Tracenie rzeczywistości? Wokół „Robinsona w Bolechowie” Macieja Płazy

Gdy półtora roku temu szliśmy styczniowym wieczorem w kierunku poznańskiego dworca, Maciej Płaza opowiadał mi o powieści, którą właśnie pisał. Mówił o Opinogórze, miejscu swojego wczesnego dzieciństwa; o magii tajemniczego prowincjonalnego muzeum; o polskich latach powojennych, które go szczególnie zajmują. I o tym, że tam gdzie był dworzec (i jakoś ciągle jest, bo przecież ku niemu szliśmy), stoi teraz pozbawiona charakteru galeria. I jeszcze o wielkomiejskości Poznania, o jego dużej urbanistycznej skali. A potem stwierdził – już bez związku z przyszłą książką, ale dlatego, że nawiązywało to chyba jakoś do trasy naszego spaceru – że dzisiejszym ludziom niby podobają się modernistyczne budynki, a jednak chętniej mieszkaliby w starych mieszczańskich kamieniczkach, takich jak na przykład w Bydgoszczy. Był przyjemny mróz, pod nogami skrzypiał świeży śnieg, przez galerię, rzeczywiście nijaką, dotarliśmy na peron.

Przeczytawszy Robinsona w Bolechowie ­– a było to niecały rok później – przypomniała mi się tamta rozmowa i pomyślałem, że powieść Macieja Płazy (już druga, po wcześniejszym, debiutanckim Skoruniu) wygląda zupełnie inaczej, niż ją sobie wtenczas wyobraziłem. Lecz przyszło mi także na myśl, że owo zestawienie nowoczesnych poznańskich bloków z bydgoskimi kamienicami, nie było przypadkowe. I że to może ono – w swej obrazowej metaforyce – najlepiej oddaje sens tej powieści.

***

Bolechów to pierwszy punkt odniesienia. Miejsce fikcyjne, acz wzorowane na Opinogórze, stanowi centrum świata przedstawionego w początkowej części książki, opisującej czasy wojny i lata następujące zaraz po niej. Tu znajduje się pałac z cenną kolekcją obrazów. Tutaj żyje rodzina hrabiowskiego ogrodnika, który uczestniczy w ukryciu zbiorów przed hitlerowcami. Jego syn, przekazując sekret ojca nowej ludowej władzy, zostaje w zamian kustoszem stworzonego na bazie kolekcji muzeum.

Robinson (czyli Robert) to drugi punkt odniesienia. Wnuczek kustosza, syn jego córki i nieznanego ojca (można mieć w tym względzie pewne domysły, ale zagadka stanowi jedną z fabularnych ram całej powieści), który od dzieciństwa zdradza malarskie uzdolnienia. Przesiaduje w salach muzealnych kopiując, pod czujnym okiem dziadka, dawnych mistrzów. Spaceruje po pałacowym parku, chodzi nad Wisłę (wszak fikcyjna Opinogóra leży gdzieś nieopodal Sandomierza), przypatruje się mieszkańcom pobliskiej wsi – zawsze ze szkicownikiem w ręku. W końcu wyjeżdża. Najpierw do szkoły plastycznej we wspomnianym Sandomierzu, później do Poznania, gdzie staje się znanym i cenionym (również w merkantylnym tego słowa znaczeniu) artystą. Z biegiem akcji świadomość Roberta zaczyna stopniowo być tym pryzmatem, przez który w końcu patrzymy na wszystko, co się w tej powieści wydarza.

Powyższa dychotomia sprawiać może wrażenie, że Robinson w Bolechowie składa się z dwóch nie do końca ze sobą współgrających opowieści. Zwracali na to uwagę liczni recenzenci Macieja Płazy, dodając zazwyczaj, że pierwsza część jest lepsza od drugiej, albo też, że druga jest w ogóle zbędna, czy wręcz, że ten wątek poznański to jest ni przypiął nie wypiął tu doklejony. Mają tacy rację, czy nie mają? I tak, i nie. Bo że się książka Płazy na dwie części rozpada – to jest rzecz oczywista. Że w tych częściach akcenty (stylistyczne i fabularne) są inaczej postawione – to także nie ulega kwestii. Ale zanim powiemy pisarzowi, żeby wyrzucił połowę książki, może warto się zastanowić, czy zastosowany zabieg nie ma jakiegoś dla tej książki znaczenia. Wszak być może nie przypadkiem tak się autorowi napisało, ale coś nam zamierzał za pomocą tak skonstruowanej powieści powiedzieć. A jeśli nawet nie zamierzał – może tak wyszło, że mu się samo coś ważnego powiedziało; wszak nie od dzisiaj wiadomo – że i język sam przez nas gada.

Cóż więc, chcąc albo nie chcąc, mówi nam konstrukcja Robinsona w Bolechowie? Otóż, mówi bardzo wiele, może nawet wszystko, bo mówi o tym, co jest istotą tej powieści. A jest nią zagadnienie, które można by sprowadzić do pytania – świadomie patetycznego, bo sprawa jest poważna – czy świat istnieje naprawdę? Oraz do, powiązanej z tym pytaniem, kwestii tożsamości człowieka ponowoczesnego i jego, tegoż człowieka, relacji z istniejącym (albo nieistniejącym) światem.

***

W punkcie, gdzie zaczyna się Robinson w Bolechowie, świat zbudowany jest tak, jak mógłby być zbudowany w XIX powieściach realistycznych. Mamy więc konkretne, szczegółowo obecne miejsce, mamy przyrodę, mamy w końcu także pewne trwałe struktury społeczne. Najważniejszą cechą tego świata – przynajmniej z perspektywy prowadzonych tu przeze mnie rozważań – jest fakt, że człowiek indywidualny, choć należy doń i go współkształtuje, w żadnym razie nie może aspirować do miana jego centrum.

Jednocześnie jednak – od samego początku – Płaza pokazuje nam stopniową dekompozycję tak opisanej rzeczywistości. Gdy w 1939 roku do bolechowskiego majątku zjeżdżają niemieccy żołnierze, porządek zostaje zachwiany. Wojskowi zajmują pałac. Chłopi zaczynają pracować dla treuhädera przybyłego z hitlerowskiego nadania. Hrabia, otrzymawszy pokoik w dawnej rządcówce, chodzi po parku z ponurą bezradnością, czasem próbuje interweniować w obronie bitych fornali, ciągle śle listy do wyższego niemieckiego dowództwa, dowodząc barbarzyństwa ustanowionej w jego majątku władzy okupantów. Ale jego zasady, cywilizacja, kultura (której symbolicznym wyrazicielem stają się ukryte w przededniu wojny dzieła sztuki) – przestają cokolwiek znaczyć. Jedynie może materialna wartość tajemnicy hrabiego sprawia, że Niemcy wykazują się względem niego pewną pobłażliwością, gdy karci treuhädera; kilkukrotnie przysyłają też arystokratyczno-profesorskie delegacje, które mają zmiękczyć dawnego właściciela Bolechowa i sprawić, aby wyjawił kryjówkę. Ale i to do czasu. Wszak udawana cierpliwość i pozorowana cywilizacyjna wyższość – nie mogą trwać w nieskończoność. W rozdziale Hrabia, którego nie będę streszczał, bo publikujemy go w Prozie „Sumy” – dochodzi do symbolicznego przekroczenia granicy. I do odsłonięcia istoty starcia, które się tu rozgrywa. Z jednej strony pojedynczy człowiek, reprezentujący dawny porządek i niosący (za sprawą ukrytego skarbu) kulturowe dziedzictwo tegoż porządku. Z drugiej kolektywna, zorganizowana, barbarzyńska siła. Rezultat jest łatwy do przewidzenia. Dawne wartości mogą zdobyć się co najwyżej na heroiczny (i jakże piękny!) gest zdzielenia po głowie rządcy za pomocą laski z główką ptaka nielota. Nowy porządek odpowiada dwoma strzałami z podręcznego pistoletu. Dla obserwatorów tej sceny ma ona charakter fundamentalny i staje się – niestety – swoistym momentem inicjacyjnym. Dopełnieniem dojrzewania jest zaś wtargnięcie na tereny opuszczone przez wycofujących się Niemców – wyzwolicieli ze wschodu. Stefan, małoletni syn dawnego pałacowego ogrodnika:

oglądał potem szczątki szczątków hrabiowskiego pałacu, leżące pod drzewami, po alejach, roztrzaskane strzałami z tetetek i seriami z pepesz, pogruchotane butami, i pomyślał sobie, że skoro zna już reguły tej gry, spróbuje w nią zagrać, on sam, nie wspólnie z ojcem, nie jako hrabiowski sługa, bo jak mówiono, hrabiów i tak miało już nie być, tylko on sam, Stefan.

Rzeczywistość świata XIX wiecznego zamienia się w rzeczywistość gry. I nie jest szczególnie ważne, czy gra ta ma za główną nagrodę kolekcję obrazów, czy podrzędną państwową posadę. Istotny jest fakt, że życie staje się rozgrywką. Można tu od razu powiedzieć, że takie postawienie sprawy było Sowietom bardzo na rękę. Skoro życie jest grą o zasadach nie do końca ustalonych, bo będących in statu nascendi, to czemu nie wprowadzić swoich przepisów? Jeśli nie ma już osadzenia w dawnym świecie, to czemu nie podpowiedzieć człowiekowi – licząc na jego chybotliwość i wiarołomność – że to, co dotąd wydawało mu się jedynym możliwym światem, było jedynie żerowiskiem warstw posiadających. Że przecież należy mu się to samo, co mieli tamci. Że żadne przestarzałe normy, dawne wskazania moralności, przebrzmiałe hasła klasycznej etyki – nie będą mu stać na przeszkodzie w zdobywaniu nowej pozycji.

Sprawa jest tym łatwiejsza do przeprowadzenia, że obejmować ma w większości ludzi nowych, tych, których dawny porządek jeszcze wystarczająco silnie nie naznaczył, a wojna dodatkowo straumatyzowała. Było łatwiej, bo – mówiąc egzemplifikacjami z powieści – hrabia już nie żyje, a Stefan nie przejmuje z jego dziedzictwa nic poza wspomnieniem egzekucji i schowanym w oranżerii skarbem. Wojenne skasowanie świadomości widzimy – na równoległym planie – w losach małego Franciszka, który w pierwszych latach życia zamiast dziecięcych zabaw i rodzicielskiej bliskości doświadcza huku bomb, krzyku zabijanych, głodu i nocnych ucieczek. „Pamiętał, jak urodził się po raz drugi, roczny malec, w ciemnej ziemiance, w zaduchu ziemniaków, gangreny i krwi”. Te powtórne narodziny nie mają w sobie nic z jasności dziecięcego wejścia w egzystencję. Jednocześnie jednak historia Franciszka, jego epizod kryminalny, i późniejsze kolejne „narodziny” do pracy kamieniarza, są dowodem na to, że wypisanie się z gry na określonych przez mocodawcę zasadach jest możliwe, prawda, że okupione również wyłączeniem ze świata, postawieniem się obok niego.

Stefan nie ma ochoty stawać obok tego świata, który rodzi się na jego oczach. Postanawia być jego częścią. Więcej, zamierza być jednym z jego prawodawców, owszem, prawodawcom ograniczonym do uniwersum bolechowskiego (jak nazwać to uniwersum pozbawione dawnych sankcji obiektywności? Po-rzeczywistość?). Posiada spryt i atut (kolekcja sztuki), który może wykorzystać. Ale pozycja Stefana jest przez to wszystko od początku naznaczona skazą „samoustanowienia się”. Pozycja? Bez wątpienia. Stefan staje się z czasem czymś (świadomie uprzedmiotawiam, bo chodzi mi bardziej o figurę społeczną, niż o konkretną osobę) na kształt dawnego hrabi: zyskuje wykształcenie, jako kustosz zamieszkuje w pałacu, „zarządzając” stamtąd również sprawami pozostałej części Bolechowa. Coś jednak sprawia, że kopia odbiega nieco od oryginału. Byłby to skutek owej „gry w kustosza”, „gry w post-hrabiego” – którą Stefan postanowił rozegrać?

***

Powyżej chciałem pokazać punktowość owego polskiego przechodzenia od rzeczywistości do nie-realizmu. Celowo uwypukliłem więc, jako okres szczególnie dla tego procesu ważny, czas drugiej wojny i lata następujące bezpośrednio po niej. Należy wszakże zauważyć, że zmiany tożsamościowe nigdy nie dokonują się w jednej chwili, zwłaszcza tak potężne zmiany tożsamościowe, o jakich tutaj mówimy (utrata poczucia, że świat istnieje naprawdę!). Pamiętam dobrze wspomnienia mojej babci dotyczące Opatowa z początku lat 50. Wybijały się w nich na plan pierwszy sylwetki takich postaci, jak powiatowy architekt mieszkający w ładnym pałacyku własnego projektu, czy dyrektor szkoły, który posiadał willę z parkiem, do którego sprowadzał egzotyczne gatunki drzew z Kanady – codzienne ich życie zaś zdawało się nie różnić znacząco od tego, jakie prowadzono tam przed wojną: wciąż umawiano się na popołudniowego brydża, wciąż o piątej podawano herbatę, nadal istniała bardzo wyraźna klasowa dystynkcja (jak powiadał Bohdan Cywiński: „przed 1956 rokiem widać było na ulicy, kto inteligent, a kto robotnik”). Podobnie rzecz ma się z powieściowym Bolechowem. I tam nie od razu gra Stefana wprawia to miejsce w nowoczesną chybotliwość. Można raczej powiedzieć, że rzeczywistość bolechowska odpływa powoli, małymi fragmencikami, długo jeszcze dość silnie oddziałując na jej mieszkańców. Całkowitego zerwania – przynajmniej na jakiś czas – doświadczy dopiero Robert, gdy znajdzie się w Poznaniu.

Tam dopiero pojawi się ten stan ducha, który nazwałem tożsamością ponowoczesną. Na czym miałby on polegać? Zróbmy zbliżenie na „poznańskiego” Roberta. Zdawać by się mogło, że kroczy on jakąś wymarzoną ścieżką życiową. Spotyka dziewczynę, uprawia malarstwo, które przynosi mu sławę i duże pieniądze, mieszka gdzie chce (a to w dawnej fabryce będącej teraz „siedzibą” artystowsko-anarchistycznej grupki, a to w luksusowym lofcie w centrum miasta). Do czego się tu przyczepić? Tymczasem już po języku, jakim opisuje to życie Płaza, widać, że coś jest nie tak. Że ta świecąca tak jasno na zewnątrz egzystencja pod spodem nie ma prawie nic, że jest powierzchowna, schematyczna, bezbarwna. Nawet seks sprowadza się do kilku mechanicznie powtarzanych scen. Jakże inaczej pokazywał nam Płaza Bolechów – znacznie przecież skromniejszy w swoich ambicjach i możliwościach. Myślę, że jednoznacznie można w tym odczytać stratę, jaka wynika z wykorzenienia z jednego miejsca, a braku znalezienia dla siebie miejsca innego. Ale chodzi tu chyba o coś jeszcze. Otóż, świat Roberta oderwanego od Bolechowa przenosi się do wnętrza jego świadomości. To on sam, Robinson – jest treścią, centrum, ostatnią instancją tego świata. Jego ja, jego świadomość – zakreślają horyzont doświadczeń. O ile wcześniej czerpał z otaczającej go bolechowskiej rzeczywistości (stamtąd przecież bierze się jego malarstwo, z tamtych pejzaży, z wiejskich ludzi itd.), o tyle teraz żyje treścią przetworzonych przez własną świadomość bodźców i wyobrażeń o sobie, innych, o rolach, które odgrywa on i które odgrywane są wokół niego. Nowa rzeczywistość staje się jakimś symulakrum prawdziwej rzeczywistości, jakimś światem na podobieństwo świata. Jak bardzo mniej twórczym, barwnym, żywym – to widać, gdy zestawi się dowolne fragmenty pochodzące z dwóch części powieści. Jeśli nie razi nas język „części poznańskiej”, jeśli nie wpadamy w zakłopotanie z powodu jego ubóstwa – to tylko dlatego, że mianownik tożsamościowy dzielimy raczej z Robertem, aniżeli z hrabią, czy choćby ze Stefanem. Dobrze znamy tę wrażliwość kustoszowego wnuka, bo koresponduje ona z naszym doświadczeniem egzystencjalnym: wielość narracji podlegających pozornym wyborom; całkowite oderwanie od korzeni albo nachalnie nostalgiczne zachwyty nad przeszłością; odrzucenie etyki naprzeciw tyranii moralizatorstwa; zachwyt nad codziennością i rozpacz, gdy dostrzeżemy ogrom jej płycizn.

W tym symulakrum świata tworzy się także symulakra rozmaitych zajęć. Zamiast pracy przy obróbce kamienia, mamy więc na przykład społeczny aktywizm. Recenzenci Robinsona… często i chętnie odwoływali się do – obecnego rzekomo w powieści – dylematu, czy artysta powinien się angażować w życie polityczno-społeczne. Wydaje się, że jest to jakaś namiastka poważnego pytania. Albowiem sam konstrukt społecznego zaangażowania w jego nowoczesnej formie jest bez wątpienia jedną z cech współczesności (każdy powinien się gdzieś udzielać, gdzieś należeć, wygłaszać jakieś poglądy). Może on utrzymać swą wysoką rangę tylko wtedy, gdy człowiek stoi w środku świata. Wtedy jego zaangażowania, jego sprawczość, jego wpływ na zmienianie świata (śmiesznie to brzmi, gdy się konsekwentnie przyjmie, że świata już nie ma) – mają sens, bo nie ma nic poza nimi, chociaż prawdę mówiąc, ich samych też obiektywnie nie ma.

Płaza bardzo wyraźnie zderza te dwie aktywności – to jest przednowoczesną pracę i bliżej nieokreślone zaangażowanie społeczne – i robi to przede wszystkim na płaszczyźnie stylistycznej. Jakby chciał, wbrew temu, co widzimy dookoła – rozbuchać za pomocą słów całą wielką ontologię prawdziwej roboty. Podczas gdy petycje, manifesty, happeningi Zakładowców (wszystko to robione przecież w imię wzniosłych społecznych celów) wspomniane są jakby mimochodem i od niechcenia – procesowi przygotowania podobrazia, formowania marmurowego bloku, czy wydawałoby się prostej do bólu pracy wokół gospodarstwa – poświęca autor długie, przesycone materialnością akapity.

Dotąd inne ręce to wszystko robiły. Gotowały dla świń ziemniaki w parniku, aż buczał smaczną duchotą. Zdejmowały sierp z haka pod okapem stodoły, na łące ścinały koniczynę dla królików, ładowały ją na wózek i zwoziły na podwórze. W spiżarni, dokąd schodziło się z kuchni po granitowych schodkach, wyciętych i wyszlifowanych Gawałową ręką, sięgały do beczki zbitej przez teścia Świerkuli, znanego w okolicy bednarza, napełniały miednicę ziarnem dla kur, a potem, gdy włożyła przyczłapane trzewiki i wyszła z domu, odmykały furtkę kurnika i wśród trzepotliwego gwaru sypały je do korytek.

To rzemiosło, ta praca wlewa się w egzystencję człowieka, modeluje jego emocje, będąc jednocześnie ich wyrazicielem, być może – to zdaje się sugerować Płaza – doskonalszym od języka. Zbigniew Herbert mówił kiedyś o tym, że zazdrości malarzom, rzeźbiarzom, architektom tej ich pracy w prawdziwej materii, podczas gdy on sam musi poprzestać na, jednak dość abstrakcyjnym, „czernieniu papieru”. Podobny ton pobrzmiewa u Płazy, paradoksalnie, bo jego pisarstwo jest barokową obfitością, jest językiem chcącym wyjść ze swoich ram, przełamać składniowe i frazeologiczne ograniczenia, wniknąć w chłód marmuru, w wilgoć zaprawy, w barwę nadrzecznego sitowia.

Napisałem, że Robert z innej gliny ulepiony. Ale przecież nie do końca. Przecież i on podczepiony pozostaje jakoś do tej bolechowskiej rzeczywistości, albo raczej – przylepia się ona do niego raz po raz, niczym rzep polny do nogawki spodni. Gdy przyjeżdża z Poznania odnawia w sobie to przywiązanie, które – co przecież jakoś jednak przeczuwa – jest jego pierwotną formacją tożsamościową. Pierwotną i może jedyną, bo nawet to, co tworzy w Poznaniu – możliwe jest tylko przez pamięć Bolechowa.

To przeciwstawienie Bolechowa i Poznania, przednowoczesnej prowincji (czy wciąż przednowoczesnej?) i postmodernistycznej metropolii rozgrywa się przynajmniej na kilku płaszczyznach. Chciałbym przywołać jeszcze jedną z nich. Mowa o uczuciu miłosnym, uczuciu, które także jakoś utrzymuje Roberta w rozdarciu. Bo z jednej strony jest wspomnienie dziecięce i młodzieńce, córka Franciszka – Urszula, którą później będzie potajemnie malował podczas pobytów w Bolechowie. Z drugiej zaś jest partnerka, a następnie żona, Julia, marszandka i menadżerka młodego malarza. I znowu – jak to miało miejsce na innych płaszczyznach – Płaza odwraca proporcje. Związek z Julią, tak niby pełny jej obecności, tak wręcz nachalny, kipiący momentami od namiętnych uniesień – zostaje stylistycznie jakby umniejszony, sprozaizowany, spospolitowany tym językiem wziętym z korporacyjnej nowomowy nowoczesnego miasta. Znajomość z Uruszulą, tak dalece w porównaniu do poprzedniej relacji niedopełniona, ledwie zaczęta, odbywająca się w sferze spojrzeń, niedopowiedzeń, przelotnych dotyków – to ona właśnie zdaje się ważniejsza, znowuż, za pomocą językowego obrazowania, pęczniejąca, bardziej obecna, prawdziwsza. Ten uczuciowy, kobiecy galimatias (Julia i Urszula, ale przecież także matka, Łucja), w którym zanurzony pozostaje Robert, zdaje się w ogóle wątkiem bardzo intrygującym i być może – tu lekki przytyk w stronę autora – nie do końca powieściowo wykorzystanym, może nie wystarczająco zrośniętym z resztą świata przedstawionego, doklejonym jakby nieco obok.

I jeszcze jeden rys „świata poznańskiego”. Swoista schematyzacja codzienności i jej bezrozumna afirmacja. Dynamizm w słowach Julii, ich skrótowość; proste krótkie „biznesowe” komunikaty jej ojca; podszyta ironią i pozorną obojętnością postawa mieszkańców squatu – to repozytorium nowoczesnych zachowań, bardziej przypominających Gombrowiczowskie maski aniżeli prawdziwe życie. Nawet formuła artysty ma w tym świecie dawno już wytyczone koleiny, w które należy wskoczyć: „Gdy [Julia] mówi, że chce zobaczyć więcej moich prac, ostrzegam ją: mieszkam na starówce. Na poddaszu. Zrobiłeś sobie Montmartre?”. Można odnieść wrażenie, że Poznań dużo mocniej spycha człowieka w odgrywanie roli (choćby anarchisty), niż robi to bardziej przestronny i chaotyczny Bolechów. Te role, mody, schematy dają się też odnaleźć w reakcji na obrazy Roberta, tej początkowej niechęci – „bo to socrealizm” itp. – ale również w późniejszym uwielbieniu dla jego anachronicznej techniki i realistycznego przedstawiania. Nie sposób nie łączyć owego uwielbienia z wysokimi cenami, jakie w pewnym momencie zaczęły osiągać staromodne obrazy. Ale może jest tu widoczny również ślad jakiejś nieuświadomionej tęsknoty za rzeczywistością. Bo jak powiada Maciej Płaza, ludziom bardziej podobają się modernistyczne budynki, ale wolą mieszkać w mieszczańskich kamieniczkach.

***

Bolechów – jak się rzekło – oddziałuje na Roberta, chociaż sam powoli zanika. Jest to dalsza część tego procesu, który zaczął się w początku wojny. Postępująca dekompozycja świata, staczanie się w nie-realizm. Istotnym punktem na tej równi pochyłej zdaje się kolejna historyczna cezura – rok 1989. Z perspektywy bolechowskiego folwarku wyglądała ona tak: „gdy ruszyła fala likwidacji, ludzie łudzili się, że się ostanie. Spółdzielnię założymy, mówili, maszyny nie są zdezelowane, na kredyt dokupimy nowe, zainwestuje się, damy sobie radę. […] Gdy dyrektor obwieścił, że po zbiorach bolechowski pegeer zostanie zamknięty […] paru robotników pomaszerowało do biura, wyciągnęli zza biurka dyrektora, wsadzili go na taczki, dochybotali do obory i tam unurzali w gnoju. Potem wrócili do stołówki i rozhulali radosno-wściekłą libację. […]I widzisz, jak ony tera w tym pegeerze żyją. Połowa bieduje na kuroniówkach, druga połowa tyra na tych samych polach, ino dwa razy szybciej, bo już nie na państwowym, a Stecowym”. To też obraz, który dobrze znamy. Mówiąc na marginesie, ciągłe splatanie losów indywidualnych z losami społecznymi – pozostanie dużą zasługą Płazy, bo jest on jednym z niewielu współczesnych autorów, którzy próbują to w sposób ciekawy robić. A więc mamy odzyskanie niepodległości. Czas wyzwolenia, szansa na zbudowanie wszystkiego od nowa. Unieważnienie zasad gry ustanowionych nie naszymi (po części) rękami? Powrót do rzeczywistości? To okazuje się niemożliwe, albo możliwe, ale niezrealizowane. Zamiast tego mamy jedynie zmianę, a czasami jedynie rozmiękczenie zasad gry. Jedno oszustwo PGR-ów zostaje zastąpione innym oszustwem ucieleśnionym przez kapitał (jak powiada Stefan: „niestety zbliża się koniec ocalania, bo na miejsce wojska, prostactwa, dewocji i biedy przyjdzie faszyzm, prostactwo, dewocja i pieniądz”). Tożsamość jeszcze jakoś kolektywną, zastępuje powszechny indywidualizm. Resztki wspólnotowości odchodzą w niebyt, przychodzi za to osobisty sukces, ścieżki kariery, nieprzebrane możliwości i nieograniczone szanse. Człowiek wreszcie ma swój raj utracony, szkoda tylko, że został w nim sam.

Ale zdaje się, że wtedy, gdy do tego doszło, nie dostrzegaliśmy już nawet, że zostaliśmy oszukani. Nie mówię tu o jakimś oszustwie międzynarodowych spisków albo postsowieckiej nomeklatury – które to rzekome oszustwa stały się narracją pewnych polskich środowisk po 1989 roku. Chodzi mi o oszustwo znacznie poważniejsze, o pogłębienie tej przepaści która oddzieliła człowieka od rzeczywistości. W roku 1945 – gdy rozgrywał się pierwszy akt tego procesu – można było przynajmniej zrzucić winę na okupantów. Nie nasza wina, nie my ustalaliśmy zasady tej gry, zrobiono to siłą, pod przymusem. Ale teraz, te trzydzieści lat temu, to my sami decydowaliśmy, sami więc wybraliśmy sobie ten tożsamościowy model z importu, z którym teraz przychodzi nam się zmagać. Jednak czy takie rzeczy się wybiera? Czy w ogóle można jakoś wpływać na takie procesy poważnego, tożsamościowego kalibru? Można z pewnością wyliczać takie wątpliwości, można, znowu, szukać winnych gdzieś na zewnątrz. Zbyt nieodparcie jednak narzuca się myśl, że może każdy ma taki raj, na jaki zasłużył. I w końcu kręgów Dantego jest jeszcze wiele, i to sporo gorszych.

***

Tak więc moja teza nadpisana na powieści Macieja Płazy brzmiałaby tak: polskie odchodzenie od przekonania o realnie istniejącej rzeczywistości zostało przygotowane przez okupantów hitlerowskich, przeprowadzone przez okupantów sowieckich, zatwierdzone zaś przez nas samych w 1989 roku. Być może, że proces ten dokonałby się  i tak, gdyby owych okupantów nie było. Sprawy w zachodniej Europie potoczyły się przecież podobnie, mimo sytuacji politycznej zgoła odmiennej. Może zresztą te kwestie rozstrzygnęły się dużo dawniej, i gdzieś tam należałoby szukać ich źródeł.

Grób Fryderyka II w katedrze w Palermo – pisał Sandor Marai w 1905 roku – obok trzech innych nagrobków ze wspaniałego porfiru – to kamień, na którym świat wyleciał z posad: kiedy umarł ten władca, skończyła się Europa i rozpoczęła się epoka Narodów i Pieniądza.

Ale wydaje mi się, że w Polsce to gubienie rzeczywistości odbyło się jednak dużo później, i to w taki właśnie sposób. Zaczęło się od – sprokurowanego wojną – przyjęcia, że świat jest grą, w której wygrywa i wygrywać powinien silniejszy. A później wystarczyły kapiące krople i powolne rozsączanie wiary, że pod tą rozgrywką jest jeszcze pierwotna, niezmienna, dobra i prawdziwa rzeczywistość. „Żyjemy tu nie czując pod nogami ziemi” – pisał Osip Mandelsztam.  O tym odrywaniu się od ziemi – owszem, nie zawsze w tak dramatycznych okolicznościach jak u Mandelsztama – o ucieczce od wiary w prawdziwy świat; i o tożsamości, która czeka za progiem tej wiary – o tym wszystkim opowiada książka Macieja Płazy.

***

Chciałoby się jednak jakoś zrozumieć tę ponowoczesną tożsamość. Chciałoby się wyzwolić  z niej, pójść do przodu, albo przeciwnie – wrócić tam, gdzie człowiek z rzeczywistością pozostaje jeszcze związany. Zbyt łatwo brzmiące obietnice nic nam tu jednak nie pomogą. Bo powie ktoś – nic prostszego niż wrócić. Są nawet na świecie takie ruchy antycywilizacyjne, których członkowie mieszkają w jaskiniach i polują na dziką zwierzynę (tylko gdzie szukać takiej zwierzyny w globalnej wiosce?). Czemu nie. Dlaczego Robert nie mógł uciec w jakąś inną, prawdziwą rzeczywistość? – może zapytać dociekliwy czytelnik. Płaza uprzedza to pytanie. Pokazuje, w samej końcówce powieści, w taki sposób wyobrażoną trzecią drogę: oto malarz wyjeżdża do Ameryki i tam – pośród dziewiczej przyrody – zatapia się w mistycznym doświadczeniu pustynnej bieli. Ale czy jest to mistyka prawdziwa, czy może – wyczekany i wymyślony – konstrukt marzeń i wyobraźni bohatera? Bo jaka może być mistyka, gdy człowiek równa się uniwersum? A nawet jeśli uznamy, że chcemy to uniwersum poszerzyć – dlaczego Robert, dziecko bolechowskich chłopów, ma czuć mistyczną więź z amerykańskim pustkowiem? Płaza zdaje się mówić, że owa trzecia droga jest to jakaś wielka mrzonka eskapistów, jakieś szaleństwo – w istocie niewiele różniące się od cywilizacyjnego zachłyśnięcia się nowoczesnością. Pisarz wie dobrze, że dzisiejszy człowiek nie ucieknie od owej ponowoczesnej tożsamości; wie jednak również, że nie ucieknie i nie powinien uciekać od Bolechowa; tylko czy cokolwiek w tej rozgrywce jeszcze zależy od człowieka?

Po przeczytaniu powieści À rebours Jorisa-Karla Huysmansa, Barbey d’Aurevilly powiedział: „Po takiej książce autorowi pozostaje już tylko wybrać między lufą pistoletu a stopami krzyża”. Gdyby prawdziwie przejąć się kształtem tożsamości człowieka współczesnego, który kreśli w swej powieści Płaza  – to prawdę mówiąc wybór jest dość podobny. Można oczywiście na marginesie zgłosić wątpliwość, czy dzisiaj jesteśmy jeszcze w stanie czymś się prawdziwie przejąć; czy tożsamościowe purgatorium, w którym się znaleźliśmy, nie polega również na tym, że potrafi znajdować rację swojego istnienia w bieżącym trwaniu, że potrafi żyć „nie czując pod nogami ziemi”. A contrario i jako pewien promyk nadziei dopowiedzieć można, że nawet w tym ponurym, choć czystym i zamożnym Poznaniu, kołatają się gdzieś po kątach tęsknoty za bydgoskimi kamieniczkami.

Jedno jest pewne: będąc w dalszym ciągu centrum swojego świata, sami siebie nie uratujemy. Bo jesteśmy – żeby przywołać na koniec możliwe odczytanie tytułu powieści – jak Robinson uwięziony na bezludnej wyspie, dla którego nie ma innego ratunku poza tym, który może przyjść z zewnątrz. A żadnego statku ratunkowego – przynajmniej u Płazy – na horyzoncie na razie nie widać.