Prawie jak Rodos, a jednak zupełnie co innego
Mieszkam w miejscowości, w której wszystkie drzewa, głównie małe lipy, są przycięte w kulki. Wygląda to bardzo ładnie. Pewnego dnia jednak byłem świadkiem, jak w 15 minut panowie robotnicy zaczęli formować kulkę ze starej, rozłożystej wierzby płaczącej przed moim blokiem. Wierzba zrobiła się naprawdę opłakana, a moja dwuletnia córeczka od tamtej pory przestała nazywać ją wierzbą, za to mówi na nią „ciach, ciach”. Niby wszystko pasuje – nie da się zarzucić braku konsekwencji w zarządzaniu zielenią miejską. Jednak szkoda, że wierzba straciła swoją bujną koronę.
Kiedyś w medycynie (wcale nie tak dawno, bo w latach dziewięćdziesiątych) historia choroby pacjenta składała się z trzech kartek. Stanowiły ją okładka, badanie podmiotowe (czyli to, co pacjent ma do powiedzenia na swój temat) oraz badanie przedmiotowe (czyli wywijanie pacjentem na kozetce). Bardzo szybko jednak ludzka skrupulatność doprowadziła do stworzenia stosu nowych dokumentów. Kiedy byłem przekonany, że wszystkie możliwe papiery zostały już wymyślone, okazuje się, że mamy jeszcze sporo przed sobą. W maju 2018 roku weszło prawo, które przyczynia się do jeszcze głębszej dehumanizacji medycyny. Chodzi o RODO, czyli Rozporządzenie Ogólne o Danych Osobowych. Oczywiście przyświeca temu szczytna idea ochrony praw pacjenta. Mam jednak wrażenie, że to, co może sprawdzać się w innych rejonach gospodarki, niekoniecznie będzie miało dobre konsekwencje w relacjach między lekarzem a pacjentem (lub raczej świadczeniodawcą a świadczeniobiorcą, mówiąc bardziej aktualnym językiem).
Według rozporządzenia, w moim rozumieniu, nikt o nikim nie może się nic dowiedzieć. W praktyce skutkuje to serią niewyobrażalnie barierotwórczych mechanizmów, które będziemy musieli w sobie wytworzyć jako lekarze, żeby nie popełnić przestępstwa. Podczas wywoływania pacjenta z korytarza nie będzie można używać imienia lub nazwiska – pacjent stanie się numerem. Obchody na salach wieloosobowych zaś będą musiały stać się ciche – żaden pacjent nie będzie mógł usłyszeć wyników badań sąsiada. Ba! Nie będzie mógł usłyszeć z ust personelu imienia lub nazwiska właśnie.
Oczywiście taka wizja nie jest w pełni możliwa do zrealizowania. Budzą się we mnie obawy natury prawnej (tak dla odmiany). I chyba coraz częściej właśnie takie rozterki zaprzątają głowę lekarzom. Mianowicie, że jeśli pacjentowi nie uda się skutecznie pozwać o coś lekarza, to w ostateczności będzie miał jeszcze asa w rękawie w postaci RODO, gdyż jakaś sytuacja naruszenia owego arcyważnego Rozporządzenia z pewnością się znajdzie.
Myślałem, że medycyna nie może być już bardziej odczłowieczona i że już nie da się okroić czasu przeznaczonego dla pacjenta. Okazuje się, że wszystko się da. Niedawno miałem bardzo dobry przykład tego, do czego doszliśmy. Przytoczę go pokrótce.
O godzinie 19:00 zostałem poinformowany, że na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym czeka mężczyzna, który przytrzasnął sobie rękę drzwiami. Dość niefortunnie to zrobił, bo doznał złamania otwartego palca. Myślę sobie – prosta sprawa, wystarczy chwilka na bloku operacyjnym, szybkie usztywnienie palca i może iść do domu. Teoretycznie po 30 minutach mogłoby być już po wszystkim – pacjent zjadłby sobie kolację w domu, a ja porozmawiałbym z innymi pacjentami na oddziale o ich problemach. Tyle teorii…
Praktycznie okazuje się, że pacjent Oddziału Ratunkowego nie może mieć założonego protokołu z działania na bloku operacyjnym. Jest to niemożliwe do wprowadzenia w systemie. Konieczne jest przyjęcie go na inny oddział, co wiąże się z uruchomieniem całej procedury: wypełnieniem stosu dokumentów przyjęcia, potem stworzeniem protokołu operacyjnego i na koniec przygotowaniem wypisu. Pacjent w rzeczywistości został zoperowany o 20:30 i opuścił szpital dopiero o godzinie 22:00. Mam nadzieję, że mimo tego zjadł jakąś kolację w domu. Ja niestety nie zdążyłem porozmawiać z pacjentami o ich problemach, za to panie pielęgniarki były mi bardzo wdzięczne za zapewnienie dodatkowego zajęcia na wieczór (one również zobowiązane są do przeprowadzenia swojej oddzielnej procedury przyjęć i wypisów).
Ostatnio chodzę sobie tymi szpitalnymi korytarzami i zastanawiam się, jak to zrobić, żeby nie stracić z oczu istoty rzeczy. Ale nie tylko nad tym się zastanawiam. W wolnych chwilach próbuję wymyślić sposób, żeby wytłumaczyć mojej córce, że ten kikut przed blokiem nadal jest wierzbą płaczącą…