Nastał dla nas sezon zup i koncertów. M. jada zupy tylko wtedy, gdy jest zimno, a że zimno w końcu przyszło i rozgościło się na dobre, jesteśmy już w połowie ledwie kupionych dużych worków ziemniaków i cebuli i po drugiej dyni. Filharmonie też ruszają po letniej przerwie. Z muzyką klasyczną zetknąłem się bardziej w czasie moich starań o M., kiedy przed randkami na szybko wkuwałem, kto to był Mozart, gdzie urodził się Chopin itd. No niemalże tak. Chopin to był zresztą wówczas – jako owoc przyjaźni polsko-francuskiej – mój as atutowy i czarny koń. Teraz już drugi rok z rzędu kupiliśmy tzw. abonament do filharmonii, uczę się więc, kiedy klaskać, a kiedy czekać, słucham, patrzę na orkiestrę, po sali (kto ze starszych panów usnął?) i na M., trochę na sufit, czasem inwestujemy w program, to coś przeczytam. Koncert muzyki klasycznej to – przynajmniej dla mnie – w równym stopniu okazja do zachwytów co ćwiczenie się w cierpliwości, ale i to, i to w życiu potrzebne, a poza tym taki koncert cały dzień zamienia w święto: trzeba wziąć rano marynarkę, wcześniej wyjść z pracy, w filharmonii przestrzegać określonego rytuału. Raz na jakiś czas idziemy potem do kawiarni. Raz na jakiś czas tylko, bo M. zawsze mówi: dobre rzeczy trzeba sobie dozować oszczędnie.
Próbujemy dalej jakoś odnajdywać się tu, gdzie przyszło nam żyć. „Przyszło nam” – lubię tak mówić, w kategoriach przeznaczenia i losu, nie w kategoriach wyboru, bo po pierwsze tak jest wznioślej, a po drugie zdaje mi się, że tego wyboru jest w życiu znacznie mniej, niż się sądzi. Na przykład równe dziesięć lat temu dokonałem wyboru, żeby wyjechać za granicę – na studia. Tylko tyle wówczas sądziłem, że wybieram, nie zamierzałem narażać na osłabienie istniejących więzi i nie myślałem specjalnie o tworzeniu nowych, nie chciałem zacierać w sobie jednych doświadczeń zupełnie innymi, wykorzeniać się z miejsc, z których pochodzę, i zakorzeniać na nowo – krótkimi, cienkimi korzeniami, jakimi rośliny czepiają się skał – w innych. Myślałem, że taki wyjazd za granicę to proces – jak mówią fizykochemicy – odwracalny, gdzieś się pojechało, ale można parę lat później wrócić, bez specjalnych kosztów. Ale tak nie jest: każdy wyjazd jest zdradą i zadaje rany naszej duszy, ale tworzy też nową sieć kontaktów i zobowiązań, której potem nie da się opuścić bez kolejnej zdrady i kolejnych ran. Nie piszę tego wszystkiego z wyrzutem, z pretensją, co najwyżej z poczuciem winy i nostalgią.
Przeważa jednak wdzięczność za wszystko, co nas spotkało i spotyka, za siebie nawzajem, za przyjaciół, za wszystkich dobrych ludzi, za naród, który nas teraz przygarnął, za to, że możemy mimo odległości być blisko rodziny i przyjaciół.
Jak kiedyś przyjdzie nam szukać najemcy na nasze miejsce – bo czasem, zależy od właściciela, to poprzedni lokator szuka tu w Wiedniu następcy – tak na pewno napiszemy w ogłoszeniu: „Atutem mieszkania jest przyjemna droga z tramwaju”. Najpierw jest co prawda brzydki nowy betonowy wiadukt, ale potem park z resztkami cmentarza z XVIII-XIX wieku i drewnianym nibydomem, w którym ogrodnik trzyma swoje sekatory i kosiarki. Jest też wytrwała młodzież paląca papierosy i inne rzeczy w każdą pogodę, nawet w strugach deszczu. Park nosi imię Waldmüllera, malarza, który pochowany jest na jego terenie, a którego obrazy także z tego powodu bardzo lubimy, zwłaszcza Am Fronleichnamsmorgen. Za parkiem mija się stare przedszkole i eleganckie przedwojenne mieszkania komunalne. Gdzieś za trzecią przecznicą jest nasza kamienica.
Ogólnie nasza okolica – niegdyś robotnicza, dziś niezamożna, imigrancka – nie jest jednak zbyt interesująca: większość kamienic nie ma żadnych ornamentów, ulice pozbawione są (jak to już kiedyś tutaj pisałem) drzew i zastawione samochodami, raz na jakiś czas trafi się tylko kebab, bar piwny albo sklep z używanymi komórkami. Ale jak się lepiej przyjrzeć, pochodzić, zdarzają się wyjątkowy rzeczy, zresztą wszędzie się zdarzają: jest straszny sklep z bronią, wiecznie zamknięty, sklep z fajerwerkami, otwierający się od czasu do czasu (i to żeby wedle jakiejś logiki, na przykład przed Sylwestrem, ale nie – w dni zupełnie, na pozór, nieprzewidywalne), dwa zakłady pogrzebowe, zapyziały wielki sklep z pucharami (takimi na szkolne zawody sportowe), ukryty między kamienicami klasztor, parę szkół, gdzieniegdzie jakieś stare drzwi albo ślady po szyldzie. Podczas Euro byliśmy na kilku meczach w barach niedaleko nas, za każdym razem w innym, i niektóre były ciekawe, zwłaszcza serbski, zadymiony i bardzo kiczowaty, stylizowany na jaskinię czy coś takiego – ale miły. W kebabie koło nas pracuje wiecznie uśmiechnięty i życzliwy syn Turka i Litwinki, prawdziwy anioł, ale chodzimy tam rzadko, bo „dobre rzeczy trzeba sobie dozować oszczędnie”. Na pobliskim cmentarzu (nie tym w parku) pochowana jest jedna bliska mi osoba.
Wracam po raz nie wiem który do biografii księdza Korniłowicza autorstwa sióstr Landy i Wosiek. Czytam, że nie prowadził żadnych „osobistych zapisków”, nie pisał dla siebie/o sobie. I druga jeszcze rzecz, na którą wcześniej nie zwróciłem uwagi: że, jak tylko mógł, to zawsze modlił się (brewiarzem) z kimś innym, a najchętniej – spacerując z drugą osobą pod ramię.