Wspomniałem właśnie o tej drodze do Iliniec. Oczywiście, miała ona swoje wspomnienie historyczne, ale miała także dla mnie przeżycia osobiste, dziecinne, niesłychanie intensywne i interesujące. Mianowicie, jeździliśmy zawsze do kościoła do Iliniec, ponieważ w Ilińcach, w takim małym miasteczku, które należało jeszcze ongi do Potocczyzny, był bardzo ładny kościół.
I z kościoła zajeżdżaliśmy do mojej ciotki, do cioci Dzidkowskiej, która mieszkała w jakimś takim nadzwyczajnym budynku, niskim, płaskim, bardzo obszernym domostwie pamiętającym na pewno jeszcze XVII wiek. Tam były takie piekarnie i kuchnie pod ziemią sklepione, bardzo dziwne. No i cały dwór cioci Dzidkowskiej, to było to zaklęte królestwo dla dziecka. Przede wszystkim – byłem zawsze wielkim amatorem zwierząt – u cioci było około 17 psów, 20 kotów, względnie odwrotnie, 17 kotów, 20 psów. Masa, olbrzymie ilości psów i kotów; istniała taka instytucja do karmienia tych psów i kotów: z przedpokoju – to domostwo miało taką bardzo osobliwą rzecz, która w starych domach z XVII wieku, jakiś dworach takich, widywało się jeszcze – mianowicie z przedpokoju wchodziło się do takiego pokoiczku, pokoju dosyć dużego, z którego prowadziły wszystkie przewody opałowe do wszystkich pieców w całym domu – i to się nazywało przygrubnik. Przygrubnik [od gruba w znaczeniu piec] to się nazywało, mówiło się czasami gruba, a na ten pokój przygrubnik – i z tego pokoju paliło się we wszystkich pokojach w całym domu. Otóż w tym przygrubniku, to było także królestwo psów i kotków, wszystkie porody kocie, wszystkie jakieś choroby psie – wszystko się odbywało w przygrubniku, ale tam dzieciom nie wolno było wchodzić, bo dzieci psom dokuczały… albo kotom.
Ale ciotka moja była uroczą kobietą, kulturalną, w młodości miała prześliczny głos, śpiewała dużo, występowała w teatrach amatorskich, tam także było dużo nut, które zawsze mnie fascynowały, jeszcze w dzieciństwie, od najmniejszego dzieciństwa zawsze ten, jak Tuwim mówił, zwariowany kawior, te nutki same, ten papier nutowy z tymi czarnymi punkcikami szalenie mnie fascynował. Miała zawsze bardzo dużo nut i miała taki zamknięty salon, który był przybytkiem cudów dla dziecka, do dziś dnia pamiętam takie małe patarafki pod lampy naftowe, które były całe otoczone takimi bukietami kwiatów zrobionych z nasion, z nasion arbuza, z nasion kawona, z nasion melona, takie śmieszne kwiatki z żołędzi, z szyszek olszyny – i to było szalenie fascynujące dla takiego dziecka, jakim wtedy byłem.
Ale ciocia specjalnie – tu już pomijając jej dziwactwa z psami i kotami – specjalnie była moją taką opiekunką, bardzo mnie kochała, zawsze nazywała „mały”. I lubiłem tam zawsze być, gdyż towarzystwo u cioci Dzidkowskiej spotykało się niesamowite zupełnie, niesłychanie interesujące, wszyscy jacyś tacy ludzie troszkę osobliwi, troszkę tacy stuknięci, jak się dzisiaj mówi, to wszystko się tam zawsze gromadziło u cioci, a nigdy do naszego domu nie przyjeżdżało.
To było zupełnie jakieś takie, czy ja wiem, jakieś towarzystwo z Gogola, czy z jakiś naszych staroświeckich powieści, z Józefa Korzeniowskiego, niebywałe. Tam była taka stara panna Julia Wallishauser, która miała pod 90 lat, chodziła w peruce z niebieską wstążką przeciągniętą przez włosy, i śpiewała zawsze piosenki, i oczekiwała możności wyjścia za mąż. Na ślubie mego ciotecznego brata, syna cioci Dzidkowskiej, wystąpiła w białej sukni z niebieskim wstążkami. Pochodziła ponoć z jakiejś rodziny szwajcarskiej, Wallishauser się nazywała (Wallis to przecież kanton szwajcarski), ale była osiedlona od dawna w Ilińcach, i co niedzielę można ją było u cioci widzieć, oczekującą na kawalera, który by chciał wstąpić z nią w związki małżeńskie.
Tak samo u cioci Dzidkowskiej spotkać można było takiego staruszka, który się nazywał Korczak-Stecki. Korczak-Stecki miał na własność tylko bietkę (bietka to jest taki powóz na dwóch kołach) i białego konia starego, i tak jeździł od domu do domu, opowiadając o swoich przeżyciach w powstaniu. Czy był w powstaniu czy nie był, w każdym razie jakieś takie legendy tworzył na około siebie, zawsze opowiadał, jak miał złamaną nogę, przy czym pokazywał, gdzie miał złamaną nogę, tutaj poniżej kolana: „raz tu – mówił – a raz w kuprze”, miał nogę złamaną raz tu, a raz w kuprze, to mnie też fascynowało. Zawsze lubiał bardzo, a miał taką białą brodę i białe wąsy, bardzo lubiał jeść czereśnie, a czereśnie tam na granicy Podola [gdzie leżą Ilińce], tam to nie to, co u nas, takie drzewa nieduże, tam to są wielkie, olbrzymie drzewa, takie jak w lesie, całe okryte takimi czarnymi owocami, które farbują. On zawsze jadł te czereśnie i miał zawsze wąsy i brodę pofarbowane tymi czarnymi jagodami.
Tam [tzn. u cioci Dzidkowskiej] były jakieś takie panie z sąsiedztwa, które przychodziły. Zawsze się dużo tam tańczyło, grano na fortepianie jakieś takie stare walce, tourbillony itd. To taki jeden z modnych ówczesnych walców nazywał się tourbillon. Ta moja ciocia to była taka jedna moja kraina baśni.
A druga kraina baśni dziecinnej to była druga moja ciotka. To znowuż do niej to już trzeba było pojechać; jechało się do kolei, zjadało się w wagonie te kurczęta, ogórki, wszystkie te niemożliwe rzeczy, jakie się zabierało dawniej w podróż. No i przyjeżdżało się gdzieś o zmroku do takiego niedużego, to nie był majątek, to była taka dzierżawa. Gospodarka Białoczerkiewszczyzna była olbrzymią połacią ziemi, która była podzielona na malutkie takie folwarczki i te folwarczki wypuszczano w dzierżawę. Ta moja ciotka dzierżawiła ten majątek.
No to była znowuż zupełnie inna osoba, zresztą moja chrzestna matka, też bardzo mnie kochała, ale była bardzo energiczna, bardzo ostra, bardzo mocna kobieta, mówiąca jeszcze bardzo z litewska po polsku, ponieważ mój ojciec i cała jego rodzina pochodzili z Wilna, tylko ojciec ożenił się na Ukrainie.
Opracowano na podstawie gawęd wygłoszonych przez Jarosława Iwaszkiewicza w Polskim Radiu w 1959 roku.