Notatnik łódzki

Od kilkunastu miesięcy zajmuje mnie pisanie eseju, który nazwałem sobie Pochwała amatorszczyzny. Ma on dwa główne źródła albo, należałoby może powiedzieć, punkty odniesienia. Pierwszym z nich jest artykuł Jerzego Jedlickiego pochodzący z któregoś tam numeru „Res Publiki” z bodaj 1988 roku – noszący tytuł Manifest dyletanta. W artykule mowa jest o tym, dlaczego warto zajmować się wieloma rzeczami naraz, i niekoniecznie traktować je wszystkie jako swoją specjalizację (a także o tym, że pisma powinny być tworzone głównie z myślą o dyletantach). Drugi punkt odniesienia, to dialog pomiędzy jakimś dziennikarzem a Tomasim di Lampedusą (autorem Lamparta).

Dziennikarzowi, który w 1954 r. zapytał, jaki jest jego zawód, Giuseppe Tomasi, książę Lampeduzy i diuk Palmy odpowiedział: „książę”. Kiedy pytający nastawał: „Ale co Pan robi w życiu”, przyszły autor „Lamparta”, sławny poliglota, którego z powodu wielkiej kultury umysłowej nazywano chodzącą biblioteką, odpowiedział: „Jestem księciem”. Jako człowiek wolny czuł się obco w naszej epoce homo faber, która uznaje tylko zajęcie, zwłaszcza zawodowe, aby określić mężczyznę lub kobietę i przyznać im moralne prawo do istnienia. Zanim to sobie uświadomiliśmy, pytanie „Kim Pan/Pani jest?” zostało zastąpione pytaniem „Co Pan/Pani robi?”.

Esej mój posiada wszelkie cechy wybitności. Odznacza się znakomitą logiką wywodu i mnogością erudycyjnych odwołań. Do tego okraszony jest humorem subtelnym i inteligentnym. Nie wspominając już o doskonałości stylu. Ale największą jego zaletą – która pozwala utrzymywać w mocy twierdzenie o zaletach powyższych – jest fakt, że nie znajduje się on nigdzie poza moimi myślami. Składa się z szeregu obrazów, sennych majaczeń, widoków wyobraźni i niespełnionych marzeń. Cóż to za doskonała forma literacka! Chociaż, przyznaję, nastręczająca pewnych trudności czytelnikom. Jednak czy piszę ów esej dla czytelników? Czy może raczej piszę go wciąż i wciąż, dlatego tylko, że stwierdzenie „jestem tylko tym, co robię zawodowo” – ileż razy popularniejsze dziś, niż w 1954 roku – jest już w zasadzie obowiązujące, ale przez to moje dziwne pisanie staje się dla mnie jakby trochę mniej obowiązujące.

***

W moim mieście, które nie jest moim miastem, choć spędziłem w nim ponad połowę swojego życia – zdarzają się czasami rzeczy osobliwe. Kilka lat temu w samym centrum zbudowano ładny, choć nowoczesny przystanek, czy raczej centrum przesiadkowe dla komunikacji tramwajowej. Przystanek ten szybko zaczęto nazywać „stajnią jednorożców” (z powodu „cukierkowego wyglądu” jak powiadają niektórzy). Miasto ogłosiło więc konkurs na pomnik jednorożca, który ma stanąć w pobliżu przystanku – wpłynęło pięć prac, z których może jedna choć odrobinę nawiązywała do tematu konkursu, bo poza nią przedstawiono jakieś kolorowe jeżozwierze, pająki czy do niczego już niepodobne linie i łuki. Konkurs rozstrzygnięto i pomnik ma niebawem stanąć. Ale to nie koniec. Ktoś wpadł na wspaniały pomysł, że nie ma co poprzestawać na jednym nowym pomniku, trzeba zabrać się za pomniki już istniejące. Tym sposobem urzędnicy przyprawili biało-różowy róg jednorożca Tadeuszowi Kościuszce (naprawdę!) i ubrali w strój jednorożca Leona Schillera. Zawsze mogło być gorzej, na przykład rogi łosia dla Kościuszki albo strój osła dla Schillera. A tak jest troszkę magicznie, troszkę wzniośle i… zabawnie? Zresztą, myślę sobie, Kościuszko może by się nawet z tego uśmiał (bo, jak wiemy od jego biografów, nie był zbyt poważny), bardziej by się, sądzę, obraził na te rogi łosie, on, który był raczej od przyprawiania rogów innym, niż od ich otrzymywania. Ale biedny Schiller? Czy zrozumie, że jego teatr ewoluował w kierunku takiego dziwacznego performansu? Pewnie też by dobrodusznie wybaczył. Trochę boję się tylko o urzędników. Bo kto może wiedzieć, w którym miejscu kończy się ich „jednorożcowy” zapał i w jakim stopniu zastępuje on zapały w dziedzinach nie tak spektakularnych?

***

W moim mieście, które jest moim miastem, choć nie mieszkam w nim od dawna – dzieje się pewnie co nieco, może nawet dzieją się tam rzeczy nie mniej osobliwe, lecz nie wiem o tym za wiele. Mój kontakt z moim miastem ogranicza się bowiem do tych krótkich chwil, gdy rano słucham w radiu informacji drogowych, dowiaduję się kto i gdzie się zderzył i jakie drogi są zablokowane, a czasami zderzają się też w moim mieście; słucham też, że w K. jest smog albo że nie ma, chociaż częściej – co mnie dziwi i wydaje się niemożliwe – że jest. Czasem też, zwykle w porze jesienno-zimowej, jeżdżę do mojego miasta i chodzę sobie po ładnie wybrukowanej i pustej ulicy Sienkiewicza, zachodząc do świetnego antykwariatu Metzgera albo do restauracji z hamburgerami, albo do kawiarni jakiejś, gdzie zawsze siedzi jowialny pan, tudzież jowialna pani – wyjęci jakby z XIX wieku; albo stoję przed afiszami teatru Żeromskiego i marznę. Czasem – ale częściej, niż w tym poprzednim czasem – czytam o moim mieście, różne ładne książki, wspomnienia szkolnych lat Adolfa Nowaczyńskiego, albo Żeromskiego, albo Zdzisława Antolskiego, albo stare opisy miasta – sentymentalne i krytyczne. Niekiedy też zabieram się do pisania o moim mieście, mając w głowie obraz zlepiony z tych szkolnych wspomnień (swoich i obcych), z ostrych książek Tadeusza Zubińskiego, z dziecięcych i dorosłych spacerów po Sienkiewce, z informacji drogowych i smogowych. Doprawdy, dziwna jest postać mojego miasta, w tym jego wątłym statusie istnieniowym – ale jakże piękna, nie ma drugiego takiego miejsca na świecie.

***

Każda epoka ma swój stereotyp pisarza. Romantyzm – wiadomo. Pozytywizm – nobliwy Sienkiewicz i rewolucyjny Świętochowski. Młoda Polska – wrażliwiec Tetmajer lub skandalista Przybyszewski. Międzywojnie – radosny poeta Tuwim lub społecznik Żeromski. Kilkadziesiąt lat powojennych – literat. Później – poeta doctus (Miłosz, Herbert), który jest jednocześnie pisarzem politycznym. Jeszcze później – ucieczka w prywatność (BruLion), dygresyjność (Pilch), powrót fabuł (Tokarczuk). A dziś? Jaki jest stereotyp pisarza AD 2017? Zapewne trudno mówić o jednym jakimś wzorcu. Pisze wciąż przecież Myśliwski, jest Stefan Chwin, jest Dorota Masłowska, jest Ignacy Karpowicz – trudno ich wrzucić do jednego worka. Powiedziałbym raczej, że są dziś przeróżne wzorce, posiłkujące się w mniejszym lub większym stopniu wzorcami historycznymi (np. Rymkiewicz – Mickiewicz, Chutnik – Zapolska, Pilot – Andrzejewski, Ziemkiewicz – Makuszyński itd.). Od tego rozlanego tła wielu różnorodnych postaw – wyłania się jednak ostatnio jeden szczególny, i chyba dość nowy w polskiej tradycji – stereotyp pisarza. Nie bardzo wiem, jak go nazwać, niech będzie z braku lepszego określenia – pisarz macho. Cóż to za typ ludzki i pisarski? Dość młody (gdzieś tak pomiędzy 30 i 40 lat), o nienagannym (choć niekoniecznie eleganckim) wyglądzie, szorstki w obyciu, stanowczy, silny facet. A więc na przykład: Jakub Żulczyk, Łukasz Orbitowski, a nade wszystko Szczepan Twardoch. Czyli pisarze nie mający złudzeń o kondycji człowieka i świata (niczym Sartre), ceniący proste wartości (jak Hemingway), lubujący się w półświatkach (za Raymonem Chandlerem) i tamtejszym dosadnym języku (jak Marek Hłasko). Są to więc, znów, wzorce jakoś poskładane z wzorców dawniejszych, ale również jakoś nowe, choćby przez swą nieodłączną celebrycką postać, nierozerwalnie z ich twórczością związaną, co najmocniej widać na przykładzie Twardocha – który osiąga rekordowe nakłady i chętnie raz po raz pozuje do ustawianych zdjęć. Trzeba oczywiście pamiętać, że wszystkie te postacie pisarzy są w znacznym stopniu marketingową kreacją, w jakiś sposób odpowiadającą na „potrzeby rynku”. Ale jednocześnie – jestem o tym przekonany – mówią nam one coś ważnego o naszej epoce. Tylko co? Czy są te sylwetki pisarzy odbiciem, wyrazicielem budzącej się po fali feminizmu męskości surowej i prostej? A może, wprost przeciwnie, są kompensacją tego, czego w rzeczywistości brakuje? Albo, jeszcze inaczej, pochodzą od kobiet marzących o pisarzach i mężczyznach silnych, którzy będą opowiadali im niecenzuralne historie dla dorosłych. Niech każdy wybierze swoją odpowiedź.