W październiku 1919 roku, po ponad dziesięciu latach przymusowej emigracji, Stefan Żeromski wrócił do Warszawy. Mimo całej sławy, która go już wtedy otaczała, mimo wielkiego uznania współczesnych – nikt nie pomyślał o uroczystym powitaniu pisarza. Nikt, poza młodziutkimi artystami ze Skamandra. Tylko oni, ze swoją ekstrawagancją i żywiołowością, ze szczerym sercem i wzruszeniem – choć i z obawą, że ta ich demonstracja może się uwielbianej postaci wydać niewłaściwa – podążyli na dworzec z zaproszeniem na powitalne przyjęcie. „Żeromski przyjął nasze zaproszenie z tą właśnie nigdy nie opuszczającą go powagą” – wspominał ten jesienny wieczór Jan Lechoń. Była to powaga:
nie mającą nic wspólnego z patetyczną celebracją, ze stronieniem od wesołości – przeciwnie zwykle wstydliwie ukryta w głębi myślenia i czucia, ale o każdej chwili w nich przytomna, nie dająca zapomnieć ani na chwilę o boskości i tragizmie życia i każąca nam patrzeć na ludzi, zdarzenia i nas samych z wyżyn tego pojęcia.
Poszli do restauracji „Pod Bachusem”, przybytku przeciętnej renomy, ale dla kieszeni młodych poetów dość ambitnej, co miało ten skutek, że biesiadnicy – poruszeni podniosłością wydarzenia i nie zważający na ciągłe dolewanie do kieliszków – nie mieli w końcu na opłacenie rachunku; aż z pomocą przyszedł im wydawca, Jakub Mortkowicz. Po jednej z takich dolewek nastąpiło wystąpienie bohatera wieczoru: „Kiedy Żeromski podniósł się, aby podziękować za witające go przemówienia, ogarnęło nas wszystkich wzruszenie takie, jakby nagle hetman Żółkiewski wrócił z tamtego świata i miał się do nas odezwać”. Swoją mową pełną „wstrząsającego liryzmu i wykluczającej wszelką poufałość godności”, swoją szczerością w słowach o śmierci jedynego syna, w końcu swoim toastem na część poezji – zjednał sobie Żeromski serca młodych i, jak ładnie ujął to poeta Skamandra, „nadał im tę powagę, wydobył ją z nich”. Lechoń, któremu przyszło później bywać na wielu wytworniejszych przyjęciach (między innymi wielkich bankietach na cześć Chestertona i Tomasza Manna; ten ostatni ponoć jeszcze wiele lat później wspomniał ich świetność i porównywał do oszczędności, z jaką gościli go Francuzi) – stwierdził, że „żaden z bankietów mego życia nie miał tego nastroju płynącego z głębokiego wzruszenia, z prawdziwego wzniesienia uczuć i myśli”, co tamto przyjęcie. Miał bowiem Żeromski właśnie tę rzadką umiejętność „wznoszenia uczuć i myśli”, trwania na wyżynach ducha (acz jednocześnie blisko ludzi), nieustannego i głębokiego przejęcia się sprawami najwyższej wagi. To tam szukać można źródła, siły witalnej wszystkich przewodnich idei, które – jak to mają w zwyczaju najwięksi pisarze – powtarzał po wielekroć w swojej twórczości.
Powstała w latach 1909-1910 powieść Uroda życia nie należy do najpopularniejszych dzieł Żeromskiego. Trudno nawet powiedzieć dlaczego. Stylistycznie i kompozycyjnie nie odbiega bowiem od Przedwiośnia, z pewnością przewyższa Syzyfowe prace, zapewne też Ludzi bezdomnych. Mnogość i waga problemów, które porusza także powinny dać jej wysokie miejsce na liście szkolnych lektur, a przynajmniej lektur w ogóle. Tak się jednak nie stało. Może Uroda życia nie pasowała komunistom do tez, które chcieli udowodnić? Nie było w niej przecież Cezarego Baryki, któremu dało się przypisać (zresztą na siłę) akces do rewolucji, nie było Tomasza Judyma wyciągającego na jaw jedynie biedę klas nieposiadających. Może nie trafiła w żadne mody w historii literatury? A może jest po prostu za trudna? Im rzadziej do niej sięgamy, tym bardziej warto przypomnieć, że sam Żeromski przyznawał jej miejsce szczególne, nazywając ją „ostatnią swoją powieścią” i „dziełem swojego życia”. Trudno zignorować takie stanowisko. Ale trudno też, wczytawszy się w karty Urody życia – co jednak powinno być w wartościowaniu literatury argumentem rozstrzygającym – nie przyznać autorowi racji w tej samoocenie.
Trzy są postaci najważniejsze w tej powieści. Jedna główna – Piotr Rozłucki, syn powstańca styczniowego (z opowiadania Echa leśne), wykształcony i zruszczony w carskiej szkole oficerów, przyjeżdża do Polski i tu, poznając kraj rodzinny, poznaje jednocześnie swoją tożsamość. Dwie poboczne – ksiądz Wolski, kapłan katolicki, który za swoją niepokorność, dobroć i pomoc unitom zostaje wrobiony w proces i wydalony z Kościoła; oraz Bezmian – polski patriota zesłany przed laty na Syberię, gdzie stał się badaczem języka i kultury ludu Ajnów, teraz przez Amerykę chcący wrócić do kraju.
I jedna jest – co postaram się pokazać – najważniejsza w tej powieści scena. Rozgrywa się w Anglii, dokąd trafiają krętymi ścieżkami nasi trzej bohaterowie. Rozłucki z Wolskim płyną do Ameryki, na statku poznają Bezmiana. Po kilku latach wracają razem zza oceanu i osiedlają się w Londynie. Tam były ksiądz pracuje jako optyk, dawny zesłaniec jest tłumaczem języka Ajnów, a niegdysiejszy carski żołnierz interesuje się raczkującym wtenczas przemysłem samolotowym.
Pewnego dnia wyjechali z ulic City wrących od najgwałtowniejszego na ziemi ruchu – do Hampton-Court, starego i cichego królewskiego zamku. Zwiedzili nagromadzone tam dzieła sztuki, samą budowlę i, stęsknieni do drzew, zanurzyli się w parku.
W czasie przechadzki po parku, obfitującej w ekstatyczne podziwy dla pól kwiatowych, uznanie majestatu tysiącletnich drzew, w końcu spotkaniu stada jeleni (wszystko to w swym szczegółowym opisie jest bardzo ważne i otwiera różnorodne pola interpretacyjne; wszak wszystkie najdonioślejsze sceny Żeromskiego posiadają taki entourage przyrodniczy, który należy umieć właściwie ocenić) Polacy zaczynają rozmowę, czy może lepiej byłoby powiedzieć, rozmowa wypływa z ich serc, wzniesionych niezwykłym otoczeniem. Pada to pytanie, które się tliło przez wszystkie lata tułaczki: „I cóż komu z nas? Cóż my jesteśmy?”. Zdania, które następują potem są próbą odpowiedzi. I nie jest to już tylko odpowiedź na pytanie o tożsamość trzech życiowych rozbitków – ale próba definicji trzech wielkich nurtów polskiego losu. Nurtów uosobionych w tych trzech bohaterach. Nurtów zbiegających się w jedno w dziedzictwie Stefana Żeromskiego.
Rozpoczyna ksiądz Wolski: „Trzeba Królestwo Boże w Polsce osadzić. Trzeba podnieść ręce tego ludu do Boga. Trzeba wskrzesić ducha bożego w tym rolnym tłumie”. Od tego należy zacząć. Od uczynienia chrześcijaństwa żywotnym polskim prawem. Od przypomnienia szczerej religijności. Od zaproszenia Ducha Świętego między Polaków. Jest to projekt głęboko mesjanistyczny. Nie bez przyczyny był Żeromski wielkim następcą romantyków. Wziął od nich nie tylko demokratyzm, umiłowanie przyrody – które tak często wspomina się, mówiąc o jego twórczości. Przeniósł w wiek XX także ideę chrześcijaństwa jako nadrzędnej zasady polskiego losu, bez której nie możemy istnieć, której zaniedbywanie – „zaleniwianie ducha” jak powiedziałby Słowacki – jest niebezpieczne dla naszej wspólnoty. Dwa wymiary tej projektowanej duchowości szczególnie łączą Żeromskiego z uwielbianymi przezeń romantycznymi poprzednikami.
Pierwszy wiąże się z nieoczywistym, a niekiedy może nawet wrogim stosunkiem do instytucji kościelnych. Mickiewicz spotkał się z Piusem IX prawdopodobnie dwa razy. Chciał zainteresować go sprawą narodową, ale bardziej jeszcze pragnął uzyskać błogosławieństwo dla legionu włoskiego, który właśnie formował. Gdy papież powiedział, że będzie błogosławił Polsce, ale tylko katolickiej, Mickiewicz – może nieco zdziwiony jego niewiedzą (bo jaka inna Polska miałaby być?) – dowodził, że to właśnie jedynie Polacy są zawsze gotowi umrzeć za wiarę katolicką, po czym ujął go za nogi, ale – jak twierdzą kronikarze tych wypadków – „tak silnie, że Ojciec św. aż musiał się o stół oprzeć”. Mimo tych zabiegów wieszcz nasz usłyszał od papieża tylko „piano, piano”, jako odpowiedź na swoje natchnione słowa (złośliwi mówią, krzykliwe), a w odniesieniu do sprawy polskiej: „bądźcie cierpliwi”. Nie udało się także uzyskać błogosławieństwa dla legionu, o które jeszcze wielokrotnie zabiegano (raz nawet dosłownie, zastępując drogę papieskiemu orszakowi podczas procesji św. Andrzeja). Te zabiegi warto swoją drogą odnotować jako silny związek Mickiewiczowskiej koncepcji walki wyzwoleńczej z dawną arcypolską ideą chrześcijańskiego przedmurza. Ostatecznie jednak drogi polskich emigrantów i Watykanu rozeszły się. Mickiewicz, jakkolwiek rozczarowany postawą papieża, z którym wiązał początkowo duże nadzieje (poświęcił mu zresztą artykuł w „Trybunie Ludów” z 1849 roku), przyczyny tego faktu widział bardziej ogólnie. Mówił: „hierarchia rzecz popsuła i przekonanie, że tylko urząd może mieć wiarę, a nieurząd nie!”.
Podobny zarzut mógłby sformułować wobec Kościoła swoich czasów Stefan Żeromski. Poczucie nieomylności, dostatek hierarchów, swoisty arystokratyzm (z krzywdą prostego ludu), a przy tym niejednokrotnie uległość wobec zaborców czy wręcz kolaboracja – były to postawy, które spotykał najczęściej, przez pryzmat których oceniał księży. Jednak im bardziej był w tej krytyce zapalczywy (wzorem intelektualnego idola wczesnej młodości, Ernesta Renana), tym bardziej doceniał prawdziwą religijność, tak indywidualną, jak i zbiorową. Przykładem tej ostatniej może być sportretowany w zakończeniu powieści Nawracanie Judasza klasztor, położony gdzieś u podnóża gór, gdzie cele mieszkalne ledwo mieszczą człowieka, a bracia zakonni radują się ze śmierci (z narodzenia do nowego życia) jednego z nich i gdzie – nota bene – znajduje ukojenie stary ksiądz Wolski.
Myślę, że to napięcie pomiędzy wiarą jednostki (i wspólnoty), a wiarą instytucji – jest w jakiś sposób właściwe polskiemu losowi. Nie chodzi oczywiście o naiwne odrzucenie Kościoła i sprowadzenie religijności po prostu do tzw. dobrego życia. Raczej o pewną nieoczywistą dynamikę człowiek-instytucja, która sprawia, że polski katolicyzm zachowuje zawsze delikatny dystans do hierarchii kościelnych. Jest to może zresztą nieuniknione tam, gdzie od wieków republikanizm łączy się z mesjanizmem.
Klasztor z Nawracania Judasza, unicka wspólnota z Urody życia, w końcu wizerunek księdza Wolskiego – wszystkie te rzeczywistości mają jeden wspólny mianownik – ubóstwo materialne, na którym wyrasta bogactwo ducha. To ów drugi wymiar, gdzie Żeromski podąża ścieżkami wytyczonymi przez romantyków.
Polistopadowa emigracja, na czele z Mickiewiczem i Słowackim, w sposób szczególny dostrzegła konieczność budowania duchowości na ascezie, ubóstwie, pracy nad sobą. Na tego rodzaju ćwiczenia duchowe (np. „to jest post ducha – zależący na wstrzymaniu się od wszelkich myśli, rozmów i prac umysłowych, nie będących w związku ze Sprawą Bożą”) kładziono wielki nacisk w Kole Sprawy Bożej, założonym przez Andrzeja Towiańskiego, a prowadzonym później przez starszego z wieszczy. Juliusz Słowacki, który wystąpił z Koła po zaledwie kilku miesiącach, nigdy już nie zrezygnował z ascetycznego życia. Stało się ono dlań jednym z warunków poetyckiego i filozoficznego poznania. Okazało się też pomocne w zbliżeniu do wiary i Kościoła katolickiego. Św. Zygmunt Szczęsny Feliński, późniejszy arcybiskup a wtenczas najbliższy przyjaciel wieszcza wspominał to tak:
Czuć w nim było zawsze mędrca i poetę, zajętego wyłącznie kwestiami ducha i wieczności[…]Nawet nierozdzielne z ludzką naturą uczucia serca umiał on podnieść do wyżyn nadziemskich[…]Żadnej burzy, żadnego narzekania, żadnej nawet niecierpliwej żądzy dusza jego nie znała, pomimo iż po ciernistej postępował drodze.
Rozliczni bohaterowie Żeromskiego, jak ksiądz Wolski lub doktor Judym, są w tym względzie wiernym odbiciem autora. Zawsze ubogiego. Nawet wtedy, gdy honoraria zapewniały mu wysokie zarobki, pamiętał o czasach studenckiej głodówki i o tych wszystkich głodnych, których spotykał na ulicach polskich miast. Dlatego, jak pisze Lechoń:
żył Żeromski jak Piłsudski po spartańsku w atmosferze kultury i schludności, pozbawionej przecież wszelkiej wystawności i blichtru, i jego mieszkanie na Zamku, które mu wielbiący go Prezydent Wojciechowski ofiarował, było to, mimo sal sklepionych, typowe mieszkanie warszawskiego inteligenta[…]ubrany zawsze skromnie, ale z tą schludnością, po której nieraz poznaje się duchową czystość człowieka.
Trzeba przyznać, że polski los naznaczony jest w jakiś szczególny sposób ubóstwem, do którego często przymuszani jesteśmy wracać i do którego powinniśmy umieć też wracać dobrowolnie z wyżyn pychy i dostatku. Chyba warto to powtórzyć i dzisiaj. Bez ograniczenia potrzeb nie ma bowiem prawdziwej religijności. Nie ma również pracy i dyscypliny, o których teraz przyjdzie nam powiedzieć.
A więc wracamy do Hampton-Court. Do trzech naszych emigrantów, stojących tam pośród wiekowych drzew. Piotr Rozłucki:
Trzeba nauczyć ich [Polaków] dyscypliny ducha, przemienić wszystkich w żołnierzy, których oczy i uszy powinny być otwarte, a usta milczeć jak u Anglików. Trzeba nauczyć ich trzymać się prostej linii w szeregu. Niech raz wiedzą, że bez pozwolenia władzy z ducha, bez rozkazu z urzędu najwyższej myśli nie wolno nic, nie wolno nawet za ojczyznę i lud umierać!.
Idea nadrzędna, wypowiedziana wcześniej przez księdza Wolskiego, nie może istnieć sama dla siebie. Jej polityczna – a nie tylko idealna – realizacja następuje dopiero wtedy, gdy w niej (tzn. w tej chrześcijańskiej idei) ogniskują się wysiłki członków wspólnoty, gdy do niej zmierzają. Daje nam więc Żeromski wielki projekt pracy dla dobra wspólnego. Czerpiąc tym razem z drugiego zbiornika swej intelektualnej genealogii – z pozytywizmu. Praca organiczna, praca u podstaw, Świętochowski, Prus – są to rzeczy dobrze znane, jedne ze spraw wciąż (komunistycznym rozpędem?) najdokładniej omawianych w szkolnej klasie. Żeromski przejmuje pokoleniową pałeczkę. Ale szybko, dostrzegając zdolność programu pozytywistów do wprowadzania Polaków w narodową apatię, idzie znacznie dalej. To dalej oznacza wpisanie pracy w porządek polskiego losu (idea pracy pozytywistycznej była wpisana raczej w oświeceniowo-naturalistyczny porządek nowoczesności). Powraca więc, z jednej strony, Norwidowskie „praca jest po to, by się zmartwychwstało”. Z drugiej zaś dyspozycje – w sensie arystotelesowskim – do „dobrej roboty”: dyscyplina, powściągliwość, dokładność. Zawsze jednak ze znacznikiem metafizycznym: „dyscyplina ducha”, „urząd najwyżej myśli”.
Tym połączeniem realizmu i idealizmu pracy rozpina Żeromski ogromny łuk pomiędzy ludem (który znał tylko realizm) a warstwami wyższymi (zajętymi głównie idealizmem). W roli gwaranta tej wątłej, ale jakże oczekiwanej przez polską polityczność konstrukcji obsadza inteligencję, jednak nie tę salonową, ale taką, której istnienie oparte jest na zasadzie holistycznie rozumianej pracy.
Tu właśnie powraca trzeci nurt polskiego losu. Wypowiedziany ustami Bezmiana (wzorowanego swoją drogą na Bronisławie Piłsudskim, starszym bracie Marszałka):
Trzeba najprzód zwalić od przyciesi gwałt brata nad bratem. Nie oszczędzać krzywdy, drzeć ją zębami i pazurami, palić żagwią, oddać dla jej zniszczenia wszystko, do ostatniej koszuli i do ostatniego marzenia. Wtedy dopiero w weselu duszy trzeba rozpocząć pracę od nowa.
Doświadczenie ludzkiej niedoli – to chyba pierwsza sprężyna całej twórczości Żeromskiego . W Kielcach, w Warszawie, w niezliczonych powiatowych miasteczkach i wsiach obserwował pisarz tych, którzy żeby przeżyć godzą się na poniżenie, nieludzkie warunki pracy za głodową pensję, na przedmiotowe traktowanie. Judym idąc ulicami stolicy widzi, jak „z dziedzińców, drzwi, nawet ze starych dachów krytych blachą lub cegłą, gdzie szeregiem tkwiły okna facjatek, wychylały się twarze chore, chude, długonose, zielone, moręgowate i patrzały oczy krwawe, ciekące albo zobojętniałe na wszystko w niedoli, oczy, które w smutku wiecznym śnią o śmierci”. Te same obrazy ma przed oczami młody lekarz, gdy występuje przed starszymi kolegami z odczytem o higienie, wspomina nędzę zaułków paryskich i mówi nagle „I my mamy swój własny Paryż”, po czym tenże własny Paryż opisuje zaczynając od słów: „Warto choć raz w życiu przejść się zaludnionymi ulicami w stronę żydowskiego cmentarza…”. Żeromski jest właśnie kimś takim, co to „się przechodzi”, nie zamyka oczu, gdy widzi cuchnące zaułki, zapuszcza się w miejsca, które inni omijają – i daje świadectwo tamtejszej nędzy. Wchodzi do fabryk, tych cudów cywilizacyjnego postępu, w którym pozytywiści (jakkolwiek nie wszyscy i nie zawsze) widzieli piękny owoc gospodarczego rozwoju. Fabryk, które dla zamkniętych w ich czeluściach pracowników przypominają raczej dziedzinę piekielną:
Z szopy kowalskiej wchodziło się do odlewni żelaza i stali. Dym słomy wolno węglęjącej, zapach przeróżnych kwasów i duszne, do ostatka wynaturzone powietrze wypełniały te hale grobowe, czarne, ziejące ogniem. Grunt ich zryty i sprzewracany dymił się i parzył nogi. Czarne, ranami okryte ściany dygotały jak gdyby z wiecznego bólu.
Spotyka więc Żeromski wiejskich parobków nie mogących wykarmić swoich dzieci (Słowo o Bandosie), fabrycznych robotników pracujących przy rozgrzanych piecach hutniczych (Ludzie bezdomni), studentów próbujących zarobić na codzienny posiłek korepetycjami (W sidłach niedoli). Ale i on sam dzieli to ich ubóstwo. Gdy opuszcza Kielce i podejmuje studia medyczne w Warszawie, nieraz przepędza szereg dni nie jedząc nic prawie, chorując z niedożywienia i niedogrzania. W Dziennikach notuje:
Palta nie mam, wpisu nie mam czym opłacić, mieszkania też, żyć nie ma z czego[…]obiadów nie jadam Bóg wie odkąd, żyjąc chlebem i herbatą[…]Wychudłem jak pies. Składam się z kości, wystających zza każdego mięśnia – a podobny jestem do jakiegoś sentymentalnego złodzieja. Nigdy jeszcze nie byłem tak głodny[…]Ile to dni przeżyłem o bocheneczku chleba razowego za 12 groszy! A ileż to razy muszę zbiegać pół Warszawy zanim wystaram się o 12 groszy. Ile razy brak dwu groszy rujnuje moje marzenie o kupnie chleba.
Barbara Wachowicz pisze: „Te miesiące, kiedy «prawdy uczył go głód i Szekspir», wrócą w młodości Ryszarda Nienaskiego z Nawracania Judasza i z Zamieci, w liście Łukasza opowiadającego Ewie swe życie samotne i głodne w Dziejach grzechu”. I wracają ciągle – w biografii i w utworach Żeromskiego – mówiąc głośnie „nie ma zgody” na wyzysk, na biedę, na poniżenie człowieka.
Z tego doświadczenia wyrasta przekonanie, że nie będzie polskiej wspólnoty bez elementarnej dobroci człowieka dla człowieka. Stąd też pochodzi przeświadczenie – chyba nie całkiem bezzasadne – że zaprowadzenie (choć to może złe słowo, bo sugeruje jakąś zewnętrzną ingerencję, lepiej byłoby powiedzieć: zrodzenie się) solidarności musi być momentem trudnym, dziejowym, okupionym ofiarami. Dla Żeromskiego są to jednak zawsze przede wszystkim ofiary z siebie, z tego co się posiada, choćby to były tylko marzenia – bo nawet ich może przyjdzie się wyzbyć.
Ksiądz Wolski, Piotr Rozłucki, Bezmian – trzy emanacje polskiego ducha. I ich idee, ujęte w triadę: „Władza polska – Praca polska – Dobro w Polsce” – trzy nurty polskiego losu. Żeromski kładzie nam je przed oczami. Z tą samą powagą, z którą witał Skamandrytów na warszawskim dworcu. Z tą samą gotowością do „wznoszenia uczuć i myśli”. Ciągle powtarza: „Pamiętajcie na ten nasz spisek w Hampton-Court – Kto by ustał w pracy albo się wrócił, albo zaniechał dla bezwładu – temu pogarda[…]Kto wytrwa i wypełni temu pochwała.”