„Ofiaruję ten utwór córce mej Monice z gorącem życzeniem, ażeby gdy dorośnie nie znalazła już śladów Smętka na ulubionem jej wybrzeżu” – brzmi dedykacja Wiatru od morza, powieści z 1922 roku, w której Stefan Żeromski przedstawił, w swoiście upoetyzowanej i metaforycznej formie, dzieje polskiego Pomorza. Niełatwa to książka, gęsta stylistycznie, miejscami przypomina historiozoficzną rozprawę, to znów dawną bohaterską epopeję, innym razem dramaty Słowackiego, w których gdzieś poza światem toczy się walka wielkich duchów. Wypominano jej niezrozumiałość, zarzucano propagandową stronniczość (wszak powstała zaraz po przyłączeniu wybrzeża do II Rzeczpospolitej), krytykowano idealizację historycznych postaci i narodowościową optykę. Jednak po dziś dzień trudno byłoby znaleźć inne dzieło, które w sposób równie szeroki, z tak wielkim rozmachem – kreśliłoby duchową genealogię Pomorza; które potrafiłoby dotrzeć do jego istoty, uchwycić to, co określa te ziemie i ich mieszkańców. Swoją drogą zadziwiające jest, jak tego typu sprawy – jeśli uchwycone właściwie – pozostają niezmienne; jakim długim trwaniem się charakteryzują; jak mało wpływają na nie wielkie procesy cywilizacyjne, jakieś globalizacje, technologizacje, nowoczesności. Tyle się tutaj przecież zmieniło – mówiliśmy sobie jeżdżąc po polskim wybrzeżu niemal sto lat po Żeromskim – a jednak wszystko pozostało bez zmian.
***
Ów smętek jest głównym bohaterem utworu Żeromskiego (chyba można tak powiedzieć, mimo jego niejasnego ontologicznego statusu). Przenika każdą z osiemnastu opowiedzianych historii, które w połączeniu są migawkowym portretem dziejów ziem pomorskich od czasów przedhistorycznych (najazd jednego z plemion germańskich) po współczesne pisarzowi (budowa portu w Gdyni). Tego smętka wziął Żeromski z dawnych legend kaszubskich, gdzie oznaczał jednego z diabłów, czartów, złych duchów. XX wieczny autor lokalny, ks. Bernard Sychta pisał: „w świecie wierzeń ludowych nie określona bliżej postać, będąca zapewne przeżytkiem wierzeń pogańskich, a zepchnięta dziś do roli diabła. Rzeczywiście, sami Kaszubi niewiele umieją powiedzieć o smątku”. W literaturze znalazł się po raz pierwszy za sprawą innego kaszubskiego pisarza, Hieronima Derdowskiego, w wydanym w 1880 roku utworze O Panu Czorlińścim co do Pucka po sece jachoł.
O Smętku Żeromskiego – w przeciwieństwie do jego legendarnego odpowiednika – powiedzieć można bardzo wiele. Trudniej byłoby precyzyjnie wskazać, kim lub czym jest. Urasta on bowiem do rangi swoistego symbolu Pomorza, do duchowej siły, która działa w przyrodzie, działa w ludziach – a może jest po prostu częścią tutejszego świata, jej integralnym, najściślejszym pierwiastkiem? I, jako taki, współkształtuje losy tych ziem.
***
Nad polskie morze jeździłem odkąd pamiętam. Te pierwsze wyjazdy, z rodzicami i rodzeństwem, odbywały się na początku lat 90. Jechało się przez Włocławek i Toruń, później był postój gdzieś w okolicach Człuchowa, w bardzo urokliwym jeziornym pejzażu, pośród którego stał – nie do końca doń pasujący – lichy bar z rybami. I dalej morenowym, pagórkowatym krajobrazem pojezierza, długo, długo w stronę Koszalina. I jeszcze dalej, do Kołobrzegu, w końcu do Dźwirzyna. Były to czasy, gdy działało jeszcze wiele po-komunistycznych ośrodków wczasowych, dużych, podobnych do siebie, z wielkiej płyty budowanych, z długimi korytarzami, obszerną stołówką serwującą oszczędne porcje obiadowe, jakimiś boiskami i kortami, które czasy świetności miały dawno za sobą, z ogromem niewykorzystanej przestrzeni, gdzie tylko trawniki, kępy drzew i krzaków. Wcześniej ośrodki te należały zazwyczaj do jakichś zakładów produkcyjnych; ściągali więc do jednego kurortu górnicy z Zabrza albo metalowcy z Radomia. Na początku lat 90. porządek ten, choć jeszcze siłą przyzwyczajenia utrzymywany (widać zwyczaje wakacyjne przetrwały dłużej niż komunizm), powoli się wykruszał i coraz więcej było w eks-zakładowych ośrodkach wczasowych takich przypadkowych turystów jak my. Dnie spędzaliśmy na plaży, rzadko w tak zwanym mieście, czyli położonym przy głównej ulicy skupisku – nielicznych wtenczas – sklepów, barów, innych jakichś atrakcji na miarę miejsca i czasów skrojonych. Popołudniami i wieczorami uprawiało się sporty, chodziło na ośrodkowe dyskoteki, siedziało z dzieciakami kolonijnymi z Tychów (bo tam akurat kolonie z Tychów przyjeżdżały).
Poza zwykłą nostalgią za młodzieńczymi laty, wiążą mnie z tamtymi wyjazdami pierwsze chyba tak silne doświadczenia dzikiej przyrody. Z obawą i zachwytem patrzyłem na ciągnące się kilometrami puste wydmy, dziwacznie powyginane sosny, no i brzeg morski, plażę, palisady falochronów wystawionych na wiatr o niespotykanej gdzie indziej sile. Pierwszego wieczoru, tuż po przyjeździe szło się nad morze, żeby poczuć powiew tego wiatru, wszystkie jego zapachy, żeby się wpatrywać w czerwieniejące niebo stykające się gdzieś tam daleko z ciemną połacią wody. Fascynowały też pół-cywilizowane wioski rozrzucone po wybrzeżu, z kilkorgiem domków w otoczeniu rozległych pól (jakże innych, niż u nas, w Świętokrzyskiem), nieprzeniknionych lasów, ledwie przejezdnych dróg gruntowych. Towarzyszyło temu wszystkiemu jakieś dziwne doświadczenie obcości, jakby świadomość, że się nie jest u siebie.
Zwiedzając dzisiaj polskie wybrzeże mam nadal cząstkę tamtego uczucia dziecięcego (na ile jest to tamto uczucie?), które się rodzi w zetknięciu z tutejszą przyrodą, urzekającą i groźną, i ciągle jakoś tajemniczą. „Wiele podróżowałem po świecie, ale tak pięknego zakątka, takiego połączenia morza, lasów i wzgórz, nie widziałem nigdzie” – pisał Stefan Żeromski, gdy się znalazł po raz pierwszy w Orłowie (stoi tam do dziś domek, w którym Żeromscy spędzili kilka miesięcy 1920 roku, choć ówczesna wioska została dawno wchłonięta przez Gdańsk). Chętnie podpisałbym się pod tymi słowami, bo choć tyle co pisarz po świecie nie podróżowałem – krajobraz pomorza wydaje mi się czymś wyjątkowym i bardzo osobnym. I dlatego nie dziwi mnie, że Wiatr od morza tak jest zatopiony w tutejszej przyrodzie, tak ją w każdym historycznym obrazku uwzględnia, tak splata jej istnienie z ludzkimi istnieniami, jak wręgi statku splecione są z kilem. Wydaje mi się nawet, że to Pomorze, które Żeromski portretuje – a jest ono, co postaram się pokazać, na jakimś podstawowym duchowym planie tożsame z Pomorzem dzisiejszym – z uwagi na swe geograficzne położenie ma w sobie coś z ponurych wybrzeży Skandynawii (gdzie rozgrywają się niektóre dramaty Szekspira), jak również z żywiołowych, pełnych namiętności greckich wysp (będących sceną klasycznych tragedii). Byłoby więc polskie wybrzeże naszym niewyzyskanym literacko Elsynorem lub naszymi Tebami? Myślę, że Żeromski – w swojej niezwykłej poetyckiej intuicji – doskonale to wiedział. W 1919 roku pisał on w liście do Bernarda Chrzanowskiego, krajoznawcy i miłośnika Pomorza:
Od dziesiątków lat jest mojem najgorętszem pragnieniem zapoznanie się gruntowne z wybrzeżem morskiem i półwyspem helskim, z ludem, mową, obyczajami i całkowitym zakresem tamtejszego życia, co udałoby mi się następnie spożytkować być może w sposobie literackim i odtworzeniem artystycznem. Wyjazd czasowy w porze letniej do tych okolic, gdy nadto wybiera się tam obecnie bardzo wiele osób, byłby dla mnie prawie bezcelowy, gdyż nie umiem zbierać dorywczo wiadomości i wrażeń. Musiałbym tę całą ziemię poznać i przeżyć, jak przeżyłem wewnętrznie inne okolice kraju. To też pragnąłbym tam zamieszkać, o ile by mi zdrowie i zdrowie córki pozwoliło, na dłużej, a – w najlepszych okolicznościach, na stałe.
Mówiono – a mówili Ci, co krytykowali Żeromskiego za rzekomą propagandowość Wiatru od morza – że powstał ten utwór na zamówienie polityczne. Że autor wziął modny i potrzebny młodemu państwu temat. Że ustawił tezy tak, żeby je zgrabnie w oficjalnych przemówieniach można było wykorzystać. Tylko, czy w tak doraźnym celu chce się poznawać „całkowity zakres tamtejszego życia”, czy czuje się przymus, aby „tę całą ziemię poznać i przeżyć” – czy pragnie się tego wszystkiego „od dziesiątków lat”? Nie, tu chodzi o coś znacznie więcej. O coś, co Żeromski dostrzegł. O coś, co należałoby wczytując się w jego Wiatr od morza i wmyślając się w dzisiejszy „całkowity zakres tamtejszego życia” rozjaśnić i opisać.
***
Idąc za powyższym tropem, można byłoby określić utwór Żeromskiego jako antologię polskich mini-dramatów wielkich namiętności i żądz, które wcześniej nie zostały napisane. Nie od rzeczy byłoby więc być może czytać je jak kanon szekspirowski. Jako wielką, rozpisaną na głosy, opowieść o historii i ludziach jako jej głównych (czy na pewno głównych?) aktorach. Zawahałem się przy bohaterach dramatu, bo jak tu zważyć na szalach wagi nieokiełznaną przyrodę, człowieka (z jego słabą naturą, ale i Bożą iskrą), no i Smętka – może, znowuż, to na nim należałoby się skupić.
Pisze o nim Żeromski: „zasiewał […] niezgodę, kłótnię, swar, bitwę na śmierć, ucząc ich swoimi sposoby łamać prawa łączące ich od prawieku w społeczność”. Przypłynął z północnymi zdobywcami jako ich bard, z jego pieśni promieniowało „nigdy nie nasycone pragnienie widoku wiekuistej walki człowieka z człowiekiem”. Tę samą diabelską dążność zaszczepi w Krzyżakach. Hermanna von Balka, który na czele zakonu zbrojnie zdobywa Prusy, utwierdza w jego chciwości („Serce biło w piersiach gospodarza, gdy mierzył i liczył, odkrywał i przewidywał bogactwa jawne, wpadające w oczy nawet głupca, i skarby skryte przed oczyma niedołężnych lub ciemnych”). Przyjmuje postać tajemniczego doradcy Graffiaciane (nota bene jeden z mieszkańców Dantejskiego piekła), który nakłania mistrza Heinricha von Plotzke do krwawej rzezi miasta Gdańska. Jest ucieleśnieniem mordu, okrucieństwa. Ale także pychy, który idzie w ślad za siłą i władzą.
Można oczywiście utożsamić działania Smętka z postępowaniem Krzyżaków, a później Niemców mających władzę nad tymi ziemiami – lecz byłoby to chyba zbyt wąskie postawienie problemu. Tak się rzeczywiście złożyło, że Niemcy są tu krzywdzicielami, ale nie dlatego, że są Niemcami, tylko dlatego, że do nich należy panowanie nad innymi. Ich porywa Smętkowy duch dający władzy pełne prawo, prawo życia i śmierci. Wszak i wcześniej, w czasach przed-krzyżackich, wchodził Smętek pomiędzy prosty lud – jak w opowieści o bartnikach, których poróżnił między sobą, albo o rdzennych mieszkańcach Prus, którzy mordują św. Wojciecha. Analogicznie, w Polakach widział Żeromski raczej obronę słabszych, prześladowanych, zabijanych, utożsamiał ich z Kaszubami, odwiecznym tutejszymi mieszkańcami, którzy stali się rabami obcych potęg – nie zaś naród, który z zasady jest dobry (tak, jak naród niemiecki miałby być z zasady zły). To że czytano Wiatr od morza inaczej, jest nieszczęściem recepcji tego utworu, i świadczy pewnie także o płytkości każdej szeroko pojętej recepcji literatury. Być może było w tym jednak także życzenie Żeromskiego – formułowane w pierwszych latach niepodległości – że polskie panowanie nad tą ziemią będzie inne, że wykaże się wielkodusznością i współczuciem, że nie da posłuchu podszeptom Smętka. Stąd może i ta dedykacja pisana z dziecięcą naiwnością dobrego człowieka (pamiętajmy jednak, kim był adresat dedykacji, bo to chyba uprawnia jej autora do pewnego idealizmu) postawiona na przedzie powieści. Wspomniana przypowiastka o bartnikach kończy się takim oto zdaniem odnoszącym się do Smętka: „Sam szedł dalej”. To podążanie, ciągły ruch, ciągłe przechodzenie ponad czasem i pojawianie się w coraz to nowych miejscach – okazuje się podstawową jego cechą. Idzie więc dalej, ów smętny duch Pomorza, wychodzi poza dwudziestolecie, suto karmi się drugą wojną, dostaje prawdziwe pole do popisu w skłamanej rzeczywistości tzw. ludowej Polski. A potem co? Czy kolejna niepodległość to – jak życzyłby nam duch Żeromskiego – jego koniec?
***
Zanim jednak powie się coś o obecnej niepodległości, trzeba zrobić dwa kroki w tył i popatrzeć przez chwilę na te wszystkie wieki niemiecko-polskiego Pomorza. Chciałoby się przedstawić owoczesne społeczne stosunki unikając zniekształceń, nie koloryzując, ale i bez pokazywania przerysowanych antagonizmów. Tylko czy to jest dzisiaj możliwe? Mam wrażenie, że sprawy polsko-niemieckie, dawna polsko-niemiecka Rzeczpospolita – są przykryte jeszcze większym tabu, niż zagadnienia dotyczące Żydów czy Ukraińców. Jak nie sposób opisywać dziś przedwojennych Żydów inaczej niż przez pryzmat Holocaustu – tak trudno dostrzec dawnych tutejszych Niemców zza ponurej zasłony hitlerowskich płaszczy. Jednocześnie jednak, w pierwszym wypadku dużo pracy zostało już wykonane (chwała za to licznym organizacjom polskim i izraelskim, nawet tym, które mają na oczach ideologiczne klapki). W drugim natomiast, w przypadku polskich Niemców, szła raczej przez dziesięciolecia robota odwrotna, mówiąca, że mieliśmy (i mamy) w tym narodzie odwiecznego wroga, który tylko czyha na suwerenność Polaków (i polską gospodarką), nie zaś sąsiada, który czasem lepszy, czasem gorszy (jak to sąsiad) – jest jednak człowiekiem jakoś nam bliskim.
Duży w tym udział ma z pewnością – zwłaszcza, gdy mowa o Pomorzu i Prusach – propaganda Rzeszy z lat 30. Tą, którą obszernie recenzuje w (nomen omen) Na tropach smętka Melchior Wańkowicz. Ci wszyscy panowie Lüdke i Thiele naukowo dowodzący, że są to ziemie niemieckie. Te groźne hasła Volk ohne Raum (naród bez oszaru) i jeszcze groźniejsze zdanie Hitlera z Mein Kampf: „Naszym zadaniem będzie wytrwała praca niemieckiego pługa, dla którego obszarów dostarczy miecz”. Wszystko to kropla po kropli wlewało niezgodę między tych ludzi, którzy mieszkali na wybrzeżu przez stulecia, a różnili się tylko tym, że mówili w innym języku i, czasem, chodzili do innego kościoła. Prawda, że i nasza propaganda – na czele z przywołanym reportażem Wańkowicza – odpowiadała pięknym za nadobne, i wsączała tę samą niechęć, tylko z drugiej strony. Trzeba przyznać, że w latach 30. i 40. XX wieku – Smętek miał tutaj znowu swoje pięć minut.
Szczególnym zaś celem propagandowych przepychanek, także tych powojennych, była próba bezspornego, niezaprzeczalnego, niewzruszonego udowodnienia, że Pomorze i Prusy to ziemie rdzennie niemieckie, względnie rdzennie polskie – w zależności od tego, kto dowód przeprowadzał. Ciekawe, ile papieru i słów zmarnowano na te dowody, który nigdy nie chciały być – bo przecież być nie mogły – ostateczne i niepodważalne. Były za to anachroniczne, nie uwzględniały natury tych stosunków społecznych, które określały przed-narodowe społeczności, miały na celu doraźne, nijak się mające do tamtych stosunków, narodowe cele. Dużo się w ostatnich latach pisze o początkach „narodów” oraz ich roli w XIX i XX wiecznej transformacji społeczno-historycznej. Często traktuje się przy tym narodziny „poczucia narodowego” jako jakiś rodzaj społecznego postępu, wyższy stopień tożsamościowej świadomości. Być może, że tak jest. Ale dla zrozumienia historii Pomorza – dużo ważniejsze wydaje się opowiedzenie społeczności przed-narodowych. I tak się jakoś składa, że w tej pełnej historycznej perspektywie owe społeczności, może nieświadome i zacofane, wypadają godniej niż dumne nowoczesne narodowe państwa. Prekursorów kultu narodowego (i idącego w ślad za nim rasizmu) nie bez przyczyny wkładał Żeromski pod opiekuńcze skrzydła Smętka. A były to postacie nie byle jakie – o takim na przykład Fryderyku II czytamy w Wietrze od morza:
Poczytywał też wszystek lud w kraju zabranym za jednorodne zbiorowisko głupoty, za kraj Irokezów, który jedynie dzięki kolonizacji przez Niemców, jako dobrych gospodarzy, ucywilizowany być może. […] W Malborskiem, Chełmińskiem i Pomorskiem zastał kilka tysięcy głów szlachty, rodowitych Polaków, w gęstej masie zasiedziałych. Byli to magnaci i średniacy, drobna szlachta i dzierżawcy, na wsiach, częściach wsi i folwarkach siedzący, urzędnicy i rezydenci wielkopańscy. Kilka zaledwie magnatów o nazwiskach niemieckich, również do gruntu spolszczonych, plątało się wśród polskiego pogłowia. Wszędzie lud prosty odrabiał dziedzicom pięć dni tygodniowo, we dwu mężczyzn i dwa konie wszystko wykonując, co pan każe, na polu, w gumnach czy w domu. Toteż król pruski pragnął jak najrychlej pozbyć się tej polskiej „hołoty”, jak ją stale w swych pismach nazywał, wygnać ją z Warmii, Sztumszczyzny, Pomorza, aż po lęborską i chojnicką ziemię. […] Postanowił wygnać ten żywioł do Polski po społu z Żydami, których z samych tylko nadnoteckich miasteczek sześć tysięcy głów za rzekę graniczną wyrzucił.
Owa oświeceniowa myśl kolonizowania społeczności w imię postępu – pociągnięta później przez Bismarcka i Hitlera – zebrała (i chyba ciągle zbiera) w Polsce obfite żniwo. Przyjdzie jeszcze do tego wrócić.
Teraz wypada pokazać podglebie tej pomorskiej ziemi, nad którą toczyły się propagandowe i zbrojne utarczki wielkich tego świata. Pokazać Kaszubów, Niemców, Polaków, Żydów, w mniejszym stopniu Rusinów. Tych „w gęstej masie zasiedziałych”, którzy tu orali swoje niewielkie poletka, łowili ryby, na gdańskim jarmarku sprzedawali rzemieślnicze wyroby. Oni się przecież z tą ziemią najbardziej zżyli, niezależnie od tego, czy nad głową stał krzyżacki rycerz czy polski żandarm. Oni byli – w najlepszym i najpełniejszym tego zwrotu znaczeniu – solą tej pomorskiej ziemi. Jak się między nimi sprawy przedstawiały? Jak żyli ze sobą, mówiąc w różnych językach, odróżniając się ubiorem, nieraz wykonywanym zawodem? Jak te sąsiedzkie stosunki się układały? Zapewne rozmaicie, ale najczęściej poprawnie. Większość świadectw, jakimi dysponujemy, pokazuje dawne życie Kościerzyny, Darłowa, Sławna czy Słupska jako niepozbawione różnych drobnych tarć (od XIX wieku również narodowościowych), zasadniczo jednak zgodne. Byłoby też może naiwną idealizacją zakładać, że jakakolwiek wspólnota może żyć bez sporu – co nieraz na siłę starają się dowieść historycy nadmiernie przedwojenną Polskę upiększający. Spory są immamentną zasadą istnienia wspólnoty, widać to zresztą nawet na przykładzie państwa homo-narodowego, jakie mamy tutaj dzisiaj.
Tamte społeczności, narodowościowo zróżnicowane nie różniły się zasadniczo od tego stanu rzeczy. Przynajmniej aż do momentu, gdy Europy nie zalała nacjonalistyczna propaganda. Ale i wtedy tak zwany prosty lud zachowywał po wielekroć właściwą moralną miarę. Niemieccy rolnicy, którym w czasie drugiej wojny, przydzielano do gospodarstw polskich jeńców, mimo surowych kar za to grożących, traktowali ich dobrze i godnie, nierzadko sadzając do wspólnego rodzinnego stołu, czy nawet łącząc się z nimi w pary (jak w znanej i tragicznej historii miłości Elfride Shöwe i Wacława Niebrzegowskiego, która zdarzyła się w początkach wojny, we wsi Rokitki niedaleko Lęborka). Hitlerowska Policja Bezpieczeństwa stwierdzała:
Przyjmując jeńców wojennych do grona domowników ludność wiejska nic nie podejrzewa. Nie przychodzi jej wcale na myśl, by widzieć w tym fakcie jakieś narodowo-polityczne niebezpieczeństwo… Działalność kościoła mówiącego, że jeńcy wojenni i robotnicy cudzoziemscy, to również chrześcijanie i ludzie, unicestwia na nowo rezultaty narodowo-politycznego uświadamiania. […] Człowiek, który z nim [rolnikiem] pracuje i na dodatek się nie leni, zyskuje sobie jego zaufanie, obojętne czy będzie to Niemiec, czy element narodowo obcy, jeniec wojenny, albo cywil.
Lud niemiecki pokazywał, w czasach najciemniejszych, że człowiek może być dobry. Jakże piękny byłby świat – chciałoby się powiedzieć – gdyby ten lud zostawić sam sobie, gdyby wszystkich, którzy chcą go formować, rządzić nim, „oświecać” go i „cywilizować” – wsadzić na statek i wywieźć na bezludną wyspę. Czy jednak Smętek odpłynąłby na zawsze tym statkiem, jak w ostatniej scenie Wiatru od morza wypływa z gdańskiego portu? Czy może raczej znalazłby nowych wyznawców, tym razem wprost spośród owego prostego ludu, i znowu byłoby jak dawniej:
tu w tych leśnych stronach dzika i niczym nie krępowana namiętność jest jedynym prawem dla ludzi […]. […] nieposkromiona samowola tych, których bary są mocne, kolana bezlitosne, a broń w dalekich wypalona kuźniach niezwyciężona dla pięści bezbronnej — jest tu prawem publicznym.
***
Wybrzeże, A. D. 2018. Idziemy szeroką ulicą malutkiego nadmorskiego prawie-że-kurortu. Mijamy niewielkie ogrodzone działki, na których poupychano drewniane domki. Domki są wygodne, kilkupokojowe z aneksami kuchennymi, nowymi meblami, ciepłą wodą w kranie. Obok jeszcze plac zabaw, kilkadziesiąt kilo plastiku, no i parking dla samochodów. Wszystko ciasno ustawione, widać, że szanuje się tu powierzchnię. Ponoć wyrastają takie małe osiedla domków jak grzyby po deszczu, bez pozwoleń na budowę, bez planowania przestrzennego, bo kto by się przejmował planowaniem na jakiejś nadmorskiej wsi zapadłej. Dalej zaczynają się sklepy i stragany, stragany, stragany. Namioty, przyczepy, budki, stoły ustawione na dworze, wieszaki, konstrukcje dziwaczne. A na nich pełno wszystkiego, czego tylko dusza zapragnie (czy może raczej ciało, bo dla duszy mało tu uciech). Gofry z tym, gofry z tamtym, lody amerykańskie, lody tajskie, lody owakie, zapiekanki podłużne i kwadratowe, hot-dogi, kebaby, kebaby, hamburgery świeże i nieświeże. Podchodzimy do stoiska z zabawkami, jakiś młody człowiek z niezdrowym błyskiem w oku, widząc nasze małe dzieci, nakręca chodzącego i szczekającego psa, i stawia wprost przed nimi. Ktoś inny pcha nam przed oczy jakieś skóro-podobne torby, wisiorki, magnesy z widoczkiem i tajemniczym napisem „made in china” na odwrocie. Im taniej tym lepiej, im głośniej tym weselej. Wielka powódź plastikowego kiczu, nagromadzenie tandety – mogące konkurować z każdym dużym miastem… a ten niby-kurorcik liczy sobie poza sezonem może z 50 mieszkańców. Później idziemy do restauracji, halibuta nie ma, dorsza nie ma – zresztą i tak wszystkie ryby mrożone, „świeżych nigdzie Pan tu nie dostanie”; jest za to dużo frytek i dużo ketchupu.
Pisałem wyżej o nadmorskiej, dzikiej przyrodzie. Że ciągle jeszcze można jej doświadczyć. I to jest prawda, kto nie wierzy, niech przejedzie się z Darłowa do Sławna, wąską drogą z niesamowitym szpalerem drzew w skrajni jezdni, przez ciche mroczne lasy, mijając pagórkowate pola. Ale faktem jest też, że tę przyrodę zagarnia coraz bardziej człowiek – myśląc być może, że znajdzie dla tych terenów lepsze przeznaczenie, zamienia je w osiedla kołchozów dla turystów i śmieciowisko plastiku. Ale – powie ktoś – gdzieś przecież trzeba wypoczywać. Czy mamy spać w starych zagrzybionych ośrodkach z poprzedniej epoki? – spyta ktoś inny. Skoro turystyka ma się rozwijać – doda jakiś światły wójt albo burmistrz – to trzeba przecież budować, trzeba zachęcać ludzi, jak nie nowoczesnym Aquaparkiem to przynajmniej kebabem albo szczekającym pieskiem.
W jednym z pierwszych rozdziałów Wiatru od morza pojawia się Smętek także jako „kupiec obcokrajowy z greckiej czy italskiej krainy Południa”, pokazując tutejszym, jak gospodarować „tajemniczym kamieniem Bałtyku” (znaczy się bursztynem). Bywa więc nie tylko duchem zniszczenia, ale i katalizatorem postępu, gospodarczego rozwoju. Dla Żeromskiego modernizacja, postęp techniczny – to ważne kategorie, które dzielił z pozytywistami. Widział w nich sposób na wydostanie się z nędzy i zacofania, lepsze, suche mieszkania dla robotników, lżejszą pracę dla dworskich fornali. Ale nie bez przyczyny w roli postępowca ustawia właśnie Smętka, bo to jakby Faust Goethego, który oferując pewne możliwości, coś w zamian zabiera. Jest to owa demiurgiczna pokusa zaszyta głęboko w oświeceniowe przekonanie o konieczności cywilizacyjnego rozwoju, o prymacie rozumu nad wiarą, o konieczności dostosowywania świata do ludzkich zamierzeń. Z tego ducha wyrastał przecież także Fryderyk II.
Myślę jednak, że w Polsce ta druga, ciemna strona postępu unaoczniła się w pełni dopiero po 1989 roku. Wcześniej, za sprawą gospodarczego zapóźnienia z doby zaborów, a następnie specyficznej i jakoś nieudolnej industrializacji powojennej – nie mogliśmy dostrzec tego, co już w pierwszej połowie XIX wieku widzieli podróżujący do Anglii polscy romantycy, tj. wielkiego lewiatana, w który przerodził się kapitalistyczny system produkcji. Za to, na gruzach PRL-u zafundowaliśmy sobie modernizację w przyspieszonym tempie, kapitalizm bez hamulców, globalizację bez kontroli. Proces ten przyniósł wielu ludziom dużo dobrego, przede wszystkim dał im niezależność, która pochodzi ze stabilizacji i zamożności. Ale jednocześnie stworzył to, co dziś można obserwować w polskich kurortach. Królestwo chciwości z jednej strony (hotelarzy, sprzedawców, restauratorów), z drugiej zaś nieposkromione morze konsumpcji nastawionej na ilość. Targowisko próżności, kiczu, plastiku. Aż chciałoby się zanucić piosenkę Joni Mitchell (nota bene z 1970 roku, ale jak widać wszystkie lekcje zachodu odrabiamy z odpowiednim opóźnieniem):
Nie ma już drzew
Dziś obejrzysz je w muzeum
Tylko dolar za dzień
Kasa jest przy samym wejściu
Wszystko poszło w siną dal
To, co miałeś dawno trafił szlag
Asfalt na raj
A beton już pokrył świat
(tłum. Andrzej Jakubowicz na potrzeby płyty Martyny Jakubowicz, Burzliwy błękit Joanny)
Z tą Smętkową ideą postępu koresponduje jakoś jego budząca zapał opowieść „o dalekich ziemiach, cesarstwach, ludach czarnych i żółtych. […] o straszliwych oceanach, cichych fiordach, niebotycznych górach, […] o gorących pustyniach, […] o bogach wszechpotężnych i królach usiłujących boską władzę pozyskać”. Jest więc, ów kaszubski diabełek, suflerem otwartości na świat ciekawości świata, zwłaszcza w jego odległym i najbardziej egzotycznym wymiarze. Ale i ta tęsknota – z natury przecież dobra – ma swój rewers pod postacią współczesnej globalizacji, która dając nam fantomowe złudzenie bycia gdzie indziej, odebrała realne bycie tutaj. Pustkę wypełniając kolorowymi przedmiotami „made in china”.
***
Ów kolorowy, nadbałtycki świat kiczu ma wszelako i swoją podszewkę. Wcale nie daleko, wystarczy kilka czy kilkanaście kilometrów odjechać od wybrzeża, by ujrzeć smutne bramy Darłowa albo Sławna. Schronienia ludzkiej biedy, beznadziei, przygnębienia i braku perspektyw. Niekiedy, jak w Darłowie, trochę przypudrowane odnowionym deptakiem i rynkiem, kilkoma wyremontowanymi kamieniczkami, innym razem – stojące w całej swej bezsilnej nagości.
Do Sławna jechaliśmy w pochmurny dzień lipcowy, wspominaną drogą pięknie wijącą się wśród przyrody, mijając po drodze kościół w Starym Krakowie pochodzący jeszcze z XIII wieku (założony przez Joannitów, później przez ok. 400 lat funkcjonował jako świątynia ewangelicka). Stanęliśmy przy rynku, lub może raczej miejscu, które kiedyś służyło za rynek, teraz jest jakimś ni to parkingiem, ni to placem, bez jednolitego zamknięcia przez zabudowania, z widoczną nieco dalej wieżą kościoła i zbyt dużą ilością pustej przestrzeni. Rzadko to się zdarza w centrach dawnych miast, ale w Sławnie nie wiadomo dokąd z rynku pójść. Próbując różnych kierunków, pytaliśmy mieszkańców, gdzie jest starówka, jakieś centrum miasta – nikt nie potrafił odpowiedź, w najlepszym razie słyszeliśmy niepewną uwagę, że chyba ten ni to rynek, ni to parking jest właściwym punktem centralnym. Chodziliśmy więc tu i tam, dziwiąc się blokom z wielkiej płyty wciśniętym bez finezji między kwartały dawnej zabudowy, pustym parcelom, na których leżały kupki śmieci, pojedynczym kamienicom, które nosiły jakieś ślady dawnej świetności, ale ledwo widoczne spod szyldów reklamowych i jaskrawych kolorów ścian. W obiecującej księgarence pod nazwą Zakątek Papierniczy (w szyldzie odpadła jedna z liter), pan z dumą oświadczył, że nie ma żadnych przewodników ani publikacji krajoznawczych.
Bo też i o czym tu pisać. Miasto zostało zniszczone w czasie wojny, zwłaszcza po tak zwanym oswobodzeniu przez Armię Czerwoną, kiedy spalono znaczną część starówki. Z blisko 10 tysięcy mieszkańców w 1939 roku, siedem lat później została mniej niż 5 tysięcy. A właściwie nie tyle zostało, co przybyło bo dawni mieszkańcy, w większości niemieckiego pochodzenia zmuszeni byli Sławno opuścić. Skąd przybywali nowi mieszkańcy, trudno powiedzieć bez szerszych badań, zapewne, jak to na wszystkie nowe ziemie: z dawnych Kresów, z Litwy, z Ukrainy, być może także z południa Polski. Wyrwani przymusem ze swoich stron rodzinnych, z rozrzuconych po stepie chałup (jak u Konwickiego), przyszli do ciepłych jeszcze mieszczańskich sypialń opuszczonych przez wygnanych Niemców. Po co mieliby pielęgnować pamięć o nich? Przecież historia rodzinna tych przybyszów nie splatała się nijak z dziejami tego miejsca. Co ich to miejsce w zasadzie obchodziło?
Gdy się chodzi po Sławnie dzisiaj, ma się to właśnie wrażenie. Że nikogo tutaj to miasto nie obchodzi. Że nikogo nie obchodzi jego własna egzystencja zapomniana przez Polskę i przez świat, które pamiętają o mieszkańcach tego rodzaju miasteczek wtedy tylko, gdy można postawić nowy market albo oddział banku. Ale nawet marketów nie ma tu zbyt dużo, na banki zapotrzebowanie jest pewnie większe. Albowiem miasteczko to, jak setki innych po Pomorzu rozsianych, po latach sztucznie utrzymywanego istnienia w okresie PRL-u, od 1989 roku zapada się coraz bardziej. Dzieli los rozparcelowanych PGR-ów, małorolnych chłopów, drobnych rzemieślników. „Nie jesteście, drodzy mieszkańcy Sławna – mówi im dzisiejsza Polska – motorem postępu, nie macie wielkiego kapitału, nie macie wyjątkowych technologii, nie macie siły nabywczej, a więc my – ta lepsza część Polski – mamy was w dupie. „Żyjcie sobie jeśli chcecie, wykonujcie Wasze słabo płatne prace, kupujcie tanie jedzenie – w zasadzie nic nas to nie obchodzi. My mamy przecież świecące i kolorowe kurorty, do których wy nigdy nie pojedziecie na wakacje, mamy tajskie lody i szczekające pieski. Nic wam do tego”. Taki mały, lokalny szkic – do obrazu polskiej wspólnoty Roku Pańskiego 2018.
Nigdzie tak dobitnie nie czuje się obecności Smętkowego ducha, jak wtedy, gdy widzi się Sławno w pochmurny dzień lipcowy. Nigdzie nie słychać tak dobrze jego chichotu, zadowolenia z niedoli ludzi, z ich nędzy, rozpaczy. Ale to jakoś za łatwo, tak wszystkie winy za ten stan rzeczy zrzucić na ramiona małego kaszubskiego diabełka. Poza tym, jak pisał Jan Kucharski: „staje się Smętek również głosem sumienia ludzkiego”. Może to więc nasz głos sumienia rozpościera się nad tym miastem, mówiąc nam do ucha, że jedni drugim zgotowaliśmy to życie tutaj. Że te wszystkie błyszczące miasta, w których żyjemy, te Warszawki i Krakówki, te drogie samochody, którymi jeździmy, te wygodne domy, w których mieszkamy – zbudowane są w sąsiedztwie nędzy i niedoli, więcej, żywią się nimi, by rosnąć i rosnąć.
***
Czyż jest więc nadzieja dla tych miasteczek, w których Smętek rozsiadł się na dobre? Czy jest umiar dla tego zachłyśnięcia się kiczem kurortów? Czy gdzieś są takie wiatry, silne, morskie – które przewiać mogą tę zatęchłą krainę ludzkich nikczemności? To są pytania, które Żeromski stawiał przez całe życie – nie tylko w odniesieniu do Pomorza. Pytania, które i dzisiaj, niestety, trzeba ciągle stawiać. I trudno myśleć, że znikną nagle, że ot tak coś się zmieni, że nagle staniemy się lepsi, szlachetniejsi, bardziej współczujący.
Samo się nie zmieni. Ale i my się pewnie jako wspólnota szybko nie zmienimy. Gdyby gdzieś jednak szukać nadziei – podszeptuje Żeromski, który będąc mistrzem w portretowaniu nędzy, nie traci jednak nigdy swego romantycznego idealizmu – to może w najprostszych rzeczach: w zachwycie nad przyrodą, we wżyciu się w losy prostych ludzi, w literaturze, która jest zawsze szlachetniejsza od człowieka, i nade wszystko – w pracy. Bo jak powiada pisarz: „piękno życia jest tylko w pracy”. A do tej pracy, jak trudna by nie była, trzeba nam zawsze wstawać, jak wstawał w zakończeniu pięknej opowieści (dziesiąty rozdział Wiatru od morza) Jan z Kolna:
Z twarzą w dłoniach ukrytą, z głową na pierś spuszczoną w głuchą rozpacz popadł. Huczały mu nad czołem czarne skrzydła zmowy, w ludzkim gminie przez diabła podszczutej przeciw jego niezłomnemu marzeniu. Waliły się na barki piętra przeszkód i zalegały przed stopą niezdobyte przepaście. Zawściągała się szczelniej, potężniej wieczna mroku zasłona, kryjąca świat nowy. Szatan bronił swego księstwa ciemności. Jedna tylko jedyna ruda Wisła niezmiennie szumiała: – Wstawaj z ziemi! Do dzieła! Na nowo do dzieła! Idź dalej!.
Bo nie tylko Smętek idzie dalej, także człowiek ma tę możliwość, żeby wychodzić mu naprzeciw, stawiać czoła, mówić „No pasaran” (czy raczej „Non passeranno”, skoro to Graffiacane) – zbrodni, niesprawiedliwości, żądzy władzy i bezwrażliwości. Chociaż na razie – podpowiadają mi wszystkie tegoroczne wspomnienia polskiego Pomorza – to Smętek wciąż jest tu obecny jakby bardziej. Bo nie spełniły się życzenia Żeromskiego. Chociaż zmieniają się dekoracje, to kaszubski czart wciąż nie odpływa. Nadal ciąży nad tą krainą. Nad Pomorzem pięknym i groźnym, naiwnie otwartym i uwięzionym we własnych troskach, głupio oczywistym dla letników i nieodgadnionym dla swoich mieszkańców. Tym odwiecznym teatrem wielkości ducha, ludzkiej małości, dobroci, okrucieństwa, zachłanności. Tym miejscem wciąż ogrzewanym letnim słońcem i przewiewanym burzowym wiatrem od morza, pod którym:
każda pierś ludzka oddychała radośniej i szerzej […] Serce krzepiło się, uderzało swobodnie, gdy pochłonęły go płuca. Zakradał się w żyłeczki małych dzieci i dawał nowy pęd kropelkom krwi nieskalanej. Błogosławili go ludzie silni, robotni i potężni w ramieniu, których chwila wytchnienia krótka jest jako ten wieczór. Błogosławił go rybak, zwiastuna pogody – „Ost – rebocci trost” – pociechę i otuchę, wrzucając sieci w czarną łódź, schłostaną od pienistych grzyw denegi, wciągając długie swe buty przed nocną pracą na morzu.