(książki)
Musieli sprzedać te wszystkie książki” – usłyszałem z rozmowy dwóch starszych panów, którzy stali przy sąsiednim regale w jednym z warszawskich antykwariatów. Okazało się niebawem, że mówią o książkach, które właśnie przeglądam. W większości przedwojennych, małych i dużych, oprawnych w podniszczone półskórki lub płótna, traktujących o historii różnych czasów i miejsc. Wszystkie one miały jeden element wspólny – pieczątkę z prostym, geometrycznym exlibrisem Jerzego Łojka.
Do dzisiaj nie wiem, kto musiał je sprzedać i dlaczego. Czy była to rodzina znanego polskiego historyka czy jacyś przypadkowi spadkobiercy? Faktem jest, że ów zbiór książek trafił najpierw na aukcję, a następnie do zwykłej sprzedaży w rzeczonym antykwariacie, skąd kilka ciekawszych egzemplarzy przytargałem do domu ku nieustannemu utrapieniu mojej żony.
Była wśród nich książka innego, dawniejszego historyka – a także powieściopisarza, dziennikarza oraz wydawcy, który prowadził we Lwowie dużą drukarnię – Władysława Łozińskiego. Jest to postać dziś nieco zapomniana, o czym świadczy między innymi zaniedbany grób pisarza i jego brata, Walerego, na Cmentarzu Łyczakowskim. Tymczasem na przełomie XIX i XX należał Łoziński do ważnych postaci życia kulturalnego Galicji. Pracował w prasie, pisał powieści i książki historyczne, posiadał bogatą (ponoć najcenniejszą w całym zaborze austriackim) kolekcję malarstwa, rzeźby i wyrobów złotniczych. A książka, o której ma być tutaj mowa – czyli Życie polskie w dawnych wiekach – przyniosła mu już prawdziwą sławę. Pierwsze jej wydanie z 1907 roku sprzedało się w ciągu dwóch miesięcy, drugie z roku 1908 – czyli to Łojkowe, które teraz leży przede mną – niewiele wolniej. Gazety zasypał grad pochwalnych recenzji. Ponoć popularnością Życie polskie dorównywało samej trylogii Henryka Sienkiewicza.
Tym większy to zaszczyt, gdy się pamięta, że jest to książka historyczna i w jakimś wymiarze naukowa. Szeroko sięgając do źródeł pamiętnikarskich i pochodzących z akt sądowych, opisuje Łoziński życie szlacheckiej braci w czasach I Rzeczpospolitej. Opisuje pańskie siedziby: pałace i dwory. Odsłania tajniki (wraz z potężną dawką egzotycznie brzmiących nazw, bo kto wie jeszcze, co to szuba, delia czy ferezja) strojów i przedmiotów codziennego użytku. Opowiada, jak to jeżdżono za granicę, jak się odwiedzano, jak spędzano czas wolny. Właśnie – opowiada. Zadziwiające jest, w jaki sposób potrafi łączyć Łoziński wielość historycznych faktów z wciągającą, niemalże powieściową narracją. Nie znam żadnej współczesnej książki historycznej, którą czytałoby się tak przyjemnie. Niezwykła jest także panorama, którą autor pozwala nam objąć wzrokiem. Tyle spraw pojedynczych, konkretnych przedmiotów, tylu bohaterów i bohaterek – nie tracąc swojej odrębności składa się na wielki obraz życia dawnej Polski.
Cóż to jest za obraz? Trochę taki, jak w niemieckiej anegdocie z epoki, która powiada, że Polacy życie przepędzają na: gadaniu, hulance i podróżach. Dodać do tego można niespożyty apetyt, bo – według obserwacji nuncjusza apostolskiego, Giulio Ruggieriego – jeden nasz rodak jadł za pięciu Włochów. Na ślubie Konstancji Lubomirskiej i Felicjana Potockiego „zjedzono 60 wołów, 300 cieląt, 50 baranów, 150 wieprzów i prosiąt, 21 sztuk drobiu, 12 740 ryb, 10 korcy raków […] wypito 270 beczek węgrzyna, 6 lad włoskiego wina”, a na bankietach u wojewody Wiśniowieckiego podawano wśród innych specjałów także łapy niedźwiedzie, bobrowe ogony i chrapy łosia. Lubił też dawny Polak wystroić się w złotem wyszywany kontusz, przypasać karabelę wysadzaną szlachetnymi kamieniami, nakryć się sobolową szubą – wszak od Opalińskiego wiemy, że sobole to główny zbytek polski. Jaskrawości stroju zaczerpniętej z Azji towarzyszyło też umiłowanie świecidełek, cacek, a nawet farbowanie koni, które nadawało im maści iście nienaturalne.
Lecz jest to także obraz swojski i jakoś ciągle bliski. Na przykład, gdy czytamy, że Polska „stała rodziną”, która przy słabości instytucjonalnej państwa „spełniała ten wielki obowiązek, że była najsilniejszym fundamentem obywatelskim i narodowym”. Wbrew temu, co próbują utrzymywać ideologowie nowoczesności ważną pozycję w tej rodzinie odgrywała żona, która stanowiła nie tylko ozdobę domu, czyli „klejnot drogi”, ale była też „miłym i wdzięcznym, a tobie równym towarzyszem”, była przyjacielem najpierwszym ze wszystkich. Mieszkanie szlacheckie było z zasady raczej skromne i funkcjonalne. „Dwór staropolski powstawał odśrodkowo, rozwijał się i uzupełniał od wnętrza na zewnątrz, a nie przeciwnie”, co podaje w wątpliwość pogląd, iż taki sposób budowania – od pomieszczeń i funkcji do zewnętrznego kształtu – odkrył dopiero modernizm. Co więcej, w przeciwieństwie do tego ostatniego, klasycznej architekturze dworków udało się zachować przy tym regularność bryły, proporcje, smak w zdobieniach. Prawda, że budowano też pełne przepychu i blichtru pałace. Ale magnatów, którzy je stawiali ocenia Łoziński surowo:
Pierwsi, co burzyli starodawne dwory i na ich miejsce stawiali pałace, byli to nowi ludzie, co na gruzach wielkich fortun historycznych i kosztem ich szczątków przyszli do bogactwa, a zaczynając świat od samych siebie, chcieli go mieć nowiuteńkim i oderwanym od starej tradycji, do której całkiem świeży jeszcze splendor nie dał się nawiązać
Całkiem to podobne do tych polskich „ludzi nowych”, którzy dorobiwszy się w latach 90. XX wieku pokupowali sobie zabytkowe siedziby – by zniszczyć je i pobudować inne, wedle własnych horyzontów pomyślane albo skopiowane z zachodu.
Ale i dawniej nie obce nam była skłonność do naśladowania tego, co zobaczono w Europie. A podróże były ważnym elementem szlacheckiej edukacji. Na studia jeżdżono najpierw do Włoch, do Padwy, Bolonii czy Rzymu; później także do Niemiec, Francji i krajów niderlandzkich. Już od czasów Reja słychać jednak przestrogi przed podróżami, które nie przyniosą pożytku, a nauczą próżnowania i hulanek. Bo wielu było takich, co – jak pisze Jakub Sobieski – „cielętami przyjeżdżają do cudzej ziemi, a wyjeżdżają z niej wołami”. Poza obyciem i nauką, którą można było zdobyć za granicą, ceniono niezmiernie umiejętności towarzyskie. A z tych za najważniejsze uchodziły sztuka prowadzenia rozmowy (która miała też wymiar umiejętności politycznej) i staropolska grzeczność. Kto, chociaż uczony, nie znał grzeczności tego nazywano „po łacinie mądrym, a po polsku błaznem”. Liczyła się też gościnność, a goszczono się wtenczas po dworach bardzo często i długo, a nieraz do tego stopnia, że po wyjeździe gościa gospodarz zostawał całkiem zrujnowany. Te gościny różnie się odbywały, raz porządniej, innym razem niekoniecznie. Wspomina na przykład wojewoda miński, Zawisza taką wizytę:
Byłem w Cisowie u Jegomości pana Paska, człowieka haniebnie poczciwego, który jako mi rad był, niepodobna wypisać. Przez trzy dni nie znaliśmy, co dzień, co noc, piliśmy i hulali. Dam miał siła u siebie et quidem pięknych. Darował mi szkatułę kieleckiej roboty, mosiądzem nabijaną, piękną gotowalnię tejże roboty, szkatułę wielką i stół marmurowy, nakładany, puzdro szlifowane et caetera, et ceatera
Ucztowanie też było swego rodzaju umiejętnością, bo nie chodziło w nim tylko o to, kto poda na obiad łapy niedźwiedzie, ale przede wszystkim o ceremoniał, odpowiednie usadzenie przy stołach (nie bez przyczyny opis zasiadania do uczty pojawia się w Panu Tadeuszu kilka razy), kolejność pełnych, jak nazywano toasty. Towarzyszyły temu z dawien dawna znane obyczaje, jak choćby gest po wypiciu toastu, który wspominał hetman Chodkiewicz: „Stłukłem szklanicę o głowę, a król rzecze: Miły Panie Hetmanie, nie tłuczcie tej głowy, siła nam na niej zależy”.
Przeczytawszy Życie polskie nikt raczej nie powie, że mieszkańcy I Rzeczpospolitej mogą być dla nas wzorem we wszystkim i zawsze. Jest jednak coś pociągającego w owej bujności życia, którą uosabiali. Że jak ucztowali to do rana, że jak hulali to przez trzy dni, że jak stawali w obronie ojczyzny to do upadłego. Tę cechę może warto pamiętać w czasach wszechobecnej letniości charakterów.
Czy jednak pamiętamy? Czy potrafimy pamiętać? Twórczość Władysława Łozińskiego przychodzi nam tu na pewno z pomocą. A jego dziedzictwo, podniesione przez Jerzego Łojka, który był przecież przede wszystkim historykiem XVIII wieku i gromił Stanisława Augusta Poniatowskiego (może prekursora owej dzisiejszej letniości, ale to już temat na zupełnie inną okazję) za przypieczętowanie upadku I RP – pokazuje, że nie był to koniec końców upadek całkowity. Że, parafrazując słowa Miłosza, gdy ludzi już nie ma, pozostaną książki na półkach, dobrze urodzone. Nasza sprawa – ale może nie tylko nasza – czy zechcemy po nie sięgać.