Przy drodze z Kielc do Opatowa widziałem pierwszego w tym roku bociana. Kołował nad małą łąką otoczoną nie bardzo jeszcze zielonymi drzewami. Taka to znana trasa, przemierzana po stokroć od dzieciństwa, a różne detale krajobrazu widzę po raz pierwszy. Może młodość żywiącą się sama sobą nie potrzebuje wcale tego, co nas otacza i dopiero z czasem, gdy mniej już tej witalności dojrzewania, zaczynamy uzupełniać sobie jej braki witalnością z zewnątrz. Jeśli tak, nie dziwi narzekanie młodzieży na opisy przyrody w Nad Niemnem i późniejszy, dojrzały zachwyt dla tychże.
Czytam Szwy Wacława Holewińskiego. Bardzo gładko napisana powieść o byłym solidarnościowcu, który próbuje odgrzebać i opisać historię młodego chłopaka, zabitego w stanie wojennym przez milicjantów. To się oczywiście szarej eminencji III RP nie podoba: „Oni argumentują, że nie wolno burzyć społecznego ładu – dlatego o przeszłości należy milczeć. To prowadzi jednak do pozornego ładu. Sprzyja starym układom, ludziom dawnego systemu i ich sprzymierzeńcom. Poszkodowana większość nic z tego nie ma”. Nie potrafię powiedzieć, ile jest prawdy, a ile patologicznej obsesji w wizji Polski jako folwarku służb peerelowskich. Jednak jakoś ujmuje mnie ten typ solidarnościowy, który zawsze toczy boje i jest w tym trochę po dziecięcemu uparty, trochę śmieszny, może nawet dziwaczny. Z horyzontem intelektualnym zawieszonym w przeszłości, bez wpływu na współczesność. Ale też z nieocenioną czystością moralną i bezkompromisowością, których tak mało dzisiaj. I z dużą odwagą czy wręcz dezynwolturą, bez zbytniego nabożeństwa wobec własnego życia.
To, co czasem utożsamiamy z wrogim otoczeniem, złymi czasami, ich bylejakością – czyli z zewnętrznościami, które jakimś przypadkiem nas dotykają i sprawiają, że nie możemy być lepsi – jest jednak stworzone specjalnie dla nas. I nie bez przyczyny te właśnie, a nie inne trudności przychodzi nam pokonywać. Powinno to być lekarstwem na marzenia o innych czasach, miejscach, zajęciach, którą są nieraz odskocznią od realnych codziennych rzeczy i sprawiają, że się w tych ostatnich zaniedbujemy. Myśląc ciągle, że gdzie indziej, kiedy indziej – byłbym na pewno lepszym człowiekiem. Jest to wielkie i niebezpieczne złudzenie.
Jechałem dzisiaj do Warszawy pociągiem. Czytałem Zamieć Żeromskiego, powieść o tak łatwo traconej szlachetności. Pełne ideałów, rozterek, a w końcu i wielkich możliwości działania (vide milionowy spadek Ogrodyńca) życie Ryszarda Nienaskiego – źle i głupio się kończy, z ręki biednych robotników, którym myślał pomagać. A za nim upada Ksenia, nie na tyle silna, by sama mogła odeprzeć pokusy otoczenia, które pcha do rozwiązłości i rozkoszy. To samo niezawinione zło, grzech, który nas zagarnia, mimo wewnętrznych postanowień o czystości – dotyka Ewy z Dziejów grzechu. Ilu z nas dotyka dzisiaj, może nie tak efektownie, bo po cichu, w drobnych sprawkach? I czy przez to nie groźniej? Marzy się życie proste, praca najzwyklejsza, uczciwa. A tutaj – jak to w Warszawie – rozmowy o pieniądzach, kontraktach, projektach.