Szliśmy drogą pod górę,
Za nami sen,
Obok – białe mgły jesienne.
Patrzyłaś w oczy i pytałaś które
Lato, i rok ten –
Czy jeszcze są we mnie?
A ja nie mogłem nic powiedzieć,
Bo usta miałem na uwięzi.
Lecz kto mógł wtedy wtedy wiedzieć,
Że się tak dziwnie czas przepędzi.
Nie ma w tobie już tamtego lata,
Nie ma snu,
Obok – szumny ulic gwar.
To wspomnienie – tylko łez utrata,
Łzy jak ziarna lnu,
I ciężki nieobecny żal.
***
Lato pachniało czarnym bzem,
I konie grzały się w ukropie.
Trzymał nas w sobie zapach ten,
I byłem – ostatni raz – przy Tobie.
A potem przyszły nagłe mrozy,
By nas rozdzielić na dwa światy,
Pod białym płaszczem białe stały brzozy,
Na stromych zboczach kolegiaty.
A potem wiatry przyszły ciężkie,
Duszące, suche, zwiastujące burzę,
I wierzby do nich czarne wyciągały ręce,
Tam za cmentarzem, tuż przy murze.
Ty wciąż pisałaś: „przecież… zaraz… jest,
Jak w kołowrocie przebiegają lata”,
Lecz już nie pachniał tamten bez,
Widać: nasz czas inaczej się zaplata.
***
Oddala się i znika, jak w bezkresnej dali,
Kształt fontann, zarys murów, plac,
I wszyscy ludzie, ci, którzy tam stali,
I jej dziewczęca twarz – w świetle gwiazd.
Mówiła do mnie, a jej słone włosy
Przewiewał suchy południowy wiatr,
Mówiła kocham, a myślała dosyć…
Mieliśmy może po dwadzieścia lat.
I szliśmy potem po rozgrzanym bruku,
W głowach nam grało włoskie wino,
Teraz nie słyszę kroków naszych stuku,
Odchodzą w ciszę, odlatują, giną…
Nie było świata, który tu wspominam,
Ale mógł być. Więc może był.
I taki tylko wiersza finał –
Że ktoś gdzieś kiedyś kochał żył.