W muzeum o świętowaniu

(malarstwo)

Wystawą „Feste feiern” – poświęconą temu jak niegdyś (od starożytności po koniec XVIII) świętowano – uczciło wiedeńskie Muzeum Historii Sztuki swoje studwudziestopięciolecie.

Świętowanie – temat do rocznicy pasujący, ale czy da się w ogóle coś o nim powiedzieć za pośrednictwem wystawy? Poprowadźmy tę dyletancką analizę jeszcze głębiej: czy dystans wprowadzany w nasze doświadczenie przez muzealną gablotę – ten jeden z symboli nowoczesności – nie jest w jakimś sensie przeciwieństwem świętowania – aktywności jakże przednowoczesnej, wymagającej od jednostki zlania się w jedno ze świętującą wspólnotą, oddania się bez reszty zbiorowym emocjom? To paradoks pierwszy.

Drugi, pokrewny, dotyczy kwestii czasu: muzeum, „archiwizując” rzeczywistość, stara się zatrzymać czas, podczas gdy świętować to z zapamiętaniem zanurzyć się w czasie i rozkoszować się chwilą, która właśnie dlatego jest rozkoszą – że przemija. Przypomina się tu cytat z Gwiazdy zbawienia Franza Rosenzweiga o „państwie” i „sztuce” (za które to słowa można podstawić odpowiednio „muzeum” i „święto”):

qt W walce o czas państwo i sztuka muszą nawzajem się zniszczyć, bo państwo pragnie zatrzymać bieg czasu, podczas gdy sztuka chce w nim dryfować [W walce o czas muzeum i święto muszą się nawzajem zniszczyć, bo muzeum pragnie zatrzymać bieg czasu, podczas gdy święto chce w nim dryfować].

Czy wystawa „Feste feiern” jest więc nieporozumieniem?

W jakimś sensie tak, ale zaznaczmy, że kuratorzy przynajmniej częściowo zdają sobie z tego sprawę. We wstępie czytamy, że austellbar – „możliwe do wystawienia [w muzeum]” – jest przede wszystkim to, co ze świętowania pozostaje (übrig blieb). Nie da się więc, mówiąc metaforycznie, zaprezentować na wystawie hucznego obiadu, a jedynie puste talerze, które kelner wynosi na koniec do kuchni. Nie da się zaprezentować balu – jedynie pustą salę balową ze śladami po butach tancerzy (znów przychodzi na myśl cytat, tym razem z niesławnego Nicolása Gómeza Dávili: „Nasze podróżowanie po Europie to nawiedzanie domu tylko po to, aby służący mogli pokazać nam puste sale, w których niegdyś odbywały się wspaniałe przyjęcia”). Taka w jakimś sensie jest ta wystawa – pokazuje to, co po świętowaniu pozostaje, nie zaś to, czym świętowanie w swej przemijalności jest. Te puste talerze i ślady po butach to oczywiście przenośnia.

Jest to więc wystawa raczej smutna – ale ma swój sens. Ma sens zwłaszcza, gdy odbieramy ją jako performance pod hasłem: zamknijmy w szklanych gablotach różne przedmioty przywodzące na myśl zabawę i święto, wprowadźmy eleganckich zwiedzających czytających w ciszy etykiety, udawajmy, że wszystko jest w porządku – i czekajmy, aż zrodzi się w nas poczucie absurdu. W momencie tym ujrzymy naszą dumną nowoczesność w całej swojej tragiczności, jako epokę, która nie potrafi już świętować, której zostało tylko „naukowe” badanie „pustych sal, w których niegdyś odbywały się wspaniałe przyjęcia”.

A jednak zbyt chyba pofolgowałem powyżej swojej skłonności do konserwatywnych narzekań. Niech będzie, że nowoczesność – izolując jednostkę od wspólnoty, życia i Boga szklaną gablotą płytkiego racjonalizmu – nie potrafi się bawić, ale nie cali jesteśmy przecież nowocześni. Nasza Europa kształtowana była (i jest) także przez inne nurty, w tym tę szlachetną i ludzką odmianę lewicowości, która dawnego świętowania nie przekreśla, a stara się raczej, by było bardziej egalitarne. Przecież spacer po pięknych salach Muzeum Historii Sztuki też jest formą święta – kiedyś nieznaną. A już z pewnością świętem jest herbata w kawiarni Muzeum Historii Sztui, umieszczonej w ogromnym okrągłym hallu godnym najświetniejszego pałacu. Piłem tam dziś herbatę zadzierając głowę do góry i myślałem: jak to wspaniale, że każdy może tu przyjść!

W Wiedniu jest zresztą wiele przepięknych kawiarni, w których można przeczytać gazetę albo posłuchać gry na pianinie za cenę kawy – a większość gości to stali bywalcy, dla których taka wizyta to codzienny czy cotygodniowy rytuał. Inna wspaniała rzecz to bale karnawałowe – niezliczone i bardzo popularne.

Rozmaite uczucia niosłem więc w swojej głowie podczas oglądania Feste Feiern: tęsknotę za dawnym świętowaniem, z którego coś z pewnością utraciliśmy, ale też radosną wdzięczność za to, co dobre w naszym aktualnym świecie – zwłaszcza zaś za ową „egalitaryzację święta”, którą przez ostatnie wieki i dziesięciolecia obserwujemy we wzmożonym chyba stopniu. Studwudziestopięciolecie wiedeńskiego Muzeum Historii Sztuki to okazja przede wszystkim do wdzięczności.

Nie napisałem jednak nic o samej wystawie. Widziałem więc wielki obrus z XVI wieku, odtworzone według dawnych wzorców stołowe rzeźby z cukru, greckie wazy z przedstawieniami uczt, zbroje używane w rycerskich turniejach, stare dudy z Bałkanów, renesansowy fajerwerk. No i obrazy: niezastąpiony Taniec wieśniaków Bruegela, podobny nieco Odpust chłopski Davida Teniersa, niesamowitą litografię Jarmark w Imprunecie Jacques’a Callota, wreszcie Zabawę w ciuciubabkę (La gallina ciega) Francisco Goi – obraz piękny, jasny, prosty (choć przecież ten sam malarz potrafił malować bardzo mrocznie). Całość, jak to zwykle w Muzeum Historii Sztuki, przemyślana, elegancko zaprezentowana, doskonale opisana.

W komentarzach – dodam na koniec – uderzył mnie zaś cytat z jakiegoś (nie nazwanego z imienia) niemieckiego myśliciela, który w 1729 miał zapisać, iż karnawał bierze swój początek od Włochów, bo ci są „przywykli do tego rodzaju przyjemności w równym stopniu, jak przywykli są do swych Zdrowaś Maryjo”. Może właśnie w religijnej tezie o powołaniu każdego człowieka do pozaczasowej chwały leży ostateczny grunt i samej idei święta, i nowoczesnych prób jego egalitaryzacji?