Gawędy opoczyńskie

Pisząc te słowa siedzę przy starej kaflowej kuchni ogrzewającej pokój babci. I tak, siedząc kilka już godzin, paląc narąbane siekierą drewno, zaczęłam obserwować miejsce, w którym mieszka kobieta o spracowanych dłoniach i wielkim sercu. To było kiedyś też moje miejsce. Mieszkaliśmy tu z rodzicami dobre kilkanaście lat. Siadałam, tak jak dziś, przy ogniu, piłam ciepłą herbatę i miałam poczucie, że nie jestem sama. Obok w łóżku leżał mój niepełnosprawny dziadek (mój prywatny święty), który żartował, trochę upominał (ale nigdy nie krzyczał), w którego starczych dłoniach zawsze był różaniec. I niekiedy, gdy siedziałam w pokoju obok, a dziadek o tym nie wiedział, słyszałam jego modlitwę i intencje „za moich wnuków i wnuczki…”. W tym prostym geście, modlitwie i nadziei przykutego do łóżka schorowanego starca, miałam opokę.

Siedzę przy rozpalonych żarzących się bierwionach i widzę, jak przeszłość miesza się z teraźniejszością. Na fajerce stoi gliniany dzbanek w którym babcia kisi zakwas. Kiedyś dla mnie-dziecka to była najgorsza rzecz na świecie… Znów barszcz biały, czysty czy z kapustą – ledwo to mogłam przełknąć. A teraz, kiedy wracam do smaków dzieciństwa, z przyjemnością zjadłabym takie rarytasy i jeszcze poprosiła babcię o dokładkę. Zresztą, babcia dobrze mnie zna. Kiedy przyjeżdżam na wieś, niemal zawsze czeka na mnie barszcz czerwony (na naturalnym zakwasie rzecz jasna) ze słodkimi burakami i porką (ugotowanymi ziemniakami ubijanymi w jakiś magiczny sposób z ciućkami, czyli skwarkami). Co by tu dużo mówić: babcia jest niezłą kucharką (choć czasem lubi dopieprzyć tak, że Bazyliszka by położyło). To, co wyjdzie spod jej rąk jakoś wyjątkowo smakuje. Żałuję tylko, że kilka lat temu nie byłam na tyle dorosła, by walczyć o odnowienie starego pieca chlebowego. Oj, jak ja bym zjadła naszego prawdziwego chleba! Dzięki Bogu uchowała się na wsi kobieta, która piecze chleb na trzonie – i robi to perfekcyjnie. Nic do takiego chleba nie potrzeba. Może wyłącznie trochę masła od Stryjny. Stryjna – to oddzielna historia, którą może kiedyś opowiem. Miłe jest to, że kiedy przyjeżdżam, w prezencie od niej dostaję zawszę osełkę prawdziwego masła, która jest dla mnie synonimem ciężkiej pracy.

Tak… Siedzę przy kuchni, w której hula ogień i oglądam wszystko co stare, a odkrywam nowe dla siebie rzeczy. Choćby to łóżko. Wysłużone, bo mające ze 100 lat, z siennikiem z wielkimi oparciami, czyli tełkami. To łóżko pamięta zapewne wiele dobrych i złych chwil, a także mnóstwo dobrych i złych snów. Tutaj bardzo mocno wierzy się w sny. Słucha się tych, co we śnie przychodzą: trzeba bowiem dobrze przemyśleć słowa zmarłych, wspomnieć ich, a i może cząstka różańca nie byłaby złym pomysłem. Największe przeżycia i najciekawsze historie poznaję, kiedy babci przyśnią się jej rodzice czy teściowie, albo jacyś dalecy znajomi. Historie wypływają również na spotkaniach rodzinnych. Kiedyś przy wigilijnym stole opowiedziano jedną z nich, o mojej prababce. Mikołajowa była akuszerką, jedną z tych, które przez obcowanie z różnymi wyższymi siłami potrafiły przywołać dziecko z tamtego na ten świat. Akuszerki szanowano, ale nie zawsze przez podziw czy wdzięczność, raczej przez strach, bo jej uroki były silniejsze niż zwykłej baby. Bo poród to nie było byle co, to nie był zabieg medyczny, a poważny moment, który niekiedy definiował całe życie narodzonego dziecka. Wierzono, że dziecko musi przyjść z innego świata do świata ludzi żywych. Takie przejście, inicjacja następowała tylko kilka razy w życiu człowieka. Pierwszą z nich były właśnie narodziny.

Wróćmy jednak do opowieści. Przez wieś jechał chłop z pobliskiej wsi. Jechał oczywiście wozem zaprzęgniętym w konia. Nagle, ni z tego ni z owego, koń upadł – jak się okazuje, przed chałupą prababki. Chłop uznał to za nieszczęście, ale i opatrzność zarazem, bo dobrze wiedział, że nikt inny, jak tylko moja prababka, może mu pomóc w takim wypadku. Koń miał paraliż, z pyska ciekła mu ślina, a chłop klął na czym świat stoi na jakąś babę, co to niby mu złorzeczyła i zapewne rzuciła urok przechodząc przez miedzę. Prababka oczywiście pomogła. Świadkowie nie bardzo wiedzieli co tak naprawdę się działo… Otóż wzięła jakiś garnuch z wodą, wrzuciła do niego rozżarzone węgielki, coś tam pod nosem zaczęła mamrotać, okrążając konia trzykrotnie spryskała go woda, a kiedy zamykała trzeci okrąg – koń podniósł się na nogi, jakby nic się nie stało. Wszyscy (może prócz prababki, tego nie wiem) przeżegnali się, a chłop podrapał się po głowie i w te pędy podziękował słowami „Bóg zapłać, Mikołajowo” i jak tylko szybko mógł – tak odjechał. Historię tę słyszałam kilkakrotnie w niemal identycznej wersji. Zresztą podobno prababkę nie trzeba było prosić kilka razy o pomoc. Ona jakby przeczuwała, co ma się wydarzyć, zawsze była gotowa. Kiedy na urwanie głowy pędził chłop wozem po akuszerkę, po Mikołajową, po pomoc, ona jak stała, tak wskoczyła między deski wozu i jechała na pomoc czy odebrać kolejne dziecko. Czy zatem moja prababka była czarownicą, wiedźmą, czy naprawdę mogła rzucać uroki i je odczyniać? Ja wierzę, że była wyjątkowa.

Ale co to. Rozpisałam się, a drwa zaczęły dogasać. Babcia powinna być lada chwila, trzeba wstawić wodę na herbatkę….