Profesor Andrzej Nowak, wysokiej próby historyk, wieloletni redaktor naczelny „Arcanów” i osoba publiczna w wielu miejscach obecna – objawił się ostatnio także jako znawca literatury. Natknąłem się na to nowe wcielenie profesora w odsłuchanej niedawno audycji radiowej zatytułowanej „Lechoń i Iwaszkiewicz. Polityka silniejsza od poezji”. Znamienny to tytuł i bardzo dobrze oddający istotę gawędy Andrzeja Nowaka, gdzie owa determinanta polityczna wiedzie prym nad poezją i literaturą w ogóle, a sądy o tych ostatnich wydawane są właśnie przez pryzmat polityki i swoiście widzianej historycznej racji.
Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie odsłuchałem drugiej rozmowy, także Iwaszkiewiczowi poświęconej – z poetą Bronisławem Majem. I właściwie ten kontrast między pierwszą rozmową a drugą (choć ta druga jest chronologicznie pierwsza, bo pochodzi bodaj z 2014 roku), między optyką historyka i optyką poety, między dwoma tak odległymi spojrzeniami na tę samą twórczość – to wszystko leży u podstaw mojego wzburzenia, a tym samym u podstaw tego tekstu.
***
„Byłoby dobrze – mówił Bronisław Maj przed kilku laty – gdyby te oceny natury politycznej, czyli te, które są stawiane z bardzo określonego stanowiska, żeby one nie zakłócały, nie zaciemniały i nie zniekształcały oceny twórczości Iwaszkiewicza”. I dodaje zaraz, że „takie myślenie i taka rozmowa o Iwaszkiewiczu […] już się właściwie zaczyna”. Bronisław Maj ma tu na myśli oczywiście pewien przełom w studiach nad dziełem Iwaszkiewicza, który zaczął się dokonywać (jak to wątle brzmi) po długim okresie przebywania poety na patriotycznym indeksie ksiąg zakazanych, bo wiadomo: nadworny twórca PRL, wieloletni prezes Związku Literatów itd. Nie przewidział jednak Bronisław Maj, że coś, co się „już zaczyna”, może zaraz dobiec końca. Albowiem profesor Nowak praktykuje już zgoła inną „rozmowę” i inne „myślenie”.
Choć może jednak nie? Wychodzi przecież z podobnych pozycji. Na pytanie bardziej gorliwej i mniej subtelnej dziennikarki o ocenę politycznej roli Iwaszkiewicza, profesor nie odpowiada wprost, napomyka tylko „na pewno nie był człowiekiem odważnym […] ale to słowo nie wystarczy”, lecz zaraz dodaje: „Warto zastanowić się [raczej] nad bilansem pozycji Iwaszkiewicza w historii literatury polskiej”. To uczciwe – myśli sobie słuchacz – to wielkoduszne, choć gdzieś w tle pojawia się przeczucie, co to może być za metoda, która ścieżka intelektualnej argumentacji za dobrze znaną tezą. Jednak, zawstydzony, zrazu odrzuca te niegodne pomówienia. I słucha dalej w dobrej wierze.
„Żeby coś zrobić trzeba być w środku” – te słowa z epilogu Sławy i chwały profesor Nowak podaje jako (być może) credo samego Iwaszkiewicza. Następnie wspomina jego wiersz do towarzysza Bieruta, cytuje kilka wersów (żaden inny cytat się w tej blisko godzinnej audycji nie pojawia). Dostajemy pewne wskazówki, insynuacje. Podejrzenia słuchacza powracają, lecz – myśli zaraz, znów z zakłopotaniem – są to przecież fakty z biografii poety, dlaczego mamy o nich zapominać, czemu się z nimi nie zmierzyć? I znów zostawia te domysły, tym bardziej, że wracamy na powrót do rozważań krytycznoliterackich.
Kilka komplementów pod adresem opowiadań Iwaszkiewicza, kilka znanych tytułów, dobre słowo o wczesnych tomach wierszy zaklasyfikowanych przez Andrzeja Nowaka jako „elementy trwałe w naszej literaturze”. Uwadze historyka nie mogą umknąć również Czerwone tarcze.
Mawia się jednak, że w zdaniu złożonym, to co występuje przed „ale” tak naprawdę się nie liczy. A tu – zaraz po tych wszystkich komplementach – pojawia się mocne, kategoryczne „ale”. Posłuchajmy znów profesora:
Mam wrażenie, że wiele wierszy Iwaszkiewicza, poza wymienionymi przez mnie tomami [tzn. dwoma pierwszymi i dwoma ostatnimi] gdzieś zgubiło swoich czytelników po drodze, że to zapatrzenie we własny pępek autora sprawia, że rozmija się ta poezja tak silnie egocentryczna z potrzebami kolejnych pokoleń odbiorców.
Robi się ciekawie. Nawiasem mówiąc, gdyby powyższe stwierdzenie było prawdziwe, Iwaszkiewicz powinien cieszyć się dziś nadzwyczajną sławą, ponieważ nigdy wcześniej nie byliśmy świadkami takiej popularności literatury bardzo osobistej, żeby nie powiedzieć egocentrycznej, bo też nigdy wcześniej nie osiągnęliśmy takiego poziomu egocentryzmu. Ale mniejsza o to. Uwagę przykuwa coś innego, a mianowicie sposób kategorycznego zaszeregowania poetyckiego dorobku Iwaszkiewicza. Dwa pierwsze tomy świetne, dwa ostatnie wyśmienite, wszystko co pomiędzy – do kosza. Doprawdy interesująca kwestia z dziedziny psychologii twórczości – jest poeta, później długo długo nie ma, i znowu jest. Nie twierdzę, że to nierealne, ale jakoś mało przekonujące. Ale jest rzecz, która dziwi mnie jeszcze bardziej – konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy, w jaki sposób marsowego profesora Nowaka zachwyciły Wilde’owskie z ducha Oktostychy i Dionizje (i to zachwyciły na tyle, że gotów im przyznać tak poczesne miejsce w historii naszej literatury), weźmy na przykład taki fragment:
Złamię sylab rząd w ciężar kolumn szczerozłoty,
U wylotu położę z lazuru emalie.
I w chrzęstny, miękki warkocz – perlane uploty.
Strzyżony płotek niski – krwawiące azalie.
Jeśli krytycy przyznają ważne miejsce dwóm debiutanckim tomom poety, to głównie dlatego, że otwierają one pewien nowatorski nurt w polskiej poezji. Wilde’owski właśnie, impresjonistyczny, coś, czego wcześniej u nas nie było. A Iwaszkiewicz to coś wprowadza, od razu na bardzo wysokim C. Tylko, jeśli przyjmiemy takie uzasadnienie, to musimy przyjąć również jego naturalną konsekwencję, to znaczy fakt, że Iwaszkiewicz pozostaje potem wiernym (choć twórczym) kontynuatorem tego nurtu, że tymi tomami daje początek swojej „bardzo oryginalnej” – jak mówi Bronisław Maj – ścieżce w historii polskiej poezji. Kto chce uczciwie nią przejść jako czytelnik, musi zauważyć jeszcze co najmniej kilka kamieni milowych po drodze, a nie tylko bujny dionizyjski początek i koniec z Mapy pogody i Muzyki czasu, piękną codę, uspokojenie – które jednak wybrzmiewa w pełni tylko, gdy zna się treści wcześniejsze.
Nie sposób tu i nie miejsce, aby wykazywać wybitność poszczególnych tomów poetyckich Iwaszkiewicza. Jako przykład można wspomnieć jednak choćby tomy wierszy z wczesnych lat trzydziestych (np. Lato 1932), wierszy ciemnych, wierszy tonu minorowego, należących do nurtu międzywojennej poezji katastroficznej. Bo Iwaszkiewicz zaczął ów nurt, który zaznaczył się tak słyszalnym i docenionym głosem w wierszach młodego Czesława Miłosza i Józefa Czechowicza. Najpierw wybrzmiały słowa: „Ziemia kłosami się pochyla,/ Niebo gwiazdami się rozżarza,/ Przednocna, przezroczysta chwila/ Czeka na swego gospodarza.” (Iwaszkiewicz), a dopiero po nich: „Ziemia odpływa od brzegu, na którym stoję,/ i coraz dalej świecą jej trawy i drzewa./ Pączki kasztanów, światła lekkiej brzozy,/ już nie zobaczę was.” (Miłosz) i „Siano pachnie snem/ siano pachniało w dawnych snach/ popołudnia wiejskie grzeją żytem/ słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach/ życie – pola – złotolite” (Czechowicz). Czemuż prekursorowi tego nurtu nie należy się miejsce w historii literatury, które przyznajemy jego następcom?
Podobnie rzecz ma się z tomami powojennymi. Owszem, był i wiersz do Bieruta z 1952 roku, ale to przecież nie wiersz jedyny, ani najważniejszy, może nawet mało ważny, napisany na odczepnego, trybut niechętnie płacony. A obok tego wiersza, ile takich, które czytamy z głębokim przejęciem, ile pełnych wielkich uczuć, skondensowanej emocji.
Nie zapomina się tak łatwo życia
Ani odwraca wzroku od mogił i krzyżów,
Czy czujesz jeszcze zapach płonącego getta,
Ty, który alejami przechodzisz Paryża?Krocząc plamami słońca jak stary atleta,
Nie znasz smaku nowego lipcowego miodu,
Ale gdy śpisz, czy jeszcze wychodzą z ukrycia
Twarze młodych poetów poległych za młodu?Bo dla mnie co południa, gdy siadam do stołu,
Zmęczony pracą, karmiony nadzieją,
Odczuwam, pełen kwiatów, co czerwcem się śmieją,
Radość nowej potrawy zmieszanej z popiołem.
Andrzej Nowak widzi jednak w tych wierszach przede wszystkim „zapatrzenie we własny pępek” i dodaje: „ten wielki egotyzm Iwaszkiewicza jest chyba przeszkodą w uznaniu go za wielkiego, tzn. rozumiejącego naturę ludzką, a nie skupionego tylko na własnych sprawach, twórczości”. No cóż. Zdaje się, że to już jest cecha poetów – ten „wielki egotyzm” – czy chcemy tego, czy nie chcemy. Słowackiemu, który był chyba królem egotyków (w jednym z listów pisał na przykład: „Mówią, że się Szopen z Marią Wodzińską, a niegdyś moją Marią, ożenił – może poszła za niego trochę z przyjaźni do mnie, bo mówią ludzie, że Szopen do mnie jak dwie krople wody podobny”), nie przeszkodziło to w „rozumieniu natury ludzkiej”, choć nie mam pewności, czy jedynie ta umiejętność świadczy o wielkości pisarza. A Gombrowicz? Czy był zawsze tylko cichym urzędniczyną argentyńskiego banku? A Miłosz, a Herbert? Czy uważali swoje poetyckie zajęcie za miły przerywnik w poważnym codziennym życiu? Jakoś nie bardzo chce się ta teza o egotyzmie – obronić. Myślę, że nawet Lechoń mówiący o swoim starszym koledze ze Skamandra: „gdyby go w gruncie rzeczy obchodziło coś poza nim samym i jego wrażeniami” (które to słowa zostały skrzętnie w audycji przytoczone), też zajmował się głównie swoimi wrażeniami, co nie przeszkadzało mu pisać o wielu innych sprawach.
Budzi się więc znów w słuchaczu podejrzliwość (i już nie tak prędko znika) po tym gruntownym studium o poezji Iwaszkiewicza kreślonym słowami profesora. Ale to nie wszystko, przechodzimy bowiem do prozy. Padł już gdzieś mimochodem cytat ze Sławy i chwały. Mimochodem, lecz nie przypadkiem, bo to na tę powieść ma odbyć się frontalny atak: „w dziedzinie prozatorskiej – mówi Andrzej Nowak – to była wielka katastrofa, mam na myśli jego Sławę i chwałę, jego kilkutomową epopeję kresową, społeczno-polityczną, która powstała już po 1954 roku, która układa się raz jeszcze w ten sam wzór – zaangażowanie w historię nic nie przynosi”. Dużo w tym zdaniu myśli i chyba kwintesencja całego wywodu, w końcu także obnażenie sposobu argumentacji. Wypada więc się tym zająć, po kolei i metodycznie, tego przynajmniej domaga się ten bardzo już podejrzliwy słuchacz, który we mnie siedzi.
Najpierw trzeba się jakoś zabrać za mit „katastrofalności” Sławy i chwały. Dla porządku należy wyjaśnić też, że jeśli jest to „epopeja kresowa”, to jedynie w jakimś wąskim wycinku, bo – choć główni bohaterowie z kresów (albo nawet z Rosji) się wywodzą – to większość akcji rozgrywa się w Warszawie, Krakowie, Paryżu i na terenach, które z kresami mają tylko tyle wspólnego, że stanowiły wspólnie jedno państwo za czasów Drugiej Rzeczypospolitej. Byłoby więc może zgrabniej nazwać największą powieść Iwaszkiewicza historią o międzywojniu (z nieredukowalnym prologiem wcześniejszym oraz epilogiem wojennym) lub o pokoleniu ludzi (głównie inteligentów, artystów), które w czasie międzywojnia przeżywało swe najaktywniejsze lata, ergo o pokoleniu Iwaszkiewicza. A więc powieść pokoleniowa? Powieść inteligencka? To chyba za wąskie kategorie.
Dalej – czy jest to rzecz społeczno-polityczna? Społeczna z pewnością, jak każda powieść, choć więcej gustująca w mikro-zbliżeniach, prześwietlaniu ludzkich relacji, wewnętrznych przeżyć bohaterów – niż w szerokich panoramach, więc tego wymiaru społecznego znacznie tu mniej, niż na przykład u Żeromskiego. Polityczna – w bardzo małym stopniu, polityka występuje tu (bo nie może nie występować w takich czasach) jako mimo wszystko dość odległe tło, dużo mniej istotne – niż, dajmy na to w często porównywanej do Sławy i chwały powieści Marii Dąbrowskiej, Żywocie człowieka myślącego.
Czy jest to w końcu rzecz o historii i zaangażowaniu w nią? I to także, ale znów na dalszym planie. Ta trudność klasyfikacji Sławy i chwały jest, myślę, bardzo znamienna i wiele nam o tym dziele mówi. Choćby to, że trudno wpisać je w jakiś szerszy nurt polskiej prozy, który byłby potwierdzony czymś przed i czymś po, który z czegoś by wyrastał i w coś przechodził. Bo gdyby tak mieć do czynienia, powiedzmy, z twórczością psychologiczną Kuncewiczowej – to z grubsza wiadomo, przed nią Nałkowska, później Choromański, Otwinowski, Rudnicki; albo z jakąś porządną powieścią realistyczną zrodzoną z Prusa, przechodzącą w Andrzejewskiego, Brandysa, Myśliwskiego. A tu inaczej – osobne zjawisko.
Jest to zresztą – jak sądzę – jeden z powodów, które stanęły u podstaw złego przyjęcia Sławy i chwały. Trudno ją było z czymś połączyć, to znaczy trudno ją było zrozumieć. Wydawała się obca polskiej optyce, zarówno tej mesjanistycznej lub martyrologicznej, jak i tej oświeceniowej. Nie wpisywała się w żaden z nurtów polskiego myślenia o nas samych. Bo była nurtem indywidualnym, przeżyciem artysty, bez uproszczeń, bez łatwych kategorii.
Nie oznacza to oczywiście, że powieść Iwaszkiewicza stoi poza wszelkimi tradycjami literackimi. Dużo z pewnością czerpie z Prousta, nie w narracji, nie w „egotyzmie” nawet, ale w pewnym sposobie widzenia świata, w pewnej wrażliwości bohaterów. Wrażliwości, która uniemożliwia im głębokie zadowolenie z własnego życia, pogodzenie się z przemijalnością, z utratą, z nie dającym się zaspokoić dążeniem do piękna. W tle – niepodległa Polska, entuzjazm wyzwolenia – a w sercach bohaterów – smutek, niespełnienie. A później w tle – powstanie i wojenna hekatomba – a bohaterowie pozwalają sobie na miłosne rozterki, na „normalne życie”. Może to przeszkadza profesorowi Nowakowi. Może to przeszkadzało powojennym czytelnikom Iwaszkiewicza, zarówno tym zapatrzonym z nostalgią w dwudziestolecie, jak i tym, którzy przeżyli wojnę i na sztandarach nosili swój heroizm.
Być może prawdą jest, że to Iwaszkiewiczowe „normalne życie” zostało skreślone na miarę jego wrażliwości, jego priorytetów – i wielu ludzi nie odnajdzie tam swojego „normalnego życia” – choć chyba właściwiej byłoby powiedzieć, że przynajmniej odnajdzie jakiś jego aspekt. Bo bardzo możliwe, że niektórzy w większym stopniu, niż on i jego bohaterowie, żyją jakimś określonym wyższym celem albo sprawami szerszej wspólnoty, a przez to i inaczej przeżywają sprawy codzienne. Taki zarzut – że Iwaszkiewicz filtruje świat przez swoją wrażliwość (znów ten egotyzm!) – można chyba postawić, ale można postawić go właściwie każdej literaturze, także tej, która z kolei na pierwszym miejscu stawia sprawy bardziej wspólnotowe, kategorie bardziej pryncypialne. Najlepiej chyba po prostu powiedzieć, że siłą rzeczy wizja Iwaszkiewicza nie jest pełna, że jest jakoś subiektywna, że ukazuje tylko, jak to określiłem, jakiś aspekt normalnego życia, tylko pewien – choć szeroki – wycinek ludzkich doświadczeń. Rzecz w tym, że Iwaszkiewicz jako adwokat choćby tego wycinka ma ważne miejsce w naszej literaturze, a dziś jest na czasie może bardziej niż kiedykolwiek.
Recepcja Sławy i chwały wyglądałaby – jestem o tym przekonany – zgoła inaczej, gdyby rzecz ukazała się u kresu międzywojnia, ewentualnie zaraz po wojnie. Te dziesięć lat – przypomnijmy lata wydania, 1956-1962 rok – uczyniły wielką różnicę w problematyce, która zajmowała społeczeństwo. W świetle Stalinowskich represji, aresztowań AK-owców, codziennego terroru, a następnie tzw. odwilży 1956 roku i idącej po niej „małej stabilizacji” – subtelne rozważania Iwaszkiewicza musiały wydawać się w najlepszym razie mało ważne. Egzystencjalne rozterki Janusza Myszyńskiego czy estetyczne rozedrganie Edgara Szyllera – czym mogły być wobec codziennych mordów, donosicielstwa, zatkanych ust i skrępowanych myśli? Tak to już chyba jest, że epoki grubo ciosane nie interesują się niuansami egzystencji. Lecz, czy to oznacza, że owo niuansowanie przestaje nam być potrzebne? Czy nie jest raczej tak, że wydobywanie się z takiej jak tamta epoki mroku odbywa się także za sprawą przechodzenia od dylematów biało-czarnych do dylematów w różnych odcieniach szarości? Dlatego nie jestem aż tak pewien, czy powinniśmy dziś – w czasach szarości, mimo wszystko – zadowalać się tą opinią krytyków, która onegdaj umieściła powieść Iwaszkiewicza w „czytelniczym czyśćcu” (to określenie samego autora), powielać tę opinię (często bez czytania) i schować Sławę i chwałę do pudła.
Osobiście nie wyobrażam sobie duchowej, emocjonalnej, intelektualnej formacji bez przynajmniej kilku fragmentów tej powieści. Mam je w pamięci, wraz ze wspomnieniem niepokojąco cichej lektury w ciężką lipcową noc, gdy orzeźwiające powietrze wpada przez otwarte okno (to już chyba egotyzm, tak wspominać scenerię swoich ważnych lektur). Pamiętam Andrzeja Gołąbka siedzącego w oknie dworu w Pustych Łąkach, jego namacalnie odczuwalne dojrzewanie, przeżycie przyrody, zrozumienie natury, własne emocje w nie wkomponowane, fascynacje młodości i zaraz ciężkie doświadczenie przemijania, przychodząca ze śmiercią babci.
Andrzej poszedł do swojego pokoju. Rozebrał się i umył. Nie było późno, nad parkiem stało zielone, przejrzyste, mokre niebo. Ale sen go ogarniał mimo wszystko. Nago usiadł na oknie i wdychał w siebie woń wilgotnego wieczoru, szczebiot ostatnich ptaków. Zamilkły powoli, tylko jakaś niespokojna kukułka kukała daleko. Jej mokry głos rozlegał się jeszcze długo, gdzieś w lesie, nawet wtedy, kiedy się już zupełnie ściemniło.
Eustachy Rylski napisał kiedyś: „Nie znam pisarza, który pisałby równie przejmująco o przemijaniu jak Iwaszkiewicz”. I to jest bardzo prawdziwe. Ale owo Iwaszkiewiczowe pisanie o przemijaniu nie odbywa się wprost, ono przeplata się przez każde zdanie, każdą, na pozór najzwyklejszą scenę, wisi nad tym światem stworzonym przez poetę.
Pamiętam też jakiś wielki ożywczy powiew (to może przez tę lipcową noc), którym tchną postaci Iwaszkiewicza. Jakieś połączenie powagi egzystencji, przejęcia się jej największymi sprawami – miłością, śmiercią, przemijaniem – a zarazem szlachetności codziennego działania, dobrego tonu, dobrych manier, empatii, no i dystansu do siebie samych; jeśli nieraz mitologizuję ludzi międzywojnia, to jest to zawsze ich główny, charakterystyczny rys, chyba najpełniej przez Iwaszkiewicza wyrażony.
Pamiętam również kompozytora Edgara Szyllera siedzącego nad sadzawką w podłowickiej Arkadii, myślącego o Marii Bilińskiej, gdy przychodzi do niego stary organista Jarzyna. I łowicką farę, i syna organisty, garbatego Rysia obdarzonego niezwykłym muzycznym talentem, improwizującego na organach w pustym kościele. I młodą śmierć tego chłopca, i jego smutne życie we wspomnieniach Edgara.
Pamiętam także fragmenty wojenne i te o powstańczej Warszawie. Jakże inny to obraz, niż z Pamiętnika Mirona Białoszewskiego, choć tamtego obrazu nie unieważniający. Ale jakoś krzepiący, nie dlatego, że powstanie nie było straszne, nie dlatego, że umniejsza to jego nieludzki i okrutny rys – ale dlatego, że człowiek nawet w tak skrajnych warunkach może być – zdaje się mówić Iwaszkiewicz – choćby chwilami, człowiekiem; że nie zanikają jego emocje, jego potrzeby, jego refleksja nad sensem; że to wszystko straszne dookoła nie redukuje nas do poziomu zwierząt. Choć jednocześnie bezduszne, odczłowieczone oblicze wojny jest przecież u Iwaszkiewicza obecne, jest niszczące (i w tym samym czasie jakoś budujące) dla całego pokolenia najmłodszych bohaterów Sławy i chwały, jak to czytamy w liście Aleksego Bilińskiego:
Oduczyłem się patosu od Monte Cassino. Nie tylko patosu, ale w ogóle wszystkiego, co o sobie i o ludziach myślałem. Jeżeli ludzie mogą przeżyć takie sprawy, sprawy, które ich twarzą w twarz z innym człowiekiem postawiły, to w ogóle wszystko inne upada czy odpada.
Pamiętam w końcu słowa Janusza Myszyńskiego, które w tym tekście muszą się pojawić, z wielu powodów:
Wszystko wydaje się oparte na jakimś nieporozumieniu, na jakiejś nieprawdzie. – Jakże: to wszystko? – No, wszystko. Ta Polska cała. […] Widzisz, jak cały olbrzymi świat, szeroki, wysoki, głęboki. I takie małe miejsce na nim. Jak to miejsce może ostać się i istnieć, trwać? Ze wszystkich stron fale. A żeby między ludźmi istniała jakaś prawda…
Są to chyba obrazy – i nie tylko te, każdy czytelnik ma pewnie swoje – bez, których bylibyśmy jakoś ubożsi, a których – wydaje mi się – nie znajdziemy nigdzie poza powieścią Iwaszkiewicza. Zacytujmy ponownie Rylskiego:
Znam kilkoro wrażliwych młodych ludzi, nie sięgają po Iwaszkiewicza, a po Hrabala i Kunderę jak najbardziej. I mogą do niego już nie dorosnąć, bo kiedy dorosną, jego nie będzie, a wraz z nim jego bohaterów. Tych wszystkich młodych na ogół, zmysłowych, nadaremnych mężczyzn z wiszącą nad nimi gruźlicą i melancholią, tak bardzo obcych naszym szybkim, kategorycznym, wycwanionym i rozwrzeszczanym czasom.
***
Ale to wszystko widać dopiero, gdy wczytamy się w twórczość Iwaszkiewicza. Gdy z dobrą wolą i uczciwie zastanowimy się nad „bilansem jego pozycji w historii literatury polskiej” – jak rzekł Andrzej Nowak, nie chcąc jednak tego tak naprawdę robić. Bo w wywodzie profesora chodziło chyba o coś innego. Chodziło o wykazanie, że nie tylko życiorys Iwaszkiewicza (bo tego, w domyśle, nie trzeba udowadniać, zresztą byłoby to może zbyt proste), ale nawet jego twórczość nie zasługują na uznanie potomnych.
Myślę, że jest to bardzo niebezpieczna metoda. Owo instrumentalne traktowanie literatury do argumentowania wielkich narracji. Zresztą rozumiem historiozoficzną narrację profesora Nowaka, podzielam ją nawet w niektórych punktach, szanuję jej patriotyczny wymiar. Wydaje mi się jednak, że prowadzenie szeroko zakrojonej narracji (choćby najbardziej szlachetnej), nie upoważnia nikogo do nieuczciwego traktowania części polskiej kultury, dorobku intelektualnego, poszczególnych ludzi. To zawęża nasze spojrzenie, ale także przekłamuje naszą tożsamość. Bo nie będziemy nigdy tylko z ducha Mickiewicza, Herberta i Rymkiewicza, nawet jeśli ktoś będzie o to usilnie zabiegał. Zawsze zapląta się gdzieś ten Gombrowicz czy ta Dąbrowska. A Skamander nie stałby się symbolem międzywojnia, gdyby obok Lechonia nie należał do niego Iwaszkiewicz, a jeszcze jakże różni od tych dwóch i od siebie nawzajem: Wierzyński, Słonimski, Tuwim. I bardzo dobrze, że tak jest.
A o twórczość Iwaszkiewicza jestem mimo wszystko spokojny, sądzę, mówiąc za Bronisławem Majem, że „sądzony jest jej nieśpieszny, długi i trwały żywot w naszej literaturze”.