Kronika

Był jednym z najbliższych przyjaciół i równolatkiem Zbigniewa Herberta, pochodzącym tak jak i on z przedwojennego Lwowa. Przez dziesięciolecia współtworzył życie kulturalne Krakowa, pisał wiersze, redagował pisma, pracował w teatrach. W nocy z 18 na 19 września 2019 roku zmarł, w wieku 95 lat, Leszek Elektorowicz. Pozostanie we wspomnieniach wielu, bo wszechstronne i długie było jego życie. Historia literatury zapamięta go być może przede wszystkim jako dojrzałego twórcę poezji religijnej i poezji małżeńskiej, które niejednokrotnie się w tej twórczości ze sobą zlewały, jak w wierszu Ikona:

Jesteś moją ikoną
w ramki dni oprawioną

wodzę za tobą oczami
a lata między nami

i wokół odeszłe cienie
karmimy je westchnieniem

Jesteś moją ikoną
widzę twą twarz skrwawioną

i łzy twe czyste rzęsiste
nad wieści najgorszej listem

Widzę twe kształty w słońcu
widzę cię śniącą tańczącą

widzę wspólne patrzenie
na chleba przeistoczenie

Czas twego spojrzenia nie zetrze
gdy wnikniesz ze mną w powietrze

jesteś moją ikoną
moją na wieki żoną.

*

23 września 2019 roku zmarła prof. Krystyna Poklewska, literaturoznawca Uniwersytetu Łódzkiego, uczona, która przez wiele lat kierowała Katedrą Literatury Romantyzmu i Literatury Współczesnej (katedrę tę w 2008 roku przejął z jej rąk prof. Jacek Brzozowski). Była też nauczycielką języka polskiego (m. in. w III Liceum Ogólnokształcącym w Łodzi) oraz członkiem Komitetu Głównego Olimpiady Literatury i Języka Polskiego. Osoba, której akademicki życiorys, jak w soczewce skupia w sobie całą skomplikowaną powojenną historię Uniwersytetu Łódzkiego: od exodusu profesorów pod koniec lat 40. (w związku z odbudowaniem Warszawy), przez stalinowskie lata 50., który były w zasadzie upadkiem łódzkiej polonistyki, przez rok 1968, o którym Pani Profesor mówiła, że „był […] obudzeniem świadomości, związanym z poczuciem topienia się w szambie”, przez euforyczny rok 1980, po lata 90. XX wieku i najnowszą historię Katedry. W biografii tej pojawia się większość nazwisk ważnych dla powojennej polonistyki, takich jak prof. Julian Krzyżanowski, prof. Jan Dürr-Durski, prof. Zdzisław Skwarczyński, prof. Maria Janion czy Jarosław Marek Rymkiewicz. Przebija z niej także ten „kobiecy” dominujący ton łódzkiej filologii polskiej, obecny również dzisiaj, z lepszymi i gorszymi tego konsekwencjami. Nie dziwi on jednak, gdy się pewną „nijakość” męskich przedstawicieli uniwersytetu zestawi z mocnymi i wyrazistymi postaciami, takimi jak śp. Pani Profesor.

Interesują mnie raczej mocne kobiety – mówiła Krystyna Poklewska. – Taką zaprawą w feminizmie było dla mnie przedtem przeczytanie Dzienników Zofii Romanowiczówny. To była taka romantyczna panienka urodzona w 1840 r., zmarła w 1935 r., w późnej starości. Dzienniki były w Ossolineum, wydał je Sudolski. Dzieje życia tej kobiety są imponujące. Pozostała panną, zdobyła jako pierwsza kobieta we Lwowie prawa nauczycielskie, całe życie uczyła w żeńskich szkołach. Potem zdała sobie sprawę, że żyła w historii. Zaczęła zbierać dokumenty, które miała wokół siebie: listy, zapisy w albumie, różne wiersze. Zaczęła o tym opowiadać, ludzie do niej przychodzili. Do końca życia dzieliła się tym, co sama zgromadziła, na przykład deklamując wiersze. Pięknie jakoś to życie spędziła. I tak sobie pomyślałam, że Wałęsowa [mowa o Danucie Wałęsowej i jej książce „Marzenia i tajemnice” – przyp. redakcji „Sumy”] jest dziś kontynuacją Zofii Romanowiczówny.

Pochowana została 30 września, na cmentarzu ewangelicko-augsburskim w Warszawie, mieście, któremu – mimo, że życie swoje związała z Łodzią – do końca pozostała wierna.

Kiedy byłam ostatnio w Warszawie, w Alejach Ujazdowskich — poczułam, że jestem u siebie. Trochę domów tam ocalało, bo to była dzielnica, której Niemcy nie oddali w czasie powstania. Naszą Matejki zniszczyli całkowicie, ale Aleje częściowo zostały. Ostatnio śnił mi się mój dom na Matejki, do którego wracam z plaży nad Wisłą, taka niedoubrana, w kostiumie. I okazuje się, że domu nie ma, że jest rumowisko z nagich cegieł. I tam błądzę.

*

Jesień to w Polsce czas literackich festiwali. Może i dobrze, bo jak inaczej dałoby się przetrwać ten okres szary, zimny, pełen smogu. I w drugą stronę – festiwale nie miałyby tej aury, gdyby nie to zanurzenie, no nie w spalinach może, ale na przykład – w jesiennych mgłach. Nie miałyby tej nostalgii, sentymentu, które literaturze służą. Nie jest więc chyba przypadkiem, że przyznawaną w takiej atmosferze, w październiku 2019 roku nagrodę Angelus otrzymała Fizyka smutku. O książce tej tak pisała przed kilku laty Magdalena Pytlak:

Narratorem jest postać kryjąca się za stwierdzeniem „Az sme” – „Ja jesteśmy”. Opowiadacz, a zarazem główny bohater, jako mały chłopiec potrafi przenikać do cudzych historii. Jest osobą empatyczną sensu stricto, wchodząc w czyjeś wspomnienia, zaczyna widzieć oczami innego, współodczuwa lęki, radości. W warstwie narracyjnej relacja trzecioosobowa zmienia się dość nieoczekiwanie w pierwszoosobową.

Autor, Georgi Gospodinov to prawdziwa sława bułgarskiej literatury. Największy narrator tożsamości tego postkomunistycznego, położonego na skraju Europy, i doświadczonego wynikłymi z tego położenia konsekwencjami kraju i jego mieszkańców. Jak powiada autor: „najważniejszą część bułgarskiej historii stanowi to, co się nie wydarzyło, wszystkie stracone szanse, momenty zwątpienia, niedopowiedzenia”. A jednak coś się za pośrednictwem tej prozy wydarza, jakieś szanse zostają przywrócone, zwątpienie ulega oswojeniu a niedopowiedzenia dostają swój głos. Być może za popularnością Gospidonova stoi też niezwykłe połączenie współczesności z mitem, z opowieścią o tym, co najgłębsze, ogólne, nadające sens. W Lapidarium, pierwszej książce pisarza:

Opowieść zaczyna się na bułgarskiej wsi, na której dziadek bohatera, będąc na targu, słyszy okrzyki reklamujące wielką atrakcję, coś, co pamięta się do końca życia – Minotaura, prosto z labiryntu. Dziadek nie wchodzi do namiotu z człowiekiem-bykiem. Bohater, który wniknął we wspomnienia krewnego, powiada: „Ale teraz to ja jestem na targu w tym wspomnieniu, ja jestem nim, i strasznie mnie ciągnie do środka”.

*

Gdyby chcieć szukać odpowiednika Gospodinova w naszej, bogatszej na szczęście i umocnionej siłą kilkuwiekowego istnienia, literaturze – należałoby się zwrócić w stronę pewnej pani z Dolnego Śląska. Tak się złożyło, że i ona miała tej jesieni swój triumfatorski moment, nie byle jaki, bo zaklęty w dwóch słowach – Nagroda Nobla. Trudno zbyć ten fakt milczeniem, trudno też o nim pisać, wszak od ogłoszenia werdyktu aż po przemówienie noblowskie, aż po sam odbiór nagrody (a to pewnie nie koniec) – napisano na ten temat tyle, ile nie pisze się o literaturze wszystkich naszych autorów przez cały rok nienoblowski (bo i takie zdarzało nam się miewać). Szkoda może tylko, że gros tych dyskusji toczy się wokół pytań: należało się czy nie? Geniusz czy gaduła? Myślicielka czy ideolożka? Chluba Polski czy polski bluźnierca? Itd. Itd. Jedno można powiedzieć z pewnością – jakkolwiek by nie oceniać dzieła Olgi Tokarczuk, sto razy bardziej warto czytać jej książki niż tę arcypolsko jałową dyskusję. Do czego też szczerze zachęcamy, oświadczając jednocześnie, że nasze łamy stoją przed szanowną noblistką otworem.

*

13 października 2019 roku podczas mszy świętej na Placu Św. Piotra w Watykanie papież Franciszek ogłosił świętym kardynała Johna Henry’ego Newmana, pisarza, poetę, teologa, duchownego, członka zakonu oratorian (filipinów); jednego z liderów anglikańskiego ruchu traktariańskiego, następnie kapłana i hierarchę Kościoła katolickiego.

Stanisław Brzozowski pisał o nim niedługo przed śmiercią:

W obcowaniu z tym potężnym dobroczyńcą dusza moja zyskała pewne powinowactwo ze spokojem, tak całkowicie jej dotąd obce. Nie potrafię wypowiedzieć, jak nieskończenie wiele zawdzięczam Newmanowi. Cierpię, że nie mogę mieć wszystkich jego dzieł. Jego książki są dla mnie jakby żywym, nieskończenie przekonywującym, opanowującym światłością głosem. Czytanie ich już jest zlewem światła i spokojnie ufającego rozumu. Być może nie dojrzeję nigdy do momentu, w którym potrafię spokojnie opowiedzieć, co zaszło w głębokich warstwach mego umysłu i woli za wpływem Newmana. Lubię jak zaklęcie te trzy litery J.H.N.

Ora pro nobis.

*

„Może ostatni z bogów, wielkich bogów literatury, którzy powoli opuszczają nasz żelazny wiek w łachmanach, nierozpoznani i zapomniani jeszcze za życia…” – napisała po śmierci Harolda Blooma, jego tłumaczka i najwierniejsza polska „uczennica” Agata Bielik-Robson. I jakoś nie dziwi, nie razi użycie tych nieco obrazoburczych słów – którymi skądinąd Juliusz Słowacki w finale Beniowskiego określa Mickiewicza i (a jakże) siebie samego – w nazwaniu tego właśnie człowieka. Bloom to legenda. Syn żydowskich emigrantów z Odessy (ojciec) i Witebska (matka), którzy znaleźli swój życiowy port na nowojorskim Bronksie. Wielki czytający, wielki wyznawca słowa, wychowany na jidysz i literaturze hebrajskiej, no i na Blake’u oczywiście. Gwiazda akademickiego literaturoznawstwa, jako autor słynnego Lęku przed wpływem, z czasem wypchnięta zeń na margines. Lecz jaki to był margines. Na tym marginesie budował sobie Bloom jakąś wielką syntezę literacko-historiozoficzną. Dość powiedzieć, że czytał równocześnie Sokratesa, Szekspira, Kierkegaarda, Bubera i Nowy Testament. Jako samozwańczy teolog potrafił głosić, że…

żaden żyd w historii nie był wierniejszym sługą przymierza od Jezusa z Nazaretu. To naprawdę szczyt ironii, że jego wyznawcy użyli go, by zastąpić Stare Przymierze z Jahwe własną, w ich mniemaniu poprawioną wersją. Nowe Przymierze cechuje kompleks, który w swoich studiach nad literaturą nazwałem kiedyś kompleksem opóźnienia: Nowy Testament czuje się opóźniony wobec pism żydowskich, których wpływowi się poddaje, jednocześnie z nimi walcząc. Wyjątkami są tu przypowieści Jezusa stanowiące jego oryginalny wkład. Ich zagadkowość nie znajduje odpowiednika we wcześniejszej literaturze, nie tylko hebrajskiej. Hamlet, Kierkegaard, Kafka to mistrzowie ironii, którą pierwotnie umożliwił jako środek wyrazu Jezus. Cała zachodnia ironia to powtórzenie zagadek Jezusa w pewnej kombinacji z ironią Sokratesa. Wprowadzam tu kategorie z zakresu teorii literatury całkowicie celowo. To bowiem, co uprawiam, nazwałbym „krytyką religijną”: analizą wyobraźni religijnej za pomocą typowo krytycznoliterackich kategorii językowych. Wszyscy teologowie, od Filona z Aleksandrii po dziś dzień, to alegoryści – a skoro alegoria jest rodzajem ironii, to nie sposób jej zrozumieć bez wrażliwości literackiej. Dlatego teologia jest prawie zawsze (może z wyjątkiem Platona) dziełem nieudanym. Paul Tillich radzi sobie jako tako, Augustyn to wspaniała porażka, nawet Northrop Frye, mój nauczyciel i autor wielkiego „Kodu Biblii”, też raczej na tym polu zawodzi. Bez świadomej analizy literackiej, która zdałaby sprawę z agonu między Jezusem a Jahwe, nie można pojąć swoistości Ewangelii.

Harold Bloom przeżył 89 lat (zmarł 14 października 2019 roku). Dostojny wiek biblijnych proroków, przykrojony nieco do miar naszej współczesności. Ale jeśli bywał prorokiem to „wbrew opinii niechętnych mu filologicznych kręgów Bloom był także przyjaznym i bezpretensjonalnym człowiekiem, prawdziwym menszem.”

Harold – pisze dalej Agata Bielik-Robson – mieszkał z Jeanne, swoją żoną, w rozległym, typowo nowoangielskim drewnianym domu w parkowej dzielnicy miasteczka [New Haven]. Jako że na zewnątrz szalała trzaskająca zima, przychodziłam zawsze zziębnięta, więc Harold już od progu witał mnie końską dawką whisky, podawaną niezmiennie w tym samym wyszczerbionym kubku z napisem w jidysz: so viele buecher, so weing zeit.

*

I dalej o festiwalach. Nominowana wiele lat temu do Angelusa Małgorzata Szejnert otrzymała w tym roku inną nagrodę, przyznawaną w ramach łódzkiego Festiwalu Puls Literatury, nagrodę im. J. Tuwima. Laureatka, podczas mowy wygłoszonej z tronowego krzesła na scenie Teatru Nowego – mówiła o swoich powinowactwa z Łodzią i z Tuwimem, prezentując na dowód zaczytaną książkę Pegaz z dęba z proroczą dedykacją. Nagroda dla Szejnert i cały przebieg XIII już edycji Festiwalu, który odbywał się w tym roku pod hasłem „Piękna trzydziestoletnia. Literatura po ‘89” – pokazuje chyba dwie rzeczy. Po pierwsze, że bardzo poczesne miejsce w naszej współczesnej literaturze zajmuje niezmiennie literatura faktu. Po drugie zaś to – co prawdopodobnie ma związek z pierwszym zjawiskiem – że historia polskiej literatury najnowszej, to w większym stopniu historia społecznej recepcji literatury, czytelnictwa i rynku wydawniczego, aniżeli historia utworów literackich. Dobitnie świadczy o tym mająca miejsce w trakcie Festiwalu, przekrojowa dyskusja pomiędzy Przemysławem Czapińskim (jednym z najlepszych krytyków i historyków literatury najnowszej), Ingą Iwasiów (popularną swego czasu pisarką, a także krytyczką i wykładowcą akademickim) oraz Jerzym Jarniewiczem (poetą i tłumaczem) – która to dyskusja sprowadziła się do tych właśnie spraw, pozostawiając na boku artystyczne dokonania tego okresu. Czy świadczy to o wadze dokonań pisarskich trzydziestolecia, czy może raczej o wyjątkowym sprzęgnięciu się w jednym okresie wielu różnych transformacji (kulturowej, społecznej, materialnej) – trudno jeszcze dziś ocenić. Jakieś cząstkowe odpowiedzi na to pytanie przyniosą przecież kolejne edycje Festiwalu Puls Literatury, który na tle łódzkiego życia kulturalnego (ubożuchnego, jeśli ktoś nie wie) błyszczy z roku na rok coraz jaśniej.

*

12 stycznia 2020 roku w Brinkworth w brytyjskim hrabstwie Wiltshire zmarł Roger Scruton, brytyjski filozof konserwatywny, nauczyciel akademicki, autor wielu książek, piewca zakorzenienia.

*

Na początku marca 2020 roku zaczęła się w Polsce epidemia wirusa (zwanego naukowo Covid-19 lub pieszczotliwie koroną). W połowie czerwca 2020 roku skończyła się w Polsce epidemia wirusa. Tyle przynajmniej możemy wywnioskować z oficjalnych komunikatów. Jak jest naprawdę nie wiemy i – niech Drodzy Czytelnicy wybaczą – dowiadywać się nie zamierzamy.

*

29 maja 2020 roku zmarł w Kielcach Jerzy Pilch – wielka figura polskiej literatury ostatnich kilkudziesięciu lat. Laureat nagród, posiadacz wyrazistego stylu i doskonały felietonista („Polityki”, „Dziennika”, „Przekroju” i „Tygodnika Powszechnego”); ta ostatnia aktywność przyniosła mu chyba największą sławę i rozpoznawalność.

Więc wyjechał najpierw do Kielc, a potem dalej – pisze we wspomnieniowym tekście Marek Zaleski. – Widowisko pożegnało go na swój sposób, choć tym razem zrobił wiele, a nawet zrobił wszystko, co mógł, żeby zejść mu z oczu. Czy żegnały go dźwięki marszu w tonacji „Langsam und Trübe” praskiego rówieśnika Mozarta, z płyty, którą niegdyś wypatrzył w empiku? Napisał, że w tych trzydziestu sekundach (tyle zostało w partyturze) słyszy echa muzyki, którą grali bracia Potulniccy i majster Szwiertnia na weselu młodego Trzmielowskiego w Wiśle jego dzieciństwa. Wszystko tam się kończy i zaczyna. I niech tak zostanie, bo jest dobre.

Widowiskowość Pilcha stała się znakiem rozpoznawczym jego egzystencji – zarówno życia jak i twórczości – a nawet odchodzenia z tego świata. Czy można bowiem wyobrazić sobie lepszy i bardziej pełen symboliki żart pisarza, niż to, że na jego pogrzebie cześć gości zainfekowała się koronawirusem, a jednym z zarażonych był Adam Małysz – ikona rozmaitych polskich usiłowań, wzlotów i upadków. Było Wesele Wyspiańskiego, jest i Pogrzeb Pilcha.