W samochodzie słucham ostatnio Przygód człowieka myślącego Marii Dąbrowskiej. Końcówka powieści rozgrywa się w czasie Powstania Warszawskiego. Kilkunastoletni Michaś, bratanek Ewy, przyjechawszy do stolicy niedługo przedtem, uczestniczy w Powstaniu. Roznosi pocztę, ale marzy mu się stanowisko łącznika – aby je zdobyć raz po raz ryzykuje życiem. Jest przy tym – przez cały właściwie czas – bardzo ożywiony, entuzjastyczny. Jakby ta odpowiedzialność, którą los na niego nałożył, uwznioślała go, czyniła bardziej szlachetnym, odważnym, radosnym. Moment, w którym młody człowiek po raz pierwszy odczuwa swoją sprawczość. Przypomina mi to – zachowując oczywiście należne proporcje, gdyż to moje wspomnienie nie ma w sobie za grosz tragizmu w porównaniu z sytuacją Michasia – scenę, gdy jako młodzi chłopcy pomagaliśmy przy zbieraniu porzeczek w gospodarstwie dziadków, i jak przed nadchodzącą burzą musieliśmy sprowadzić z pola wszystkich pracowników, zwieść towar itp. Był wielki pośpiech, nerwy, zmęczenie – ale czuliśmy się świetnie z tą dorosłą sceną, w której przyszło nam zagrać główną rolę. Co z tego wynika? Módlmy się, aby nasze dzieci (i ich dzieci itd.) nie musiały nigdy walczyć w powstaniu. Ale może pozwólmy im czasem znaleźć się w sytuacji, w której nie będą mogły liczyć na naszą pomoc. Nawet za cenę pewnego ryzyka.
Znajoma z osiedla, mama czwórki dzieci, opowiadała nam, jak ludzie reagują, gdy widzą ją z całą tą gromadką na spacerze. Niektórzy (raczej nieliczni) się uśmiechają, niektórzy (liczniejsi) patrzą z lekką dezaprobatą – a największa część rzuca uwagi w rodzaju: „Gdzie pani prowadzi te dwa tysiące?”. Takie piękne przejawy erudycji i moralności zrodził w społeczności łódzkiego Teofilowa program 500+, i nie jest to chyba wina samego programu. Jakieś skrzywienie charakterów, małostkowość, odrzucona na bok wrażliwość, koniec świata na własnym nosie – raczej o to chodzi. Ale skąd to przyszło? I – tego pytania się trochę obawiam – dokąd zmierza?
Z zapisków Lwa Tołstoja: „nie chcemy wiedzieć, że tak samo [jak z bronią] ostrożnie trzeba obchodzić się ze słowem. Słowo może nie tylko zabić, ale wyrządzić też zło gorsze od śmierci[…] Złe mówienie o ludziach szkodzi od razu trzem: temu, o kim mówią źle, temu, do kogo mówią źle, ale najbardziej temu, kto mówi źle o innych.” W życiu publicznym mamy dzisiaj do czynienia z taką inflacją słów (żeby użyć określenia z artykułu pewnego księdza) i taką słowną nienawiścią, że jest to trochę przerażające. Wszystko można powiedzieć, każdego można zmieszać z błotem, bez patrzenia, czy to ma coś wspólnego z prawdą, czy nie ma. To samo w polityce, to samo na forach internetowych, to samo – chyba coraz częściej – na ulicy. To już nie jest kwestia różnych poglądów, to niechęć ludzi do siebie nawzajem. I z pierwszego chyba łatwiej byłoby wyjść, niż przyjdzie nam wychodzić z drugiego.
Moja żona K. która czyta dokładnie (prawie) wszystkie moje teksty, każe mi zawsze wykreślać fragmenty, które nazywa pretensjonalnymi. Zaskakujące, że są to te same fragmenty, które mnie rażą, gdy widzę je ponownie, np. na drugi dzień – a które cisną mi się pod pióro (lub klawiaturę), gdy piszę. Tak więc notatnik z pierwszego numeru „Sumy” nazwała K. w całości bardzo pretensjonalnym. Starałem się więc specjalnie tym razem, ale chyba wyszło niewiele lepiej. Widać nie można oduczyć się pretensjonalności z numeru na numer. Nie tracę jednak nadziei; ora et labora – jak mawiali mistrzowie.