Z wielu powodów już na samym wstępie wypadnie zastrzec, że poniższy tekst nie pretenduje w żadnym razie do miana publikacji o charakterze naukowym, której intencją byłoby – na przykład – podanie jakiejś jedynie słusznej wykładni pism Roberta Schumana czy też bezsporne ustalenie na podstawie ich lektury, ku jakim konkretnym rozwiązaniom w dzisiejszej mechanice Unii Europejskiej skłaniałby się Schuman. Nie uważam, aby moje kwalifikacje upoważniały mnie do podejmowania takowych prób, a pokora i zdrowy rozsądek nakazują wręcz powstrzymać się od nich. Przyświecała mi raczej idea podzielenia się kilkoma osobistymi – i stąd też bezsprzecznie subiektywnymi – refleksjami na temat zapisków o charakterze pamiętnikarskim, jakie pozostawił po sobie jeden z Ojców Europy, kandydat na ołtarze – Robert Schuman.
Z drugiej jednak strony nie ukrywam, że oprócz refleksji w trakcie lektury nasuwały mi się także i wnioski – pozostające w pewnym związku z sytuacją obecną. Rzeczą zrozumiałą jest, że owe wnioski mogą napotykać na opór. Proszę jednak Czytelników o wyjście mi naprzeciw z ową nieodzowną dozą sympatii, bez której nie jest możliwe porozumienie.
Przedmiotem naszych rozważań będą zapiski, które Schuman opracował na początku lat sześćdziesiątych po zakończeniu swojej kariery politycznej, wydane pod francuskim tytułem Pour l`Europe. W momencie pisania tego tekstu nie dysponuję polskim tłumaczeniem – nie udało mi się ustalić, czy takowe istnieje. Niestety, nie znam również języka francuskiego. Z konieczności więc odwoływał się będę do niemieckiego tłumaczenia, wydanego w 2010 roku pod tytułem Für Europa przez Fundację Roberta Schumana, przy wsparciu Konrad-Adenauer-Stiftung.
We wstępie do tej książki Schuman wyraźnie zaznacza, iż w swoim zbiorze wspomnień pragnie jedynie „złożyć świadectwo moich niewzruszonych przekonań, bez jakichkolwiek zamiarów polemicznych”. W tym samym duchu udajmy się i my śladami jego przemyśleń.
Z dzisiejszego punktu widzenia (zwłaszcza w obliczu debat toczących na temat przyszłego kształtu UE – federacja czy superpaństwo?) na szczególną uwagę zasługiwać może teza, którą Schuman formułuje na samym początku swoich rozważań. Głosi ona, że celem integracji europejskiej nie jest spłynięcie się państw ze sobą w nierozdzielną jedność ani zbudowanie nad-państwa; wprost przeciwnie, uznaje zanik państw za „psychologicznie niemożliwy”, zaś ich różnorodność określa jako okoliczność korzystną. Pochylić się nad tymi stwierdzeniami powinni zarówno ci, którzy uważają zwyczajne przeniesienie kompetencji z poziomu poszczególnych państw na centralny poziom europejski za cudowne remedium na wszystkie bolączki, jak również ci, którzy w swojej krytyce integracji europejskiej szermują argumentem, jakoby projekt ten ze swej genezy miał na celu jakąś dekapitację suwerennych państw. Można się rzecz jasna spierać, jaki kierunek od czasów Schumana obrała faktycznie integracja europejska – i według swoich przekonań podejmować starania o ewentualne skorygowanie tego kursu. Trzeba jednak uwypuklić, iż – przynajmniej w pojmowaniu samego Schumana – integracja nie tylko nie była wymierzona przeciwko poszczególnym narodom czy państwom, które miałyby stać w opozycji do jakiegoś europejskiego kolosa, lecz – zgoła przeciwnie – zwracała się ku nim z myślą o rozszerzeniu pola ich działania. Aby unaocznić ten mechanizm Schuman posłużył się następującym porównaniem. Kiedy tysiąclecia temu w dziejach ludzkości pojawiły się pierwsze wspólnoty plemienne, ich fundamentem była wspólnota rodzinna. Z kolei na gruncie wspólnot plemiennych powstawały coraz bardziej złożone organizmy społeczne, wreszcie miasta-państwa. Mimo to, jak zauważa Schuman, nikomu przecież nie przychodzi na myśl stwierdzenie, że ten łańcuch zdarzeń pomniejszył znaczenie najpierwotniejszej ze wspólnot: rodziny.
W dalszym ciągu pierwszego rozdziału Schuman opisuje rozliczne powody, dla których współpraca i integracja jawią się wręcz jako konieczność dziejowa (być może powrócimy ku nim później) i podsumowuje swoje rozważania jednoznacznym stwierdzeniem: „Fragmentaryczność Europy jest dzisiaj absurdalnym anachronizmem”. Zwraca uwagę fakt, iż zdanie to (podobnie jak poprzedzająca je myśl „Leży w interesie Europy, by miała swój los w swoich rękach”) jest wyodrębnione z całości tekstu i stanowi samodzielny akapit. Jakby obawiając się, że jego wydźwięk będzie zbyt mocny Schuman precyzuje, że nie idzie mu o zniesienie granic etnicznych czy politycznych:
Są one dziełem historii; nie ośmielamy się wprowadzać poprawek do historii, ani też nie chcemy wynajdywać zracjonalizowanej czy też sterowanej wersji geografii.
Konieczne zdaniem Schumana jest nie zniesienie granic, lecz nadanie im nowej funkcji: ze sztywnych, dzielących barier powinny przekształcić się w miejsca styczne, w których odbywa się coraz bliższa wymiana kulturowa.
Zarówno krytycy, jak i zwolennicy Unii Europejskiej niejednokrotnie występują z poglądem, jakoby integracja przebiegała w sposób bezplanowy, pełen tarć; przeszkadzać miałby tutaj brak wytkniętego celu, brak ostatecznego celu, jaki miałaby przyjąć Europa. Taka argumentacja traci z oczu fakt, iż integracja europejska jest w skali światowej procesem absolutnie unikalnym, co sprawia, że nie mamy do dyspozycji żadnych gotowych wzorców, które pomogłyby nam nawigować wśród raf naszych problemów. Do tej pory tak głęboka integracja tak znacznych terytoriów odbywała się jedynie drogą podboju, a nie dobrowolnego zbliżenia. Powstanie Stanów Zjednoczonych, zdarzenie w swojej doniosłości porównywalne do integracji europejskiej, różni się jednak od niej w wielu zasadniczych kwestiach. Bardzo łatwo jest konfrontować zwięzłą konstytucję USA, której tekst z niewielkimi zmianami przetrwał dwa stulecia, z rozwlekłymi, nierzadko liczącymi tysiące stron traktatami unijnymi, których treść z reguły co kilkanaście lat jest radykalnie renegocjowana, i z konfrontacji tej wywodzić, że po tamtej stronie Atlantyku sprawy funkcjonują dużo sprawniej niż po naszej. Wniosek taki jest możliwy tylko wtedy, jeżeli odłożymy na bok ogromne różnice w położeniu wyjściowym. Jak zauważa Schuman, w wypadku USA mamy do czynienia z federacją składającą się z elementów mówiących tym samym językiem, które w jednym momencie wyzwoliły się spod tego samego jarzma, nie miały za sobą długiej tradycji samodzielnego istnienia. Bez porównania łatwiej poszczególnym stanom wpasować się w tożsamość ogólnoamerykańską, niż poszczególnym państwom europejskim odnaleźć się w nowej tożsamości europejskiej.
Dlatego też Schuman rozumiał, że „Europa – jeszcze zanim stanie się sojuszem wojskowym czy militarnym – musi przede wszystkim tworzyć wspólnotę kulturową w najwyższym znaczeniu tego słowa”. I jeszcze:
Nigdy nie przestanę przypominać: jedność Europy stanie się faktem nie jedynie i nie przede wszystkim dzięki instytucjom europejskim; drogę jedności utoruje przygotowanie w sferze duchowej.
Schuman wymienia wiele konkretnych sposobów prowadzenia tego przygotowania – na przykład poprzez międzynarodowe wymiany młodzieży (program Erasmus!). Postuluje też pewne zmiany w edukacji. Szkoła ma według niego przedstawiać młodzieży optymistyczny wizerunek przyszłości. Schuman nie ma nic przeciw zdrowo rozumianemu patriotyzmowi; uważa jednak „odtrucie” (niem. Entgiftung) podręczników historii za jedną z najbardziej palących potrzeb:
Pod pretekstem służby[…]chwalebnej przeszłości często zapomina się o obowiązku wobec bezstronności i prawdy; uważa się za konieczne, aby systematycznie bronić wszystkiego, co było fałszem, cynicznym wykorzystaniem siły[…]; za często wszelka niesprawiedliwość jest przypisywana wrogim narodom.
Obawiam się, że pół wieku później te słowa Schumana nie straciły nic ze swojej aktualności. Miałem w ręku podręczniki historii wydane w różnych krajach UE i we wszystkich dało się znaleźć ślady historii pisanej pod hasłem – proszę mi wybaczyć ucieczkę do słownictwa potocznego – „nasza mama najlepsza”. My nikomu nic złego nie zrobiliśmy. Wszystko, co złe – to ci drudzy. Można tutaj wystosować kilka słów krytyki i pod naszym własnym adresem. O ile Anglicy nie śpiewają już w swoim hymnie `confound their poppish tricks`, tylko bardziej neutralne `knavish tricks`, a Niemcy wykreślili ze swojego hymnu słynne `Deutschland über alles” (chociaż zwrot ten przecież nie jest w nikogo wymierzony, w końcu każdy naród ma prawo twierdzić, że swoje dobro widzi na pierwszym miejscu), to w naszej ojczyźnie na uroczystościach nadal powszechnie śpiewa sięRotę z jej słynnym „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” (przynajmniej w moim liceum Rotę śpiewano obowiązkowo na każdej akademii i traktowano niemalże na równi z hymnem państwowym). Muszę się sam uderzyć w piersi, bo całe lata nie widziałem w tym nic dyskusyjnego. Dopiero kiedy w czasie studiów w Anglii wymieniałem z moimi brytyjskimi przyjaciółmi wspomnienia z lat szkolnych zwrócono mi uwagę na wątpliwy charakter takiego postępowania. (Jeszcze raz zaznaczam: byli to Brytyjczycy, a nie Niemcy). Na naszej scenie politycznej nie brakuje postaci, które na trudnej historii polsko-niemieckiej co i rusz próbują tanim kosztem ugrać polityczny kapitał. Nie chcę tutaj podawać żadnych łatwych recept, ale czy za taki stan rzeczy nie odpowiada – przynajmniej częściowo – jednostronny obraz Niemców w nauczaniu historii? Przecież z dziejów naszego najważniejszego sąsiada można wydobyć tyle pozytywnych akcentów, szczególnie, gdy chodzi o okres powojenny – odrodzenie się z ruiny, Wirtschaftswunder, kluczowa rola Niemiec w budowaniu rodzącej się zjednoczonej Europy, wreszcie zjednoczenie. Ale i wcześniej nie brakuje przecież punktów wspólnych – wspomnijmy choćby epokę romantyzmu, spotkanie Goethego z Mickiewiczem, poświęcony Polakom dramatDemetriusz Schillera… Ilu Polaków wie, że w literaturze niemieckiej pierwszej połowy dziewiętnastego stulecia istniał cały nurty liryczny znany pod nazwą Polenlieder (tj. pieśni o Polsce) – i że liberalnie nastawione warstwy społeczeństwa niemieckiego były wtedy Polską wręcz zafascynowane? Bohaterstwo Polaków sławili pisarze takiego kalibru, jak Annette von Droste-Hülshoff, Ludwig Uhland czy Adelbert von Chamisso. Oto przykład – dwie wybrane strofy z, datowanego na 1832 rok, wiersza Der Deutschen Mai autorstwa Philippa Jakoba Siebenpfeiffera (tłumaczenie znalazłem w Internecie; niestety nie udało mi się ustalić, kto jest jego autorem).
Widzieliśmy Polaków, ruszyli w bój, Gdy losu kości zostały rzucone; Opuścili swoje miasta, ojca dom, W zaborczych szponach barbarzyńcy: Przed cara ponurym obliczem Nie poddaje się kochający wolność Polak. I my, patrioci, ruszamy w bój, W równym i zwartym szyku; Chcemy zbudować ojczysty dom, I wolności go poświęcić chcemy, Gdyż przed tyranów obliczem Nie podda się dłużej wolny Niemiec.
Ilu Polaków wie, że Niemcy stawiali sobie nasze bohaterstwo za wzór? A ilu z nas mogłoby chociaż trochę zmienić swoje nastawienie do naszych zachodnich sąsiadów na dźwięk tych słów, którymi jeden z mieszkańców Stuttgartu w 1832 roku witał powstańców listopadowych: „Nareszcie i my doczekaliśmy szczęścia, że możemy gościć w swoich progach resztki polskiego wojska.”.
Po tej dłuższej dygresji powtórzmy raz jeszcze, parafrazując słowa Schumana: Europa nie integruje się według jakiegoś z góry przyjętego planu, a jej kształt ostateczny rysuje się cokolwiek mgliście. Nie oznacza to jednak, że na temat tego kształtu nie da się powiedzieć zupełnie nic. Świadczy o tym tytuł trzeciego rozdziału: „Europa będzie urzeczywistnieniem powszechnej demokracji – w sensie chrześcijańskim”. Rozważania, jakie Schuman snuje na temat związków między demokracją, chrześcijaństwem a przyszłością Europy są na tyle bogate, że zasługują na osobne potraktowanie. Ograniczę się na razie do jednej obserwacji, mającej – jak mi się wydaje – silny związek z czasami obecnymi.
Lektura wspomnień Sługi Bożego Roberta Schumana nie pozostawia wątpliwości, że w jego zamyśle Europa ma się integrować wokół wartości chrześcijańskich (przy czym Schuman wyraźnie przyznaje, że ideały chrześcijańskie nierzadko urzeczywistniane były przez osoby, które bynajmniej nie deklarowały przynależności do zinstytucjonalizowanej religii). Ideały te, jak również opierający się o ich fundament projekt europejski, są otwarte dla wszystkich ludzi dobrej woli. Do tej grupy zalicza Schuman na przykład osiemnastowiecznych racjonalistów, głoszących i rozpowszechniających chrześcijańskie w swej treści prawa człowieka i obywatela. Oddajmy na chwilę głos samemu Schumanowi – jego słowa zabrzmią chyba silniej, niż jakikolwiek komentarz:
Demokracja zawdzięcza swoje przetrwanie chrześcijaństwu. Powstała w dniu, w którym człowiek został powołany, by w jego ziemskim życiu urzeczywistniła się[…]braterska miłość wobec wszystkich. Przed Chrystusem nigdy nie formułowano takich idei. Stąd też demokracja zespolona jest z chrześcijaństwem – zarówno doktrynalnie, jak i chronologicznie.
Zgadzam się z Bergsonem, gdy ten twierdził, że demokracja ze swej natury zawsze zgodna jest z Ewangelią, ponieważ jej siłą napędową jest miłość.
Demokracja musi być chrześcijańska, albo nie będzie jej wcale.
I wreszcie:
W budowie Europy ów kompleksowy program upowszechnionej demokracji w duchu chrześcijańskim znajduje swoje urzeczywistnienie.
Można oczywiście wytykać tu i ówdzie momenty, w których Europa swoich korzeni chrześcijańskich się wyparła – jak chociażby brak stosownych odniesień w preambule do projektu europejskiej konstytucji. To jednak nie powód, abyśmy zwracali się przeciwko integracji europejskiej, projektowi, który – widać to chyba jasno – w swojej genezie jest pomyślany jako głęboko chrześcijański. Wprost przeciwnie, musimy się czuć zobowiązani do troski o Europę. Dbać o to, aby trzymała się kursu (czy może czasami powracała nań) wyznaczonego przez prawodawców UE, takich jak Robert Schuman.
W przeciwnym razie grozi jej los Republiki Weimarskiej, nazywanej często republiką bez republikanów; tworu, którego elity zawiodły, ustępując miejsca antidotum, które okazało się nieskończenie gorszym od choroby. Im bardziej dostrzec można w Europie wzrost tendencji nacjonalistycznych i skrajnie prawicowych, tym większe powinno być nasze zainteresowanie Europą postrzeganą jako wspólnota dobrobytu i pokoju, tym bardziej powinniśmy się starać o to, by obok dobrze rozumianych patriotyzmów narodowych narodził się też patriotyzm europejski. W trudnych chwilach często pomaga sięgnięcie do korzeni. Pośród wszystkich kłopotów i zagrożeń, naprzeciw których stajemy, niech dziedzictwo Roberta Schumana pomoże nam zrozumieć, jak wspaniały i wzniosły ideał leży na szali.
Na zakończenie jeszcze jedna mała dygresja. Opisując przygotowania do ogłoszenia słynnej deklaracji z 9 maja 1950 roku Schuman opowiada, jak ważną rzeczą było, aby „przed odpaleniem bomby”(sic!) poznać stanowisko kluczowych partnerów. Ktoś może zarzuci mi nadinterpretację, lecz wydaje mi się (ba, jestem pewien!), że w tym miejscu Schuman puścił oko w stronę swojego czytelnika. Określić ogłoszenie ważnego projektu mianem „odpalenia bomby” – zwłaszcza w dosyć poważnym tekście – to dla mnie nieomylny znak, iż Ojciec Europy był osobą niepozbawioną poczucia humoru i dystansu do siebie i świata. Naśladujmy go również pod tym względem!