„Fundamenty nowoczesnej rodzimej ekologii – czytamy w tekście Remigiusza Okraski, znanego jako twórca „Nowego Obywatela”, a goszczącego tym razem na łamach „Tygodnika Powszechnego” (nr 32, 6 sierpnia 2017 roku) – stworzył Jan Gwalbert Pawilkowski”. Niezwykła to postać! Tzn. Pawlikowski (choć Okraska też), „profesor Wyższej Szkoły Rolniczej w Dublanach, twórca lwowskiej szkoły nauk politycznych, fundator ogromnej czytelni (26 tys. woluminów, w tym białych kruków), wydawca, działacz gospodarczy, animator amatorskiego ruchu teatralnego”. No i wielki badacz późnej twórczości Juliusza Słowackiego, na czele z Królem-Duchem. Okraska dodaje, że Pawlikowski był nie tylko wybitnym ekologiem – działaczem Towarzystwa Tatrzańskiego, współzałożycielem Ligii Ochrony Przyrody, inicjatorem utworzenia pierwszych parków narodowych w Polsce (Pienińskiego i Białowskiego, było to w 1932 roku) – ale jednocześnie był endekiem, działaczem konserwatywnych ugrupowań o profilu narodowym. To ostatnie nie wydaje nam się szczególnie ważne, ale dla autora jest ważne – wszak próbuje on, z dobrym zresztą skutkiem, dowieść, że ekologia to nie twór nawiedzonych lewaków z Brukseli, tylko idea z gruntu konserwatywna. A dlaczego powinniśmy popierać ekologię? Ano, między innymi dlatego – powiada Okraska, tłumacząc poglądy Pawlikowskiego – że „przyroda jest godna zachowania ze względu na swą przyrodzoną, własną «znakomitość». Natomiast nam oferuje możność kształtowania dusz, charakterów i wrażliwości w otoczeniu natury pierwotnej lub przekształconej z umiarem. Kultura każdej wspólnoty ludzkiej jest więc pochodną m. in. przyrodniczego otoczenia, to dzięki niej tworzy się «swojszczyzna» odróżniająca jedne nacje od innych”. Przytacza też Okraska fragment Puszczy jodłowej Stefana Żeromskiego:
Żyj wiecznie, świątnico, ogrodzie lilij, serce lasów! Przeminęły nad tobą czasy złe (…). Lecz któż może wiedzieć, czy (…) nie wyjdą znów drwale z siekierami, ażeby ściąć do korzenia macierz jodłową na podstawie nowego prawa, w interesie jakiegoś handlu lub czyjegoś niezbędnego zysku. Jakie bądź byłoby prawo, czyjekolwiek by było, do tych przyszłych barbarzyńców poprzez wszystkie czasy wołam z krzykiem: – Nie pozwalam! Puszcza królewska, książęca, biskupia, świętokrzyska, chłopska, ma zostać na wieki wieków, jako las nietykalny (…). Puszcza jest niczyja – nie moja ani twoja, ani nasza, jeno boża, święta!
Po takim cytacie nic już czytelnika nie obchodzi, czy ta cała ekologia, to lewacka jest, czy raczej endecka – nic go nie obchodzi, bo zamyka gazetę i idzie do lasu.
***
Wspomniany numer „Tygodnika Powszechnego” jest wyjątkowy z innych jeszcze powodów. I nie mamy tu na myśli wielkiego come backu ks. Adama Bonieckiego, któremu kiedyś odebrano głos, a teraz przywrócono, więc znalazł się ks. Adam nawet na okładce, w nowym image, z białą brodą patriarchy. Chodzi nam raczej o bogate i sięgające po różne, niekoniecznie bardzo bliskie „Tygodnika”, grono autorskie. Bo że są Błażej Strzelczyk czy Szymon Hołownia – do tego się czytelnicy już przyzwyczaili. Ale jest też cytowany obszernie powyżej Remigiusz Okraska, jest Ignacy Dutkiewicz (warszawski Klub Inteligencji Katolickiej), jest Krzysztof Mazur (Klub Jagielloński). Dwaj ostatni podejmują temat sporu politycznego na linii prezydent-partia i prezydenckiego veta dla ustawy o sądach, Krzysiek z perspektywy politologicznej, Ignacy, pisząc o roli Kościoła w całym tym procesie. Ciesząc się z obecności tak zacnych autorów, zastanawiamy się tylko, czy nie szkoda tak tęgich głów (i piór) na tematy, o których dzisiaj – kilka miesięcy później – mało kto już pamięta.
***
Miesięcznik „Książki. Magazyn do czytania” ma tę główną zaletę – może poza niespotykanym w polskiej prasie szerokim przeglądem tego, co się w literaturze dzieje – że nigdy nie pozostawia czytelnika bez wielostronnych wątpliwości (żeby nie powiedzieć zwątpienia). Weźmy taki, pierwszy z brzegu, numer z czerwca. Patrzymy na okładkę – pierwsza wątpliwość – czy Jakub Żulczyk pozujący do okładkowego zdjęcia ze środkowym palcem przy głowie, nie powinien się tym palcem pukać raczej w czoło, gdyby się dowiedział, że moda na publiczne pokazywanie tegoż palca była gdzieś tam z 20 lat temu.
Ale to tylko początek. W środku też są zdziwienia. Ktoś mógł nie wiedzieć na przykład, że pisanie książek to sport szybkościowy, ale po przeczytaniu artykułu o twórczości popularnego ostatnio Remigiusza Mroza – już wie. Czytamy bowiem:
Jedną książkę pisze około miesiąca. Każda sprzedaje się w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy […] Mówi, że w zasadzie mógłby już przejść na emeryturę i spokojnie żyć z tego, co zarobił. Tyle że nie jest w stanie. Gdy nie pisze, to choruje. […] Nie ma rady musi robić to nieustannie. W Zaduszki, Wigilię, urodziny. Kiedy reszta polskiego świata maluje jajka wielkanocne lub wyleguje się na plaży, uprzednio otoczywszy się parawanami, on stuka w klawiaturę. Norma 15 stron, 10 godzin dziennie.
Ktoś inny mógł mieć wątpliwości – czy warto pisać duży artykuł o twórczości Kornela Makuszyńskiego, tylko po to, by co chwila przeplatać ów artykuł uwagami o jego antysemityzmie i braku szacunku do kobiet. Janusz Rudnicki twierdzi, że warto, choć nam się wydaje, że autor osiągnął by to samo, gdyby o swoim bohaterze napisał dużą czcionką: „Był faszystą i męskim szowinistą” (i nawet by się to rymowało).
Ktoś w końcu może się zastanawiać, czy możliwe, żeby dać artykułowi tytuł: Brakująca kość penisa. Otóż – można, nawet jeśli nie bardzo służy to powadze w dużej części naukowego (albo chociaż pseudonaukowego) wywodu prowadzonego przy okazji książki o (też dość głupim) tytule Testosterone rex: unmaking of myths of our gendered studies. I książka, i artykuł próbują zresztą udowodnić równość płci (w rozumieniu genderowym), przywołując różne eksperymenty np. na muszkach owocowych albo gębaczach trójbarwnych (taka rybka z Afryki) – na końcu zaś stwierdzają, że w zasadzie żadnych dowodów nie ma, ale i tak wszystko przemawia za równością, bowiem ona ma np. uwolnić „kreatywny potencjał drzemiący w kobietach, których kariery blokowane są przez dyskryminację”.
Czytelnikowi, któremu dane będzie przebrnąć przez te i inne oceany (to tak a propos rybek) zadziwień – uda się może dopłynąć to wyspy, którą jest wywiad z byłym premierem, Donaldem Tuskiem. Tu też jest zdziwienie, ale bardzo przyjemne. Bo Tusk, uchodzący przecież za polityka „rudego i mściwego”, nie będąc zmuszonym, by mówić, jak polityk (czyli tak, żeby nic nie powiedzieć) – bardzo ciekawie, zajmująco i ze znawstwem opowiada o swoich lekturach i artystycznych fascynacjach. Dowiadujemy się na przykład, że ulubioną książką szefa Rady Europejskiej, jest nomem omen Rodzinna Europa Czesława Miłosza, najbardziej podziwianym obrazem Myśliwi na śniegu Pietera Bruegla, a najważniejszym wierszem, cytowany w całości utwór Bronisława Maja z incipitem: „Kto da świadectwo tym czasom?”. Trzeba przyznać, że Donald Tusk jako czytelnik, daje im świadectwo nie najgorsze.
***
W jednym z sierpniowych numerów „Rzeczpospolitej” (a także tu) ukazał się artykuł Jana Maciejewskiego pt. Zanim rodzice dojrzeją. Na kanwie książek naszej ulubionej Mary Douglas i poczytnego Karla Ove Knausgarda autor snuje mądre rozważania nad trudem i łaską bycia rodzicem w dzisiejszych czasach.
***
Poeta Marcin Świetlicki – ciągle w formie. W wywiadzie dla „Polityki” (nr 43, 25-30 listopada 2017 roku) wspomina sławny swój wiersz Do Jana Polkowskiego i powiada:
on był zamknięciem tamtej, poprzedniej epoki. Czytałem poetów oficjalnych i podziemnych – i nie tylko na oficjalnych się nie zgadzałem, zetknąłem się wśród tych podziemnych z takimi, z którymi także nie mogła się zgodzić moja wrażliwość. Bardzo często pisano, że najważniejsza jest u mnie ucieczka od polityki, postawienie się z dala od wszystkiego, tymczasem ja byłem i jestem polityczny. Nie da się inaczej.
Ta apolityczność czy też polityczność Świetlickiego przyniosła mu w niedawnym czasie nowych przyjaciół: „O ile przez lata krytykowali [tzn. prawicowa prasa], to w pewnym momencie znienacka zaczęli chwalić. A to dlatego, że opowiedziałem się za Rymkiewiczem w sporze Rymkiewicza z Agorą [swoją drogą tu nie można odmówić Świetlickiemu przenikliwości i uczciwości, bo sceny z procesu Rymkiewicz-Agora są doskonałą ilustracją absurdalności starcia człowieka z instytucją] i oni pomyśleli, że jestem swój chłopak. I przez jakiś czas to złudzenie się utrzymywało, chociaż protestowałem, że ja niczyj nie jestem”.
Patrząc na te różne doświadczenia Świetlickiego, aż się trochę mu człowiek dziwi, że nadal chce być polityczny. Bo, czy to nie oznacza, w naszym czasie i naszych warunkach, konieczności ciągłego opowiadania się za czymś? A Świetlicki mówi ponadto: „już jako młody i naiwny poeta to wyczułem, bo pierwsza książka kończy się «Wydaje im się, że mają swojego poetę».. Nie lubię być zawłaszczany, wolę sam wybierać”. Więc wtedy też „polityczność” to samo oznaczała.
Żeby jednak ktoś nie pomyślał, że Świetlicki tylko, w koło i wkoło o tej polityce (chociaż tytuł tygodnika zobowiązuje) i żeby nie było aż tak minorowo, zacytujemy jeszcze taką anegdotkę:
Opowiadał mi Pablopavo, jak mnie poznał wtedy [na początku lat 90., na spotkaniu poetyckim w Zamku Ujazdowskim]. Był jeszcze nastolatkiem. Przyszedł na jakąś imprezę literacką na Zamku i tam w kolejce po darmowe wino stał jakiś poeta. Brał osiem kieliszków czerwonego i dwa białego. A ten nastolatek też chciał wino białe, ale ja dostałem ostatnie białe. I poeta Świetlicki powiedział, że białe wina są mu niepotrzebne i mu oddał, a on sobie pomyślał, że to musi być najlepszy poeta polski, i od tej pory mi kibicował.
Bo, zaprawdę, nie samym słowem żyje poeta i czytelnik jego.
***
Korzystając z rosnącej popularności i sprzedawalności (chyba już ponad 100 tys. sprzedanych egzemplarzy Króla) Szczepan Twardoch pojawia się na coraz to nowych łamach, z coraz to nowymi kreacjami stylistycznymi i ideowymi. Co się tyczy tych ostatnich, są te nowe przestrzenie – rozwinięte przed pisarzem – raz polem jego chwały, to znów sceną jego upadku. Przekona się o tym, kto poczyta Twardochowe felietony w „O!Kultura”, czyli kulturalnej rubryce Onetu. Mamy tu bowiem taki na przykład tekst o przodkach (trochę przypominający, przywołany w poprzednim numerze „Sumy”, esej na ten sam temat z „Przekroju”) – Drzewo genealogiczne („O!Kultura”, nr 60). A tydzień później, bach!, Żołądki Radziwiłów, gdzie w jednym z pierwszych akapitów czytamy:
Zatrzęsło mną ze złości, jak zawsze trzęsie mnie, kiedy nadziany rodzinnymi koneksjami chujek [mowa o ministrze zdrowia, Konstantym Radziwille] dowolnej afiliacji z gładką miną ciśnie jakimś, w jego mniemaniu nieważnym frajerom, gadki o powołaniu i obowiązku, samemu jednak nie jadając na kolację idei. Być może przekonanie, że ich żołądki z samej swojej natury zasługują na coś lepszego niż żołądki plebsu, Radziwiłłowie mają po prostu we krwi.
Nie wiemy, jak to tam jest z tymi koneksjami Radziwiłła. Wiemy jednak, że nie bardzo nam się podobają takie osobiste wycieczki pozbawione wdzięku i intelektualnej treści. I chociaż rozumiemy Twardocha, gdy pisze, że „nie wszyscy są u Minakowskiego” [w genealogii potomków Sejmu Wielkiego] i gdy się denerwuje na przewagi rodzin „na chłopskich krzywdach ufundowanych” – to jednak myślimy, że tak jak Twardoch chce, by go, Ślązaka, w jego śląskości szanować – tak może i ci od Minakowskiego (chociaż nieliczni) też nie chcieliby być odsądzani od czci i wiary lub nazywani „arystokratycznymi bubkami”. Nie musimy się wszyscy w Polsce bardzo lubić, ale nie musimy się też nawzajem obrażać: to tak moralizatorsko, Szczepanowi Twardochowi – który i tak tego nie przeczyta – pod rozwagę.
***
Przywołana „O!Kultura” jest zresztą ciekawym przykładem tego, jak obok wybitnie komercyjnych wieści o tym, za ile ubiera się żona Roberta Lewandowskiego, gdzie kto zginął i jak jeden polityk drugiemu dogadał – że obok tego wszystkiego, prawda, trochę w cieniu, pojawiają się jednak treści całkiem wartościowe. Dajmy na to wywiady z pisarzami i ludźmi kultury przeprowadzane przez Emilię Padoł. Przytoczmy choć jeden, z sierpnia, o kanonie lektur szkolnych, z Grzegorzem Jankowiczem (redaktorem „Tygodnika Powszechnego”, dyrektorem literackiego Festiwalu Conrada). Powiada on tak:
Do kanonu powinniśmy włączyć taki tekst – powieść, zbiór wierszy, dramat, esej – który warto przeczytać dokładnie. Jeśli dla Paula Celana wiersz był jak podanie ręki, to książka kanoniczna powinna być jak zaproszenie do długiej rozmowy, dzięki której być może zmieni się nasz sposób myślenia, działania i bycia w świecie.
Prawda, że ciekawie? Książka jako wstęp do działania w świecie – to może niedosiężone marzenie intelektualistów, ale jakże piękne, jak chciałoby się mu przyklasnąć. Prawie tak samo, jak takiemu oto postulatowi:
Żeby czytać dokładnie, musimy mieć czas. I do tego też może nam się przydać kanon: on zachęca nas do powolności, do zatrzymania życiowej gonitwy, skłania do uważniejszego oglądu świata. Być może dotykamy tu jednej z najważniejszych kwestii dotyczących czytania. Żeby lektura była częścią naszej formy życia, wcale nie musimy czytać dużo i szybko. To nie liczby są istotne, lecz sposób, w jaki czytamy. Jeśli dana książka posiada odpowiedni potencjał, jeśli potrafi nas przy sobie zatrzymać, można z nią zostać na dłużej. Zresztą nie tylko z nią. Dzięki niej możemy lepiej spędzać czas z innymi – prowadząc pasjonujące rozmowy o tym, co przeczytane.
I znowu rzecz bardzo piękna (choć znowu może trochę marzycielska) – te wspólne rozmowy o literaturze. Literatura, kanon jako elementy wspólnotowe – mogliby to rozważyć ci, którym dane jest taki kanon tworzyć. Rozważyć i zastanowić się, do czego ta literatura jest nam w ogóle potrzebna. Bo, że jest, o tym się, ani w jednym momencie tego wywiadu nie wątpi.
Obowiązkowe powinny być te lektury, które młodemu człowiekowi naprawdę mogą się do czegoś przydać. Do czego? Do interpretacji. Tam, gdzie język polityki pozwala sobie na ideologiczny skrót, gdzie język ekonomii przesłania pewne aspekty rzeczywistości społecznej, gdzie język religii znajduje nie pytania, lecz gotowe odpowiedzi, tam pewne teksty literackie proponują czytelniczkom i czytelnikom ćwiczenia z balansu, pozwalające opanować być może najtrudniejszą spośród intelektualnych i egzystencjalnych sztuk, jaką jest krytyczny dystans do świata.
I jeszcze na koniec ten dystans do siebie. Tak, Grzegorz Jankowicz, byłby idealnym adresatem naszej ankiety o czytelnictwie.