Hrabia

Gdy tamtego przedostatniego dnia Stefan zamyślił się nad słowami hrabiego i wydały mu się znakiem, że hrabia traci rozum, a przynajmniej osuwa się w rozpacz bez powrotu, co zresztą na jedno wychodziło, w ich drżeniu usłyszał też zapowiedź śmierci, co od czterech lat również wychodziło na jedno. Hrabia wytrącił się nimi z folwarcznego gwaru, który wrzał obok nieustannie, gorączkowo, napędzany szpicrutą treuhändera, nieprzeniknioną obecnością oficera i nieufnymi spojrzeniami żołnierzy, oraz z własnego bezruchu i milczenia, godnych bardziej postaci z obrazów niż możnego, choć nie wolnego już pana. Nie wpuszczano go więcej ani nie wzywano do pałacu. Wypłacano mu lichą pensję równą pensji zarządcy i naciskano, by usunął się z majątku, który i tak już nie należał do niego, by opuścił Bolechów i wyjechał do Warszawy, gdzie łaskawie miano oddać mu kilka pokojów w pałacu, by pozwolił gospodarzyć treuhänderowi, nowocześniej niż dotąd, bez certolenia się z siłą roboczą, wymienną przecież jak kosy, sierpy, motyki czy podwórzowe psy. Hrabia na przekór naleganiom pozostał w majątku, po raz pierwszy od lat spędził w nim zimę, potem drugą, trzecią, wreszcie czwartą, trząsł się i kulił w pokoju rządcówki, ale trwał nieugięcie. Kiedyś przyjechał bardzo wytworny cywil i był to ostatni raz, gdy hrabiemu pozwolono odegrać rolę gospodarza. Podjął gościa wykwintną kolacją, prosiakiem z nie swoich już chlewów, winem z nie dopitych jeszcze, nie rozbitych po ścianach zapasów z nie swoich już piwnic, i do nocy rozmawiali w towarzystwie oficera, ponoć znów w kilku językach, jak kiedyś przy profesorach. Rano gość poprosił oficera na krótką cichą rozmowę, rozłożył bezradnie ręce i odjechał, żegnany zamaszystym salutem. Był to ponoć jeden z niemieckich baronów, którego portret, czy może portret jego ojca, wisiał w pustawym pałacu. Od tamtej pory naciski, nalegania, apele i prośby ustały. Kłaniano się hrabiemu, rzecz jasna, w tych rzadkich razach, gdy wyszedł z rządcówki i ciężkim krokiem spacerował bez celu po alejach, ale wyczuwało się, że przestał być zawadą, folwark toczył się obok niego, mimo niego. Treuhänder pilnował się tylko, by nie bić fornali w jego obecności. Hrabia skarżył się na niego, najpierw ustnie do oficera, co ten przyjmował z grzeczną troską, czasem nawet posyłał po treuhändera i rugał go, a gdy nic się nie zmieniało i hrabia domyślił się, że to rugania na pokaz, zaczął pisać listy do opatowskiego kreishauptmanna. Po wojnie zarządca opowiedział o tym ojcu Stefana i gdy przejrzeli papiery po hrabim, w biurku znaleźli odpisy tych memoriałów. Wspaniała jaśniepańska kaligrafia była tylko lekko trącona drżeniem ręki, a gdy Stefan po latach nauczył się niemieckiego, z mozołem i zachwytem odczytywał te tyrady, w których pękaty prostaczek ze szpicrutą stawał się znakiem upadku wspaniałego narodu niemieckiego i zapowiedzią jego klęski. Te listy były ostatnimi błyskami hrabiowskiej woli, a uprzejme odpowiedzi z Opatowa potwierdzały, że nie znaczą nic, są tylko tym, czym są, przelotnymi błyskami w niekończący się trupi dzień.

hrabia_eco

Dlatego Stefan, choć o wielu tych rzeczach dowiedział się dopiero po latach, widział i słyszał na tyle dużo, by w słowach hrabiego usłyszeć śmierć. Może hrabia dawał znak, że mu grożą, ale chyba nie, sprawiał wrażenie, że taką groźbę przyjąłby z rezygnacją, tą samą, która dławiła go od lat, jeszcze przed najazdem, może od tej nieokreślonej chwili, gdy pogodził się, że umrze bezpotomnie, ostatni ordynat, i nie wynagrodzi mu tego praca w towarzystwach, fundowanie bibliotek ani kolekcjonowanie sztuki, rzeczy tak zajmujące, że dla nich pozwolił poprzedniemu zarządcy pogrążyć majątek w długach, dławiła go od lat wraz z przeczuciem wychwyconym z zachodniego powietrza, drżenia ziemi, lektur gazet i książek. Stefan przeląkł się, że gdyby hrabiego zabrakło n straży tamtej sierpniowej roboty zostaliby tylko on, ojciec i paru robotników, a jak mu się zdawało, tylko osoba hrabiego sprawiała, że nikt jeszcze sekretu nie wydał. Pamiętał, co na początku wojny przez długie miesiące się w pałacu i parku: grabieże, rozkopywanie pagórków, sponiewieranie ojca w oranżeryjnej piwnicy. Szukania dawno zaprzestano, pałac prawie doszczętnie rozdrapano, cokolwiek miało wartość czy choć wygląd dzieła sztuki, dawno wyjechało w kufrach oficera, jego gości i cywilów w okularach, jednak główne hrabiowskie zbiory unosiły się między istnieniem i nieistnieniem, podejrzeniem, pewnością i zwątpieniem, były i nie były zarazem, i to bycie nie bycie czekało, aż ktoś przechyli je w którąś stronę, raczej bycia, bo jak można udowodnić, że czegoś nie ma?

Ta myśl przycichła, gdy minął treuhändera, a chwilę później ojciec został wezwany do pałacu i wrócił co prawda z pręga na twarzy, ale nie zająknął się nawet o ukrytych zbiorach. Folwark radził sobie już nieźle, treuhänder wyprowadził go z długów i teraz pozostawiał pręgi na twarzach nie ze złości, że zrujnowano przyzwoity majątek, że z tej ruiny nie wyciągnęła go polnische wirtschaft, ale jego gospodarowanie. Następnego dnia nie był więc wyjątkowo niełaskawy, gdy wyszedł z pałacu, jak zawsze z samego rana, wziął konia i chciał jechać w pole doglądać siania poplonu, już czwartego od tamtego lata, gdy Stefan z ojcem wypełniali piwnicę oranżerii, może najwyżej skołowany od samogonu, którym poprzedniego wieczoru jacyś gospodarze ze wsi opłacili sobie jego pobłażliwość, a może nawet życie, jeśli odkrył, że potajemnie hodują świniaka, może więc tylko przez to skołowanie wpadł w złość, gdy zobaczył fornala zbyt pomału maszerującego przez pole. Humor treuhändera nie miał chyba jednak żadnego znaczenia, bo razem z nim szedł oficer trupia główka, który przyjechał dzień wcześniej, co latem robił dość często, lecz tym razem jakiś poruszony, a do tego nie limuzyną, jak zawsze, tylko niewielką ciężarówką z zupełnie pustą paką. Więc jednak uparł się, że znajdzie, myślał potem Stefan. Musiało to mieć związek z wieściami, które pod koniec żniw zaczęły docierać ze wschodu, ponoć pierwszymi od początku wojny złymi wieściami dla treuhänderów, trupich główek, żandarmów i wartowników.

Tak czy owak gdy rano usłyszeli wrzask treuhändera i wybiegli z ojcem przed oficynę, Stefan przodem, ojciec z garścią zaciśniętą na jego rękawie, gotów w razie czego wcisnąć go za węgieł, za drzewo, a choćby i w rów, ujrzeli scenę niemożliwą, tak zakazaną, że może całe to późniejsze rysowanie hrabiego w niewinnej, ledwie tylko przygiętej starością i rezygnacją pozie służyło temu, by ją zamazać. Na ścieżce między stajnią i stawem, niedaleko oranżerii, stał treuhänder i smagał szpicrutą fornala. Chłop składał się w pół, ale Karl chłostał go, szast, chlast, i wrzeszczał nieubłaganie, nurzał go w mieszanym polsko-niemieckim klątewisku. Parę kroków dalej, przy swojej ciężarówce, stał oficer, po czarnemu spokojny. Nagle spomiędzy stajennych zabudowań wybiegł, naprawdę wybiegł, Stefan widział to po raz pierwszy w życiu, rozkuśtykany hrabia. Karl!, wrzasnął pękniętym głosem. Karl! Dopadł go i uniósł laskę. Powtarzał: nie będziesz! I chyba też: mój człowiek, nie twój! Laska rymnęła treuhändera w głowę, zmiotła czapkę, lunęła w twarz, po ramionach, po plecach, wreszcie pękła na pół, odłamany koniec stuknął go jeszcze w bok głowy i przepadł w trawie. Karl kucnął obok zbitego fornala, obaj skulili się, zasłonili twarze, skrwawieni. Oficer przyglądał się temu w milczeniu, z rękoma zatkniętymi za pasek, ale gdy hrabia odskoczył do tyłu i wygrażał jeszcze złamaną laską, powiedział coś spokojnie, dobitnie. Hrabia odkrzyknął wściekle po niemiecku. Oficer pokręcił głową. Patrzył obojętnie na Karla, który podnosił się mozolnie, ocierał krew, wydobywał z siebie szczątki treuhänderskiej godności. Gdy hrabia w końcu zachłysnął się gniewem i zaczął łapczywie chwytać powietrze, wskazał na fornala, powiedział coś. Fornal oderwał ręce od uszu, wstał chwiejnie, ale pospiesznie, stanął na baczność, garbowany słońcem, chlaśnięty czerwienią po twarzy. Oficer odpiął kaburę i wyciągnął pistolet, znów zagadał do hrabiego. Hrabia wciąż się nie ruszał, zesztywniały po swoim wybuchu, jakiego nie przeżył może jeszcze nigdy w życiu, oszołomiony, że właśnie obił treuhändera, zniszczył sobie laskę z główką w kształcie ptaka nielota, a co najgorsze, tym obiciem być może przekroczył granicę, do której zbliżał się swoim kilkuletnim uporem, i komuś przyjdzie za to zapłacić.

Nie ruszył się nawet wtedy, gdy Karl, który tymczasem opanował się, przygładził garnitur i otarł krew z oczu, podniósł ze ścieżki upuszczoną szpicrutę i zamierzył się na niego. Oficer ruchem ręki zmienił go w kamień. Potem znów powiedział coś do hrabiego i przyłożył fornalowi pistolet do głowy. Hrabia nie poruszył się. Stefan zadrżał. Ojciec z trudem utrzymał go za pniem wielkiej akacji przesłaniającej wejście do oficyny. Chciał wciągnąć go do środka, bo widział już kiedyś pistolet w ręku trupiej główki, w zeszłym roku, gdy poszła wieść, że w wiosce mogą ukrywać się partyzanci, i wiedział, e takie zdarzenia nie mogą mieć zwykłych świadków, najwyżej takich umyślnie pozostawionych przy życiu, a kto próbuje świadkować im na własną rękę, nie pożyje długo, bo one zagarniają w odmęt, gdyby więc mógł ukradkiem wciągnąć Stefana z powrotem do oficyny, zrobiłby to, ale Stefan spiął się i zaparł, przywarł do żłobionego pnia. Hrabia powiedział coś jeszcze ciszej niż do tej pory, rozmowa i tak była niezrozumiała, po niemiecku, teraz jednak nie było słychać zupełnie nic, zadrgał tylko srebrny wąs, głowa przechyliła się lekko, a także, dostrzegł Stefan, drgnęła ręka zaciśnięta na główce nielota. Ramię hrabiego uniosło się bez słowa, bez krzyku, złamana laska śmignęła w stronę oficera, ale ten nie uchylił się, nie odstąpił do tyłu, rozległo się tylko płaskie tach! i fornal odpadł nagle od lufy pistoletu, głowa majtnęła mu się w bok, nogi złożyły się zygzakiem w trawę. Hrabia stał chwilę, godzinę, pół dnia, wieczność, z laską zastygłą w powietrzu, po czym ręka oficera, kierowana chyba tylko własnym namysłem, wahnęła się w bok i znów rozległo się tach!

dworek_eco

***

Powyższy rozdział stanowi fragment powieści Macieja Płazy Robinson w Bolechowie, wydanej w 2017 roku przez W.A.B. Publikujemy go dzięki uprzejmość wydawnictwa i autora.