Z notatnika młodego lekarza…‎

Zawsze lubiłem soboty – w końcu cały dzień wolny. W piątek jest się jeszcze w połowie w pracy, w niedzielę myśli się o poniedziałku. Chyba, że jest sobota dyżurowa. 24 godziny od 8 rano do 8 rano w niedzielę, do dyspozycji bardziej lub mniej potrzebujących pacjentów. Tym razem, tuż przed północą, jeden z nich okazał się naprawdę potrzebujący – odciął sobie tasakiem kciuk. Przystąpiłem więc czym prędzej do… wypełniania dokumentacji oczywiście. Bez tego nikt nie ruszy palcem (a już na pewno nie ten pacjent). Wypełniłem konsultację ze zleceniami dla Szpitalnego Oddziału Ratunkowego, założyłem historię choroby, napisałem zgodę na zabieg do podpisania przez pacjenta, zgodę na przetoczenie preparatów krwi, kartę antybiotykoterapii, ryzyka zakażenia, kartę żywieniową itd. Jak już to wszystko było zrobione, wykonałem szybki telefon do głównego operatora, anestezjologa i pielęgniarek anestezjologicznych z prośbą o przygotowanie sali do operacji. Replantacja zaczęła się krótko po północy. O 4:30 parę minut przerwy na kawę. Walka była dość nierówna. W przyszywaniu palca potrzebne są bardzo małe narzędzia, nitki dużo cieńsze od włosa, mikroskop. W trakcie zabiegu okazywało się, że co chwilę albo brakuje właściwego narzędzia, albo to, co mamy, jest za duże. To tak, jakby drobną drzazgę próbować wyciągać kombinerkami. Trzeba było sporo główkować. Jednak w żadnej chwili nie braliśmy pod uwagę, żeby się poddać. Walczyliśmy do rana. Zakończyliśmy o godzinie 8 z nadzieją, że palec nie obumrze.

Myślę sobie teraz, że przecież zamiast wtedy działać, mogliśmy skupić się na narzekaniu na sprzęt, krytykowaniu wszystkiego i wszystkich dokoła. Na szczęście wybraliśmy drugą ścieżkę – próby jak najlepszego użycia tego, co jest nam dane. W warunkach większości polskich szpitali brakuje często wielu rzeczy. Czasem jest to nawet sprzęt dość podstawowy. Ale czy rozwiązaniem jest rozłożenie rąk i stwierdzenie, że nic nie da się zrobić? Że jest źle i lepiej nie będzie?

W trakcie naszego zabiegu przeskakiwaliśmy nacierające na nas przeszkody, niczym bohater w grze platformowej. Nie zastygaliśmy w miejscu, czekając aż rzeczywistość nas zgniecie. Może warto czasem ekstrapolować to doświadczenie na inne dziedziny i wyciągnąć z niego nieco pozytywnego spojrzenia na środowisko, w którym przyszło nam żyć. Kiedy się już za coś bierzemy, róbmy to jak najlepiej, bez defetyzmu, ale z nadzieją, że coś uda się zrobić.

A co do naszego pacjenta i jego palca – obydwaj żyją. Mam nadzieję, że pozostaną złączeni długo i szczęśliwie.