednocześnie, że nasze łamy stoją przed szanowną noblistką otworem.

*

13 października 2019 roku podczas mszy świętej na Placu Św. Piotra w Watykanie papież Franciszek ogłosił świętym kardynała Johna Henry’ego Newmana, pisarza, poetę, teologa, duchownego, członka zakonu oratorian (filipinów); jednego z liderów anglikańskiego ruchu traktariańskiego, następnie kapłana i hierarchę Kościoła katolickiego.

Stanisław Brzozowski pisał o nim niedługo przed śmiercią:

W obcowaniu z tym potężnym dobroczyńcą dusza moja zyskała pewne powinowactwo ze spokojem, tak całkowicie jej dotąd obce. Nie potrafię wypowiedzieć, jak nieskończenie wiele zawdzięczam Newmanowi. Cierpię, że nie mogę mieć wszystkich jego dzieł. Jego książki są dla mnie jakby żywym, nieskończenie przekonywującym, opanowującym światłością głosem. Czytanie ich już jest zlewem światła i spokojnie ufającego rozumu. Być może nie dojrzeję nigdy do momentu, w którym potrafię spokojnie opowiedzieć, co zaszło w głębokich warstwach mego umysłu i woli za wpływem Newmana. Lubię jak zaklęcie te trzy litery J.H.N.

Ora pro nobis.

*

„Może ostatni z bogów, wielkich bogów literatury, którzy powoli opuszczają nasz żelazny wiek w łachmanach, nierozpoznani i zapomniani jeszcze za życia…” – napisała po śmierci Harolda Blooma, jego tłumaczka i najwierniejsza polska „uczennica” Agata Bielik-Robson. I jakoś nie dziwi, nie razi użycie tych nieco obrazoburczych słów – którymi skądinąd Juliusz Słowacki w finale Beniowskiego określa Mickiewicza i (a jakże) siebie samego – w nazwaniu tego właśnie człowieka. Bloom to legenda. Syn żydowskich emigrantów z Odessy (ojciec) i Witebska (matka), którzy znaleźli swój życiowy port na nowojorskim Bronksie. Wielki czytający, wielki wyznawca słowa, wychowany na jidysz i literaturze hebrajskiej, no i na Blake’u oczywiście. Gwiazda akademickiego literaturoznawstwa, jako autor słynnego Lęku przed wpływem, z czasem wypchnięta zeń na margines. Lecz jaki to był margines. Na tym marginesie budował sobie Bloom jakąś wielką syntezę literacko-historiozoficzną. Dość powiedzieć, że czytał równocześnie Sokratesa, Szekspira, Kierkegaarda, Bubera i Nowy Testament. Jako samozwańczy teolog potrafił głosić, że…

żaden żyd w historii nie był wierniejszym sługą przymierza od Jezusa z Nazaretu. To naprawdę szczyt ironii, że jego wyznawcy użyli go, by zastąpić Stare Przymierze z Jahwe własną, w ich mniemaniu poprawioną wersją. Nowe Przymierze cechuje kompleks, który w swoich studiach nad literaturą nazwałem kiedyś kompleksem opóźnienia: Nowy Testament czuje się opóźniony wobec pism żydowskich, których wpływowi się poddaje, jednocześnie z nimi walcząc. Wyjątkami są tu przypowieści Jezusa stanowiące jego oryginalny wkład. Ich zagadkowość nie znajduje odpowiednika we wcześniejszej literaturze, nie tylko hebrajskiej. Hamlet, Kierkegaard, Kafka to mistrzowie ironii, którą pierwotnie umożliwił jako środek wyrazu Jezus. Cała zachodnia ironia to powtórzenie zagadek Jezusa w pewnej kombinacji z ironią Sokratesa. Wprowadzam tu kategorie z zakresu teorii literatury całkowicie celowo. To bowiem, co uprawiam, nazwałbym „krytyką religijną”: analizą wyobraźni religijnej za pomocą typowo krytycznoliterackich kategorii językowych. Wszyscy teologowie, od Filona z Aleksandrii po dziś dzień, to alegoryści – a skoro alegoria jest rodzajem ironii, to nie sposób jej zrozumieć bez wrażliwości literackiej. Dlatego teologia jest prawie zawsze (może z wyjątkiem Platona) dziełem nieudanym. Paul Tillich radzi sobie jako tako, Augustyn to wspaniała porażka, nawet Northrop Frye, mój nauczyciel i autor wielkiego „Kodu Biblii”, też raczej na tym polu zawodzi. Bez świadomej analizy literackiej, która zdałaby sprawę z agonu między Jezusem a Jahwe, nie można pojąć swoistości Ewangelii.

Harold Bloom przeżył 89 lat (zmarł 14 października 2019 roku). Dostojny wiek biblijnych proroków, przykrojony nieco do miar naszej współczesności. Ale jeśli bywał prorokiem to „wbrew opinii niechętnych mu filologicznych kręgów Bloom był także przyjaznym i bezpretensjonalnym człowiekiem, prawdziwym menszem.”

Harold – pisze dalej Agata Bielik-Robson – mieszkał z Jeanne, swoją żoną, w rozległym, typowo nowoangielskim drewnianym domu w parkowej dzielnicy miasteczka [New Haven]. Jako że na zewnątrz szalała trzaskająca zima, przychodziłam zawsze zziębnięta, więc Harold już od progu witał mnie końską dawką whisky, podawaną niezmiennie w tym samym wyszczerbionym kubku z napisem w jidysz: so viele buecher, so weing zeit.

*

I dalej o festiwalach. Nominowana wiele lat temu do Angelusa Małgorzata Szejnert otrzymała w tym roku inną nagrodę, przyznawaną w ramach łódzkiego Festiwalu Puls Literatury, nagrodę im. J. Tuwima. Laureatka, podczas mowy wygłoszonej z tronowego krzesła na scenie Teatru Nowego – mówiła o swoich powinowactwa z Łodzią i z Tuwimem, prezentując na dowód zaczytaną książkę Pegaz z dęba z proroczą dedykacją. Nagroda dla Szejnert i cały przebieg XIII już edycji Festiwalu, który odbywał się w tym roku pod hasłem „Piękna trzydziestoletnia. Literatura po ‘89” – pokazuje chyba dwie rzeczy. Po pierwsze, że bardzo poczesne miejsce w naszej współczesnej literaturze zajmuje niezmiennie literatura faktu. Po drugie zaś to – co prawdopodobnie ma związek z pierwszym zjawiskiem – że historia polskiej literatury najnowszej, to w większym stopniu historia społecznej recepcji literatury, czytelnictwa i rynku wydawniczego, aniżeli historia utworów literackich. Dobitnie świadczy o tym mająca miejsce w trakcie Festiwalu, przekrojowa dyskusja pomiędzy Przemysławem Czapińskim (jednym z najlepszych krytyków i historyków literatury najnowszej), Ingą Iwasiów (popularną swego czasu pisarką, a także krytyczką i wykładowcą akademickim) oraz Jerzym Jarniewiczem (poetą i tłumaczem) – która to dyskusja sprowadziła się do tych właśnie spraw, pozostawiając na boku artystyczne dokonania tego okresu. Czy świadczy to o wadze dokonań pisarskich trzydziestolecia, czy może raczej o wyjątkowym sprzęgnięciu się w jednym okresie wielu różnych transformacji (kulturowej, społecznej, materialnej) – trudno jeszcze dziś ocenić. Jakieś cząstkowe odpowiedzi na to pytanie przyniosą przecież kolejne edycje Festiwalu Puls Literatury, który na tle łódzkiego życia kulturalnego (ubożuchnego, jeśli ktoś nie wie) błyszczy z roku na rok coraz jaśniej.

*

12 stycznia 2020 roku w Brinkworth w brytyjskim hrabstwie Wiltshire zmarł Roger Scruton, brytyjski filozof konserwatywny, nauczyciel akademicki, autor wielu książek, piewca zakorzenienia.

*

Na początku marca 2020 roku zaczęła się w Polsce epidemia wirusa (zwanego naukowo Covid-19 lub pieszczotliwie koroną). W połowie czerwca 2020 roku skończyła się w Polsce epidemia wirusa. Tyle przynajmniej możemy wywnioskować z oficjalnych komunikatów. Jak jest naprawdę nie wiemy i – niech Drodzy Czytelnicy wybaczą – dowiadywać się nie zamierzamy.

*

29 maja 2020 roku zmarł w Kielcach Jerzy Pilch – wielka figura polskiej literatury ostatnich kilkudziesięciu lat. Laureat nagród, posiadacz wyrazistego stylu i doskonały felietonista („Polityki”, „Dziennika”, „Przekroju” i „Tygodnika Powszechnego”); ta ostatnia aktywność przyniosła mu chyba największą sławę i rozpoznawalność.

Więc wyjechał najpierw do Kielc, a potem dalej – pisze we wspomnieniowym tekście Marek Zaleski. – Widowisko pożegnało go na swój sposób, choć tym razem zrobił wiele, a nawet zrobił wszystko, co mógł, żeby zejść mu z oczu. Czy żegnały go dźwięki marszu w tonacji „Langsam und Trübe” praskiego rówieśnika Mozarta, z płyty, którą niegdyś wypatrzył w empiku? Napisał, że w tych trzydziestu sekundach (tyle zostało w partyturze) słyszy echa muzyki, którą grali bracia Potulniccy i majster Szwiertnia na weselu młodego Trzmielowskiego w Wiśle jego dzieciństwa. Wszystko tam się kończy i zaczyna. I niech tak zostanie, bo jest dobre.

Widowiskowość Pilcha stała się znakiem rozpoznawczym jego egzystencji – zarówno życia jak i twórczości – a nawet odchodzenia z tego świata. Czy można bowiem wyobrazić sobie lepszy i bardziej pełen symboliki żart pisarza, niż to, że na jego pogrzebie cześć gości zainfekowała się koronawirusem, a jednym z zarażonych był Adam Małysz – ikona rozmaitych polskich usiłowań, wzlotów i upadków. Było Wesele Wyspiańskiego, jest i Pogrzeb Pilcha.

Z Hubertem Czyżewskim, historykiem filozofii, o Leszku Kołakowskim i chrześcijaństwie

Rozmowa odbyła się przez komputer podczas epidemii koronawirusa. Rozmawiali Marcin i Kamil Suskiewiczowie (M i K).

M: Czy spotkałeś  kiedyś osobiście Leszka Kołakowskiego?

Nigdy. Leszek Kołakowski zmarł latem 2009 roku i tak naprawdę dopiero wtedy zainteresowałem się jego filozofią. Oczywiście jego postać była mi znana, ale najmocniej wpłynęły na mnie teksty wspomnieniowe ukazujące się w gazetach po jego śmierci. Parę lat później zdecydowałem się, by to właśnie Kołakowskiemu poświęcić swój doktorat.

Miałem za to szczęście i ogromny zaszczyt spotkać jeszcze jego przyjaciół i współpracowników z czasów warszawskich, w tym Bronisława Baczkę, Jerzego Szackiego, Andrzeja Walickiego i Krzysztofa Pomiana.

M: W listopadzie zeszłego roku wyszedł nakładem Znaku niezwykle obszerny (1200 stron!) zbiór tekstów Kołakowskiego o chrześcijaństwie w Twoim wyborze i opracowaniu. Wkrótce, mam nadzieję, doczekamy się również książkowej wersji Twojego doktoratu, w którym zajmowałeś się ewolucją jego refleksji religijnej. Oprócz tego parę lat temu wyszła monografia filozoficzna o Kołakowskim autorstwa Jana Tokarskiego pt. Obecność zła, a niedługo ma ukazać się biografia filozofa pióra Zbigniewa Mentzla. To oczywiście dowody ciągłej obecności Kołakowskiego w polskim życiu intelektualnym. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że zainteresowanie nim jest niewielkie w porównaniu do tego z lat 80., 90., 2000. Czy Kołakowski zostaje powoli zapomniany?

Moim zdaniem należałoby raczej powiedzieć, że ta szczególna moda na Kołakowskiego dwadzieścia, trzydzieści lat temu – a w pewnych kręgach (np. w środowiskach opozycyjnych) również wcześniej – była rezultatem różnych okoliczności. Po części była to pochodna jego obecności w mediach jako popularyzatora filozofii, co w naturalny sposób się skończyło wraz z jego odejściem. Jego wcześniejsza sława wiązała się z kolei ze szczególnym znaczeniem, jakie przypisywano niektórym jego wypowiedziom i tekstom politycznym. Przychodzą na myśl na przykład Tezy o nadziei i beznadziejności z roku 1971, esej oczywiście sam w sobie ważny, czy wypowiedzi z lat 90. na temat relacji państwo-Kościół. Te rzeczy zajmują jednak według mnie poboczne miejsce w jego dorobku, nie są tym, co go tak naprawdę interesowało, czym – że tak to ujmę – zajmowałby się, gdyby przyszło mu żyć w bardziej spokojnych czasach.

Kołakowski był oczywiście inspiracją dla opozycji w czasach PRL-u, a może jeszcze ważniejsza była jego pozycja po przemianach ustrojowych, gdy zyskał status bez mała intelektualnego ojca chrzestnego III RP. Osoby, które miały kluczowy głos w debacie publicznej w latach 90. – jak Adam Michnik (który gdzieś określa Kołakowskiego pięknie  „księciem humanistów”), czy środowisko związane z Unią Wolności – ci ludzie sami twierdzą, że Kołakowski jest dla nich bardzo ważny. Co więcej, sięgają po jego różne teksty, nie tylko te polityczne. Kołakowski naprawdę jest kluczowy w formacji intelektualistów tamtych czasów.

Zmierzam jednak do tego, że to wszystko było pewną anomalią uwarunkowaną historycznie. Tak naprawdę Kołakowski był specjalistą od tematów, które nigdy nie są masowo popularne, ale też są jakoś ponadczasowe – mam na myśli to, co pisał o różnych systemach filozoficznych i przede wszystkim o religii. To teksty, które zawsze znajdą pewien krąg odbiorców – choć pewnie w normalnych okolicznościach będzie to grupa stosunkowo nieliczna. I w tym sensie ten  „prawdziwy” Kołakowski nie przeminie – inaczej niż myśliciele, którzy w większym stopniu zajmowali się interpretacją wydarzeń bieżących i odeszli wraz z czasami, które tak dogłębnie analizowali.

M: W ramach ostatnich jeszcze przygotowań do naszej rozmowy czytałem Horror metaphysicus Kołakowskiego i jestem sobie w stanie jak najbardziej wyobrazić, że to jest coś, co zawsze mogłoby znaleźć odbiorcę. Oczywiście można być nieprzekonanym do jego wniosków, a nawet wątpić, czy jeden człowiek jest rzeczywiście w stanie właściwie zinterpretować tych wszystkich filozofów i z taką pewnością siebie ich nam wykładać. Ale zakres pytań i tematów, które porusza, błyskotliwość jego uwag (nawet tych różnych krótkich wtrąceń rzucanych mimochodem), jego urzekający styl – to wszystko nie pozostawia wątpliwości, że to wyjątkowa praca wybitnego umysłu.

Sam Kołakowski mówił, że to jego najważniejsza książka. Nie Główne nurty marksizmu, tylko właśnie Horror... Ten stustronicowy ledwie traktat, który nie tyle się czyta, co przy nim medytuje, możemy uznać za ukoronowanie całej jego filozoficznej drogi. To książka pisana pod koniec lat 80., Kołakowski miał wówczas około 60 lat, już w pełni odszedł od marksizmu i określił swoją drogę jako filozof. Owocem wielu lat przemyśleń jest w znaczącej mierze właśnie Horror…, choć oczywiście powstały potem jeszcze inne prace.

M: Wiesz, mnie ta książka trochę zaskoczyła. Myślałem, że to będzie obrona jakiegoś stanowiska – powiedzmy, jakiejś formy uduchowionego sceptycyzmu. Tak naprawdę jednak on we wszystkich możliwych postawach – łącznie z filozoficznym sceptycyzmem i relatywizmem oraz teologią apofatyczną, do których mu jest pewnie najbliżej – znajduje lukę, dla każdej z tych postaw znajduje jakiś kontrargument. Na koniec zostają same pytania – i pewna metafizyczna aura.

Kołakowski nie udziela odpowiedzi – jak pisze w innym ze swoich tekstów, rolą filozofa nie jest wykładanie Prawdy, ale pielęgnowanie ducha Prawdy. Szukanie przysłowiowej „dziury w całym”, sianie wątpliwości, odkrywanie dwuznaczności – ale nie udzielanie odpowiedzi wprost, do tego człowiek musi dojść sam, wyposażony w narzędzia, jakie daje mu filozofia. W tym właśnie sensie Horror metaphysicus jest książką do powolnej medytacji. I dlatego jest to książka, która, mówiąc trochę poetycko, naprawdę mogłaby zmienić czyjeś życie, czyjąś postawę wobec rzeczywistośći, rozumienie tego, czym jest Prawda.

K: A może – jeśli pozwolicie wrócić jeszcze na chwilę do poprzedniego tematu – problem tej recepcji pośmiertnej Kołakowskiego, czy też raczej jej braku, to jest trochę problem kategoryzacji? Bo nawet jeśli uznamy, że masowe zainteresowanie Kołakowskim w Polsce było splotem okoliczności i musi przeminąć, to przecież on był filozofem, pracował na uczelni, można by więc oczekiwać jego ciągłej obecności przynajmniej w debacie akademickiej. Natomiast rzecz w tym, że może on właśnie nie był filozofem, nie w dzisiejszym sensie tego słowa. Był myślicielem z pogranicza dyscyplin – trochę jak zmarły niedawno Harold Bloom. Akademia nie wie, co z takim dorobkiem zrobić, a niestety być może maleje krąg odbiorców nieakademickich zainteresowanych szeroko pojmowaną tematyką humanistyczną.

Jest taki cudowny cytat z Maxa Webera: „Nie jestem osłem, żeby mieć jakieś wyznaczone pole”. Rzeczywiście, współczesne uniwersytety działają w dużej mierze tak, jak w ogóle działa życie nowoczesne i przemysł, to znaczy opierają się na coraz węższej specjalizacji. Kołakowski szedł pod prąd tych zmian, nie był filozofem analitycznym, jak „zawodowych” filozofów rozumie współczesny uniwersytet. I może rzeczywiście tu leży jedna z przyczyn jego ograniczonej recepcji w środowisku akademickim.

To wszystko jednak nie zmienia faktu, że studiował i pracował na wydziale filozofii. A przede wszystkim sam o sobie mówił, że jest filozofem.

M: Akurat jak się czyta ten Horror metafizyczny, to widać, że Kołakowski, mimo całej swojej interdyscyplinarności, jest świadomy aktualnych debat filozoficznych, czy w tym przypadku takich bardziej sporów metafilozoficznych o istnienie kryteriów pozwalających oceniać prawomocność różnych szkół filozoficznych. Kołakowski może nie wchodzi w bezpośrednią debatę z żadnym ze współczesnych mu filozofów zajmujących się tą kwestią (jak np. MacIntyre czy Rorty), ale wspomina ze znawstwem różne aktualny nurty filozoficzne. Oczywiście temu wszystkiemu towarzyszą nieustanne odwołania do świata religii i całej plejady klasyków filozofii – łącznie z zapomnianym lwowskim filozofem-matematykiem-malarzem Leonem Chwistkiem.

Oczywiście, Kołakowski dobrze orientował się również w filozofii współczesnej, w tym analitycznej. Nie należy zapominać, że był wykształcony przez filozofów ze szkoły lwowsko-warszawskiej, a więc polskiego nurtu tradycji analitycznej. Był asystentem Tadeusza Kotarbińskiego, etyki uczył się u Marii Ossowskiej. Jego bardzo wczesne prace są właściwie tekstami analitycznymi. Jeśli Kołakowski nie został w końcu filozofem analitycznym, to nie dlatego, że tej filozofii nie rozumiał czy nie znał, ale dlatego, że nie uważał jej za najlepszą metodę filozofowania. Podobnie miał z innymi nurtami filozofii współczesnej.

Można powiedzieć, że Kołakowski uosabia zasadę, że jeśli się z czymś nie zgadzasz, to powinieneś to rozumieć, może nawet lepiej, niż gdy się zgadzasz. Więc on te różne podejścia rozumiał – i jednocześnie odrzucał, zmierzając ku czemuś, co było bardziej postawą intelektualno-moralną niż jednym stanowiskiem filozoficznym.

M: To chyba dobry moment, żeby poruszyć temat „Kołakowski a chrześcijaństwo”, bo te jego zainteresowania religijne też wiążą się chyba z chęcią zrozumienia tego, z czym on się wówczas nie zgadzał. Wspomniałeś o pierwszych analitycznych pracach Kołakowskiego, ale jego pierwsza książka dotyczy katolicyzmu: Szkice o filozofii katolickiej (Warszawa 1955).

Kołakowski interesował się tematyką religijną od samego początku – nawet w latach 40., gdy był mocno zaangażowanym komunistą, wierzącym stalinistą. Pisał wówczas recenzje książek wydawanych przez księży, zajmował się św. Tomaszem z Akwinu, pisał o polityce Kościoła. Te teksty nacechowane są językiem epoki i mocną perspektywą ideologiczną, ale jednocześnie stanowią dowód naprawdę głębokiego zainteresowania wspomnianą tematyką. Jego dalsza droga to potwierdza, bo jeśli czymś zajmował się przez całą swoją karierę, to właśnie chrześcijaństwem – najpierw jako przeciwnik ideologiczny, później jako „życzliwy adwersarz”, w końcu jako sprzymierzeniec.

Ważnym etapem w tej ewolucji był esej Jezus Chrystus – Prorok i Reformator z 1965 roku, który wywołał poruszenie zarówno wśród marksistów, jak i katolickich intelektualistów. Pada tam stwierdzenie, że „osoba i nauki Jezusa Chrystusa” są kluczowymi elementami naszej europejskiej i zachodniej kultury, bez których nie można tej kultury zrozumieć i bez których ona nie może się dalej rozwijać. To nie są typowe słowa lewicowego intelektualisty.

K: Skąd się wzięło to szczególne zainteresowanie Kołakowskiego chrześcijaństwem?

To dobre pytanie, bo Kołakowski, co było dość wyjątkowe jak na przedwojenną Polskę, urodził się w całkowicie świeckiej rodzinie. Nie został ochrzczony, jego ojciec był działaczem spółdzielczym, socjalistycznym. Przyszły filozof wychowywał się więc w szczególnej i trochę paradoksalnej sytuacji – w mocno katolickiej kulturze, ale w niekatolickim, świeckim domu.

M: Czytałem fragmenty biografii pisanej przez Zbigniewa Mentzla dotyczącej właśnie dzieciństwa i młodości Kołakowskiego, i uderzyło mnie w niej to, że on wspominał swój dom jako miejsce wyjątkowe pod tym względem, że nikt go nigdy nie uderzył, nikt go do niczego nie przymuszał, nie zabraniano mu też niczego. Może tu jest źródło jego przywiązania do wartości liberalnych – w tych niezwykle pozytywnych (choć może trochę mitologizujących) wspomnieniach swojego niedogmatycznego domu rodzinnego?

Warto zwrócić uwagę na to, że kiedy kończyła się wojna, Kołakowski był osiemnastoletnim sierotą. Matka zmarła, gdy był małym dzieckiem, a ojca zabili Niemcy w 1943 roku. W czasie wojny Kołakowski przebywał u dalszej rodziny na wsi, w Garbatce niedaleko Radomia, gdzie mieszkał też Tadeusz Kordyasz. Ten człowiek – były zakonnik, pisarz, myśliciel katolicki – był dla nastoletniego Kołakowskiego pierwszym mentorem, uczył go łaciny i wprowadzał w podstawy filozofii i teologii. Wydaje się, że było to dla niego kluczowe doświadczenie formacyjne.

M: Mentzel sugeruje, że wybór komunizmu u progu dorosłości, był powiązany ze sprawami religijnymi. Jak to ujął w wywiadzie dla Znaku, młody Kołakowski, któremu rak zabrał matkę, a wojna ojca, „miał osobiste porachunki z Panem Bogiem”.

Na pewno strata rodziców w tak młodym wieku miała duży wpływ na późniejszy rozwój i życiowe decyzje młodego Kołakowskiego. Nie wydaje mi się jednak, żeby to był złoty klucz tłumaczący jego późniejsze wybory. Po II wojnie światowej właściwie każdy mieszkaniec Polski miał „osobiste porachunki z Panem Bogiem”, a doświadczenie Leszka Kołakowskiego, jakkolwiek straszne, nie było w tamtym czasie wyjątkowe. Raczej, jak filozof sam podkreślał wielokrotnie w późniejszych latach, ale co zgadza się również ze świadectwami innych przedstawicieli tego pokolenia, którzy w 1945 roku aktywnie zaangażowali się w budowę nowego systemu – komunizm po wojnie był największą obietnicą zmiany na lepsze, nadzieją na bardziej sprawiedliwy świat, przede wszystkim na świat, w którym nie będzie faszyzmu. W pewnym sensie była to szansa na kontynuowanie tradycji, którą Kołakowski wyniósł z rodzinnego domu – marzenia o życiu opartym na Oświeceniu, rozumie, itd. Była to nadzieja, którą w 1945 podzielało wielu ludzi.

M: A jednak ten racjonalista od początku – i z wiekiem coraz bardziej – interesuje się chrześcijaństwem.

Trzeba jeszcze podkreślić jedną rzecz: mówimy o zainteresowaniu Kołakowskiego chrześcijaństwem, ale myślę, że właściwiej byłoby powiedzieć: to było zainteresowanie religią, wiarą w Boga.

Oczywiście Kołakowski zajmował się w sposób szczególny chrześcijaństwem i samym Jezusem (oprócz Proroka i Reformatora poświęcił mu jeszcze inny ważny tekst, wydany pośmiertnie esej Jezus ośmieszony). Można to jednak tłumaczyć w ten sposób, że utożsamiał się z kulturą i cywilizacją zachodnią, a w tej kulturze „religia” to przede wszystkim chrześcijaństwo. Wiedział, jak bardzo sam jest naznaczony chrześcijaństwem, jak fundamentalnie świat zachodni jest zakorzeniony w chrześcijaństwie – nazwał tę religię „seminarium ducha europejskiego”. Przy czym, co warte jeszcze podkreślenia, chrześcijaństwo dla Kołakowskiego oznacza przede wszystkim katolicyzm i protestantyzm. Nie znajdziemy u niego analiz prawosławia czy problematyki rosyjskiej.

M: To ciekawe, bo to jego heterodoksyjne, apofatyczne, a przy tym humanistyczne rozumienie chrześcijaństwa zbliża go chyba właśnie do myślicieli rosyjskich – nie wiem, Szestowa, Dostojewskiego.

Nie można się interesować wszystkim. Jego obszar specjalizacji to myśl XVI–XVII wieku w kontynentalnej Europie zachodniej, a nie w Rosji czy nawet w tradycji anglojęzycznej.

Chciałbym jednak wrócić jeszcze do kluczowej tezy: religia stoi w centrum myśli Kołakowskiego od początku do końca. Jego różne ekskursje w inne rejony filozofii i inne tematy – w teoretyczny marksizm, w historię pozytywizmu, fenomenologii czy psychoanalizy – były próbami szukania odpowiedzi na pytanie, czy tego typu systemy świeckie są w stanie odpowiedzieć lepiej na podstawowe pytania i potrzeby metafizyczne człowieka niż religia, system religijny. Czy lepiej tłumaczą one ludzkie doświadczenie. Ostatecznie cała historia myślenia Kołakowskiego o tych innych systemach jest historią rozczarowań. Zaczynał badaniami nad nowożytnymi myślicielami. Kołakowski dostrzegał, że wbrew pozorom – wbrew np. odwołaniom do Boga – ich projekty stanowiły próbę wytłumaczenia świata bez udziału Boga, przynajmniej bez Boga rozumianego tak, jak jest On rozumiany w tradycyjnych religiach. To były pierwsze tego typu projekty o charakterze filozoficznym, ale też częściowo społecznym, które doprowadziły Kołakowskiego do wniosku, że nowożytne systemy nie są w stanie odpowiedzieć na fundamentalne pytania nurtujące człowieka. W podobny sposób analizował później inne szkoły filozoficzne i dochodził do podobnych wniosków. Może pozytywizm zbudował taki całościowy pogląd? Niesatysfakcjonujące. Może fenomenologia Husserla? Nie, nic z tego nie wyszło. Finałem tych rozmyślań jest konstatacja, że wszystkie odpowiedzi są złe, ale najlepszą z tych złych odpowiedzi jest religia – a w naszej cywilizacji religia oznacza chrześcijaństwo.

K: Mam takie poczucie, że przez to, iż on nie jest jedynie filozofem i bierze z filozofii tyle, ile trzeba, ale potrafi jednocześnie pisać w sposób i atrakcyjny literacko (bo to też jest bardzo ważny aspekt jego twórczości) i przystępny dla szeroko rozumianego humanisty – otóż z tych wszystkich powodów Kołakowski, wydaje mi się, pokazuje w pewnym sensie w jakim kierunku należy iść, by odzyskać taką szeroko rozumianą “humanistykę”. Zresztą u innych autorów, którzy tworzą na tym pograniczu dyscyplin, widzę podobieństwo do Kołakowskiego, a nawet może jego wpływ. Przychodzi mi na myśl na przykład literaturoznawca Ryszard Koziołek. W swojej nowej książce dotyczącej przede wszystkim różnych zagadnień z historii literatury poświęca on właśnie tematyce religijnej cały długi esej, znamiennie zatytułowany Ćwiczenia z wyobraźni teologicznej.

O to musielibyśmy zapytać samego autora, ale oczywiście jest prawdopodobne, że intelektualista z tego pokolenia został w jakimś sensie ukształtowany przez książki Kołakowskiego, czy to bezpośrednio, czy za pośrednictwem innych myślicieli, którzy czerpali z jego dorobku. W tytule, który wspomniałeś, słychać echo podtytułu jednego ze sławniejszych esejów Kołakowskiego, Kapłana i błazna, który brzmi Rozważania o teologicznym dziedzictwie współczesnego myślenia. To jest tekst dość wczesny, z 1959, więc podejście Kołakowskiego jest jeszcze marksistowskie i antymetafizyczne, ale teza, którą Kołakowski tam stawia, jest taka, że wiele z pytań, które różne dziedziny później przejęły, były oryginalnie sformułowane jako pytania teologiczne. Tego typu idee Kołakowskiego odcisnęły niewątpliwe piętno na współczesnych polskich intelektualistach.

M: Skoro mówimy o oddziaływaniu, zastanawiam się, czy można pokusić się o ocenę tego wpływu. Oczywiście taka ocena zależeć będzie od pozycji, z jakiej jej dokonujemy, ale ja chciałbym teraz – jeśli pozwolicie na taki „głos z kruchty” – spróbować dokonać jej z pozycji katolickich. Kołakowski, oprócz tego, że miał wpływ na Michnika czy Unię Wolności, stał się też szeroko czytany wśród inteligencji katolickiej (zresztą z tego właśnie środowiska rekrutowała się przecież w części Unia Wolności). To, że był czytany, wydaje mi się normalne – ja sam znacznie chętniej czytałbym jego książki niż kogoś, kto w ogóle nie interesuje się religią czy metafizyką. Natomiast wydaje mi się, że dobrze byłoby podkreślić, że Kołakowski nie uważał się za katolika i nierzadko stawiał tezy sprzeczne z doktryną katolicką.

Co masz na myśli?

M: Wiesz, katolicyzm zawiera w sobie ideę intelektualnego posłuszeństwa wobec dogmatów i autorytetu. To, wydaje się, podejście bardzo różne od „filozofii błazna”.

Zdecydowanie Kołakowski nie wykazywał tak rozumianego posłuszeństwa i też nigdy sam nie zadeklarował się wprost jako katolik. Tylko czy to oznacza, że katolicy powinni go unikać?

M: Wiesz, zastanawiam się po prostu, na ile swoim statusem oksfordzkiego profesora, swoją erudycją, nawet po prostu dostępem do literatury, który w Polsce był utrudniony – na ile tym wszystkim „oszałamiał”, że tak powiem, katolicką inteligencję, sprawiając, że nie potrafiła z nim polemizować i mogła tylko starać się zaadaptować jego postawę jako katolicką. A może byłoby lepiej, gdyby katoliccy inteligenci i Kołakowski pozostawali właśnie na pozycjach „przyjaznych adwersarzy”, świadomych dzielących ich różnic, ale oczywiście gotowych rozmawiać ze sobą i uczyć się od siebie.

Pytanie, czy to jest wina – jeśli można tu mówić o winie – samego Kołakowskiego. Jeśli już, to chyba statusu, który mu w Polsce nadano. Tego, że już za życia postawiono go na pomniku jako mędrca, z którym się raczej nie polemizuje. Podobnie jak – przy zachowaniu wszelkich proporcji – Jan Paweł II.

M: A to swoją drogą niezwykle ciekawe, bo Kołakowski i Jan Paweł II mówili w podobnym czasie, ale mimo jakiegoś może podobieństwa – pewnej wspólnej aury łagodności i mądrości – mówili przecież dość różne rzeczy, a nierzadko – rzeczy ze sobą sprzeczne. To nie przeszkadzało jednak w tym, by w niektórych kręgach ani z jednym, ani z drugim się nie polemizowało. W pewnym sensie to może było bogactwo tamtych czasów, ale z punktu widzenia jakiejś spójności to było jednak paradoksalne.

Można pewnie tak na to spojrzeć, ale Kołakowski, skoro o jego myśli mówimy, dałby nam inną wskazówkę. Jeśli na siłę szuka się spójności, jednej doktryny, to filozofowaniu – a może nawet po prostu życiu – takie ujednolicenie nie służy. Dogmat jest końcem myślenia. Właśnie z tej pozycji Kołakowski formułował krytykę katolicyzmu, ale ostatecznie najmocniej wykorzystał ją w krytyce stalinowskiego komunizmu. Po 1955 roku, w czasach rewizjonizmu, pisał, że komunizm stał się niczym Kościół katolicki w swoim najgorszym okresie. Kościół jako instytucja być może potrzebuje dogmatu i doktryny, ale człowiek indywidualny rozwija się raczej przez wątpliwości, które się przezwycięża, czy to myśleniem, czy, jeśli się wierzy, modlitwą. Jeśli nie ma żadnych wątpliwości, jeśli wszystko jest ustalone, na wszystko możesz znaleźć odpowiedzi w kodeksie czy katechizmie – to nie ma żadnego rozwoju, to jest koniec myślenia. Wydaje mi się, że to może być lekcja Kołakowskiego dla człowieka wierzącego – i może taka właśnie była lekcja Kołakowskiego dla wielu wierzących. A jeśli chodzi o czytelników poszukujących, myślę, że lektura książek Kołakowskiego mogła równie dobrze mieć dwa przeciwne skutki: doprowadzić do wiary albo od niej oddalić. Niewątpliwie jednak, i to go łączyło z Janem Pawłem II, Kołakowski stał mocno na stanowisku istnienia obiektywnej Prawdy, która jest źródłem rozróżnienia dobra i zła.

M: Wiara rozumiana bardziej dogmatycznie też może być procesem – procesem coraz lepszego rozumienia Objawienia, w tym dogmatów, i procesem dostosowania do tego Objawienia swojego życia i myślenia. Gdy spojrzymy na Edytę Stein, uczennicę Husserla, która została katoliczką, zakonnicą i w końcu świętą, to jej nawrócenie nie było wcale końcem wszelkiego rozwoju. Tak naprawdę dopiero wtedy i jej myśl, i jej biografia, nabierają dramatyzmu. Zresztą ja nie mam nic przeciwko temu, by przeciwstawiać wizji dogmatycznej duchowość Kołakowskiego. I też wierzę, że katolik dogmatyczny może się od Kołakowskiego niejednego nauczyć. Chodzi mi bardziej o to, by uznać, że są jednak różnice. Natomiast wydaje mi się, że w pewnym momencie inteligencja katolicka nie miała odwagi przeciwstawić ideom Kołakowskiego pozytywnego modelu duchowości katolickiej osadzonej jednak w dogmacie, w sakramentach, zasadzającej się na akcie intelektualnej konwersji i posłuszeństwa.

Niewykluczone, że tak było. Tylko takie podejście nie może przejść w krytykę Kołakowskiego za to, że nie był katolikiem. Bo zawsze w końcu pojawia się pytanie, dlaczego Kołakowski, mimo długiego procesu dochodzenia do chrześcijaństwa, nigdy nie został chrześcijaninem (albo został, lecz nigdy tego publicznie nie zadeklarował). Otaczały go symbole religijne, a na jego grobie, zgodnie z jego wolą, widnieje krzyż. Z drugiej strony wiele wskazuje na to, że nie wykonał kierkegaardowskiego „skoku w wiarę”. Myślę, że to jest moment, w którym musimy ustąpić przed osobistą relacją człowieka z Absolutem, bo to są sprawy prywatne, bardzo intymne. Z perspektywy Kołakowskiego wyglądało to tak, że „Bóg nie jest nam nic dłużny” (tak brzmi zresztą tytuł jego książki o jansenizmie i Pascalu). A więc choćby nie wiem jak ktoś pragnął dostąpić łaski wiary, jeśli Bóg nie zechce mu jej udzielić, to jej nie dostąpi. Myślę, że Kołakowski doszedł właśnie do tego. Dostrzegał użyteczność religii, ale nie mówił, że jest kłamstwem. Nie był też w stanie powiedzieć, że jest prawdą. Wydaje mi się, że trzeba uszanować i docenić fakt, że nie daje nam ostatecznej odpowiedzi.

M: Spróbujmy może jeszcze spojrzeć na dzieła Kołakowskiego pod jednym kątem. Pisze Kołakowski właśnie w Bóg nie jest nam nic dłużny, iż „nie ma takiej idei, jakkolwiek by była ponętna i obiecująca, którą sama jej treść uodporniałaby na działanie zła i która nie mogłaby paść łupem mrocznych stron ludzkiej natury”. To dobry wyraz tej jego ciągłej czujności, że gdzieś może czaić się zło i nieprawda. Jest Kołakowski w pewnym sensie mistrzem wątpliwości – natomiast chyba trudniej przychodziło mu stworzenie jakiegoś konstruktywnego programu. I może też w tym sensie był on „ojcem chrzestnym III RP” – że to też był czas, w którym zdekonstruowawszy różne porządki, chcieliśmy budować na inteligenckim sceptycyzmie. W wymiarze politycznym to dało wolną rękę kapitalizmowi. W wymiarze filozoficznym sama wątpliwość może też nie jest czymś neutralnym, bo życie nie znosi próżni, jakiś program zawsze powstanie, tyle że w sposób niekontrolowany.

Co innego być świadomym, że żadna idea nie jest w pełni satysfakcjonująca i „odporna na działanie zła”, a co innego nie wyznawać żadnych idei. Kołakowski nie był, jak już mówiliśmy, myślicielem stricte politycznym, ale miał swoje preferencje polityczne, pewne rozwiązania uważał za lepsze niż inne. Gdyby ktoś chciał znaleźć w nim patrona dzikiego neoliberalizmu, który w jakiejś mierze ukształtował lata 90. czy wczesne 2000., to nie znajdzie w jego pismach poparcia dla takiej tezy. Na jego światopogląd społeczno-polityczny składały się elementy różnych doktryn. Znany jest króciutki tekst Kołakowskiego Jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą, który w zasadzie, mimo żartobliwej formy, może być brany na poważnie jako swego rodzaju credo polityczne. Tekst ten składa się z dziewięciu tez – trzech konserwatywnych, trzech liberalnych i trzech socjalistycznych – i autor przyznaje się w równym stopniu do nich wszystkich. To jest właśnie próba syntezy europejskiego doświadczenia politycznego, znalezienia równowagi między wspólnotą a jednostką, równością a wolnością, szacunkiem dla tradycji a gotowością zmiany. Myślę, że Kołakowski pozostał wierny tej swojej syntezie, choć to tekst z 1979 roku. Przez pierwszą połowę życia był myślicielem utożsamiającym się przede wszystkim z lewicą – najpierw jako komunista, stalinista nawet, potem rewizjonista. Ale w latach 70. to się zmienia, czego owocem jest właśnie wspomniany tekst. Potem jego przekonania już się znacząco nie zmieniają.

Ten krótki esej nie jest jednak manifestem politycznym skierowanym do mas, a Kołakowski nie jest politykiem. Politykę i ekonomię zostawia innym. Sam był filozofem i uważał, że jego rolą jako filozofa jest poszerzanie horyzontu, stawianie pytań, sianie wątpliwości. Myślę, że nie można odmówić mu konsekwencji. To nie jest tak, że z błazna staje się w końcu kapłanem – np. kapłanem nowego porządku, kapitalizmu, liberalizmu, czy nawet konserwatywno-liberalno-socjalistycznej syntezy, o której mówiliśmy. Nie, on zawsze pozostaje wierny duchowej postawie błazna, w takim sensie, że nigdy nie jest do końca usatysfakcjonowany, nigdy nie mówi: już doszliśmy do celu. To nie znaczy, że ten cel nie istnieje, że nie mamy zmierzać do celu, czy że pewne rozwiązania nie zbliżają nas do niego bardziej niż inne. Ale jednak Kołakowski nigdy nie mówi, że cel jest w pełni jasny i na wyciągnięcie ręki. Mówi raczej: biada temu, kto twierdzi, że już do celu doszedł, że odnalazł Prawdę. Doświadczenie analizy myślicieli z przeszłości, a także doświadczenie polityczne, historyczne zdarzeń z XX wieku pokazuje, że gdy ktoś twierdzi, że Prawdę odnalazł i oto przekazuje ją wszystkim innym ludziom, to z tego prędzej niż później rodzi się zło.

Powiedziałem wcześniej, że Kołakowski, rozpatrując różne świeckie systemy filozoficzne i polityczne, dochodził w końcu do wniosku, że jednak pod pewnymi względami lepsza od nich jest religia. Dlaczego religia? Między innym dlatego, że odwołując się do rzeczywistości pozaludzkiej, wyznacza horyzont, który ma przekraczać ludzkie życie, to znaczy, że nigdy nie będzie w pełni usatysfakcjonowana z tego świata. Spełnienie ma się dokonać dopiero w następnym świecie, ale to jest oczywiście obietnica niemożliwa do zweryfikowania. Więc to wszystko nie jest przypadkowe – Kołakowskiego błazeńskie szukanie dziury w całym, konsekwentnie przeżywana postawa duchowa i intelektualna, która przenika jego myślenie na różne tematy. Ale taka postawa jest propozycją dla jednostek. Nie projektem politycznym czy ekonomicznym.

M: Jest chyba jeszcze jeden element światopoglądu, czy może należałoby powiedzieć: osobowości, Kołakowskiego – mam na myśli to, co podkreślają jego znajomi, co sam poniekąd ujawniał w czasem gdzieś drukowanych wspomnieniach o kimś czy zabawnych wierszykach – a więc znaczenie, jakie nadawał przyjaźni, serdeczności, codziennej dobroci, poczuciu humoru. Ponoć zachowana obszerna korespondencja prywatna Kołakowskiego to dowód na bardzo rozbudowaną sieć kontaktów, zwłaszcza z Polakami, i gotowość do pomocy. Zbigniew Mentzel powie, że Kołakowski był człowiekiem-instytucją.

Oczywiście, koniec końców filozofowanie ma przede wszystkim za zadanie pomóc ludziom przeżywać życie codzienne. A to polega na życiu z innymi ludźmi. Myślę, że Kołakowski w ogromnej mierze starał się realizować taki właśnie projekt filozofowania jako drogi do dobrego życia w wymiarze prywatnym, w skali własnej rodziny, kręgu przyjaciół.

M: Czy ostatecznie można by powiedzieć, że to prowadzi do paradygmatu wigowskiego, liberalnego – brak wielkich projektów społecznych, akcent na dobre życie w małej skali?

Nie wiem, czy musimy używać takich upraszczających schematów, ale jeśli już musielibyśmy – to może rzeczywiście najbliżej byłoby mu do liberalizmu, takiego, jakiego najsłynniejszym przedstawicielem w XX wieku był Isaiah Berlin. Nie był natomiast na pewno liberałem w sensie neoliberalizmu czy libertarianizmu.

M: Mówiliśmy o liberalizmie i socjalizmie, ale jest też, jak już wspomniałeś, strona konserwatywna Kołakowskiego. Niektórzy nawet zarzucają mu, że był on przede wszystkim konserwatystą. Pamiętam taką recenzję którejś z późnych książek Kołakowskiego w prasie brytyjskiej – że czyta się ją jak listy konserwatywnych czytelników do „Daily Telegraph”, utyskujące na współczesny świat.

Jak najbardziej istnieje konserwatywny element w światopoglądzie Kołakowskiego, ale nie jako irracjonalny sentyment, ale jako konsekwencja jego centralnego doświadczenia – rozczarowania wielkimi projektami nowożytnymi i współczesnymi, przede wszystkim marksizmem. Oprócz tego, że próbowały one stworzyć świat bez religijnej metafizyki, projekty te zakładały również możliwość stworzenia nowego człowieka, przemodelowania natury ludzkiej, osiągnięcie „momentu zero”. Do tej pory wszyscy filozofowie się mylili, społeczeństwa robiły głupoty, a my teraz, wychodząc od odpowiednich założeń, na które nikt wcześniej nie wpadł, stworzymy system doskonały. Kołakowski mówił, że takie podejście to iluzja. Nigdy nie ma „momentu zero”. Oczywiście mamy pewną wolność – możemy interpretować, kwestionować, ale jednak zawsze coś już zastajemy – założenia filozoficzne, tradycje, pytania, zwyczaje społeczne. I mamy obowiązek zachowywać z tego to, co przynosi dobre owoce. Jak napisał w jednym z tekstów: „uczymy się historii nie po to, żeby wiedzieć jak odnieść sukces, ale po to, żeby wiedzieć, kim jesteśmy”.

Ta „zachowawczość” Kołakowskiego rozciąga się też na kwestie religijne. Osoby, które widzą w Kołakowskim intelektualistę związanego z „Tygodnikiem Powszechnym” i postępowymi nurtami w katolicyzmie, może zaskakiwać to, że był przywiązany do wielu elementów przedsoborowych, choćby do łaciny jako języka liturgicznego. Wspominał kiedyś sytuację, zdaje się z Brazylii, gdy był świadkiem mszy po łacinie – przyznał, ze to doświadczenie było wyrazem jedności kulturowej z tym odległym kawałkiem globu. Według niego łacina liturgiczna była ważna jako spoiwo całej cywilizacji zachodniej. Zresztą może samo mówienie o cywilizacji jest u Kołakowskiego elementem w pewnym sensie konserwatywnym – a on się utożsamiał właśnie z „cywilizacją zachodnią”, nie na zasadzie poczucia wyższości, ale po prostu, bo to jest nasza kultura.

M: Te paradoksy Kołakowskiego jakoś oddaje może jego pochwała kontrreformacji jako zjawiska czy sposobu radzenia sobie z kryzysem. Dla myślicieli jednoznacznie postępowych kontrreformacja to stłumienie buntu sumień, jakim była reformacja. Kołakowski jednak widział w kontrreformacji coś więcej.

Kontrreformacja to dla Kołakowskiego proces instytucjonalny i intelektualny, który polega ostatecznie na adaptacji poglądów swoich przeciwników, ale w taki sposób, by zachować ciągłość z przeszłością. Kołakowski rozpatruje ten proces na przykładzie XVII-wiecznych jezuitów francuskich, którzy w większym stopniu starali się iść na kompromis z nowoczesnym światem, libertyńskimi nastrojami w społeczeństwie francuskim, próbując zaadaptować pewne rzeczy do celów duszpasterskich. Ich przeciwnikami, nie tylko w teologii, ale też właśnie w stosunku do współczesności, byli janseniści i Pascal. Dla Kołakowskiego cała historia Kościoła instytucjonalnego jest historią takich właśnie kontrreformacji – aż po Sobór Watykański II, któremu poświęcił zbiór komentarzy noszący tytuł Notatki o współczesnej kontrreformacji. Kościół katolicki istnieje dwa tysiące lat i nie istniałby tak długo, gdyby nie posiadał zdolności do zmiany i adaptacji.

K: Do tej konserwatywnej strony Kołakowskiego przynależy też może jego refleksja nad znaczeniem mitu i sacrum.

Ogromną inspiracją dla Kołakowskiego był rumuńsko-francuski badacz religii Mircea Eliade. „Mit” okazał się tą kategorią, która najlepiej opisywała taką narrację o świecie, która w pełni mogłaby wytłumaczyć życie człowieka poprzez odwołanie do jakiejś rzeczywistości pozaludzkiej. Obecność mitu to książka napisana w połowie lat 60., kiedy Kołakowski rozpoczyna bardziej intensywną pracę nad krytyką świeckich systemów eschatologicznych, o których mówiliśmy – pozytywistyczny scjentyzm czy marksizm to w gruncie rzeczy nieudane religie, nieudane mitologie. Starają się być mitologiami, ale nimi nie są, bo nie odwołują się do rzeczywistości pozaludzkiej.

Pojawia się więc rozróżnienie na sacrum i profanum. Sacrum ma wymiar przestrzenno-czasowy: jest jakaś przestrzeń i jakiś czas w życiu, które są jakościowo różne od profanum i paradoksalnie dzięki temu, że ten porządek sakralny istnieje, również porządek świecki może być tym, czym jest. Dzięki temu, że istnieje niedziela czy weekend, to wiemy, czym jest dzień powszedni, dzień pracy. Przestrzeń kościoła jako budynku też stanowi takie sacrum, które mówi nam coś o przestrzeni świeckiej.

Najważniejsze jednak w tym wszystkim jest to – przynajmniej w ujęciu Kołakowskiego – że i sacrum, i profanum, są potrzebne. Oba porządki definiują się nawzajem. Zacieranie granicy między sacrum a profanum ma złe skutki. Eliminacja sacrum skutkuje pseudosakralizacją profanum, absolutyzacją doczesnego doświadczenia bez żadnego zewnętrznego punktu odniesienia. Główne nurty marksizmu z lat 70. kończą się pięknym zdaniem, które warto tu przywołać:

Samoubóstwienie człowieka, któremu marksizm dał filozoficzny wyraz, kończy się tak samo jak wszystkie, indywidualne i zbiorowe, próby samoubóstwienia: okazuje się jako farsowa strona ludzkiej niedoli.

Ale też eliminacja profanum ma złe skutki – prowadzi do profanacji sacrum, a nie do uświęcenia wszystkiego. Tak według Kołakowskiego dzieje się w przypadku teokracji – a zapędy teokratyczne widział również w katolicyzmie.

M: Przywołam może fragment tekstu Kołakowskiego Odwet sacrum w kulturze świeckiej, ten sam, który przywołujesz w swoim wprowadzeniu do wyboru jego wypowiedzi o chrześcijaństwie.

Porządek sacrum jest to również uwrażliwienie na zło – jedyny system odniesienia, który pozwala nam o tej cenie myśleć i zmusza do zapytywania, czy nie jest nadmierna.

Religia jest sposobem, w jaki człowiek akceptuje swoje życie jako nieuchronną porażkę. Że nie jest ono nieuchronną porażką, można wierzyć tylko mala fide. Można, rzecz jasna, rozproszyć życie w przygodności codziennej, ale i wtedy jest ono tylko rozpaczliwym i nieustającym pragnieniem życia, a w końcu żalem, że się nie żyło. Zaakceptować życie i zaakceptować je zarazem jako porażkę jest to możliwe tylko pod warunkiem uznania sensu, który nie jest całkiem względem historii ludzkiej immanentny, to znaczy pod warunkiem uznania porządku sakralnego.

To są dość mocne słowa. To sacrum ma funkcję do spełnienia, coś człowiekowi umożliwia, ale jednocześnie to jest coś realnego. To jest coś naprawdę poza immanentnym porządkiem. Wydaje mi się, że tu wybrzmiewa metafizyczna intuicja Kołakowskiego taka intuicja transcendencji. A jednocześnie ta transcendencja jakoś zstępuje tu na ziemię: w antropologiczne, socjologiczne wyróżnienie pewnej przestrzeni i pewnego czasu jako domeny sacrum. I jeszcze jedna uwaga: mam takie poczucie, że zwrot Kołakowskiego w stronę tych kategorii antropologicznych i socjologicznych umożliwił mu poniekąd stworzenie jakiegoś pozytywnego programu. Bo w filozofii, przynajmniej takiej, jak on ją uprawiał, trudno znaleźć jakieś odpowiedzi, a nawet trudno znaleźć kryteria na podstawie których można by odróżnić, czy coś jest dobrą czy złą odpowiedzią. Znajduje się głównie pytania i wątpliwości. Natomiast w przypadku kategorii antropologicznych czy socjologicznych – inaczej niż tez filozoficznych – możliwe jest uzasadnienie przez odwołanie do doświadczenia, do historii, do obserwacji kultur i cywilizacji. Pewne systemy działają, a inne nie – wydaje się, że tu możliwa jest większa pewność niż w przypadku samej tylko analizy filozoficznej. Przyjęcie tych kategorii umożliwia opowiedzenie się za czymś, np. za potrzebą sacrum. Czy te kategorie antropologiczne odgrywają u Kołakowskiego rolę takich minidogmatów?

Wydaje mi się, że nie, bo te kategorie mają charakter deskryptywny, a nie normatywny. Kołakowski opisuje, jakie warunki musiałby spełniać jakiś system, by odpowiedzieć na taką czy inną potrzebę. Ale on nie wskazuje wprost, że ten system jest lepszy czy jedynie prawdziwy. Co więcej, nawet jeśli czasem to przechodzi w mówienie o zbiorowości ludzkiej czy  archetypicznym „człowieku jako takim”, to jednak Kołakowski ma świadomość, że ludzie są różni. Max Weber mówił o sobie, że jest „religijnie niemuzykalny”. Myślę, że Kołakowski był świadomy tego, że nie wszyscy mają taką jak on potrzebę sacrum. Podobnie, gdy Kołakowski mówi o potrzebie mitu – ma świadomość, że to nie jest uniwersalna potrzeba. Te kategorie antropologiczne odgrywają rolę bardziej negatywną niż pozytywną. Kierują Kołakowskiego ku odrzuceniu różnych całościowych narracji, świeckich eschatologii.

Jeśli mielibyśmy natomiast wskazać problem filozoficzny, pytanie, które stale towarzyszy Kołakowskiemu i na które próbował sobie odpowiadać właściwie całe życie, to byłoby to pytanie o to, czy człowiek może być twórcą wartości moralnych. Czy człowiek może decydować o tym, co jest dobre, a co jest złe, czy też to rozróżnienie musi przyjąć z zewnętrznego źródła. Cała biografia intelektualna Kołakowskiego jest drogą od odpowiedzi „tak” do odpowiedzi „nie”.

K: A jednak Kołakowski mówi, że potrzebujemy mitu. Nie, że go nie potrzebujemy.

To bardzo ogólne stwierdzenie. Człowiek potrzebuje opowieści mitycznej, która będzie porządkowała jego codzienne doświadczenie, a żeby taka opowieść odniosła sukces, to musi odwoływać się do rzeczywistości pozaludzkiej. Ale Kołakowski nie mówi, jakiego mitu dokładnie potrzebujemy. Różne mity mogą zaspokoić ludzką potrzebę porządkowania świata. Nie musi to być chrześcijaństwo czy jakakolwiek inna konkretna religia.

M: Czy więc w takim razie Kołakowski mówi, że żadna z istniejących religii nie jest tak naprawdę, w mocnym sensie tego słowa, prawdziwa, a jedynie ma pewną rolę do odegrania, pewną funkcję?

To jest podstawowe pytanie: czy można być świadomym funkcjonalnego znaczenia mitu i jednocześnie wierzyć, że jest prawdziwy? Czy psychologicznie można w sobie pogodzić ten wgląd antropologa i autentyczną wiarę? To, być może, udaje się czasami, gdy wychodzisz od wierzenia i dochodzisz do wiedzy, że ta wiara stanowi również spełnienie pewnych potrzeb. Czy można jednak pokonać tę drogę w odwrotnym kierunku – wiedzieć, że coś ma znaczenie funkcjonalne i następnie uznać, że jest prawdą? Kołakowski wydaje się być sceptyczny, ale na różnych etapach swojej twórczości przedstawiał różne wątpliwości co do tego problemu.

M: Wiesz, to mi przypomina rozważania Stanisława Brzozowskiego w przypisach do Legendy Młodej Polski. Przytacza on tam opinię, że kato­li­cyzm jest „formą myśli, odbijającą doskonale biologiczne przystosowanie gatunku do warunków, w jakich on żyje i rozwija się”. Ale Brzozowski widzi możliwość pogodzenia tej idei z prawdziwością wiary, do której w tamtym czasie się zbliża:

Nietrudno zrozumieć, że jest to myśl mająca wszystkie cechy Pascalowskiego sceptycyzmu: krańcowe zwątpienie staje się, nie wiedząc o tym, organem wiary. Przystosowanie się wtedy tylko uwłacza prawdzie, gdy świat jest pojmowany jako niezależny od prawdy, obojętny. Jeżeli zaś jest on właśnie dziełem Boga, jest słowem? Można by myśleć, że trzeba mieć odwagę tylko iść za wszystkimi swymi wątpliwościami, a doprowadzą one nas do punktu, w którym zwątpienie staje się jakby odnajdującym drogę poszukiwaniem.

Więc bywały takie biografie, gdzie tę drogą udawało się przejść. Pozwolisz może, że zadam jeszcze ostatnie pytanie, trochę powiązane z tym cytatem. Wspomniałeś wcześniej, że według Kołakowskiego z uznania czegoś za mocną prawdę może płynąć tylko zło. Oczywiście znajdziemy wiele przykładów w historii – w tym historii chrześcijaństwa – które zdają się to potwierdzać. Ale są też przecież przykłady ludzi, którym uznanie czegoś za prawdę pozwoliło na szczególną dobroć. W polskiej społecznej mitologii – i to tej z czasów III RP, do których tu wciąż powracamy – funkcjonuje np. motyw katolickiej wspólnoty z Lasek, zajmującej się opieką nad niewidomymi. Jeździli tam świeccy, lewicowi intelektualiści, Adam Michnik pisał tam swoją głośną pracę Kościół, lewica, dialog. I mam wrażenie, że ich to miejsce pociągało nieświadomie dlatego, bo tam było coś, czego nie znali – radykalne opowiedzenie się za pewną prawdą – choć jednocześnie była też szczególna łagodność, gościnność.

Każdy wyrazisty projekt religijny, ale też np. marksizm, zawiera w sobie pewną siłę moralną, inspirację, by zmieniać świat na lepsze. To się sprawdza na poziomie jednostki, małego środowiska. Jak w przypadku wierzących komunistów, którzy nieśli kaganek oświaty na wieś – robili to z przyczyn ideologicznych, ale w pewnym sensie płynęło z tego dobro. To się może udać w małej skali, ale jeśli te projekty mają mieć dobry wymiar, muszą być jednocześnie dynamiczne, otwarte, nie mogą twierdzić, że znalazły odpowiedzi na wszystkie pytania. Jeżeli ktoś twierdzi, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania, wtedy zamyka się na przyszłość – jeśli wszystko jest jasne, tracimy poczucie sensu życia, bo nie mamy żadnej sprawczości. To, czy zdecyduję się wybrać dobro czy zło w swoim działaniu, nie ma wartości, bo wartość nadaje tylko raz na zawsze ustalony system.

Jeśli jednak dany projekt pozwala być otwartym na nowe problemy, szukać ciągle odpowiedzi na nowe pytania, które przynosi życie – tak powinno być. O taki marksizm Kołakowski swego czasu walczył. Takie również powinno być według niego chrześcijaństwo.

M: Pytanie tylko, czy to nie jest trochę teoretyczny postulat. Wielu świeckich intelektualistów przyjeżdżających do Lasek tak interpretowało to, czego tam doświadczali: że to musi być jakiś szczególnie otwarty katolicyzm, niedogmatyczny. Ale lektura zapisków księży, zakonnic i świeckich, którzy tworzyli to środowisko, pokazuje, że tak do końca nie było. To byli jednak ludzie przywiązani do dogmatów, ludzie, którzy przeżyli głębokie nawrócenie i szukali radykalnego wcielenia katolicyzmu w życie…

To, o czym mówisz – to jak świeccy intelektualiści interpretowali zachowanie katolików z Lasek, można też postrzegać jako próbę poszukiwania za wszelką cenę spójności u siebie i u innych ludzi. Spójności, która musi być oparta na nierozerwalnie powiązanych ze sobą tezach: jeśli życzliwość, to otwartość doktrynalna. Jeśli A, to B. To też jest jakiś kodeks, algorytm. Schematyzm nie jest wcale domeną środowisk konserwatywnych. Kołakowski przestrzega przed każdym światopoglądem, który dąży do pełnego usystematyzowania kosztem różnorodności, kosztem życia.

Ostatecznie program Kołakowskiego sprowadza się do gestu filozoficznego, etycznego, który człowieka i życie stawia ponad pewności i schematy, obojętnie, czy „konserwatywne” czy „progresywne”. I ten odruch wychodzenia „poza” otwiera nas na transcendencję, choć Kołakowski unika mówienia tego wprost.

Kronika

Leopold Kozłowski-Kleinman został pochowany na nowym cmentarzu żydowskim w marcu 2019 roku. Nazywano, go ostatnim klezmerem. Ale był kimś więcej, człowiekiem, jednym z nielicznych, noszących w sobie kulturę, która została eksterminowana. Przeszedł przez obozy koncentracyjne, i przez partyzantkę, i przez polsko-radziecką armię – wszędzie tam grał na akordeonie, śpiewają umierającym i prowadzonym na śmierć.

Niemcy kazali nam stworzyć małą orkiestrę, graliśmy na bramie wychodzącym do pracy w kamieniołomach. Oni wiedzieli, że wielu z nich tego dnia nie wróci. I w tej muzyce znajdowali pocieszenie.

Po wojnie znalazł się w Krakowie, i trafił na Kazimierz.

Kozłowski – czytamy w artykule wspomnieniowym w „Słowie Żydowskim” – usłyszał o żydowskiej dzielnicy i zapragnął ją zobaczyć. Pojechał i ujrzał opuszczone domy, okna bez szyb, wszystko zniszczone i głuche, smutne; ciszę, złą ciszę. Poszedł znów do kwatery, założył galowy mundur, wziął akordeon i wrócił na Kazimierz. Usiadł na środku ulicy Szerokiej, na jakiejś rozbitej skrzynce, i zagrał „Mein Jidisze Mame” („Moja Żydowska Matka”) i „Miasteczko Bełz”.

W kolejnych dziesięcioleciach był znanym kompozytorem, organizatorem zespołów i festiwali, doradcą i mistrzem dla uprawiających żydowską muzykę, lecz wciąż przede wszystkim klezmerem. Dołożył piękną cegiełkę do polsko-żydowskiej kultury naszego kraju. Nie jako pierwszy. Czy jako jeden z ostatnich?

*

5 kwietnia 2019 roku w wieku 92 lat zmarł Sydney Brenner, jeden z pionierów biologii molekularnej – może ostatni z tamtego pokolenia; „enfant terrible biologii molekularnej”, jej „szara eminencja”. Mentor i wzór dla bardzo wielu.

Urodził się w Południowej Afryce jako syn biednych imigrantów. Jego ojciec był Litwakiem; nie potrafił czytać i trudnił się reperowaniem butów. Od dzieciństwa wyróżniający się intelektem i pasją do książek, zaczął studiować medycynę w wieku 15 lat. Studia skończył w zbyt młodym wieku, by zgodnie z prawem zajmować się praktyką lekarską. Poświęcił się więc badaniom w laboratorium – miało to być zajęcie tymczasowe, okazało się stałe. Wkrótce przyjechał na stypendium do Oksfordu – nie było to wtedy centrum biologii molekularnej, ale stamtąd łatwiej już było dostać się do Cambridge, Cold Spring Harbour, Paryża czy Caltech, gdzie tworzyły się zręby nowej dziedziny. Jako współpracownik Francisa Cricka, Matthew Meselsona czy François Jacoba brał udział w wielu pionierskich eksperymentach.

Zwykle przychodził do pracy koło 12, pracował do późnych godzin po północy. Był pracowity w laboratorium, ale też lubił rozmawiać (i mówić!). Przez znaczną część swojej kariery blisko współpracował z asystentką Leslie Barnett (1920-2002) – której również należy się tutaj hołd, wszak i bez niej nie byłoby biologii molekularnej.

Na tym nie kończyły się zasługi Brennera. Nobla – spóźnionego – dostał dopiero w 2002 roku za badania genetyczne na nicieniu Caenorhabditis elegans, który to organizm właśnie Brenner wprowadził do biologii jako jeden z najlepszych modelowych organizmów wielokomórkowych. Miał udział w zakładaniu ośrodków naukowych, w tym w Singapurze. Pisał, jako „wujek Syd”, popularne felietony w czasopiśmie „Current Biology”. W świecie biologii molekularnej znane są jego porzekadła, krążą o nim anegdoty.

*

W kwietniu dobiegł końca remont głównej siedziby łódzkiego Muzeum Sztuki („MS1”), przy ulicy Gdańskiej. Znane zwłaszcza z cennej kolekcji sztuki awangardowej muzeum przygotowało nową odsłonę sławnej Sali Neoplastycznej zaprojektowanej przed laty przez Władysława Strzemińskiego.

*

11 maja bracia Tomasz i Marek Siekielscy opublikowali w Internecie film dokumentalny Tylko nie mów nikomu, wywołując ogólnonarodową dyskusję o przypadkach pedofilii – i krycia pedofilii – w polskim Kościele.

*

20 maja minęła 100. rocznica urodzin Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Dużo się z tej okazji mówi i pisze (w „Czytelni” streszczamy dwa z mnóstwa okolicznościowych artykułów). Tutaj może tylko dwa cytaty – jeden z Herlinga, drugi z Wojciecha Karpińskiego – oba o żonie pisarza, Lidii.

Herling, zapytany, dlaczego mieszka w Neapolu:

Powiem otwarcie i krótko: z pobudek osobistych. Po śmierci mojej pierwszej żony ożeniłem się powtórnie, z neapolitanką. Chciałem żeby przynajmniej ona mieszkała w swoim rodzinnym mieście, skoro ja nie mogłem wówczas mieszkać w moim mieście i w moim kraju. Lidia jest przywiązana do Neapolu, kocha go bardzo. Cała jej rodzina jest z tym miastem związana, łącznie z ojcem, zmarłym w 1952 roku Benedetto Crocem, który był prominentną postacią w historii Neapolu.

Wojciech Karpiński:

Otóż ten dom prywatny został Gustawowi ofiarowany przez panią Lidię Croce. To ona wyrwała go z monachijskiej depresji, to ona dała mu rodzinę, mieszkanie w Neapolu, otaczała opieką jego pisarstwo, rozumiała potrzebę jego „polskiego płuca”, cokwartalnych miesięcznych wyjazdów do Maisons‑Laffitte, do domu „Kultury”, to ona pomagała mu przejść przez chwile, czasem długie, umore nero, melancholii, ona znosiła jego trudne okresy (a — delikatnie mówiąc — on sam nawet nie twierdził, że ma łatwy charakter), to wreszcie ona przekonała go, aby zachował swoje archiwum (kilka razy słyszałem od Gustawa przed laty, że zamierza je zniszczyć) i aby ustanowił Martę, ich córkę, opiekunem swojej spuścizny.

Dzisiaj chciałbym to publicznie i wyraźnie sformułować, co jest dla mnie od dłuższego czasu oczywistością: każdy czytelnik Gustawa Herlinga‑Grudzińskiego jest dłużnikiem pani Lidii Croce‑Herling. Jeżeli Gustaw mógł przemierzyć swoją Drogę, jeżeli zdołał stworzyć ten Dom, jakim jest jego dzieło — stało się to w przemożnej mierze dzięki niej.

*

Gdyby w 1942 roku w Warszawie odbywał się kolejny Konkurs Chopinowski, to jego laureatem prawdopodobnie zostałby warszawiak, Mieczysław Wajnberg

– zaczyna swoją opowieść o polsko-żydowsko-radzieckim pianiście i kompozytorze znawczyni jego życia i twórczości, Danuta Gwizdalanka. Nie wiadomo dokładnie, kiedy się urodził: czy w grudniu – 1918 czy 1919 roku? – czy, jak stwierdza niedawno odkryty w Warszawie dokument, w styczniu – 1919. Tak czy inaczej – obchodzimy właśnie oficjalny Rok Mieczysława Wajnberga, do pary z rocznicą urodzonego sto lat wcześniej wielkiego rodaka, Stanisława Moniuszki.

W 1939 roku Wajnberg przedostał się do Związku Radzieckiego, gdzie zaproponowano mu studia w konserwatorium – ale nie fortepian, tu był już bowiem muzykiem doskonałym, a kompozycję. W ten sposób otrzymujemy Wajberga-kompozytora: autora symfonii, koncertów, sonat, lecz także oper i muzyki filmowej (choćby do radzieckiego filmu Lecą żurawie). Jego utwory, do tej pory słabo znane, coraz częściej pojawiają się w repertuarach na całym świecie. Żył w Moskwie do śmierci w 1996 roku. Niedługo przed śmiercią przyjął chrzest w cerkwi prawosławnej.

Czytelnia

Rok 2018 pośród wielu innych redakcyjnych rocznic – był rokiem czytania „Zamojskiego Kwartalnika Kulturalnego”. Lektura to ciekawa i warta odnotowania. Nie tylko dla licznych fachowych artykułów o historii, archeologii, sztuce i kulturze regionu, lecz także – a może przede wszystkim – dla wyrobienia w sobie poczucia, że gdzieś tam na wschodzie, niedaleko granicy z Ukrainą tyle rzeczy się dzieje. Że odbywają się teatralne festiwale, że poeci czytają swoje wiersze, że wystawiane są prace plastyczne, organizowane konferencje naukowe. Że są te wszystkie rzeczy, o których nie usłyszy się w telewizji, a które więcej mają wspólnego z życiem Zamościa, niż to wszystko, o czym się w telewizji usłyszy.

Cieszyłby się chyba Zygmunt Klukowski, znany i zasłużony dla ziemi zamojskiej społecznik i bibliofil, dla którego najbliższą orbitą kulturalną, był przedwojenny Lwów. Dariusz Górny, w jednym z artykułów mu poświęconych, cytuje takie wspomnienie:

Zaczęliśmy od tego, że pojechaliśmy do Lwowa, ażeby porozumieć się i omówić wszystkie szczegóły z prof. Łempickim, jednym z największych znawców Zamojszczyzny, który nie jedną już swoją pracę poświęcił Janowi Zamoyskiemu. On też podjął się zredagowania księgi pamiątkowej poświęconej Sz. Szymonowicowi, biorąc na siebie cały trud wynalezienia autorów, dopilnowania korekt, druku itp., poza tym dał mnóstwo cennych rad i wskazówek, do kogo zwracać się z prośbą o udział w samym obchodzie, kogo prosić o referaty itd. […] Te nasze wspólne jazdy i ciągłe konferencje z ludźmi wielkiej i prawdziwej nauki, odbywane w prywatnym mieszkaniu prof. Łempickiego lub najczęściej w kawiarniach i restauracjach, pozostawiły u mnie jak najlepsze wspomnienia.

Ach, chciałoby się pojechać, jeśli nie do Lwowa, to choćby do Zamościa, żeby pouczestniczyć trochę w tym życiu, o jakim piszą w tamtejszym Kwartalniku.

*

„«Występujący w stanie wolnym w powietrzu». A także w Internecie i czasem na papierze”. „Tlen Literacki” (tlenliteracki.pl) to nowy kwartalnik warszawskiej polonistyki. Na razie wyszły dwa numery, trzeci jest w opracowaniu. Treść podzielono na Poezję, Prozę i Esej (w pierwszym numerze) lub Tłumaczenia (w drugim), każdy utwór opatrzono jedną ilustracją. Nam do gustu przypadł przede wszystkim krótki „esej przygodowy” Elizy Kąckiej Gustaw Herling-Grudziński – włoski ambasador Brzozowskiego. Półwysep Apeniński, rok 1944, a może już 1945. Armie i partyzantki, trwające wciąż walki. I w takich właśnie okolicznościach polska ekipa z Oddziału Kultury i Prasy Drugiego Korpusu rusza łazikiem z Ancony do Florencji przez Apeniny, by „pozyskać” dzieła Stanisława Brzozowskiego. Kto jedzie? Chyba dokładnie nie wiadomo, ale do elity Oddziału Kultury i Prasy należeli wówczas Józef Czapski, Jerzy Giedroyc, Zygmunt Hertz, Gustaw Herling-Grudziński, Konstanty Jeleński i Jerzy Stempowski. „Byli to więc przedstawiciele trzech generacji: kosmopolityczni arystokraci, jak Czapski i Jeleński, potomkowie rodzin ziemiańskich, jak Giedroyc i Stempowski, i spolonizowani Żydzi, jak Hertz i Herling-Grudziński”. Część z nich uważała się za uczniów Brzozowskiego. Wszyscy mieli zapisać się w historii polskiej kultury. A więc przez Apeniny…

Ale co dalej? Wdowa po pisarzu wraz z córką jest w Polsce, z kolei podmiejskiej Villi Parenti, w której zmarł, już przed wojną nie potrafiono zidentyfikować. W grę wchodzą więc biblioteki publiczne. Jakich argumentów użyto, lepiej nie wnikać, lecz nieodparcie przypomina się tutaj film Liga dżentelmenów. W każdym razie bezcenna paczka książek, troskliwie ściągnięta sznurkiem, znalazła się w samochodzie, a następnie w drukarni wojsk polskich w Rzymie.

*

„Teologia Polityczna Co Tydzień” natrzaskała w międzyczasie co nie miara numerów, prawie bez wyjątku bardzo ciekawych. Skoro było już o Herlingu-Grudzińskim, to może przy nim pozostańmy, wszak jemu właśnie poświęcone jest jedno z wydań „TPCT”. Jacek Hajduk – filolog klasyczny, tłumacz, literaturoznawca – pyta o genezę Dziennika pisanego nocą. Dzieło to, pisze Hajduk, od początku do końca doskonałe stylistycznie, nie ma w sobie nic z brudnopisu, jest – „inaczej niż Dziennik Witolda Gombrowicza – […] utworem już od pierwszego zdania całkowicie i świadomie ukształtowanym”. A jednak, twierdzi klasycysta, „W jakimś sensie Herling-Grudziński zastosował metodę podobną jak Homer, który skrył między wersami Iliady i Odysei wskazówki o eposach dawniejszych”. Wśród „dawniejszych eposów”, poprzedzających Dziennik pisany nocą są zaś ksiązkowych rozmiarów zapiski Grudzińskiego z wyjazdu do Birmy: Podróż do Burmy. Dziennik. A w niej zdanie:

Czym było tu niegdyś zagadnienie klubów, jaki awans społeczny stanowiła nobilitacja na «białego honoris causa», świadczy najlepiej wczesna powieść Orwella Burmese Days. Nic nie rani tak dotkliwie jak pogarda rasowa, można więc bez większej przesady powiedzieć, że instytucja wyłącznych klubów kolonialnych podkopała równie głęboko korzenie Imperium jak kolonialny wyzysk gospodarczy.

I tak detektywistyczne śledztwo Hajduka prowadzi go do Orwella, a właściwie Erica Arthura Blaira, w latach 1922-1927 urzędnika kolonialnego w Birmie, który źle znosił dylematy moralne pracy w służbie imperium i z ulgą przyjął chorobę umożliwiającą powrót do Wielkiej Brytanii.

Herling-Grudziński – konstatuje Hajduk – bardzo zabiegał o to, by utożsamiano go z tym samym myśleniem o świecie i człowieku, które cechowało Orwella. Obaj pisarze reprezentowali rzadki, dzisiaj może już zupełnie wymarły nurt myślowy: pozostając anty-komunistami i anty-narodowcami utożsamiali się głęboko z przedwojenną myślą socjalistyczną. Filozofię tę można by streścić bardzo prosto: przede wszystkim człowiek.

*

Z cotygodniowych numerów „Teologii Politycznej” – która nieustannie zachwyca nas płodnością i regularnością publikacji – koniecznie trzeba odnotować jeszcze te poświęcone Norwidowi, Słowackiemu i Iwaszkiewiczowi. Nieprzypadkowo wymieniamy je razem, gdyż autorzy tekstów w nich zamieszczonych nie stronią od komparatystyki tak biograficznej, jak i literackiej. A więc Iwaszkiewicz zazębia się ze Słowackim, Słowacki z Norwidem, a nawet Norwid z Iwaszkiewiczem.  Czasem z takich porównań wychodzą bardzo ciekawe rzeczy, choć niekiedy rzecz zdaje się trochę naciągana. Bowiem pisząc na przykład, że „Iwaszkiewicz i Norwid znajdowali się na uboczu życia literackiego, nie podążali za współczesnymi tendencjami artystycznymi, ale wyznaczali swoje własne, obaj byli niezrozumiani i odkryci po latach” – trzeba mieć chyba poczucie, że coś tu nie gra. Iwaszkiewicz na uboczu życia literackiego? No może tego emigracyjnego tak, ale literackiego w ogóle? Na tej zasadzie to każdego z każdym można by zestawić, zawsze znajdzie się jakiś mianownik wspólny, choćby taki, że obaj poeci pisali wiersze. Piszemy to z lekką złośliwością, ale wydaje się, że trudno znaleźć w polskiej literaturze dwóch równie odległych twórców, co Norwid i Iwaszkiewicz.

„To są te same bruki, po których chodząc Słowacki, obmyślał Króla-Ducha” — pisał [Iwaszkiewicza] żonie w 1925 z Paryża, później z Wenecji, Sycylii, będąc w Alpach. Warto zauważyć, że jego relacje podróżnicze w ogóle były głęboko osadzone w romantycznym kontekście, a wybór dróg, którymi podróżowali polscy romantycy, było ważnym elementem kultywowania tej tradycji.

To już z innego zestawiania, uczynionego przez Natalię Szerszeń – zestawienia Słowackiego z Iwaszkiewiczem. Zestawienia tym razem bardzo zasadnego, na każdym niemal poziomie. Ciekawe jest jednak, że tak wszechstronne zainteresowanie modernisty romantykiem nie przejawia się prawie nigdy w podchwyceniu przez niego tego samego tonu literatury, tej intelektualnej błyskotliwości, tej duchowej energii. Jakże inaczej recepcja Słowackiego była robiona przez Broniewskiego – dając czystą emanację energii. Tymczasem trudno uwierzyć Iwaszkiewiczowi, który mówi „Ja byłem przybyszem z Ukrainy, niewątpliwie przyzwyczajonym do szerszego oddechu zagadnień i większego rozmachu życiowego”, gdy się czyta Sławę i chwałę. Łatwiej zaszufladkować go wtenczas raczej jako fatalistę, co  postuluje w swoim artykule Marek Radziwon.

Zaletą tygodnikowych TP jest jednak i to, że unika się tam szufladkowania. Zestaw artykułów podsuwa nam wybrane wątki biograficzne lub literackie, ale obce mu są jakieś wielkie, globalne diagnozy. W ten sposób można zobaczyć Iwaszkiewicza na przykład jako pisarza politycznego, tj. piszącego o polityce, o mechanizmach władzy, o prawidłowościach dziejów (komentarz Marka Cichockiego do Czerwonych Tarcz) – czyli w roli, która pozostała raczej jego twórczym potencjałem, aniżeli zrealizowaną formą. A – chciałoby się powiedzieć – pisał mu Gombrowicz w 1950 roku:

Zastanawiam się czy, gdybyś traktował swoje stany duchowe jako coś narzuconego Ci, jako coś, do czego jesteś zmuszony, gdybyś, słowem, wydobył wszystką sztuczność Twojej obecnej ewolucji – czy to nie byłoby właściwe i płodne? Wydaje mi się, iż jest to dziś jedyna możliwa droga dla sztuki polskiej.

*

W wiosennym numerze jezuickiego „Życia Duchowego” (nr 98/2019) nasz ulubiony krakowski filozof Paweł Rojek broni wielkich idei w polityce:

Wydaje mi się jednak, że mimo wszystko lepszy jest rząd opierający się na jakiejś idealistycznej wizji niż rząd, który chce jedynie zarządzać procesami. Lepszy, ponieważ wizje można wykorzystać choćby do krytyki rządzących. Tak było na przykład w komunizmie. System ten formalnie opierał się na pewnej wizji, którą oczywiście często traktował cynicznie, ale zarazem dostarczał narzędzi do własnej krytyki. Świetnie wykorzystała to „Solidarność”, zarzucając partii, że nie realizuje własnych ideałów. Podobnie dziś odwoływanie się przez rząd na przykład do wartości chrześcijańskich daje przynajmniej możliwość jego krytyki. Jeśli nie ma żadnych ideałów, nie ma też kryteriów oceny.

Broni również, wbrew dominującym wśród dzisiejszych katolickich intelektualistów tendencjom, prób tworzenia chrześcijańskiej polityki. Okazuje się, że pomocne może być tu polskie doświadczenie, które Rojek paradoksalnie interpretuje jako doświadczenie zaufania do państwa:

Coraz częściej mówi się, zwłaszcza w Europie, że chrześcijanie zamiast próbować wpływać na politykę, powinni zająć się rozwojem swoich małych wspólnot. Polskie doświadczenia są nieco inne. Polacy bardzo długo nie mieli państwa i kiedy odzyskaliśmy niepodległość, nie traktowaliśmy państwa jako zagrożenia. Państwo było raczej długo oczekiwanym narzędziem do realizacji celów przyjmowanych przez społeczeństwo.

Zasadnicza ma być jednak zdolność do tworzenia własnej, chrześcijańskiej wizji politycznej, zamiast instrumentalizacji religii w służbie polityki świeckiej, w tym – co wydaje się niebezpieczeństwem w obecnej polskiej sytacji – w służbie nacjonalizmu. Wzorem mogą tu być chrześcijańscy ojcowie-założyciele Unii Europejskiej, przestrogą – zeświecczenie europejskich ruchów chadeckich:

Moim zdaniem chrześcijanie nie potrafili sformułować jakiejś rzeczywistej alternatywnej wizji społeczeństwa, gospodarki i państwa. Pozostało nam więc tylko podążać w kierunku wyznaczanym przez świat. Było więc, jeśli można tak powiedzieć, za mało mesjanistyczne. To pokazuje, jak sądzę, że jeśli chrześcijaństwo ma rzeczywiście liczyć się w sferze publicznej, musi mówić własnym głosem, a nie naśladować świeckie dyskursy. Tylko wtedy zachowuje bowiem potencjał przemiany świata.

Rozmowę kończy swego rodzaju deklaracja chrześcijańskiego integralistycznego pluralizmu:

Sądzę, że zamiast dążyć do radykalnego oddzielenia chrześcijaństwa od świata powinniśmy się raczej starać, by łączyło się ono ze światem na wiele różnych sposobów. Nie można dopuścić, by jedyną formą obecności chrześcijaństwa w szkole była włączona w system katecheza. W takim wypadku bunt przeciwko systemowi faktycznie staje się jednocześnie zerwaniem z religią. Mamy jednak wielkie tradycje kontrkulturowego chrześcijaństwa, choćby w ruchach młodzieżowych. Dzięki temu krytyka systemowego chrześcijaństwa może prowadzić do antysystemowego chrześcijaństwa. Podobnie jest na poziomie politycznym. Kościół nie może dopuścić do utożsamienia się z jakąś jedną partią, może być jednak obecny na różne sposoby w rozmaitych opcjach politycznych. Przecież chrześcijaństwo nie jest ani prawicowe, ani lewicowe, choć może znaleźć bliskie sobie elementy i na prawicy, i na lewicy. Chrześcijaństwo musi ogarniać całą rzeczywistość. Zamiast się wycofywać, powinniśmy więc szukać nowych i różnych sposobów zaangażowania.

*

W Oxford University Press ukazała się książka Making Dystopia. The Strange Rise and Survival of Architectural Barbarism (pol. Stwarzanie dystopii. Zadziwiające powstanie i trwanie brutalizmu w architekturze) brytyjskiego weterana historii architektury, Jamesa Stevensa Curla; a w prasie – jej recenzje. Praca Curla, na ile mogę sądzić po fragmentach – pisana erudycją i znawstwem (niezliczone cytaty, niekończące się przypisy), ale też żółcią i gniewem – jest bezpardonową krytyką architektury modernistycznej, a w szczególności jej najskrajniejszej postaci znanej zwłaszcza w Wielkiej Brytanii pod nazwą brutalizmu. Curl mówi wprost o katastrofie w brytyjskiej  (zwłaszcza, lecz nie tylko) architekturze i planowaniu przestrzennym, i przedstawia krytyczną genealogię nowoczesnych prądów w tym zakresie, zwracając uwagę na osobowościowe przywary modernistycznych ojców-założycieli i ich zamiatane pod dywan powiązania z totalitaryzmem. W Anglii krytyczna dyskusja nad modernizmem i brutalizmem ma długą tradycję – znanym obrońcą premodernistycznego ładu był między innymi sławny poeta-laureat John Betjeman, nie mówiąc o następcy tronu, księciu Karolu. Zresztą Curl zabierał już w tych sprawach głos wcześniej, choćby w publikacji The Erosion of Oxford z lat 70.,  omawiającej przykłady negatywnych zmian w krajobrazie Oksfordu. Making Dystopia to ostateczny rozrachunek z tematem osiemdziesięciodwuletniego akademika, który, dodajmy w ramach ciekawostki, na swojej stronie internetowej własną biografię ilustruje zdjęciem swojego popiersia rzeźbionego w kamieniu.

Gdy ktoś „patrzy oczami”, nie przez pryzmat ideologii – mówi Curl – zauważy, że modernizm tworzy przestrzenie w większości nieładne i nieludzkie. W jakiejś mierze – zgoda; większości laików bardziej podoba się budownictwo tradycyjne, lepiej się w jego towarzystwie czują, i nie należy tego lekceważyć. Czy jednak na pewno możliwe jest patrzenie zupełnie naiwne, nie zapośredniczone żadną ideologią, żadną teorią?

W konserwatywnych „New Criterion” i „Frist Things”, recenzje bardzo pochlebne. W neutralnym i prestiżowym „Times Literary Supplement” – również niezwykle życzliwie („argument nie do odparcia”), choć krótko. W pluralistycznym (choć też raczej konserwatywnym) „The Spectator” natomiast – okrutne omówienia pióra Stephena Bayleya. To nie modernizm jest barbarzyństwem, pisze krytyk, a książki takie jak Making Dystopia:

Celując ze swojego drżącego arkebuza w łatwe cele, Curl nazywa współczesną architekturę „psychotyczną” i „obłąkaną”. Ja jednak widziałem Hinduski Instytut Zarządzania Louisa Kahna w Ahmedabadzie, Farnsworth House w Illinois, Naoshimę Tadao Ando, Hong Kong and Shanghai Bank Fostera, Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku i Neue Nationalgalerie w Berlinie i nie znajduję ich ani trochę psychotycznymi czy obłąkanymi. Wręcz przeciwnie, sądzę, że to piękne, eleganckie, wzniosłe ekspresje ludzkiego ducha, przynajmniej równe Partenonowi czy Chartes.

Może jednak właśnie w tym rzecz, że architektura modernistyczna dobra (choć nadal nie według wszystkich, może nawet nie według większości ludzi) jest przede wszystkim na tym najwyższym poziomie – na poziomie projektów wielkich mistrzów służących za specjalne budynki-pomniki. Rację mają chyba jednak krytycy, gdy twierdzą, że w odróżnieniu od architektury tradycyjnej nowe prądy nie radzą sobie zwłaszcza z tym, co w angielskim nazywa się „architekturą wernakularną” – zwykłą miejską i wiejską zabudową tworzoną przez pomniejszych twórców stosunkowo niedrogimi środkami na potrzeby lokalnych społeczności. Tradycyjna architektura wernakularna potrafiła tworzyć przestrzenie harmonijne, przyjazne i wspólnototwórcze, nowoczesnej znacznie rzadziej się to udaje.

Mamy w redakcji architekta Piotrka o podobnych zapatrywaniach, to może kiedyś książkę Curla dla nas zrecenzuje. Tymczasem odsyłamy tylko jeszcze do jednego tekstu – dyskusji pod tytułem „Czy nowoczesna architektura zrujnowała Brytanię ” w magazynie „Prospect”, z udziałem autora Making Dystopia oraz, po przeciwnej stronie ringu, młodego historyka architektury specjalizującego się w budownictwie powojennym, Barnabasa Caldera. Walka to na otwarte pięści – zwłaszcza ze strony Curla – ale padają ważne tezy. W tym ta, że w brutalistycznych eksperymentach epoki powojennej przyszło mieszkać przede wszystkim najbiedniejszym, nie z własnego wyboru. Oraz, dla przeciwwagi, z ust Caldera: że do każdego nowego budynku warto jednak podejść z otwartym umysłem, starając się zrozumieć „język”, w którym powstał.

*

15 lipca 1972 roku o godzinie 15.32 bloki jednego z modernistycznych osiedli mieszkaniowych w Saint Louis w Stanach Zjednoczonych – Pruitt-Igoe zaprojektowane w latach 50. przez Minoru Yamasakiego – zostały wysadzone w powietrze. Chociaż oferujące wymieniane przez Le Corbusiera „trzy istotne radości urbanistyki”, czyli „niebo, przestrzeń i zieleń” osiedle w sposób doskonały wydawało się spełniać wszystkie wymogi funkcjonalizmu, w końcu lat 60. czternastokondygnacyjne budynki stały się brudne, kryminogenne, nieprzyjazne społeczeństwu.

Taki fragment z katalogu wrocławskiej wystawy Smutek modernizmu – opresja i depresja zamieszcza w swoim omówieniu na łamach majowej „Odry” MR, czyli zapewne Mirosław Ratajczak. Ekspozycja, zorganizowana przez kuratorkę Katarzynę Zahorską w Galerii Miejskiej zbiera prace szesnaściorga artystów w taki czy inny sposób związane ze „smutkiem” architektonicznego modernizmu. Ratajczak pokazuje jednak, że nie wszystkie prace wyrażają „opresję” czy „depresję”. Jest też miejsce na „fascynację” i „zauroczenie” miejscami bazujące na sentymencie wobec środowiska, w którym autorzy spędzili dzieciństwo. Modernizm, zauważa krytyk, mimo wszystko nie umarł 15 lipca 1972 – na przykład w Polsce jesteśmy dziś świadkami zaangażowania młodych ludzi na rzecz obrony zagrożonych przykładów nowoczesnej architektury. Z drugiej strony jednak „żyje też jego [modernizmu] czarna legenda”:

To bardzo interesująca kwestia, ukazująca swoistą dialektykę historii; potężny prąd w kulturze, mający wielkie ambicje w sferze cywilizacyjnej, zostaje w pewnym momencie „oskarżony” o doprowadzenie do degradacji sporych jej obszarów, o agresywną dewastację struktur społecznych, co w efekcie uczyniło go symbolem opresji i… celem agresji, „absorbującym w obręb swojego znaczenia całe spektrum negatywnych, pesymistycznych emocji (…), których istota niezmiennie lokuje się w smutku”.

Jeśli chodzi o inne materiały z „Odry”, to szczegółowe omówienie lutowego numeru można znaleźć w tym numerze „Sumy” w osobnym artykule.

*

Portal Christianitas.org specjalizuje się ostatnio w doskonałych tekstach cyklicznych. Dwie serie należy tu szczególnie polecić: Po katolickich śladach, czyli sylwetki katolickich myslicieli pióra Pawła Grada (do tej pory Garrigou-Lagrange, Spaemann, Anscombe, MacIntyre, Geach, Girard, Schmitt), oraz Teologia poetów Michała Gołębiowskiego, czyli z perspektywy wiary o poetach, polskich, anglosaskich, różnych (na razie Franciszek Pik-Mirandola, Henry Wadsworth Longfellow, Alfred Tennyson).

*

Na łamach ostatniej „Więzi” (lato 2019) rozmowa Bartosza Bartosika z Bohdanem Cywińskim, autorem sławnych Rodowodów niepokornych. „[P]roblemem kapitalizmu – mówi Cywiński – jest to, że uczy nas oceniania ludzi – także samych siebie – według tego, ile możemy kupić”. Zły jest również konsumpcjonizm, który skutkuje „brakiem zainteresowania cudzym losem”, bo na to zainteresowanie nie starcza zaprzątniętej kupowaniem uwagi. Obserwacje Cywińskiego, mieszkańca odległej Przerośli na Suwalszczyźnie (do której kiedyś, jeszcze przed powstaniem „Sumy”, wybraliśmy się wraz z bratem), są czasem zaskakujące i pobudzają do myślenia. Mówi na przykład, że zakaz handlu w niedzielę niekoniecznie służy starszym mieszkańcom odległych przysiółków – bo wizyty w kościele nie mogą już połączyć z zakupami. Ciekawa jest też uwaga o niemożliwości zaprowadzenia „wielkomiejskiej” praworządności na wsi:

Problem w tym, że w zintegrowanej społeczności wiejskiej, w której ludzie się znają, praworządność jest czasem nie do zastosowania. Czy policjant wystawi mandat ojcu swojej narzeczonej lub nauczycielowi swojego syna, gdy ten walczy o lepsze oceny na zakończenie szkoły podstawowej? Społeczność wiejska jest zhierarchizowana i wszyscy zdają sobie z tego sprawę, dlatego praworządność jest tu tylko teorią. Ileż razy mnie zatrzymywali policjanci, bo zapomniałem włączyć świateł w samochodzie. Zatrzymują i mówią: „Profesorze, światła” – i tyle, kończy się bez mandatów.

Swój negatywny stosunek do kapitalizmu Cywiński zawdzięcza wizytom w Ameryce Łacińskiej w 1982 i 1989 roku, podczas których przekonał się, że „‪nie każde zło ubrane jest w komunistyczny mundurek”, zła jest bowiem każda forma upodlenia, odarcia z godności, wyzysku. Na koniec zaś poleca działać, nawet jeśli wiąże się to z moralnym ryzykiem.

Jeśli chodzi o solidarność, to przede wszystkim powtórzę, że ona rodzi się w buncie, a nie w budowaniu. Po drugie, solidarność jest niezwykle ryzykowna moralnie, bo tak naprawdę chrześcijanin powinien się solidaryzować tylko z Ewangelią, a Ewangelia w świecie nie występuje w czystej postaci – jest konkretna, ale realizowana przez łaciatych ludzi.
To znaczy, że wiedza o kondycji ludzkiej i grzechu wpływa na naszą zdolność do bycia naprawdę solidarnymi i jako ludzie nie jesteśmy całkiem biali lub czarni, tylko właśnie łaciaci – w różnych proporcjach. Koniec końców jednak fakt, że ze względu na brak wiedzy nie potrafimy dosyć dobrze ocenić, jaka jest sytuacja, nie znaczy, że mamy biernie się jej przyglądać. To jest na pewno moralnie złe – obojętność jest zła. Zaangażowanie natomiast jest tylko w jakiejś mierze złe, a w jakiejś mierze dobre. Człowiek zaangażowany ryzykuje, bo nigdy nie posiada pełnej, obiektywnej wiedzy o sytuacji. Może więc się pomylić. Ale co robić, ryzykować trzeba.

 

Humory

Korespondencje (Z życia redakcji)

Po tym jak na ostatnim zebraniu przepadł (i to zaledwie jednym głosem!) projekt dodania do tytułu pisma haseł „Polska – Europa – Świat”, chyba wszystkich członków redakcji nękały wyrzuty sumienia, a już zwłaszcza kolegę Szczepana, którego głos, trzeba to niestety odnotować, przesądził sprawę. Wybaczono co prawda koledze dość szybko, bo raz, że to kolega, a dwa, że okazało się – i miał na to świadków – iż wcale nie słyszał, w jakiej sprawie głosujemy, a rękę podnosił, bo w tym samym czasie zbierano zamówienia na herbatę. Tak czy inaczej jednak czuł się winny, a trzeba Państwu wiedzieć, że Szczepan ma naturę skrupulanta i drobiazgowca. Była szansa – mówił – by pismo poszerzyło nieco swoje horyzonty, by dołączyło do pism o zasięgu niemalże globalnym, a została, jak tyle szans na tym łez padole, zmarnowana. I każdy chyba podpisałby się pod tymi słowy. Szczepan jest jednak również człowiekiem czynu, więc z miejsca zaproponował następujące rozwiązanie. „Może korespondencje zagraniczne – mówił – to nie jest to samo, co podtytuł Polska – Europa – Świat, ale jednak pisma ambitne posiadają zagranicznych korespondentów. A ja, słuchajcie, mam ważny paszport, i ciocię w Szczecinie, pojadę, do Niemiec stamtąd blisko, w jedno popołudnie wyślę korespondencji na dziesięć numerów do przodu”. I jak powiedział, tak zrobił, i wdzięczna jest mu niezwykle cała Redakcja. A zanim korespondencje zostaną profesjonalnie złamane i zaczną się ukazywać od jednego z przyszłych numerów, pozwolą Państwo, że zacytuję fragment pierwszej, dla ukazania ogólnej atmosfery Szczepanowych wiadomości: „Za granicę można latać samolotami, pływać promami, a można też pojechać busem. Każdy sposób jest dobry, a zagranica to zagranica i warto pisać stamtąd korespondencje. Inne powietrze, inny krajobraz, inny świat. Na otwarcie tej rubryki postanowiłem przeprowadzić badanie socjologiczne metodą sondy ulicznej. Pytałem ludzi: Kennen Się Suma?, czyli: Czy zna Pan/Pani Sumę? I powiem tak. Część potakiwała, część kręciła głową, większość omijała mnie szerokim łukiem. I dodam dla porównania, że zadając podobne pytanie w naszym piastowskim Szczecinie, otrzymałem te same reakcje. Wnioski są więc dwa. Jeden jest taki, że Suma nie jest zagranicą pismem szeroko znanym, ale nie jest też, wydaje się, pismem zupełnie nieznanym, raczej należałoby zakwalifikować ją do pism słabo znanych. A drugi wniosek jest taki, że jednak, choć wszędzie jest inaczej, to wszędzie jest tak samo. I choć ludzie, jak pisał poeta, Z wykrzywianymi różną mową wargi, to jednak wszędzie gusta mają podobne, a Suma nie jest dla wszystkich”.

Rebus

8

Krzyżówka

krzyzowka8

Poziomo
1. Bahdaj z urodzenia, Witkiewicz z wyboru.
2. Taka ekipa: Młot, Krótki, Wielki, Pobożny, Łysy itd.
3. Wbrew pozorom Chicago nie jest jego stolicą.
4. Flagę ma czarno-żółto-zielono-biało-czerwono-niebieską.
5. Powstaniec styczniowy, „polski Nobel”.

Pionowo
1. Pierwszy mąż drugiej żony Lacana.
2. Prymas, nadają z jego ulicy.
3. Zwana również sziszimorą.
4. Nierzadko, niecienko.
5. Fala akustyczna odbita z większym opóźnieniem niż w przypadku pogłosu.
6. Gra komputerowa albo Wormacja dla wormacjanina.
7. Maciupki, niziuchny.
8. Leo, współodkrywca tunelowania.

Hasło

krzyzowka8_haslo

Rozwiązaniem jest jak zwykle tytuł polskiego dzieła literackiego. Na osobę, która jako pierwsza prześle odpowiedź na adres redakcji, czeka nagroda.