Emaus

Gdy po skończonym obrzędzie ślubnym wyszliśmy z kościoła, zapytałem go, czy będzie na weselu: Tak, pójdę tam po południu. W kilka dni potem zapytałem go, jak się odbyło wesela Rydla. Na to nie odpowiedział mi, lecz po chwili zamyślenia rzekł: Może coś napiszę.

A. Chmiel, Wspomnienia z przed 25 lat, „Gazeta Literacka”, 1926, nr 4, s. 2.

Emaus. Obok pochodu z Lajkonikiem i konkursu szopek bożonarodzeniowych, jedna z trzech „osiowych” tradycji Krakowa. Nieprzypadkowo wszystkie trzy mają charakter nawet nie małomiasteczkowy, ale wybitnie rustykalny (i, co ciekawe, wszystkie trzy są związane ze Zwierzyńcem!). Jeśli, czytając to wprowadzenie, słyszycie jakąś nutę ironii, nie ma w tym przypadku – oddaje ona tonację większości moich okołokrakowskich myśli. Sama garść uszczypliwości nie skłoniłaby mnie jednak do ubiegania się o „Sumowe” łamy. Zadecydowała chęć podzielenia się zaskakująco deficytowym doświadczeniem, wypatrywanym przeze mnie wśród krakowskich zakamarków od ponad 10 lat, a nabytym w pełni i bez reszty dopiero w miniony Poniedziałek Wielkanocny, podczas odpustu Emaus. Dla piszącego te słowa – rdzennego łodzianina – sam proces odkrywania „Krakowa autentycznego” (czyli przedmiotu tego doświadczenia) był tyleż fascynujący, co zadziwiający w swej istocie. Podczas pobytów w rodzinnym mieście to bowiem Łódź prędzej szuka autentycznego mnie z młodzieńczych lat, aniżeli na odwrót.

Z takim szczególnym bagażem „obciążeń środowiskowych” wsiadłem w świąteczne popołudnie do tramwaju zmierzającego w stronę krakowskiej dzielnicy Zwierzyniec. Nie przejechałem jednego przystanku, a już dało się odczuć, że materiału na dalsze rozważania z pewnością nie zabraknie. To nie był ten sam, dobrze mi znany nadęty wagon „na poziomie”, który dostojnie toczy się pod któryś z korpo-biurowców, wydziałów UJ czy teatrów. Dzisiejszy tramwaj przypominał raczej łódzki skład, do którego wsiadam czasami podczas weekendowych odwiedzin w domu. Różni ludzie: jedni lepiej, inni gorzej ubrani, jedni młodsi, drudzy starsi, jedni z „kurwą” na ustach, kolejni – z inną poezją słowa. Dużo rodzin z dziećmi. Uśmiech i rozmowa, ale kciuki mniej rozgrzane niż podczas powszedniej tramwajowej wymiany zdań. Święta!

Na ostatnim przystanku przed krańcówką „Salwator” tramwaj pustoszeje. Ja zostaję, choć w poczuciu „straty” – wszak z jakiegoś powodu ci ludzie wysiadają, ja zaś nie mam pojęcia, dlaczego miałbym podążyć ich śladem. Wyglądam za okno, a tam sceny jak z centralnej Tajlandii. Obawiam się, że nie udało mi się tego uchwycić na zdjęciach, ale moje pierwsze skojarzenie z łatwością można odnaleźć w Internecie – wpisujecie „Maeklong Railway Market” i odpalacie pierwszy lepszy film.

Wysiadam. Translokacja – znów jestem na naszych szerokościach geograficznych. Patrzę w lewo i przed siebie. Klasztor Norbertanek jakby nieco oddalony od straganowego gwaru i kolorytu, ale wizualnie trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy tu jeszcze do czynienia z rywalizacją między sacrum i profanum. Podobnej natury tarcia można odnaleźć w samej treści stoisk, choć im dalej od klasztoru, tym silnej można odnieść wrażenie, że najważniejszą walkę tego popołudnia toczą Pikachu i Papa Smerf (o dominację w samej sferze profanum, rzecz jasna). Nawiązania do sacrum stoją niejednokroć tuż za ekspansywnymi balonikami, ale oczy moje były niejako na uwięzi, dopóki nie pokonałem trasy do oddziału Muzeum Historycznego Miasta Krakowa w Domu Zwierzynieckim. Genezą tradycyjnych emausowych zabawek i ozdób, którą daje nam poznać tamtejsza ekspozycja, nie będę Was (siebie?) zanudzał, ale dość powiedzieć, że gdyby nie wiara (religijność?) naszych protoplastów – przynajmniej kolory tych zabawek i ozdób nie byłyby takie same, a najprędzej w ogóle nie byłoby ich na współczesnych stoiskach.

Wracam więc i cieszę się ponownie: ważne kryterium krakowskiej autentyczności (sławetna dychotomia sacrum/profanum) uważam za zaliczone. Fakt, zaliczenie trochę „po znajomości” (krakusem zostaje się w piątym pokoleniu, ale może do statusu „znajomego” wystarczy te 10 lat?), ale mam też świadomość, że prawdziwe starcie sacrum i profanum miało miejsce w czasie, gdy ja siedziałem jeszcze wygodnie w pociągu do Krakowa, a całe otaczające mnie teraz towarzystwo usłyszało w kościele „Idźcie w pokoju Chrystusa”. Poza tym nawet to, co zobaczyłem na Salwatorze po południu, nie przypominało mi dwóch szczelnie okopanych i raczej niekontaktujących się ze sobą obozów, które dobrze znam ze Starego Miasta (mocno odczułem to zamurowanie podczas spaceru antropologicznego po Starym Mieście organizowanego przed świętami Bożego Narodzenia przez Instytut Antropologii UJ. Powalająca była ewidentność niektórych symboli sacrum, które mijałem dotąd w absolutnej nieświadomości, przy niewielkich obawach, że otaczający mnie tłum wykazuje się zawstydzająco większą spostrzegawczością).

Do dalszej części refleksji skłonił mnie pewien modniś w kapeluszu i gustownych okularach, który w reporterskiej egzaltacji napierdalał do małego ekraniku na końcu kija, że „niestety, głównie kicz i tandeta”. Już kij z tym, że na kiju musi być balonik (zamiast telefonu), a szczerzyć musi się do niego dziecko w spranej dresowej kurtce (a nie elegancik), aby było kiczowato (a nie modnie i z klasą); żadna z tych estetyk bynajmniej nie jest z mojej bajki. Bajkowe było jednak to, że przestrzeń przed oczami moimi (i za plecami „reportera”, bo ten przed oczami miał telefon) wypełniali Mieszkańcy! Mało, oni tę przestrzeń zawładnęli masowo i bez reszty! Mieszkańcy różni, nierzadko po ludzku gorzej uposażeni: bez kapeluszy i cudów na kiju. Odnosiłem nieodparte wrażenie, że osoby, o których piszę, czuły się na zwierzynieckich ulicach bardzo pewnie, dostojnie. Zwykło się mawiać – „jak u siebie”. Nie musieli chyłkiem przemykać w swoim przecież mieście pomiędzy ekspansywnymi studentami, turystami z zagranicy, ludźmi wielkiego biznesu czy nauki, które to grupy zaczęły stopniowo wypierać zwykłych Mieszkańców z centrów krakowskiego życia. Dziś jednak to Mieszkańcy wyparli kolesia z początku akapitu, który musiał nagrywać swego „lajfa” sprzed klasztoru Norbertanek (drewniane gwizdki plus disco polo zapewne zagłuszałyby melodię jego przekazu).

Nie chciałbym sugerować, że dwa zestawiane tu światy, to z jednej strony „prawdziwa” tożsamość miasta, a z drugiej – jego w istocie „niekrakowski” wizerunek. Nie byłoby to sprawiedliwe postawienie sprawy – światy nauki czy biznesu nigdy nie będą dla Krakowa czymś zewnętrznym i w gruncie rzeczy pewnie nikomu na tym nie zależy. O czym zatem jest ten tekst? Na pewno o zaburzonych proporcjach, dla których Emaus jest bardzo potrzebną korektą. Przede wszystkim jednak o emocjach, które wyczują autentyczność znacznie skuteczniej niż kwestionariusz ankiety czy diagnoza uwarunkowań dla strategii rozwoju miasta. Rynek Główny w Krakowie odwiedzam regularnie od października 2006 roku. Najbardziej wzruszające doświadczenie, jakie zaoferował mi w międzyczasie ten plac, to melodia wygrywana na płycie głównej Rynku przez pewnego ciemnoskórego saksofonistę z afro-fryzem, dobrze znanego lokalnym bywalcom. Aspekt późnowieczorny, nietypowa dla tej części Krakowa pustka i intymność. Na Salwatorze rozczulało co innego – życie w iście masowym wydaniu! Powtarzające się sceny dzieci dyskutujących z rodzicami o tym, które z bibelotów warto kupić, które nie, a które warto, ale nie da się tego zrobić przy użyciu ich portfela, zawierały w sobie kwintesencję rodzinnego ciepła, piękna i nieoczywistej, nieuświadamianej, a co za tym idzie – niewypatrywanej magii Świąt. Każdy znajdzie tu coś dla siebie – gorliwy katolik być może powiąże ten efemeryczny genius loci z Chrystusem Zmartwychwstałym, mniej transcendentny obserwator skojarzy go zapewne z relaksem drugiego z rzędu dnia wolnego, w którym „trzeba” jeszcze mniej niż w Niedzielę Wielkanocną.

Spacerując myślałem – trochę szkoda, że Łódź jest takim miastem „naprawdę”. Takim, w którym wieś, brutalnie zduszona trucizną z kominów i wczesnokapitalistycznymi warunkami pracy, nie miała najmniejszych szans na zakorzenienie się. Że zmuszony jestem poznawać taką jarmarczną atmosferę rodzinnego współprzebywania już jako obserwator zewnętrzny, podobny poniekąd do owego reportera sprzed klasztoru, na którego chyba niesłusznie się uwziąłem. Tak, obaj byliśmy tam gośćmi. Chciałoby się powiedzieć: gośćmi żywego „skansenu”. Chciałoby się, ale coraz częściej myślę, że w warunkach krakowskich lepiej nie eksploatować tego zasłużonego słowa. Niech pozostanie dumne i wypoczęte na potrzeby rynku Starego Miasta, Drogi Królewskiej i okolic. One bardzo potrzebują „skansenu”, na wypadek, gdyby znalazł się ktoś, kto wątek redefinicji tamtejszej tożsamości potraktuje nieco odważniej niż ja.