…przez cały wielki tydzień, poszcząc i susząc, pokrzepiałem się jedynie, łykając pył książek, które, w księgarni j. o. księcia, że były długo nie czytane, prochem i kurzawą leżały okryte. W sobotę wielką, gdy pan Harmider z działami i puszkarzami wyruszył na resurrekcyą, udałem się także do Nieświża, abym przytomny był letycyi i alelujom. Resurrekcya odbyła się, jak należy – książę pan z przyjacielem swoim j. p. Abrahamem Duninem, podczaszym litewskim, klęczeli w pierwszej ławce, karmazynami wybitej, i w processyi nieśli baldakin nad celebrantem, a dziedziniec obszerny przed kościołem, wysłany makatkami i liściem ajeru, wydawał się, jak łąka kwiecista. Skoro więc we drzwiach kościoła ukazał się celebrant ze złotą monstrancyą i mający nad głową karmazynowy baldakin, którego kije złociste niesione były przez j. o. księcia samego, a drugi przez wojewodę Ilinicza, pana na Mirze (którzy z księciem panem zrobił był układ na przeżycie jako bezdzietny), dano ognia z dwunastu dział, a dzwonnicy na wieżach wystrzelili z dwóch moździerzy, a całe pospólstwo strzelało z kluczów, z dubeltówek, z krócic – i był huk taki, że zwalił się pułap w domie pewnego mieszczanina, który potem rozpoczął o to proces z klasztorem, a te pretensye j. o. książę aż po powrocie z Ziemi Świętej zaspokoił. Było mu bowiem na sumieniu, iż armatami swojemi mieszczański dom zburzył tempore pacis – a z drugiej strony, upodobanie mając w harmatach, cieszył się z wielkiego, jaki robiły, efektu; tak zaś był dumny z posiadania największych dział w prywatnej majętności, iż obraził wiecznie j. w. wojewodę trockiego Żabę, a to w taki sposób: Będąc raz w Trokach w zamku j. w. wojewody na obiedzie, tenże wojewoda, chcąc od księcia komplement odebrać, że miał sześć armat u swego dworu, kazał puszkarzom zatoczyć je pod same okna sali, gdzie książę Sierotka jadł obiad, i dać razem ognia ze wszystkich, gdy j. o. gość kielich będzie niósł do gęby. Co też się i stało, lecz książę pan, pomiarkowawszy, o co rzecz idzie, nie pokazał żadnego po sobie zadziwnienia, ani respektu; zniecierpliwiony tem pan Żaba, nie mogąc już dłużej wytrzymać, zawołał: „A to z dział strzelają, mości książę”. – „Z dział?” – odezwał się niedbale książę pan. „Myślałem, że z króciczek”.
Po skończonej resukrekcyi, gdy już było około północy, a my wszyscy zabraliśmy się około księcia pana, skończywszy pacierze, obrócił się do nas i, mówiąc: „Christos woskres”, całował się ze wszystkiemi, poczem zawołał: „Mości panowie! Bernardyni tańcowali na chórze z radości i pogubili trepki. Pokażmy im, że i w radości trzeba zachować pewną prestencyą i powagę; proszę za mną do bramy na litanije”.
Mówiąc to, piechotą udał się przez całe miasto do jednej z bram, gdzie był obraz Matki Boskiej. Brama była wązka i ciemna, jak spelunka, a jedna tylko lampa wisiała przed obrazem; tam na gołych kamieniach klęnął j. o. książę z aksamitną czapką pod pachą, a my wszyscy klęknęliśmy rzędem; wtenczas małe pachole sierota, którego książę chował przy sobie i bardzo lubił dlatego, że mu on młodzieniec grał na lutni i pięknie śpiewał – wystąpiło w białem ubraniu i, klęknąwszy przed j. o. księciem, twarzą do Matki Boskiej, zaintonował głosem prawie słowiczym, w którym coś niby płakania było i radości:
Regina coeli, laetare – alleluja,
Quia, quem meruisti portare – alleluja,
Resurrexit, sicut dixit – alleluja.
Książę pan porwał dziecko i ucałował, a zarzuciwszy wylotów i pogłaskawszy wąsa, zaintonował bernardyńskim głosem litanią. Lecz owoż w połowie śpiewu, kiedyśmy w najlepsze beczeli turris eburnea, zrobił się od wejścia bramy łoskot wielki, i, pomimo, że była pełna nas, klęczących, wjechał wóz, ciągnięty przez dwa niedźwiedzie, które szły na łapkach, a kijami się podpierały, jak ludzie, na wozie zaś była wielka kufa, srebrnemi obręczami obita, i na niej woźnica z czerwonemi rogami i z ogonem. Zrozumiałem to zaraz, że to być musi z księcia wiedzą i wolą uczyniona krotochwila. Już więc wszyscy powstaliśmy, aby nas wóz nie utrącił, a książę pan sam jeden klęczał, mając prawie niedźwiedzie na karku, co widząc, jeden z dworzan przyszkoczył do księcia i wziął go pod ramiona, ciągnąc na stronę, a książę go w pysk: „Czemu mi acan przerywasz?” – Potem, przetarłszy oczy, jak ze snu: „ A to co?” zawołał, pokazawszy na wóz i niedźwiedzie. – Na to dyabeł, siedzący na beczce, odpowiedział: „Puszczaj, mości książę; to Najświętsza Panna przysyła beczkę wody ze stopki poczajowskiej ojcom Bernardynom za to, że pięknie śpiewali na resurrekcyi – bo, jeżeli nie popłuczą gardła wodą, to pomrą i skosztują jutro kiełbasy”. – „Łżesz!” krzyknął pan Sierotka, „to dyabli przysyłają księżom beczkę dyweldreku – chcą klasztor struć! Ale ja nie pozwolę na to, jakem Sierotka; gdyby to był prezent od Najświętszej Panny, toby tu w dyszlu były konie Chrystusowe, a nie moje niedźwiedzie”. – „A kiedy tu w Litwie niema Chrystusowych koni”. – „Są!”, krzyknął książę. „Jeśli Najświętsza Panna poszuka osłów, to znajdzie bo są w Litwie! – Nieprawdaż, panie kochanku?” – dodał, obracając się do D[unina.] „Wszak każdy biskup nowosakrowany winien pierwszej niedzieli wjechać do kościoła na ośle. – A ksiądz biskup wileński, że nie znalazł takiego zwierza, to się markocił, a ja mu poradziłem, aby wsiadł na swego synowca, i tak zrobił. Jakem biedny Sierotka, Najświętsza Panna nigdy nie jeździła na niedźwiedziu”. – „Mości książę”, odezwał się Dunin, „musiała kiedyś jeździć na niedźwiedziu; a skądżeby się wziął herb z Szantyrów”? – „Milcz waćpan – a to widzisz, że to beczka moja z herbami – więc to kradziona rzecz – et confiscatur”. Tu wmieszał się ksiądz gwardyan, który po odbytej processyi, rozebrawszy się z ornatów, w trop przybiegł za księciem panem, a, zadyszany jeszcze, trafiwszy na dysputę względem beczki, odezwał się: „Mości książę! Już ta beczka nam destynowana, więc czy dyabla, czy nie dyabla – niechaj rusza do klasztoru, a my ją wyegzorcyzmujemy”. – „I wypijemy…” – dodał książę. – Gwardyan kiwnął głową na znak, że potwierdza, a książę: „To niech dyabeł tu zrzuci beczkę – a sam jedzie po klasztor, bo, jakem Sierotka, że łatwiej przejść wielbłądowi przez ucho igielne, niż tej beczce przez bramę Najświętszej Panny Niepokalanego Począcia”.
Jeszcze nieco trwała dysputa między ojcem gwardyanem, który adwokatował niby za sprawami klasztoru, a księciem, który beczkę zatrzymać chciał – nareszcie skończyło się na tem, że ją odszpuntowano, a dyabli nowi nadeszli z tacą, pełną kielichów, które między nas rozdane były – a po napełnieniu onych uklękliśmy wszyscy i kończyliśmy litaniją z kielichami w ręku – i twarze mając obrócone do nieba, jakby w ekstazyi świętej.
Skończyła się litanija i zaczęła się pijatyka, a książę pan porozsyłał ludzi na wszystkie trakty i gościńce, aby przejeżdżających łowili i gwałtem do bramy przyprowadzali. Zbierało się coraz więcej takowych więźni, a już ich brama objąć nie mogła, aż wreszcie różowa aurora wejrzała w bramę, gdzie wszyscy byliśmy, jak ona, rumieni i weseli – a z wronami, które się już budziły, ruszyliśmy do zamku, mając już na wozie nie beczkę, ale księcia pana, tryumfatora.
W zamku dopiero czekał nas aspekt niespodziany. Skoro bowiem otworzono drzwi od pierwszej sali, zaleciało nas powietrze i aura, przesiąkła zapachem święconego, które urządził kucharz pierwszy j. o. księcia, Włoch, Loga, ku krotochwili i zabawie; w pierwszej bowiem sali stały trzy pasztety olbrzymiego kształtu, które ujrzawszy, książę zawołał: „W. panowie, do ataku!” – co wymówiwszy, zdjął z pierwszego pasztetu czapkę – i wyleciało z niego wielkiego mnóstwo żywych kuropatw, jemiełuch, gołębi, jarząbków, ortolanów, które, potłukszy okna, powylatywały na dziedziniec – gdzie jeszcze był długi ogon szlachty, cisnącej się za księciem panem, a ci, że wielu było uzbrojonych w fuzye, zaczęli owe ptastwo strzelać w lot, tak, że czasami wlatywał szrot do sali i spadał gradem, od pułapu odbity, na nasze łysiny – lecz, że okna były wysokie, żadnemu to z nas nie szkodziło. – Tu ksiażę przyzwał kucharza do sali i zaczął go mocno strofować za to, że nie dopiekł zwierzyny; kucharz się tłómaczył po włosku, a że mi ten język nie był obcym, zrozumiałem, co mówił, i byłem wielce ciekawy, co się w drugich pasztetach okaże. Albowiem zapytany kucharz, co się znajdowało w wielkiej piramidzie, stojącej na prawo, odrzekł księciu panu, iż upiekł w niej całego Laokonta z wężami – a gdy to wytłómaczyłem szlachcie, a znajdowało się wielu, którzy znali historyą Eneasza, przez Wirgiliusza rymem uwiecznioną, wszyscy wyglądali owego Laokonta w zadziwieniu. Wtem j. o. książę, wziąwszy ze ściany buławę żelazną, nabitą gwoździami, dał tak po piramidzie, że aż się rozleciałą – i ujrzeliśmy siedzącego na ruinach pasztetu karła, w cielistym ubiorze, który był cały skrępowany kiełbasami, jakby ów Laokont właśnie, pasujący się z gady Minerwy. – „A i ten żyje!” krzyknął z gniewem ksążę. – Na to kucharz Loga, niby zawstydzony, odezwał się: „Decoctus erat, sed resurrexit”. – „Może to być”, rzekł pan Sierotka; „a w trzecim pasztecie co?” – Na to kucharz odpowiedział po włosku, iż była tam Andromeda, przykuta do skały łańcuchami, a smokowi oddana na pożarcie – jakoż i po rozbiciu trzeciego pasztetu znaleźliśmy karlicę księcia, tak zwaną Dyannę, która święconemi salcesony przywiązana była za ręce do pasztetu, a przed nią leżał ogromny szczupak, mający, zamiast własnej, głowę dzika, z paszczęką otworzoną, która bez wątpienia karlicy owej mogła być grobem. J. o. książę udawał gniew – a my wszyscy dziwiliśmy się tym pięknym inwencyom Włocha, które, niby oszukując nas, w zawieszeniu trzymały ranny apetyt. Tu wystąpił ksiądz Ryło, Jezuita, już nie udając gniewu, ale prawdziwie rozsierdzony, i rzekł: „Nie godzi się, książę panie, z tworów boskich czynić takie igraszki; oto ja, nie wiedząc, co było w tych pasztetach, poświęciłem je, więc i te stworzenia poświęcone zostały, jako rzeczy, na jadło przeznaczone, a teraz mam skrupuł i grzech na sumieniu”. – „Ja to sam wymyślił”, rzeł książę, „więc będę pokutował w Jeruzalem, a te karły wczoraj spowiadały się i jadły komunikanta, więć woda święta nie spadła na dyabła; a żałuję teraz, że zamiast tych trzech pasztetów nie kazałem zrobić jednego i nie wsadzić weń Drzymałę – bo nie bywa na nabożeństwie, toby choć raz napił się święconej wody – możeby schudł… Ale to rzecz nie stracona – bo go znajdziemy siedzącego w holenderskim serze w drugim pokoju. Wlazł sam na prośbę panny Anny marszałkówny, w której się kocha”. Pan Drzymała, który stał przy mnie, zczerwieniał od gniewu, ale nic powiedzieć nie śmiał, aby uczty nie stracił – więc tylko mruczał pod nosem.
Nie mogąc co robić w pierwszej sali, gdzie już tylko smok i owe salcesony, któremi były skrępowane karły, mogły być ku pożywieniu – weszliśmy za ksieciem panem do sali drugiej, gdzie już czekały na nas niewiasty i małżonki owych panów, którzy byli do księcia na święcone proszeni. – Książę oddał głęboki pokłon i zaczął wszystkie w ręce całować, co trwało długo, ile że połączone było z komplementami; poczem, kazawszy sobie podać jaje, obchodził wszystkich książę pan i, każdemu podając jaje, składał życzenia pełne afektu – a nareszcie i piastunce swojej, która, w kącie stojąc, płakała z rozczulenia, podał talerz i pocałował w chude ręce staruszkę – która go wzięła za głowę i uścisnęła, jak dziecko swoje. – „Babko”, rzekł j. o. książę, „na przyszłe święcone twój piastun będzie gdzieś na morzach, jak na huśtawce, a ty mi tu rób co roku święcone i czekaj – z kucyą mnie czekaj co roku, aż zejdą gwiazdy – bo może ja powrócę głodny, zjadłszy w tłusty czwartek Drzymałę – a odbywszy cały post Skorubskim, co ma skórę, jak stokfisz. Lecz powrócę, jeżeli mnie samego nie zje pan Armider z wielkim Turkiem, albo jeżeli mnie pan Dunin na śmierć nie zagryzie złą konduitą, albo jeżeli mi Pan Jezus nie każe zostać królem w Jerozolimie na złość księdzu Ryłło, co mnie ma za dyabła, gorszego od zygwulskiego starosty”. – Staruszka zajęczała i wyszła z pokoju – a książę pan, sam nieco rozczulony, rzekł do nas: „W. panowie, może to ostatnie święcone, które będę pożywał z wami – a że inni moi krewni bambizami, a mój brat Grzegorz ad cardinalatum strychuje, to może już nigdy więcej Radziwiłłowskiego święconego nie zobaczycie; ale niech to was, miłościwi panowie, nie pozbawia apetytu: proszę się rozgościć”.
Obróciliśmy wtenczas oczy na święcone, a było na co patrzeć, albowiem i tu pod prezydencyą księcia kucharz wszystko tak urządził, że nie tylko apetytowi, ale i myśli było przyjemnem. W sali tej albowiem, śród mnóstwa drzew, z miodu lipcowego była sadzawka, z wyspą, zielonym owsem pokrytą, na której się pasł święty baranek z chorągwią, mający oczy z dwóch karbunkułów, ze skarbcu j. o. księcia wyjętych, które błyszczały niezmiernie. Na tego baranka godziło czterech dzików okropnej wielkości, upieczonych całkowicie, a dwanaście jeleni ze złoconemi rogami w różnych pozyturach wyskakiwało z lasu, który był z drzew pomarańczowych, różnemi konfektami obrodzony. Gdy tu same mięsiwa, to w przyległej komnacie były ciasta i napoje, nie mniej misternie ułożone. Nie lasy tam, ale baby, podobne skałom, nosiły na głowach z migdałowych murów grody i fortece; coś nawet podobnego Jerozolimie widać było, albowiem śród cukrowych domów ukryte ananasy koronami szaremi naśladowały palmowe drzewa, a w bramach zaś figurki cukrowe w szmalcowanych pancerzach i z krzyżami czerwonemi na piersiach, jako jerozolimscy rycerze za czasów Godfreda, stali na straży. – A jam pożałował, że nie miałem przy sobie małego Michasia, abym mu te wszystkie jasełka pokazał i wytłómaczył, boby w pamięci dziecka przynajmniej zostały, nim ruinie ulegną.
Nie będę tu opisywał mnogości różnej konwi, rostruchanów, czar złotych i srebrnych i kryształowych, i win różnych, i miodów, i małmazynów, które się tam obficie znajdowały – a, żem się i tak nadto długo nad opisywaniem rzeczy tych zastanowił, to może dlatego, iż nieraz później w pustyniach, głód cie rpiąc, wspomniało się na owe święcone z niejakim żalem i z chciwością, nieprzystojną filozofowi.
Książę pan, który konceptom swoim nigdy nie ucinał ogona, przystąpiwszy z nożem do ogromnego sera holenderskiego, rozciął go na poły i zapytał: „A gdzie pan Drzymała?… Panno Anno?” – dodał, obracając się do w. marszałkównej – „myślałem, że twój więzień tu – chciałem uwolnić.” – „Pan Drzymała jest w serze” – zawołał pan Dunin – „ale ja mu włożyłem kamień do kieszeni, co sprawia, że jest niewidzialny – więc teraz może już z otworzonego sera wyszedł i stoi pomiędzy nami, a my go nie widziemy”. – Książę pan mrugnął na nas, a myśmy zrozumieli, o co rzecz idzie, ile że pan Dunin pierwszej już szepnął niektórym na ucho, co mają czynić. Więc ci nawet, co najbliżej stali pana Drzymały, udawali, że go nie widzą, pytając jedni drugich: „Gdzie jest wielmożny Drzymała? Gdzie pan regent Drzymała? Gdzie poważny pan szlachcic Drzymała, nasz wielki przyjaciel?” „Ja tu jestem!” – odezwał się, jak z beczki, pan Drzymała – „a pannom wolne żarty”. – „Panie” – odezwał się pan Sierotka – „słyszemy twój głos – ale waćpana ani śladu; wyjm kamień z kieszeni, panie, bo strzelę na wiatr z fuzyi w stronę, gdzie słychać ciebie po zapachu sera holenderskiego. Zamknąć podwoje, bo gotów nam figla spłatać i wynieść się niepostrzeżony! Panie Drzymała, prosiemy, na miłość Boga, nie rób z siebie fantazma. W imie Ojca i Syna i Ducha – panie Drzymała, pokaż się!” – „Panie Drzymała, pokaż się!” – krzyknęła szlachta, patrząc na pana Drzymałę, który stał wtenczas wszystkim na widoku, gdyby rak ugotowany na farfurce, albowiem i twarz i żupan miał z karmazynu.
„Mości podczaszy” – rzekł j. o. książę do Dunina – „więc przepraszam waści, żem ci wczoraj uchybił, mówiąc: „łżesz” kiedyś mi waść o kamieniu bajdurzył – a teraz widzę, że to prawda. Lecz mam do ciebie, panie kochanku, ansyą, żeś twego kamienia na pana Drzymale spróbował, bo ja na niego lubił patrzeć; on piękny człowiek – i panna Anna będzie się smucić, że go nie widzi. Już to się ja nie lękam, aby nas pan Drzymała okradł, bo to człowiek uczciwy. Ale panna Anna dla niewidzialności jego teraźniejszej może szwankować – a w statucie litewskim niema jeszcze artykułu si quis incarnatione invisibilis factus, pater fit”. – Tu w. pan Dunin, widząc, że książę pan żart za daleko posuwa, ile że sam w. marszałek, ojciec panny Anny, marszczył się na wspomnienie same dyshonoru, jaki córka jego ponieśćby mogła, odezwał się: „Mości książę, mnie się zdaje, że pana Drzymały wcale tu niema, bom ja go sam zostawił w bramie Najświętszej Panny, we śnie głębokim pogrążonego – a tu sobie tylko zrobiłem żart i krotochwile, mówiąc, że jest między nami”. „A, kiedy tak – rzekł książę pan – to mi lżej na sumieniu; niech się wyśpi pan Drzymała – a nie mówcie mu o tem, co się stało, boby się gniewał, to człowiek obraźliwy”.
Na znak księcia pana szlachta się znów wzięła do półmisków i kielichów, czyniąc tak, jak gdyby pana Drzymały w istocie nie było. Nieraz więc dostawał w łeb kielichem albo farfurką – albo też łokciem w bok, a zawsze się usuwał, lecz nic nie mówiąc. Był bowiem obżarty i przez wzgląd na żołądek wiele przebaczał. Znalazł nareszcie wolne miejsce przy stole i, usadowiwszy się, złożył na farfurce mnóśtwo wielkie zwierzyny, kielich węgrzynem napełnił, a niedbając więcej na żarty, w zupełnej spokojności dary boskie spożywał.
Po niejakim czasie książę pan, pokazując digito na farfurkę pana Drzymały, zawołał niby z przestrachem: „Księże Ryłło, weź waćpan stułę i kropidło i poświęć stół – bo tu dyabli siedzą i łykają święcone. Ja nie widziałem nigdy, aby jaki człowiek tak jadł, jak ta farfurka; więc to musi być dyabeł, którego Chrystus Pan wpędził w świnię nad Genezaretańskim morzem. – Wszelki duch Boga chwali – panie kochanku, ta farfura wychodzi sama od stołu!”.
I w istocie pan Drzymała zniecierpliwiony wynosił się za drzwi, niosąc talerz z pieczywem przed sobą; ale ksiaże pan, który nieraz i po pijanemu korki u trzewika niewiastom ustrzelał, chwyciwszy za sztuciec, nabity kulą, przymierzył się i przy drzwiach już będącemu panu Drzymale talerz z ręki kulą wytrzasnął. – Nieszczęśliwy pan regent zmieszał się niepospolicie i osłupiał – lecz nie mogąc już znieść dłużej owych afrontów, ze łzami w oczach obróciwszy się do towarzystwa, rzekł: „Mości panowie, w przytomności waszej uskarżam się na w. pana podczaszego Dunina, że z człowieka cichego i urodzonego szlachcica taki żart czyni. Domagam się więc satysfakcyi”. Na to pan Dunin: „Cieniu człowieka, głosie niewidzialny, jeżeli, jak się spodziewam, masz brzuch ludzki i łeb okrągły i ciało człowieka – bić się z tobą będę, choć miałbym przyjść na ów los nieszczęśliwego Ajaksa, co, mając na oczach chmurę, przez zagniewane bogi rozciągniętą, zamiast rycerzy, bydło i owce porąbał – choćby ten pojedynek równie smutną, jak Sofoklesa, urodził tragedyą. Dobądź więc szerpentyny i objaw głosem, gdzie jesteś, a jeżeli mam pójść do Erebu, upraszam tu j. o. księcia, aby na intencyą moją tysiąc czterdzieści cztery msze zakupił, ile że od zaczarowanego człowieka polec mam nie po katolicku”.
Przychodziło już do bitwy, gdy ksiądz Ryłło, wystąpiwszy naprzód, rzekł poważnie: „Książę panie, wybierasz się na wędrówkę do grobu świętego – a dopuszczasz tu, aby dla żartu krew się lała. Ani to na twoją uczoność przystoi, mości Duninie, żartować tak z tego grzesznika, który się nie spowiadał i nie komunikował w dnie boskiego umęczenia, a teraz brzuchowi swemu dogadza, i gniewowi cugle popuścił tak, że się na azard żywota naraża”. – „Milcz, klecho!” krzyknął książę. „To nie wielki post, abyś tu nam kazał, jak z ambony; a, że pójdą na szerpentyny, to nie żaden grzech; gorzej zrobił pan Samuel Zborowski, co Włocha Candiana, namazanego miodem, oponował niedźwiedziowi rozjuszonemu, a sam na pojedynek nie wyszedł, a za toby nie był wpuszczony do nieba, tylko, że głowę ściętą wrzucił pierwej, a sam szedł, niby szukając swego czerepa, z czego się Najświętsza Panna zabawiła i pozwoliła mu zostać – a może też i dlatego, że to był męczennik szlacheckiej sprawy, i zagryziony był przez wilcze zęby królewskie, za którą to rzeczą ja sam będę u Chrystusowego grobu patronował, aby znów Zborowskiemu głowę in excelsis nosić pozwolił na karku, a nie pod pachą, jak niemiecki kapelusz. Panie Dunin, włóż aspan szablę do pochwy, i ty, panie Drzymało, nie gniewaj się – a pojedynku nie trzeba, bo i tak mało szlachty – a jak mniej będzie, to więcej pójdzie pod miecz katowski, na głowie pana Samuela zaprawiony – a póki nas wiele i zgodnych, to i sam pan Zamoyski ogląda się, czy ma głowę. A wiecie wy, że konsylium jego było, abym ja jechał do Ziemi Świętej przez Turcyą – i sam król Stefan ofiarował mi glejt turecki od sułtana? Ba – ale ja nie głupi, panie kochanku, a nie chcę tego honoru, aby za mną pan Jan Kochanowski stawał, jak za Podlodowskim, co był w Turczech zarzezany. Chybaby mi pan Drzymała swego kamienia pożyczył, tobym się odważył jeść obiad z samym sułtanem; lecz pan Drzymała nigdy nikomu tynfa nie pożyczył, więc o kamieniu ani gadać. Trzymaj, panie Drzymała, coś znalazł, bo skarb znalazłeś – a ja ci zazdroszczę. Ale że ty piękny i przystojny, więc tobie ten kamień więcej szkodzi, niż pomaga – więć może się go pozbędziesz i zamieniasz się ze mną na ten sygnet”. (Tu książę zdjął z palca wielki sygnet, brylantami osadzony, z szafirem pośrodku, i dał go wyciągającemu ręce Drzymale). „Kupuję ci kamień twój; nie biorę go teraz, bo nie chcę zniknąć z oczów J. W. panów, którzy przytomnością swoją mój dom zaszczycają – ale, żem twój kamień kupił, to go złożysz w skarbcu moim”. – „Jeżeli j. o. książę” – rzekł udobruchany Drzymała – „będziesz tak kupował te niewidzialne kamienie, to i skarbiec j. o. księcia stanie się niewidzialnym”.
Na tym skończyła się krotochwila z panem Drzymałą, który jednak panu Duninowi sera nie przebaczył – jak tego w dalszej podróży dał tysiączne dowody.
Opisawszy te krotochwile, nie będę się dłużej rozciągał nad uroczystościami zamkowemi, ale przystąpię do rzeczy, mających bliższy związek z podróżą naszą i t. d.
Na podstawie: Juliusz Słowacki „Listy” w ramach serii: „Wydanie zupełne. Pisma prozą”, wydał Tadeusz Pini. Warszawa, nakładem spółki wydawniczej „Parnas polski”, 1937.