Wszystkie wpisy, których autorem jest Kamil Suskiewicz

Notatnik łódzki

Od kilkunastu miesięcy zajmuje mnie pisanie eseju, który nazwałem sobie Pochwała amatorszczyzny. Ma on dwa główne źródła albo, należałoby może powiedzieć, punkty odniesienia. Pierwszym z nich jest artykuł Jerzego Jedlickiego pochodzący z któregoś tam numeru „Res Publiki” z bodaj 1988 roku – noszący tytuł Manifest dyletanta. W artykule mowa jest o tym, dlaczego warto zajmować się wieloma rzeczami naraz, i niekoniecznie traktować je wszystkie jako swoją specjalizację (a także o tym, że pisma powinny być tworzone głównie z myślą o dyletantach). Drugi punkt odniesienia, to dialog pomiędzy jakimś dziennikarzem a Tomasim di Lampedusą (autorem Lamparta).

Dziennikarzowi, który w 1954 r. zapytał, jaki jest jego zawód, Giuseppe Tomasi, książę Lampeduzy i diuk Palmy odpowiedział: „książę”. Kiedy pytający nastawał: „Ale co Pan robi w życiu”, przyszły autor „Lamparta”, sławny poliglota, którego z powodu wielkiej kultury umysłowej nazywano chodzącą biblioteką, odpowiedział: „Jestem księciem”. Jako człowiek wolny czuł się obco w naszej epoce homo faber, która uznaje tylko zajęcie, zwłaszcza zawodowe, aby określić mężczyznę lub kobietę i przyznać im moralne prawo do istnienia. Zanim to sobie uświadomiliśmy, pytanie „Kim Pan/Pani jest?” zostało zastąpione pytaniem „Co Pan/Pani robi?”.

Esej mój posiada wszelkie cechy wybitności. Odznacza się znakomitą logiką wywodu i mnogością erudycyjnych odwołań. Do tego okraszony jest humorem subtelnym i inteligentnym. Nie wspominając już o doskonałości stylu. Ale największą jego zaletą – która pozwala utrzymywać w mocy twierdzenie o zaletach powyższych – jest fakt, że nie znajduje się on nigdzie poza moimi myślami. Składa się z szeregu obrazów, sennych majaczeń, widoków wyobraźni i niespełnionych marzeń. Cóż to za doskonała forma literacka! Chociaż, przyznaję, nastręczająca pewnych trudności czytelnikom. Jednak czy piszę ów esej dla czytelników? Czy może raczej piszę go wciąż i wciąż, dlatego tylko, że stwierdzenie „jestem tylko tym, co robię zawodowo” – ileż razy popularniejsze dziś, niż w 1954 roku – jest już w zasadzie obowiązujące, ale przez to moje dziwne pisanie staje się dla mnie jakby trochę mniej obowiązujące.

***

W moim mieście, które nie jest moim miastem, choć spędziłem w nim ponad połowę swojego życia – zdarzają się czasami rzeczy osobliwe. Kilka lat temu w samym centrum zbudowano ładny, choć nowoczesny przystanek, czy raczej centrum przesiadkowe dla komunikacji tramwajowej. Przystanek ten szybko zaczęto nazywać „stajnią jednorożców” (z powodu „cukierkowego wyglądu” jak powiadają niektórzy). Miasto ogłosiło więc konkurs na pomnik jednorożca, który ma stanąć w pobliżu przystanku – wpłynęło pięć prac, z których może jedna choć odrobinę nawiązywała do tematu konkursu, bo poza nią przedstawiono jakieś kolorowe jeżozwierze, pająki czy do niczego już niepodobne linie i łuki. Konkurs rozstrzygnięto i pomnik ma niebawem stanąć. Ale to nie koniec. Ktoś wpadł na wspaniały pomysł, że nie ma co poprzestawać na jednym nowym pomniku, trzeba zabrać się za pomniki już istniejące. Tym sposobem urzędnicy przyprawili biało-różowy róg jednorożca Tadeuszowi Kościuszce (naprawdę!) i ubrali w strój jednorożca Leona Schillera. Zawsze mogło być gorzej, na przykład rogi łosia dla Kościuszki albo strój osła dla Schillera. A tak jest troszkę magicznie, troszkę wzniośle i… zabawnie? Zresztą, myślę sobie, Kościuszko może by się nawet z tego uśmiał (bo, jak wiemy od jego biografów, nie był zbyt poważny), bardziej by się, sądzę, obraził na te rogi łosie, on, który był raczej od przyprawiania rogów innym, niż od ich otrzymywania. Ale biedny Schiller? Czy zrozumie, że jego teatr ewoluował w kierunku takiego dziwacznego performansu? Pewnie też by dobrodusznie wybaczył. Trochę boję się tylko o urzędników. Bo kto może wiedzieć, w którym miejscu kończy się ich „jednorożcowy” zapał i w jakim stopniu zastępuje on zapały w dziedzinach nie tak spektakularnych?

***

W moim mieście, które jest moim miastem, choć nie mieszkam w nim od dawna – dzieje się pewnie co nieco, może nawet dzieją się tam rzeczy nie mniej osobliwe, lecz nie wiem o tym za wiele. Mój kontakt z moim miastem ogranicza się bowiem do tych krótkich chwil, gdy rano słucham w radiu informacji drogowych, dowiaduję się kto i gdzie się zderzył i jakie drogi są zablokowane, a czasami zderzają się też w moim mieście; słucham też, że w K. jest smog albo że nie ma, chociaż częściej – co mnie dziwi i wydaje się niemożliwe – że jest. Czasem też, zwykle w porze jesienno-zimowej, jeżdżę do mojego miasta i chodzę sobie po ładnie wybrukowanej i pustej ulicy Sienkiewicza, zachodząc do świetnego antykwariatu Metzgera albo do restauracji z hamburgerami, albo do kawiarni jakiejś, gdzie zawsze siedzi jowialny pan, tudzież jowialna pani – wyjęci jakby z XIX wieku; albo stoję przed afiszami teatru Żeromskiego i marznę. Czasem – ale częściej, niż w tym poprzednim czasem – czytam o moim mieście, różne ładne książki, wspomnienia szkolnych lat Adolfa Nowaczyńskiego, albo Żeromskiego, albo Zdzisława Antolskiego, albo stare opisy miasta – sentymentalne i krytyczne. Niekiedy też zabieram się do pisania o moim mieście, mając w głowie obraz zlepiony z tych szkolnych wspomnień (swoich i obcych), z ostrych książek Tadeusza Zubińskiego, z dziecięcych i dorosłych spacerów po Sienkiewce, z informacji drogowych i smogowych. Doprawdy, dziwna jest postać mojego miasta, w tym jego wątłym statusie istnieniowym – ale jakże piękna, nie ma drugiego takiego miejsca na świecie.

***

Każda epoka ma swój stereotyp pisarza. Romantyzm – wiadomo. Pozytywizm – nobliwy Sienkiewicz i rewolucyjny Świętochowski. Młoda Polska – wrażliwiec Tetmajer lub skandalista Przybyszewski. Międzywojnie – radosny poeta Tuwim lub społecznik Żeromski. Kilkadziesiąt lat powojennych – literat. Później – poeta doctus (Miłosz, Herbert), który jest jednocześnie pisarzem politycznym. Jeszcze później – ucieczka w prywatność (BruLion), dygresyjność (Pilch), powrót fabuł (Tokarczuk). A dziś? Jaki jest stereotyp pisarza AD 2017? Zapewne trudno mówić o jednym jakimś wzorcu. Pisze wciąż przecież Myśliwski, jest Stefan Chwin, jest Dorota Masłowska, jest Ignacy Karpowicz – trudno ich wrzucić do jednego worka. Powiedziałbym raczej, że są dziś przeróżne wzorce, posiłkujące się w mniejszym lub większym stopniu wzorcami historycznymi (np. Rymkiewicz – Mickiewicz, Chutnik – Zapolska, Pilot – Andrzejewski, Ziemkiewicz – Makuszyński itd.). Od tego rozlanego tła wielu różnorodnych postaw – wyłania się jednak ostatnio jeden szczególny, i chyba dość nowy w polskiej tradycji – stereotyp pisarza. Nie bardzo wiem, jak go nazwać, niech będzie z braku lepszego określenia – pisarz macho. Cóż to za typ ludzki i pisarski? Dość młody (gdzieś tak pomiędzy 30 i 40 lat), o nienagannym (choć niekoniecznie eleganckim) wyglądzie, szorstki w obyciu, stanowczy, silny facet. A więc na przykład: Jakub Żulczyk, Łukasz Orbitowski, a nade wszystko Szczepan Twardoch. Czyli pisarze nie mający złudzeń o kondycji człowieka i świata (niczym Sartre), ceniący proste wartości (jak Hemingway), lubujący się w półświatkach (za Raymonem Chandlerem) i tamtejszym dosadnym języku (jak Marek Hłasko). Są to więc, znów, wzorce jakoś poskładane z wzorców dawniejszych, ale również jakoś nowe, choćby przez swą nieodłączną celebrycką postać, nierozerwalnie z ich twórczością związaną, co najmocniej widać na przykładzie Twardocha – który osiąga rekordowe nakłady i chętnie raz po raz pozuje do ustawianych zdjęć. Trzeba oczywiście pamiętać, że wszystkie te postacie pisarzy są w znacznym stopniu marketingową kreacją, w jakiś sposób odpowiadającą na „potrzeby rynku”. Ale jednocześnie – jestem o tym przekonany – mówią nam one coś ważnego o naszej epoce. Tylko co? Czy są te sylwetki pisarzy odbiciem, wyrazicielem budzącej się po fali feminizmu męskości surowej i prostej? A może, wprost przeciwnie, są kompensacją tego, czego w rzeczywistości brakuje? Albo, jeszcze inaczej, pochodzą od kobiet marzących o pisarzach i mężczyznach silnych, którzy będą opowiadali im niecenzuralne historie dla dorosłych. Niech każdy wybierze swoją odpowiedź.

 

Przejścia. Z Renesansu do Baroku

W dawniejszych latach, gdy dość regularnie jeździliśmy do Włoch, zawsze towarzyszyła nam biblioteczka złożona z kilku książek PIW-owskiej serii podróżniczej, stworzonej przez Pawła Hertza. Była wśród nich monumentalna pozycja Pawła Muratowa pt. Obrazy Włoch. Ile wieczorów spędziliśmy na czytaniu jej fragmentów! Jak bardzo otwierały nam one oczy na tę wszechobecną sztukę oglądaną w ciągu dnia. Zachwycał nas, pamiętam, erudycyjny styl Muratowa. To, że prowadząc narrację, gotów był zatrzymać się i przez kilkanaście stron opowiadać o jednym obrazie, dajmy na to,  Duccio di Buoninsegni, robiąc szerokie dygresje na temat jego sieneńskiego otoczenia, jego artystycznych związków z, powiedzmy, Cimabuem itd. itp.

Książka Philippe’a Beaussanta, Przejścia. Z Renesansu do baroku – bo o niej ma tu być mowa – bardzo przypomina mi pod tym względem Obrazy Włoch. Wywołuje to samo miłe wrażenie przebywania poza czasem, w jakimś spokojnym nurcie sztuki, biegnącym sobie obok rozszalałej rzeczywistości. Przez wielość odwołań, kontekstów, międzydyscyplinarność (bo jest tu i muzyka, i malarstwo, i poezja) – dostarcza nieoczywistych intelektualnych inspiracji. A co najważniejsze, pozwala zrozumieć istotę „przejść” między sztuką renesansu i sztuką baroku, uświadamiając jednocześnie, że te „przejścia” wcale się nie skończyły, że trwają nadal w naszych estetycznych wyborach, tkwią w naszym „byciu człowiekiem”.

Nie przypadkiem patronem książki został Michel de Montaigne. Motto, które jest cytatem z jego Prób, brzmi: „Nie maluję istoty, ale jej przejście”. Charakterystyczne są to słowa, zgodne z całą koncepcją twórczości prawodawcy eseju. Nawiasem mówiąc, to popularne dziś nawiązywanie do Montaigne’a, powoływanie się na pisarstwo jako „próbowanie”, to powszechne uprawianie eseju – ma niekiedy za zadanie ucieczkę od szukania prawdy. Ale Beausannt nie idzie tą drogą. Rzec można, że bierze z Montaigne’a to co najlepsze, nie wpadając na mielizny, które stały się udziałem wielu jego dzisiejszych naśladowców.

Po pierwsze więc – nie unika tematów o wielkim ciężarze gatunkowym. Owszem, zwraca uwagę na najdrobniejsze szczegóły – jak wtedy, gdy fragment po fragmencie opisuje nam obraz Paolo Veronesa, Gody w Kanie Galilejskiej­: „Przypatrzmy się. Dwa białe charty w scenie Godów są wzajemnie powiązane smyczą. Jeden z nich obgryza kość. Na co spogląda tak uważnie drugi, czemu chce się zerwać z uwięzi” – ale tylko po to, aby na ich podstawie powiedzieć coś fundamentalnego. W przypadku Veronesa jest to: wyjście poza przedstawianą scenę, stworzenie jakby dwóch wymiarów rzeczywistości. Ruch (albo właśnie bezruch) dynamicznej przecież w swej istocie sceny uczty versus dynamika rzeczywistości metafizycznej, na pozór nieruchomej. Bo „jeśli zaczynamy wchodzić w głąb obrazu, to właśnie z powodu banalności, przynajmniej pozornej banalności owego bankietu, który dzieje się wokół, stanowi ramę tej twarzy [Jezusa] będącej poza czasem i tego spojrzenia gdzieś, w dal, może poza granice świata”.

Znamienne jest stanowisko Beaussanta: „Postanowiłem opowiedzieć o zaledwie kilku dziełach. Nie tylko dlatego, by uniknąć katalogowych wyliczanek: sądzę, że w owych burzliwych epokach, gdy wszystko przyspiesza, ludzka myśl, sposób malowania, maniera śpiewu, linie przewodnie tego, co ludzie tworzą, biegną, jak w perspektywie linearnej, do jednego punktu zbiegu. Oni tego nie wiedzą, tworzą, podejmują próby, jedni za pomocą słów, drudzy pędzlem, inni wreszcie dźwiękiem wioli: nie zdają sobie sprawy, że ich drogi zmierzają ku czemuś, czego jeszcze nie potrafią nazwać.” Trzeba być dość odważnym, żeby w naszej postmodernistycznej współczesności powiedzieć, że cała wartościowa twórczość dąży do „jednego punktu zbiegu” (swoją drogą niezbyt zgrabnie ta fraza brzmi w, skądinąd bardzo dobrym, tłumaczeniu). Oraz, że główne linie tej twórczości da się wyczytać z najdonioślejszych dzieł danej epoki („Albowiem każdy geniusz, jak wiadomo, jest tym, który nadaje formę temu, co inni myślą, przeczuwają, przewidują, nie potrafiąc tego wypowiedzieć”). Zajmowanie się takimi dziełami niesie z sobą, oczywiście, duże ryzyko – wszak może wszystko zostało już o nich powiedziane, łatwo popaść w banalność, łatwo narazić się na śmieszność. Lecz erudycja Beaussanta chroni go przed tym skutecznie. Być może chroni go też pokora, przyglądanie się dziełom bez zarozumiałości wszechwiedzącego badacza, próba zrozumienia wrażliwości twórcy oraz odbiorców, do których te dzieła były pierwotnie adresowane.

Chciałbym przywrócić oku i uchu naiwność, jaką mieli ci, którzy nie wiedzieli, że znajdują się w „przejściu”, nie tracąc jednak świadomości – jaką daje mi perspektywa czterech wieków, które mnie od nich dzielą – że oto oni znaleźli się w „przejściu”. Połączyć niewinność, czystość duszy tych, którzy wpatrywali się w obraz Veronesa nie mówiąc sobie: to po Michale Aniele, ale przed Tiepolo; którzy madrygału słuchali z oczami pełnymi łez, lecz nie mówiąc sobie: to po Palestrinie, ale przed Bachem – a jednak zadumać się nad upływem czasu i tym, jak się on nieuchronnie odbija w łańcuchu dzieł tworzonych przez ludzi.

Beaussant posiada jeszcze jedną umiejętność. Potrafi pisać o sztuce w sposób bardzo obrazowy, wręcz poetycki. W tym przypomina z kolei Zbigniewa Herberta z Barbarzyńcy w ogrodzie, Martwej natury z wędzidłem, Labiryntu nad morzem – gdzie passeggiata na wieczornej włoskiej uliczce zazębia się z oglądaniem średniowiecznych fresków Simone Martiniego, z cappuccino wypitym w małej kafejce, z podziwem dla budowniczych orievatańskiej Il Duomo. Przytoczmy próbkę poetyckich opisów z Przejść…:

… z trudem będziemy powstrzymywać się przed chęcią pogłaskania palcem poduszki, na której opiera się Koronczarka: to też Czas. Vermeer nie tyle ukazuje nam bezruch swych postaci, ale – przeciwnie niż Tintoretto – powolność swej własnej dłoni. A tym samym, ciszę. Nie potrafimy inaczej wyobrazić sobie jego pracowni, jak pogrążonej w ciszy, lekkiej, rześkiej, aksamitnej jak poranne powietrze w Delft.

Owa umiejętność Beaussanta przydaje się niezwykle w próbach zrozumienia malarstwa i poezji. Ale staje się wręcz niezastąpiona, gdy nieznającemu się na tej materii czytelnikowi – takiemu na przykład, jak autor tej recenzji – trzeba objaśnić istotę muzyki Monteverdiego.

Ale przyjrzyjmy się, skąd płynie i w jak naturalny sposób działa geniusz Monteverdiego: podąża za rytmem sylab, respektuje humanistyczną wymowę; czyni to schodząc, niczym potok, bardzo prostą kwintą; i zanim spostrzeżemy, znaczy maleńką pętlę na dwóch nutach, tylko na dwóch, ale zmusza nas do myślenia, do uruchomienia wyobraźni, wsłuchania się w szum czystej wody: „cosi sol d’una chiara fonte viva…

Czyż ten szum czystej wody i przytoczony w oryginale słowa madrygału – nie rozpraszają skutecznie przerażenia, które się czuło przy „prostej kwincie” i „maleńkiej pętli na dwóch nutach”? Albo jeszcze jeden przykład:

Recytacja na jednej nieruchomej nucie wystarcza, by oddać wewnętrzne skupienie, a chwila ciszy, by wyrazić milczenie przed okrzykiem: „Ahi! Vista! Ahi! Conoscenza!” na sekście małej opadającej, na tym interwale, który tak chętnie stosuje, gdy nadchodzi moment niepokoju i nagłego cierpienia.

Aby podsumować katalog zasług książki Beaussanta – wypada wspomnieć jeszcze jedną jej cechę, być może najważniejszą, która nadaje doniosłości tym elementom, o których już powiedziałem. Mam na myśli sposób przedstawiania sztuki. W esejach Beaussanta jawi się ona jako coś nieodłącznego od życia (artystów, odbiorców), zależnego od miejsc, w których powstaje, wpisanego w porządek społeczny, ludzkie relacje itd. Tak więc – Vermeera nie można oderwać od porannego powietrza w Delft a Tintoretta od jego słów skierowanych do zakonników z San Marco, którzy nie chcieli przyjąć zamówionego obrazu: „Jeśli go nie chcecie, zabieram”.

Pięknie wybrzmiewa owo sprzężenie dzieła z życiem artysty we fragmentach poświęconych twórczości Caravaggia.

Bowiem najbardziej zadziwiające jest to, że jego największe, a zarazem najbardziej poruszające dzieła to te, w których poskromił swój pierwszy odruch prowokacji, gwałtowności i brutalności, potrafił wewnętrznie go przetworzyć i przekroczyć. Najwspanialszą niespodzianką jest to, że podejmując wyzwanie, potrafił dotrzeć do uczucia, a nawet pewnej bolesnej czułości.

Twórczość jako walka ze swoimi emocjami, jako praca nad sobą, jako wydobywanie z siebie najczystszych emocji. Ale jednocześnie twórczość zawsze z życiem powiązana, nie mogąca się bez niego obyć. Awanturnik Caravaggio, zabiwszy człowieka, po długiej uciekinierskiej tułaczce ginie przecież sam w niewyjaśnionych okolicznościach.

W jednym z esejów kończących Przejścia… Phillippe Beaussant pisze: „Ludzka myśl, teologiczna, filozoficzna, naukowa, polityczna, doznaje przypływów i odpływów, nie wszystkim zajmuje się stale, pozostawia na uboczu to, co w danej chwili nie jest istotne”. Na owym uboczu pozostaje chyba dziś zainteresowanie sztuką epok tak odległych – czasowo i mentalnościowo – jak renesans i barok. Tym większą zasługą jest w takiej sytuacji przywracanie tych rzeczy do głównego nurtu. A Beaussant robi coś ponad to. Przypominając dylematy, które pojawiły się u schyłku XVI wieku – uświadamia nam, że są to także nasze własne dylematy, choć może zwykle przykrywamy je kurzem codzienności. Pisząc o Caravaggiu, powiada w istocie, że nikt z nas nie wie, czy za chwilę nie zobaczy siebie samego, siedzącego przy krupierskim stole z obrazu Powołanie Świętego Mateusza. A jeśli tak się stanie – co wtedy odpowiemy?

Rejwach

Nie chciałbym być na miejscu Mikołaja Grynberga. I nie mam tu na myśli jego życiorysu, smutków i traum potomka ocalonych z holocaustu, trudnych doświadczeń Polaka o żydowskim pochodzeniu – tych rzeczy, których ciężar mogą sobie jedynie wyobrażać. Nie chodzi mi także o jego fotografie, przejmujące w swej surowości, pełne trudnych do nazwania emocji zamrożonych w prostych czarno-białych portretach. Nie dotyczy to również jego książek dokumentalnych, Ocaleni z XX wieku. Po nas już nikt nie opowie, najwyżej ktoś przeczyta (2012), Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne (2014) – kronik żydowsko-polskich losów. Myślę o Grynbergu-pisarzu, autorze Rejwachu. To jemu współczuję.

Dlaczego – zdziwi się może ktoś – współczuć pisarzowi, którego książka spotkała się z dużym zainteresowaniem? Którego książka zaowocowała wieloma recenzjami i odwiedzanymi tłumnie spotkaniami autorskimi. Którego książka do głębi poruszyła niejednego z czytelników. Czyż nie jest to marzenie każdego piszącego i cel każdej książki? Rzecz w tym, że Rejwach nie jest „każdą” książką.

„Wszyscy chcą ze mną rozmawiać o tym, czy to jest prawda” – mówi Grynberg w jednym z wywiadów. Czy prawdą są te wszystkie mikro-opowiadania zawarte w Rejwachu? Opowiadania Żydów, którym przyszło żyć w powojennej Polsce. Opowiadania Polaków, którzy mówią o Żydach.

Czy prawdziwa jest kobieta, która wyskoczyła przez okno, zostawiwszy swojemu dorosłemu już synowi Wierszyki dla dzieci Juliana Tuwima (opowiadanie Cukiernicze marzenia); i babcia, która musi grać rolę matki, bo jej córka poszła do gazu dlatego, że powłóczyła nogą (Tamta historia); oraz dziewczynka gwałcona w czasie wojny przez człowieka, który miał się nią opiekować (Klementyna); albo mężczyzna, który jeździ do Izraela tylko z pielgrzymkami, żeby nikt nie podejrzewał go o bycie Żydem (Szachy)? Czy prawdziwe są wszystkie kostki pomordowanych Żydów, które wciąż odkopuje w centrum Warszawy jeden z bohaterów (Arkadia); czy prawdziwy jest strach matki, która kilkadziesiąt lat po wojnie nie chce powiedzieć córce, że jej dziadkowie leżą na żydowskim cmentarzu (Elegancka torebka)?

Co – jeśli to wszystko jest prawdą? Czy to kolejny dowód na odwieczny polski antysemityzm? Bo takie wrażenie można odnieść, gdy czyta się niektóre recenzje Rejwachu: „Grynberg doskonale uchwycił istotę polskiego antysemityzmu, który tak wrósł w kulturę, że stał się przezroczysty”. Czasem daje się w nich słyszeć nawet jakby zadowolenie, skrywaną satysfakcję, jak gdyby mówiły: „zobaczcie, coś, co od dawna próbowaliśmy dowieść, jednak istnieje, konkretne historie konkretnych ludzi o tym świadczą”.

A z drugiej strony – jeśli to tylko zmyślenie? Czy w takim razie polski antysemityzm nie istniał nigdy, nawet w przedwojennej myśli endeckiej, nawet w powojennej propagandzie gomułkowskiej? Już słyszę głosy narodowych publicystów, którzy w sposób nie pozwalający na cień wątpliwości – dowodzą, że to było „tylko na płaszczyźnie ekonomicznej” albo „tylko w reakcji na żydokomunę”, i że w tym wymiarze to jest nawet słuszne.

Za sprawą Rejwachu Mikołaj Grynberg wchodzi w sam środek tego dyskursu rozpiętego między legendą o szlachetnych Polakach i przewrotnych Żydach – a bajką o genetycznym polskim antysemityzmie, jak kraj długi i szeroki. Dyskursu bolesnego, niszczącego i… bezsensownego. Dyskursu, który – jak zawsze w przypadku wielkich i uproszczonych narracji – ma potężną siłę zawłaszczania narracji pojedynczych i bardziej skomplikowanych. Czy wobec takiego otoczenia Rejwach może pozostać tym, czym w istocie jest – czyli taką właśnie pojedynczą, „słabą” narracją?

Ma po temu wszystkie dane. Prostotę stylu (pozornie potocznego języka) podkreślającą wiarygodność i jednostkowość opisywanych historii:

Urodziłam dwie córki, które nie wiedzą, że są Żydówkami. One już mają czyste sumienie, bo nie oszukują swoich mężów. Każda z nich urodziła córki. Mam wnuczki Żydówki, które urodzą Żydów i nigdy nie poznają prawdy.

Ma pełne ogromnych emocji żywe dialogi, w których każde słowo posiada swoją wagę:

– Tato, dlaczego tak powiedziałeś?
– Przypomniało mi się, że wtedy byłeś dokładnie w jego wieku.
– Dlaczego chciałeś nas zabić?
– Bo już nie chciałem żyć.
– Ale dlaczego nas?
– Kiedy byłem w wieku twojego syna, moja matka popełniła samobójstwo. Przedtem zabiła mnie.
– Jak to zabiła?
– Odratowali mnie.
– Dlaczego to zrobiła?
– Nie potrafiła żyć sama.
– Jak to sama? A ty?
– Ja jej nie wystarczałem. Nie mogła przestać myśleć o całej swojej rodzinie, którą ostatni raz widziała w getcie.
– W getcie? A co oni tam robili?
– Oni tam byli Żydami. Mama przeprowadziła mnie przez całą wojnę, ale dalej już nie dała rady.
– Nigdy nam o tym nie mówiłeś.
– I już nigdy nic na ten temat nie powiem.
– Tato, naprawdę chciałeś nas zabić?
– A myślisz, że dla żartu ci to opowiadam?
– Nie mogę w to uwierzyć…
– Gdyby mamie się udało, nie byłoby więcej cierpienia w tej rodzinie.
– Boję się, że ty naprawdę tak myślisz.
– Niedługo sam zrozumiesz, że samobójstwo jest dziedziczne.

Ma też Rejwach – mimo że zawarte w nim historie są najczęściej smutne, nierzadko dramatyczne – dystans do opowiadanych spraw, owo mądre żydowskie poczucie humoru:

Jestem tajnym Żydem, ciekawszego egzemplarza pan by nie wymyślił. Oddam panu moje życie na książkę. Zarobimy razem worek pieniędzy, proszę mi wierzyć. Pan myśli, że ja się tym pociągiem tarabaniłem do pana na darmo? Umowa w dwóch egzemplarzach, data, podpisy, numer konta i jesteśmy ustawieni do końca życia.

Ma w końcu także spokój, oszczędność słów. Nie szafuje wielkimi diagnozami, nie próbuje oskarżać i uniewinniać, nie kreśli dalekosiężnych projektów zmian społecznych. Opowiada tylko ludzkie historie. Tylko tyle i aż tyle.

***

Mam jednak nadzieję – choć ciągle współczuję Grynbergowi – że Rejwach nie zostanie zjedzony przez wielkie narracje. Myślę bowiem, że w ten właśnie sposób – za pomocą prostych, cichych i jednostkowych opowieści – powinno się rozmawiać o sprawach tak trudnych i bolesnych, jak wspólna historia Polaków i Żydów. Niechby efektem tego dialogu była rada udzielona autorowi przez jednego (a w porządku książki – ostatniego) z rozmówców:

A teraz szybko uporaj się z zaległościami, bo może tym razem los da ci szansę opisywania historii w czasie rzeczywistym.

Droga do Lubartowa

W zeszycie sprzed kilku lat znalazłem taką oto notatkę: „Wyjechawszy o 8 rano z Lublina udaliśmy się przez Niemce do Lubartowa. Wcześniej padał deszcz, echo wczorajszej burzy poprzedzonej kurzawą piachu i liści, ale teraz pozostały po nim tylko szybko pędzące chmury rozbijane co chwila przez słońce”. Migawka, obrazek, a ile wspomnień otwierający. Sierpień. Podróż przez płaskie, sięgające po horyzont przestrzenie, prawie jak przez step. I te wysokie chmury, szybko pędzące, które od tamtego dnia za każdym razem kojarzą mi się z Lubartowem.

Było to pierwsze moje spotkanie z tym miasteczkiem i jedyne długie na tyle, że można było posłuchać próby organów w Bazylice św. Anny, patrząc na obrazy Szymona Czechowicza, dotknąć murów prostego kościoła p. w. św. Wawrzyńca (klasztor oo. Kapucynów), posiedzieć na ławce w ogrodzie pałacu Sanguszków. Później były już tylko krótkie – i nieliczne – wizyty przejazdem. No i oczywiście spotkania na odległość, zapośredniczone przez dokumenty, pocztówki, literaturę. Czy składa się to na jakiś spójny obraz Lubartowa? Nie wiem. Jak o nim opowiedzieć na podstawie tych pokawałkowanych wrażeń?

Można by zacząć słowami Bolesława Prusa z Kronik Tygodniowych (1881 rok):

A może państwo nie wiecie – co znaczy Lubartów? – Lubartów jest to miasteczko leżące o trzy mile od Lublina, a o wiorstę od Wieprza. Miasteczko rozkoszne i ciche. Posiada okazały pałac, w którym nikt nie mieszka, obszerną sadzawkę, w której nie ma wody, i – klasztor kapucynów, w którym obecnie mieszczą się biura powiatu. Dawniej słynął Lubartów z fabryki naczyń fajansowych, dziś nie słynie z niczego. Ludzie tamtejsi żyją bez wygórowanych ambicyj: chwalą Boga w dwu kościołach i jednej bóżnicy, wierzą w sny i – troskliwie dowiadują się o to, co ich bliźni gotowali na obiad.

Ale czy to jest dobry początek, te słowa – trochę obraźliwe, trochę śmieszne – przynależne raczej do Prusa-felietonisty, który lubuje się w ostrym, kąśliwym języku i niczym inkwizytor tropi wszelki prowincjonalizm i nienowoczesność, nie zaś do Prusa-człowieka, który w Lubartowie przez kilka miesięcy mieszkał (u swojego wujostwa przy ul. Lubelskiej 35, po aresztowaniu wskutek udziału w Powstaniu Styczniowym).

Można by też zacząć fragmentem wypowiedzi głównego bohatera z opowiadania Adama Szymańskiego pod niepięknie dziś brzmiącym tytułem Srul z Lubartowa: „Jestem, proszę pana, Srul z Lubartowa, może pan dobrodziej wie, to zara kiele Lublina; nu, bo u nas wszyscy myślą, że to tak bardzo daleko, dawniej i ja tak myślałem, ale teraz – dodał z przyciskiem – to my wiemy, że Lubartów od Lublina bardzo blisko, zaraz kiele niego”. Ta postać lubartowskiego Żyda, zesłańca Syberyjskiego, mówiącego z trudem po polsku, lecz tęskniącego „do słońca, powietrza, ziemi rodzinnej” – ta postać jest bardzo ciekawa i przyjdzie nam jeszcze do niej powrócić. Lecz, czy od tego zaczynać, gdy nie ma już dzisiaj w ogóle lubartowskich Żydów?

Można jeszcze inaczej: „miasto w województwie lubelskim, siedziba powiatu lubartowskiego oraz gminy wiejskiej Lubartów, położone nad rzeką Wieprz”. Obejmuje obszar 13,91 km2. W 2012 roku liczyło 22654 mieszkańców. A więc garść jednostkowych faktów – które tak naprawdę prawie nic nam o żadnym miejscu nie mówią. A już najmniej mówią chyba o istocie prowincjonalnych miasteczek, o tym, czym były, czym są, czym mogłyby być w tej idealnej Polsce, którą człowiek projektuje sobie czasem, gdy nad głową przelatują szybkie poburzowe chmury.

***

Lubartów należał od XVI wieku do grona miast magnackich, podobnie jak wiele ośrodków miejskich w tej okolicy (Puławy, Nałęczów, Zamość, Kock, Radzyń Podlaski). Założony w 1543 roku przez Piotra Firleja z Dąbrowicy, od jego herbu Lewart wziął nazwę Lewartów. Piotr Firlej był w tamtej dobie jednym z ważniejszych polskich magnatów, doradzał królowej Bonie i królowi Zygmuntowi Augustowi, dzierżył wiele urzędów, na czele z wojewodą lubelskim i ruskim, posiadał szereg dóbr ziemskich na Podlasiu i Lubelszczyźnie (Kombornia, Korczyna, Odrzykoń, Janowiec). Zmarł w 1553 i został pochowany u dominikanów w Lublinie (gdzie do dziś znajduje się jego ładny renesansowy nagrobek). Syn Piotra, Mikołaj – przywódca kalwinów małopolskich – sprowadził do Lewartowa rzemieślników z Holandii i Flandrii. Założył też w miasteczku szkołę kalwińską o profilu humanistycznym. Firlej junior miał cztery córki, jedną z nich, Elżbietę, poślubił Mikołaj Kazimierski – z kolei gorliwy arianin – który stał się tym sposobem właścicielem Lewartowa. Miasteczko trafiało potem w kolejne ręce: Zasławskich, Wiśniowieckich, Lubomirskich. W początkach XVIII wieku objęli je Sanguszkowie, którzy najwięcej zaważyli nad jego kształtem, dokonując także zmiany w nazwie – niejako symbolicznej, podkreślającej ten nowy rozdział w historii. Od 1744 roku brzmi ona bowiem – Lubartów (co też ma rodowe uzasadnienie, wszak Sanguszkowie wywodzili swoje korzenie od mitycznego przodka Lubarta). Po nich, w XIX wieku, byli jeszcze Łubieńscy, założyciele efemerycznej, bo działającej zaledwie kilka lat, fabryki fajansów; a także, już bardzo krótko – Mycielscy.

Jak przystało na miasteczko magnackie, centrum Lubartowa stanowił pałac jego właścicieli. Ten, „w którym nikt nie mieszka”, jak pisał Prus w 1881 roku. Ale wcześniej mieszkano i życie toczyło się tu w najlepsze. Za Firlejowskich czasów był on – jak się rzekło – lokalnym ośrodkiem reformacji. Bywał tu między innymi Jan Kochanowski, serdeczny przyjaciel Mikołaja Firleja, któremu poświęcił zresztą kilka wierszy, w tym znaną fraszkę Do Mikołaja Firleja:

Jeśliby w moich książkach co takiego było,
Czego by się przed panną czytać nie godziło,
Odpuść, mój Mikołaju, bo ma być stateczny
Sam poeta, rym czasem ujdzie i wszeteczny.

Chyba nie zachowały się żadne rysunki pierwotnego pałacu wzniesionego przez Piotra Firleja. Wiadomo jednak, że był to dwór obronno-rezydencjonalny w stylu włoskim z dwoma warownymi alkierzami, otoczony fosą i mokradłami. Wiadomo też, że Mikołaj Firlej rozbudował obiekt „nie licząc się z kosztami”. „Parter zajmowała izba stołowa, kaplica w prawym skrzydle i około 10 pokoi. Na górze w alkierzu znajdowała się biblioteka, reprezentacyjna sala w głównym korpusie, duży apartament i kilka pokoi.”

Wtedy też powstało pierwsze założenie ogrodowe. Kolejna przebudowa przypada na koniec wieku XVII, kiedy to Józef Karol Lubomirski, jeden z najbogatszych ludzi w ówczesnej Rzeczpospolitej, sprowadził do Lewartowa swego nadwornego architekta, Tylmana z Gameren (tego samego, który zaprojektował kilkadziesiąt ważnych budynków rezydencjonalnych i sakralnych, w tym Pałac Krasińskich i kościół sakramentek w Warszawie czy Pałac Branickich w Białymstoku). Projektant zaproponował m. in. dobudowę trzykondygnacyjnej wieży zegarowej, podobnej do tych, które widnieją na Pałacu Branickich. Czy zamierzenie zostało w pełni zrealizowane, nie wiadomo, gdyż niewiele później, podczas wojny północnej (1705-1706) pałac uległ całkowitemu zniszczeniu.

A Sanguszkowie, którzy nastali w Lewartowie po 1705 roku „zatarli wszelkie ślady pierwotnego zamku”. Paweł Karol Sanguszko polegał na usługach innego architekta, przybyłego z Włoch, Pawła Antoniego Fontany. Zabrał się on zrazu, tj. w początku lat 30. za remont pałacu, dobudowując drugie piętro (czy w międzyczasie zostało zniszczone?) i projektując wystrój wnętrz – słowem nadając mu mniej więcej taki kształt, jaki można obserwować dzisiaj. Sanguszkowie – dzierżący Lubartów (bo przypomnijmy, z sukcesem wnioskowali do króla Augusta III o zmianę nazwy) przez blisko półtora wieku – chyba najmocniej związali swe nazwisko z historią miasta. Do dziś mówi się przecież pałac Sanguszków, nie zaś pałac Firlejów czy pałac Łubieńskich. Z fundacji Pawła Karola Sanguszki wzniesiono też kościół p.w. św. Wawrzyńca wraz z towarzyszącym mu klasztorem oo. Kapucynów oraz kościół farny p. w. św. Anny – oba według projektu Fontany. Żona fundatora, Barbara Sanguszkowa kontynuowała te przedsięwzięcia, w ordynacji z 1769 roku rozporządzała:

dla wygody przyszłemu Altaryście [dawna nazwa księdza, pomocnika plebana, wikariusza, który utrzymuje się w altarjów, czyli dochodów ołtarza] pozwoliłam i pozwalam na pobudowanie rezydencji blisko kościoła lubartowskiego naprzeciwko samego pałacu i niedaleko kanału, którym woda z miasta zbiegać zwykła, w zatyłach domów rynkowych placu, wzdłuż i wszerz po sążni osiemnaście wymierzonego…

Sanguszkowa nakazała też „zabrać” budynki znajdujące się na wyznaczonym terenie, „aby ksiądz Altarysta mógł na tym miejscu postawić budynek wygodny z parkanem według swojej woli i intencji”.

***

Siedzieliśmy przed lubartowską farą w ów ciepły wietrzny dzień sierpniowy, obserwując kończący się właśnie pogrzeb, który podążył niebawem ulicą Lubelską. Biel barokowej fasady, czarny kartusz z tekstem fundacyjnym, wewnątrz zielony żyłkowany marmur, lśniąca złotem ambona i czarne ciężkie tablice nagrobne („Pawłowi oycu, Barbarze z Duninów matce, Józefowi bratu Sanguszkom – Hieronim Janusz synowie bracia 1793”) – jakże to wszystko jest funeralne, jak oczywiste, że musi być tłem pogrzebu właśnie. Gdy zrobiło się pusto, patrzyliśmy na rozmieszczone we wnętrzu posągi ojców kościoła i obrazy Szymona Czechowicza. Kolejna mała perła, może trochę przybladła, może trochę zapomniana polskiego barokowego malarstwa. Ile jest takich perełek rozrzuconych po polskich kościołach, wciąż znajdujących się w tym ich pierwotnym środowisku, dla którego były stworzone? Jak inaczej „czyta” się je tu, niż w „sztucznych” muzeach, galeriach, wśród dziesiątków innych obrazów? Szymon Czechowicz (1689-1775), absolwent Akademii Świętego Łukasza w Rzymie, gdzie uczył się dzięki mecenatowi Ossolińskich, członek Congregazione dei Virtuozi, w 1731 wrócił do Polski. Malował głównie obrazy religijne i magnackie portrety. W lubartowskiej bazylice znajduje się dziewięć jego dzieł, w tym malowidła ołtarzowe (na czele ze św. Anną, patronką kościoła) namalowanych pod koniec życia. Męczeństwo świętego Wawrzyńca ma w sobie coś z Caravaggia, ma coś z Tycjana, który ten sam temat opracowywał (postać mężczyzny podkładającego ogień w lewym dolnym rogu sceny ze zgiętą muskularną ręką na pierwszym planie – powtarza się w niewiele zmienionym kształcie u Czechowicza) – ale jest to barok jakoś uładzony, bez złości Caravaggia, bez mroku późnego Tycjana. Może jest to cecha baroku polskiej prowincji, czy polskiego baroku w ogóle, że nie idzie w skrajne namiętności, że tłumaczy wielkie tematy z teologicznym spokojem. Takie przynajmniej miałem wrażenie patrząc na dzieła Czechowicza i słuchając nieśmiałej próby organów w lubartowskiej farze.

Tak jak za czasów Firlejowskich, tak i za Sanguszków miał Lubartów i tamtejszy pałac – znamienitych gości. Otwiera to grono największy poeta czasów magnackich, Ignacy Krasicki, który – jak skrzętnie odnotowują historycy literatury – zawitał do Lubartowa dwa razy: w 1767 roku, gdy wracając ze ślubu córki Eustachego Potockiego w Radzyniu Podlaskim, odwiedził Barbarę Sanguszkową; oraz w 1782 roku, jadąc z rodzinnego Dubiecka do Warszawy. Z czasów tej drugiej bytności Krasickiego pochodzi list poetycki Powrót do Warszawy, w którym czytamy:

Już nie było jarmarku [w Łęcznej], gdym przejeżdżał, obeszło się przeto bez kupna, to jest bez straty; ciąg drogi do Lubartowa. Tam potomek Lubarta, dzielną swoją dłonią, Na Firlejów Lamparcie osadził Pogonią. Był to Paweł xiąże Sanguszko, marszałek wielki litewski, mąż staropolską cnotą znamienity.

Następnie pojawia się apologia Sanguszkowych zasług: „Wszystko, co ma Lubartów jego dziełem i Kapucyni”. Pisze więc książe poeta o księciu magnacie, że i Kapucyni są jego, tzn. księcia magnata, „dziełem” – ładna to licentia poetica, ładny skrót myślowy, bo – dla porządku warto dopowiedzieć – nie był to taki znowu magnat, żeby założyć zakon Kapucynów (który wyłonił się w XVI wieku z Franciszkanów), a jedynie ufundował mu schronienie na lubartowskiej ziemi, przy wspomnianym już kościele św. Wawrzyńca. Kościele o prostej ascetycznej fasadzie w stylu toskańskiego baroku (znów Fontana). Pisze w końcu Krasicki również o braciszkach:

i Kapucyni; odwiedziłem ich: Choć nie są kształtem urody, Mogą być grzeczne i brody. I są. Sposób ich przyjmowania uprzejmy, ludzki. A i w kościele, i w mieszkaniach i w ogrodzie, Nie wytwornych ozdób mnóstwo, Lecz w ubóstwie ochędóstwo.

A więc poeta, biskup warmiński, który miał małą słabość do otaczania się zbytkami „i w mieszkaniach i w ogrodzie” – ceni jednak tę skromność Kapucynów. Siedziba biskupia – zdaje się mówić – to jedno, a cele klasztorne – drugie, i dobrze, gdy te drugie są równowagą dla kościoła bogatego, i dobrze, że nie dzieje się tu tak, jak w Monachomachii.

Nawiasem mówiąc, jest powyższy fragment ciekawym przyczynkiem do historii mody męskiej w Polsce. Trudno wyobrazić sobie największe postaci XVI wieku bez obfitej brody. To samo w wieku XVII, broda konieczna, a przynajmniej wąsy, jak u Sobieskiego. Ostatnim z królów, który nie golił się gładko był chyba Stanisław Leszczyński, choć i on na niektórych podobiznach jest już bez zarostu. A Krasicki pisze już jednoznacznie o brodach: „nie są kształtem urody”. I jeszcze tylko poeci sentymentalni będą z rozrzewnienie wspominać dawne zwyczaje, jak Kniaźnin w Odzie do wąsów:

Ozdobo twarzy, wąsy pokrętne!
Powstaje na was ród zniewieściały.
[…]
Kogo wstyd matki, ojców i braci,
Niech się z swojego kraju natrząsa.
Ja zaś z ojczystej chlubny postaci,
Żem jeszcze Polak, pokręcę wąsa.

Zresztą lubartowscy Kapucyni – mimo swych bród – cieszyli się w ogóle dobrą opinią. Lokalni historycy wspominają, że ich pojawienie się w mieście było istotnym wzmocnieniem dla tutejszej inteligencji. Podobnie przedstawia ich Klemens Junosza-Szaniawski (poczytny w końcu XIX wieku pisarz, który spędził dzieciństwo w Lubartowie, mieszkając u dziadków przy ul. Kościuszki, obok parku i kościoła farnego) w powieści Dworek przy cmentarzu, gdzie jeden z mnichów swoją mądrością i znajomością człowieka („czyta w ludzkich duszach jak w książce”) przyczynia się do pogodzenia dwóch zwaśnionych przyjaciół (ziemianina i lekarza, których poróżniła polityka, a mianowicie to, że jeden z nich źle wypowiedział się o Francji).

W innej powieści Junoszy, Panu Sędzi, czytamy:

Miasto nie mogło pochwalić się zegarem, bo ażeby mieć zegar, potrzeba wieży, aby mieć wieżę, trzeba posiadać ratusz. Ratusza tymczasem nie było, a urząd miejski miał swoją „posiedzialność”, jak mówili mieszczanie, w kamienicy Fiszla Faju, pierwszego bogacza w mieście, członka dozoru bożniczego. Powiadają starzy ludzie, że niegdyś, ale to już bardzo dawno, był tu w miasteczku ratusz, jak się należy, fundamentnie zbudowany, z wieżą, zegarem, nawet trębaczem miejskim – ale stało się nieszczęście. Ogień zniweczył wspaniały gmach, wieża runęła, zegar zginął w płomieniach a trębacz rozpił się ze zmartwienia i umarł.

Jaki to przejmujący i smutny obraz – ów trębacz, który, straciwszy swoje miejsce pracy, swoją symboliczną funkcję, nie potrafi dalej żyć. Ów ratusz „fundamentnie zbudowany” wspominany przez starych ludzi za czasów Junoszy to zapewne ratusz wzniesiony jeszcze za Firlejów, który przetrwał kilka wieków i zniknął dopiero w drugiej połowie XIX stulecia. Lecz nie mogło to być „ale to już bardzo dawno”, jak czytamy w Panu Sędzi, wszak we Wspomnieniach z przejażdżki po kraju… (1857) autorstwa, nieco starszej od Szaniawskiego, lubelskiej literatki, Zofii Ścisłowskiej (1812-1873) można odnaleźć taki oto fragment: „Za kościołem jadąc w miasto, ciągną się po obu stronach ulicy drewniane domki, dalej w rynku murowany szczerniały od starości ratusz, nieoddzielny z istnieniem miasteczek polskich”. Jak się okaże kilka lat później, ten ratusz nie był tak „nieoddzielny” z istnieniem Lubartowa, gdyż – jeśli wierzyć Junoszy – nie tylko przestał istnieć, ale i zatarł się w pamięci mieszkańców. Chociaż trębacz, który zapił się na śmierć z tęsknoty za ratuszem, podzielał chyba pogląd o „nieoddzielności”.

W owym fragmencie wspomnień Ścisłowskiej pojawia się też zagadkowe zdanie: „Smentarz lubartowski porządnie ogrodzony, z małą kapliczką, zaletę przynosi tak mieszkańcom, jako i proboszczowi miejscowemu.”. Jakąż to zaletę przynosił „porządnie ogrodzony” lubartowski cmentarz mieszkańcom miasteczka, i czy chodziło o żywych mieszkańców, czy też o tych, którzy już na cmentarz podążają? Bo, że proboszczowi lepiej odprawiać egzekwie na ogrodzonym cmentarzu, niż na gołym polu – to wiadomo.

***

Ścisłowska pisze jeszcze w swojej relacji tak: „Pałac zniszczony z herbami stoi jak żałobny pomnik nad grobem przeszłości… dziś duma i potęga w zimnym grobowcu, w garść znikomego zamienia się prochu…”. Czyli odnotowuje ten sam fakt, który znajdujemy dwadzieścia kilka lat później w Prusowych Kronikach, tyle że w bardziej patetycznej formie. Ta sama informacja – choć jeszcze w innym tonie – pojawia się u Junoszy: „Inteligencja miasteczka lubiła bardzo spacerować po pięknym pobliskim parku, w którym znajdował się stary, od dawna opuszczony pałac […] który stał się ostoją psów i nietoperzy […]”. Co takiego się stało, że wystawna rezydencja kilkadziesiąt lat później była już tylko „ostoją psów i nietoperzy”? Ano stało się to, że przyszedł wiek XIX, wiek kapitalizmu, rewolucji przemysłowej, fabryk i przedsiębiorczości.

Myślę, że zbyt mało uświadamiamy sobie – żyjąc wielkimi tematami naszej polskiej historii z tamtego czasu – jaka duża przepaść rozdziela wiek XVIII od wieku XIX. Co jest istotą tego rozdziału? Coś, co we Francji opisali Stendhal i Balzac. Coś, co u nas nie zostało, jak sądzę, opisane (może trochę Norwid i na pewno Prus, ale to już dużo, dużo później) – bo romantyzm upłynął nam pod znakiem innych zagadnień – choć z pewnością zostało zauważone, na przykład przez przedstawicieli emigracji polistopadowej, którzy znaleźli się we Francji i Anglii :

Chodźko, który z takim podziwem pisał o formach życia angielskiego, a po miesiącu zaczął się męczyć, bo coś go uwierało, a po dwóch miesiącach – w kwietniu 42 roku – wiedział już wszystko i krzyknął: to hańba! Zobaczył bowiem to, czego potąd, zachwycając się kopalniami i tkalniami, nie widział: społeczeństwo występne, zbrodnicze, rozpustne. Najbardziej przeraziła go jednak obłuda zachodniej cywilizacji, która pielęgnuje zasady moralne tylko po to, by ukryć pod nimi rozpustę i nędzę. (J. M. Rymkiewicz, Słowacki pyta o godzinę)

Słowem – początek nowoczesności. W Polsce nastąpił on z pewnym opóźnieniem, zaczął się gdzieś w latach 20. i 30., za sprawą inicjatyw Druckiego-Lubeckiego, wraz z budową przemysłowej Łodzi, z rozwojem górnictwa w Zagłębiu Dąbrowskim, z szeroko zakrojoną industrializacją kraju. Był to przełom oddziałujący na tożsamość w ogóle, ale biorący chyba swoje źródło w nowym myśleniu o pieniądzu. Majątek, który dotąd był czymś statycznym, trwałym – nagle miał stać się podstawą przedsiębiorczości, miał dawać procenty, zarabiać. Dlatego obok dawnych możnych wielowiekowych rodów zaczęły rosnąć fortuny nie mające swojej sankcji historycznej, fortuny jednopokoleniowych przedsiębiorców (co znamy dobrze z naszej najnowszej historii). Dzieje pałacu Sanguszków w wieku XIX świetnie to ilustrują.

W 1838 roku Klementyna z Sanguszków Małachowska sprzedała majątek Henrykowi Łubieńskiemu. Kim był ów Łubieński? Najkrócej można powiedzieć: dzieckiem tamtych czasów. Urodzony w 1793 roku w dość znaczącej rodzinie ziemiańskiej, absolwent studiów prawniczych w latach 20., poszedł w kierunku działalności gospodarczej. Zaczął od założenia cukrowni w rodzinnym majątku w Kazimierzy Wielkiej. Tego samego dokonał w kilku innych majątkach (Guzowie, Częstocicach). Był inicjatorem powstania Huty Bankowej w Dąbrowie Górniczej. Wraz z bratem Tomaszem założył dom handlowy. Powołał do życia odlewnię stali i kilka kopalni. W 1829 został dyrektorem Banku Polskiego, a następnie jego wiceprezesem. Kilka lat później nabył Lubartów, gdzie ulokował fabrykę porcelany i fajansu (mieściła się w stajniach pałacowych). Jego zamierzenia sięgały coraz szerzej (wystąpił m. in. z inicjatywą budowy Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej), a majątek wzrastał. Coś jednak musiało się w tych rachunkach nie zgadzać, gdyż w 1842 roku Łubieński został aresztowany i oskarżony (a następnie skazany i zesłany do Kurska) za korzystanie z publicznych środków Banku Polskiego do realizacji przedsięwzięć prywatnych (też skądś to znamy). Fabryka fajansów przestała działać, a Lubartów przejął Bank Polski „na zaspokojenie swych roszczeń”. Od tego momentu nastąpiła stopniowa degradacja pałacu Sanguszków. Od Banku majątek odkupił Stanisław Mycielski, ale i on był srogo zadłużony, więc postanowił rozparcelować grunty i posprzedawać je niemieckim kolonistom, co się dokonało w latach 1865-1867. Sam pałac trafił znów w ręce Banku Polskiego, a następnie w ręce Ludwika Grabowskiego, znanego hodowcy koni, którego główna posiadłość znajdowała się w niedalekich Sernikach. Zdaje się, że za jego czasów pałacu nie remontowano. I stał sobie dalej „jak żałobny pomnik nad grobem przeszłości” do czasu, gdy w 1925 roku zakupiło go Zgromadzenie Braci Misjonarzy Kresowych III Zakonu św. Franciszka – z przeznaczeniem na siedzibę zakonu oraz szkołę. Na początku lat 30. tercjarze prowadzili w pałacu drukarnię, która spłonęła w sierpniu 1933 roku, co tak wspominał Andrzej Monastyrski: „Przypomniał mi się straszny pożar Pałacu Sanguszków, który płonął w nocy prawie tuż obok naszego ówczesnego domu, przy ulicy Kościuszki”. Kilka lat później władze miasta odkupiły ruiny pałacu. Zachowały się liczne fotografie, przed- i powojenne, na których widnieją zniszczone mury, puste lub zamurowane okna. Lecz, choć zrujnowany i nieużytkowany, zawsze był ten pałac obecny, gdzieś w tle, jako punkt odniesienia. Marek Danielkiewicz pisał:

Atrakcją tamtych lat były zabawy w parku miejskim przy pałacu książąt Sanguszków. Starsi tańczyli na drewnianej podłodze rozbitej obok stawu. Łabędzie pływały sobie niezainteresowane muzyką i ludźmi. Piwo płynęło prosto z beczek do ciężkich kufli. Bzyczały syfony z wodą sodową. Cukrowa wata miała nadzwyczajny smak. Fanty na loterii interesowały nie tylko dzieci. Na przykład można było wygrać żywego prosiaka lub dorodną kurę nioskę. Na prowizorycznej scenie grała kapela.

W latach 60. wzięto się znów do remontów i gdy je już częściowo ukończono, ulokowały się w pałacu instytucje samorządowe. Dziś mieści się tu Starostwo Powiatowe, a zamiast dziedzińca przed budynkiem znajduje się wypełniony samochodami parking. Za to z drugiej strony rozciąga się piękny park i ogród, którego nie powstydziłby się chyba sam Fontana. Gdy się chodzi parkowymi ścieżkami albo przysiada gdzieś na ławeczce – myśl odlatuje nieuchronnie od nudnej (choć może lepszej) współczesności, która dzieje się w pokojach Starostwa, ku magicznym (choć może gorszym) czasom, gdy Mikołaj Firlej gościł w pałacu Jana Kochanowskiego.

***

Skoro już wróciliśmy tak daleko – wypada zająć się jeszcze jednym miejscem, bez którego nie byłoby XVI wiecznego (ani późniejszego) Lewartowa. Mam tu na myśli szkołę, czy może lepiej byłoby powiedzieć szkoły, bo – jak się zaraz pokaże – historia lubartowskiego szkolnictwa bogata jest w barwne i spektakularne zwroty.

Na początku powstała owa szkoła kalwińska założona przez Mikołaja Firleja. Ważna to była instytucja na edukacyjnej, ale także, a może przede wszystkim, kulturalnej mapie ówczesnej Polski. Pierwszym jej rektorem został Szymon Seidler z Torunia, a kolejnym Samuel Wolf ze Śląska, pedagog i humanista, który studiował w Lipsku i Wittenberdze, autor dość sławnego poematu opiewającego zwycięstwo Batorego pod Pskowem, przyjaciel jednego z wybitniejszych polskich poetów końca XVI wieku, Sebastiana Fabiana Klonowica, który zadedykował mu swoją Roxolanię.

Warto może dopowiedzieć, jak nieduży był wtenczas Lewartów. W 1576 roku liczył zaledwie 225 osób, wśród nich 80 Żydów. Wielowyznaniowego grona dopełniali kalwini, arianie, luteranie i katolicy.

Kontynuacją pierwszej szkoły była placówka ariańska działająca pod protektoratem Mikołaja Kazimierskiego. Na jej czele stanął Wojciech z Kalisza. Był on uczniem niemieckiego pedagoga Jana Sturma, wykładającego w Starsburgu, twórcy modelu 10-klasowej szkoły średniej. Studiował także w Akademii Krakowskiej, w Tybindze i Heidelbergu. W 1586 roku przeszedł z kalwinizmu na arianizm. Nastawszy w szkole lubartowskiej, zaprowadził w niej 5-letnie gimnazjum będące jego autorskim modelem wzorowanym na Sturmie – swą koncepcję szkoły opisał w formie listów (wzorując się na dziełach Cycerona i Erazma z Rotterdamu) i opublikował w słynnej drukarni w Rakowie pod tytułem Schola Levartoviana restituta… Wśród rozdziałów tej publikacji znalazł się i taki: Prawa szkoły lewartowskiej – opisujący obowiązki uczniów i nauczycieli, przy czym dziewiętnaście punktów dotyczy tych pierwszych, a tych ostatnich tylko jeden.

Wojciech z Kalisza jest także autorem głośnej polemiki z jezuitami pochodzącej z 1590 roku. Był to zresztą czas – końcówka XVI wieku – wzmożonych dysput międzywyznaniowych. Jedna z nich odbyła się w lubartowskiej szkole. „Do najbardziej głośnego spotkania doszło 13 i 14 stycznia 1592 roku. Udział w lewartowskiej dyspucie wzięli wtedy kalwini, arianie, husyci i katolicy”. Próbuję wyobrazić sobie, jak taka dyskusja wyglądała? Czy przedstawiciel każdego wyznania wygłaszał swoje dwuminutowe stanowisko na temat np. dogmatu o Trójcy Świętej, a później głosowano, które wystąpienie było najbardziej przekonujące? Czy pod wpływem jakiegoś wystąpienia pozostali dyskutanci zmieniali swój pogląd na daną sprawę? Czy spór toczył się przed publicznością czy w zamkniętym pomieszczeniu? Tego nie wiemy i pewnie nie będziemy już wiedzieć. Wiadomo jednak, że rozmawiano w gronie dość elitarnym, około 15 dyskutantów, lecz za to doborowym, składającym się z kilku czołowych intelektualistów tamtej epoki, takich jak Stanisław Sarnicki, Szymon Budny, Erazm Otwinowski czy Marcin Łaszcz. No i pytanie kluczowe – czy czyjeś racje przeważyły? Czy ktoś debatę wygrał? Jezuici nie mieli wątpliwości. Marcin Łaszcz opublikował broszurę Pogrom Lewartowski To iest O wygraney […] Adryana Radzimińskiego […] Disputacyey ktora Roku 1592 Dnia 13 y 14 Stycznia z Ewangeliki y Nowokrzczeńcami iawnie miał w Lewartowie. Ach ci szermierze kontrreformacji. Niby wielkie umysły, niby bezbłędna argumentacja, niby mądre racje i ogłada – a tu nagle wrzucą takie słowo – jak ten „pogrom” na przykład – że zaraz poznasz jezuitę.

Ale może faktycznie był to intelektualny pogrom, skoro kilka lat po owej debacie, w 1598 roku, będąc już na łożu śmierci, Mikołaj Kazimierski nawrócił się na katolicyzm. Lecz historycy mówią, że stało się to raczej za przyczyną Piotra Skargi (wszak też jezuity), który podobno bywał w lewartowskim pałacu i swą legendarną kaznodziejską mocą przekonał Kazimierskiego. Tego też się pewnie nie dowiemy. Faktem jest jednak, że w efekcie świątynia została przywrócona katolikom, a ze szkoły stopniowo rugowano nauczycieli innowierców. W 1603 roku przestał istnieć w Lewartowie zbór ariański, a w 1642 zbór kalwiński. Lokalne tradycje protestanckie przejął nieodległy Kock, który pozostawał w rękach Firlejów do drugiej połowy XVII wieku.

Wytraciwszy swój intelektualny i religijny napęd szkoła straciła na znaczeniu, może nawet przestała istnieć, do końca nie wiemy, gdyż brak jest informacji o lubartowskim szkolnictwie w XVII i XVIII wieku. Dopiero w wieku XIX wypływa z mroków dziejowych szkoła elementarna, która rozpoczęła swe istnienie w 1819 roku. Jednakowoż nie była to chyba placówka zbyt potężna, gdyż – jak piszą historycy – „majątek szkoły był nader skromny. W 1861 roku cały inwentarz składał się z czterech ławek, tablicy, stołu, krzesła, dziennika lekcyjnego i kilku książek”. Przez okres zaborów, a już szczególnie po 1864 roku, gdy Lubartów dotknęła intensywna rusyfikacja (dokonywano wówczas zsyłek na Syberię – stąd w końcu zesłaniec Srul z Lubartowa) – stanowiła owa szkoła elementarna narzędzie ucisku (równolegle na przykład z cerkwią zbudowaną wbrew woli mieszkańców, ale za to z ich przymusowych składek). Jednak po rewolucji 1905 roku władza carska poszła na pewne ustępstwa, a szkoła zyskała szereg swobód, w tym możliwość nauki w języku ojczystym. U progu niepodległości była więc chyba instytucją bardziej pożyteczną niż szkodliwą. Świadczyć może o tym m. in. fakt, że dyrektor szkoły elementarnej, Hipolit Czaplicki, pozostał na swoim stanowisku po 1918 roku, a później długo jeszcze „kierownikował” szkole powszechnej. W 1925 roku uczęszczało do niej 228 chłopców i 232 dziewczęta – swoją drogą nieco zaskakująca dla naszych wyobrażeń o przedwojennej, patriarchalnej Polsce jest ta proporcja uczniów.

***

Polska tamtego czasu wydaje się niezwykła także z wielu innych powodów. Zupełnie niespotykana (do tamtej chwili i potem) była intensyfikacja wszelkich wysiłków ludzkich: gospodarczych, społecznych, kulturalnych. Tłumiona przez dziesięciolecia energia, wywołana z kolei dziełem poprzednim pokoleń, całe to pokłosie Żeromszczyzny, wszystkie te siłaczki i Judymowie – w niepodległej Polsce mogło rozwinąć skrzydła i oddać się w pełni na służbę dobru wspólnemu. W międzywojennej historii Lubartowa są takich osób dziesiątki: nauczycieli (jak Zofia i Mieczysław Breitmeierowie), bibliotekarzy (jak Stanisława Kosior), lekarzy (jak Maurycy Silberman), księży (jak Aleksander Szulc), działaczy społecznych (jak Edmund Monastyrski). Tym bardziej godne podziwu wydają się ich działania, im w skromniejszych warunkach materialnych się odbywały. Dziś – mając do dyspozycji setki instytucji o znacznych budżetach – nie potrafimy zrobić jednej dziesiątej tego, co tamci ludzie robili w sytuacji daleko trudniejszej.

Tak właśnie rzecz miała się w przypadku szkoły. Prawie przez całe dziesięciolecie borykała się ona z problemami lokalowymi, wynajmowała kamienice, pomieszczenia w pałacu Sanguszków, a nawet korzystała z żydowskiego chederu. Dopiero w późnych latach 30. ukończono, finansowany w dużej części ze składkowych pieniędzy mieszkańców, nowy gmach przy ul. Kamionkowskiej 3. A warto dodać, że w tamtym czasie szkoła powszechna liczyła już ponad tysiąc uczniów. Trudności materialne nie przeszkadzały nauczycielom angażować się nie tylko w kształcenie młodzieży, ale także w inicjatywy dodatkowe, jak Polskie Towarzystwo Miłośników Sztuki, lokalne pisma („Echo Ziemi Lubartowskiej”, „Lubartowiak”) czy szkolne koło PCK. W gronie pedagogów (ale także urzędników czy policjantów) znajdowali się zarówno ci wywodzący się z Lubelszczyzny, jak i migranci z Kresów wschodnich. Szacuje się, że w latach 30. liczący ponad 10 tys. mieszkańców Lubartów zamieszkiwało około 300 przedstawicieli inteligencji. Jednym z miejsc spotkań tego inteligenckiego środowiska był dom Edmunda Monastyrskiego (działacza społecznego, redaktora „Lubartowiaka”), nazywany „Związkiem”. Przychodzili tu m.in. dyrektor Kasy Oszczędnościowej Bronisław Andrzejewski, burmistrz Adam Lipski, rejent Leon Lassota, aptekarz Aleksander Walencik, lekarze Alfred Pogonowski i Maurycy Silberman, poseł Kazimierz Kryński, ks. kan. Walenty Goliński.

Szczególnymi przedstawicielami inteligencji (szczególnymi, bo łączącymi nas z przeszłością) byli lokalni historycy, regionaliści, ludzie pióra. Należał do nich Gracjan Wereżyński (1828-1902), lubartowski notariusz oraz autor prac Historyczne opisanie miasta Lubartowa na zasadzie oryginalnych dokumentów opracowane (do dziś pozostającej w rękopisie) oraz Z przeszłości Lubartowa (fragmenty drukowane były w „Gazecie Lubelskiej”). Wereżyński był też nie lada bibliofilem, w domowej bibliotece zgromadził ponad 600 woluminów, w tym np. paryskie wydania dzieł Mickiewicza.

Spośród międzywojennych pisarzy lubartowskich wypada wspomnieć Wandę Śliwinę (1891-1962), poetkę, pisarkę, publikującą pod pseudonimem Jagienka spod Lublina. Żonę Władysława Śliwy, wieloletniego burmistrza Lubartowa. Warto ją wspomnieć nie tyle może dla jej dokonań literackich (bo tu więcej niż z powodu swojej twórczości, została zapamiętana np. jako polemistka Kornela Makuszyńskiego, który na jej artykuł Bażanty, odpowiedział następująco „Książeczka wyszła w samym Lubartowie, skąd wyszedł dotychczas jedynie miły bardzo Srul z Lubartowa. Patrzcie! Patrzcie! Kto by się spodziewał, że w Lubartowie piszą książki! Bardzo mnie cieszy taki postęp. O książeczce tej, która ma zemstą straszliwą pognębić zwierzę męskie, niczego złego nie mogę oczywiście powiedzieć, gdyż pisała ją kobieta i mnie tę książkę poświęciła”) ile dla publikacji o regionie takich, jak: Ziemia Lubartowska. Szkic monograficzny, ilustrowany, Lubartów (1926) czy Lud lubartowski (1930). Była też Śliwina – co może kogoś zainteresuje – autorką poczytnych romansów.

***

Ciekawe – i to jest także specyfika Polski przedwojennej – jak zróżnicowane pod względem wykonywanych przez mieszkańców zawodów był wtedy Lubartów. Znajdujemy wśród nich dość popularne i znane dziś zawody takie, jak mleczarz, inżynier czy kaflarz. Ale znajdujemy także bardziej niezwykłe profesje: malarz szyldów, rzezak rytualny, handlarz nierogacizny, robotnik trykotaży, krupierz, pisarz próśb. Tak jakby każdy mieszkaniec zasługiwał na swój osobny zawód, swoje unikalne miejsce we wspólnocie miasteczka. Miejsce takie mieli w jakimś sensie nawet ci, którzy w rubryce zawód nie mają wpisanego żadnego konkretnego zajęcia, np. utrzymuje się z żebraniny.

***

I jeszcze jedna dygresja. Ilekroć czytam o międzywojniu i napotykam różnego rodzaju oficjalne dokumenty, tylekroć imponuje mi poziom ówczesnego języka urzędowego. Dla przykładu – którego nie trzeba daleko szukać, bo wiąże się i z Lubartowem, i z tamtejszym szkolnictwem – chciałbym przytoczyć sprawę szkoły sióstr Felicjanek. Otóż była to szkoła prowadzona przez siostry zakonne, towarzysząca ochronce dla dzieci, położona na przedmieściach Lubartowa. W pewnym momencie pojawił się spór pomiędzy rodzicami dzieci mieszkających w okolicy i administracją szkolną dotyczący tego, do której szkoły owe dzieci powinny uczęszczać. Rodzicom zależało na pobliskiej szkole Felicjanek, władzom szkoły powszechnej na przydziale do ich placówki. Wykładnia Ministerstwa brzmiała krótko: „…rodzicom wolno posyłać dzieci do szkoły, gdzie chcą, byleby posyłali”. Nic dodać, nic ująć. Do tego zrozumiale i po polsku. Może się mylę, ale jakoś trudno mi wyobrazić sobie, żeby nasza dzisiejsza władza – obojętnie jakiego szczebla – potrafiła zapisać jakąkolwiek kwestię tak po prostu.

***

Niniejszy przyczynek do opisania Lubartowa – nie mógłby się obyć bez jeszcze jednej kwestii. A mianowicie – bez przedstawienia wielowiekowej różnorodności społecznej tego miasteczka. Tym częściej trzeba o tym wspominać, im trudniej wyobrazić nam sobie dziś wieloetniczną przedwojenną Polskę. A Lubartów nawet na mapie tamtej Polski jest miejscem szczególnym. Łączy bowiem w sobie dwie najważniejsze tradycje polskiej różnorodności: obecność protestantów i obecność Żydów. O kalwinach i arianach sporo zostało już w tym tekście powiedziane, zresztą jest to tradycja dawniejsza i krótsza, a więc bardziej zatarta. Przychodzi opowiedzieć w końcu także o lubartowskich Żydach.

Zacznę może od takiego XVIII-wiecznego obrazka z powieści Klemensa Junoszy-Szaniawskiego: „Żydzi nosili się też staromodnie: w lisich czapkach, atłasowych kapotach i pantoflach; każdemu z pod czapki wychylały się półłokciowej długości pejsy, zakręcane misternie, jak loki angielskie”. Ale przecież nie trzeba cofać się aż tak daleko. Lidia Perlińska-Schnejder, mieszkająca w Lubartowie tuż przed wojną wspomina:

Ten dom w którym myśmy mieszkali był piętrowy natomiast pozostałe były parterowe. Te domy były murowane, a po przeciwnej stronie były takie bardzo biedne kliteczki – przeważnie zamieszkałe przez ubogą ludność żydowską i tam była synagoga po tamtej stronie, Cheder był, tak że pamiętam cheder i ten hałas w chederze, bo każdy uczeń głośno swój tekst mówił.

Z tego samego czasu pochodzą opowieści mamy Marka Danielkiewicza, które cytuje on w swoich wspomnieniach o Lubartowie: „[Mama] była dla mnie ostatnią wiarygodną osobą, która łączyła mnie z czasem przeszłym, z żydowsko-polskim Lubartowem. Wiedziała jak smakuje prawdziwa chałka z żydowskiej piekarni »zawsze chodziłam do nich po bułki, bo były lepsze i tańsze«, słyszała głos rabina w synagodze przy ulicy Kamionkowskiej, potrafiła wskazać miejsce śmierci Szmula Percyka, który się w niej podkochiwał, opowiadała o sklepikach w rynku, o biedocie wegetującej w klitkach”. To nie dużo, te kilka obrazków „żydowsko-polskiego Lubartowa”. A jednak co nieco widać, tę odmienność, ten koloryt, ten jakże inny świat. Świat polskich prowincjonalnych miasteczek przed hekatombą drugiej wojny. Chociaż Lubartów, znów, trochę się na tle tego świata wyróżnia.

W większości miast było bowiem tak, że Żydzi zamieszkiwali osobną dzielnicę (osobne dzielnice). W Opocznie działo się to wokół ulicy Żydowskiej, w Opatowie w rynku i przyległościach, w Biłgoraju wzdłuż ulicy Nadstawnej. Tymczasem w Lubartowie panowało większe wymieszanie. Owszem, we wspomnieniach pojawiają się części miasteczka, gdzie większość mieszańców stanowili Żydzi, zwłaszcza biedniejsi – takie były na przykład ulice Klitki I i Klitki II. Ale nawet pobieżny przegląd ksiąg meldunkowych z lat 30. pozwala dostrzec, że prawie przy każdej ulicy, prawie w każdym domu mieszkali po sąsiedzku: katolicy i Żydzi, rzadziej także ewangelicy i prawosławni. Weźmy dla przykładu ulicę Kamionkowską: numer 53a – Józef Bielakowski, właściciel apteki; numer 57 – Josep-Hersz Federbusz, nauczyciel języka żydowskiego; numer 61 – Leon Gembal, dozorca aresztu miejskiego; numer 21 – Srul Rajchnudel, właściciel księgarni i drukarni. Potwierdza to także Wojciech Charliński, pisząc we wspomnieniach: „Przykładem była moja rodzina, gdzie w jednym domu przy ul. Lubelskiej 27 mieszkali obok siebie Polacy (moja babka Feliksa z Rudzkich-Król z rodziną) oraz trzy rodziny żydowskie”. Charliński dodaje, że mimo owej różnorodności narodowej i wyznaniowej „nie było prawie żadnych spięć”.

Sądzę – wracając myślą do głównego bohatera opowiadania Adama Szymańskiego – że nie przypadkiem ów mądry, choć prosty Srul pochodził właśnie w Lubartowa. W finałowym dialogu tego opowiadanie – choć cały utwór jest właściwie długim dialogiem pomiędzy jednym zesłańcem syberyjskim, porte parole autora, a drugim, Srulem z Lubartowa – mówi ów pierwszy bohater do drugiego:

 – Więc to o tym pogadać ze mną chciałeś? Więc ty nie myślisz o ludziach, o swej doli ciężkiej, o biedzie, która cię gniecie, lecz tęsknisz do słońca, powietrza, ziemi rodzinnej?… Myślisz o polach, łąkach i lasach, o ich mieszkańcach Bożych, których w życiu swym biednym nie miałeś nawet czasu poznać dobrze, i dziś, gdy obrazy miłe znikają z twej pamięci, boisz się pustki, która cię otoczy, sieroctwa wielkiego, które cię dotknie, gdy się zatrą drogie wspomnienia? Chcesz, żebym ci je przypomniał, odświeżył, chcesz, abym ci opowiedział, jaką jest ziemia nasza?…
– O tak, panie, tak, panie! Po to tu przyszedłem… – i ściskał me ręce, i śmiał się, jak dziecko, radośnie.
– Słuchajże, bracie!…

To „Bracie!” zbyt rzadko chyba było wypowiadane w codziennym życiu, choć tak przecież naturalne się wydaje dla przedwojennych społeczności polskich miasteczek, dla społeczności Lubartowa. Bo Żydzi byli rodzimymi mieszkańcami tej ziemi, i nikomu nie powinno przychodzić do głowy, żeby temu zaprzeczać, a oni sami nie powinni nawet pomyśleć o szukaniu dla siebie innej ojczyzny. Tu ich dzieci uczyły się w szkołach z katolickimi dziećmi (przy czym dużo opuszczały ze względu na częste żydowskie święta, a dzieci katolickie skwapliwie i chętnie to naśladowały). Tu pracowali wspólnie z katolikami. Tu obok siebie mieszkali. Tu kochali się w polskich kobietach i jedli tę samą, co one, żydowską chałkę.

Ów polsko-żydowski Lubartów – był to po prostu pejzaż codzienny. Aż do października 1942 roku, gdy Niemcy dokonali eksterminacji tutejszych Żydów, wywożąc ich do obozów w Bełżcu i Sobiborze, a niektórych mordując na miejscu. Zniknęła synagoga, znajdująca się na terenie dzisiejszego ogródka jordanowskiego. Zniknął hotel żydowski, który stał u zbiegu Lubelskiej i Poprzecznej. Zniknęły pokolenia poczciwych Srulów, które stworzyły to miejsce, a wraz z nimi zniknęli ich najszlachetniejsi polscy przyjaciele, żeby wspomnieć tylko rozstrzelane w Majdanku siostry Tomasikówne.

***

Chodząc ulicą Lubelską próbuję wyobrazić sobie, co czuli powojenni mieszkańcy Lubartowa, którzy przetrwali zagładę, ale musieli żyć obok ciepłych jeszcze, lecz już pustych miejsc po swoich żydowskich sąsiadach. I nie wierzę Andrzejowi Lederowi, gdy w Prześnionej rewolucji pisze, że stali się oni szczęśliwymi beneficjantami pożydowskiego mienia. Sądzę raczej, że widywali w snach te zabrane twarze Żydów, i że było im ciężko. Tak samo, jak wierzę (chcę wierzyć), że nigdy nie byłoby polskiego antysemityzmu (ani tego przed-, ani tego powojennego), gdyby nie wielka polityka (najpierw endecka, a później gomułkowska). Takie miejsca, jak polsko-żydowski Lubartów – utwierdzają mnie w tej wierze.

A ten dzisiejszy Lubartów? Czym jest? Czy ma w sobie coś z Lubartowa przedwojennego? Jest przecież tak odmienny, w tak innej Polsce zanurzony. Ale – mam takie wrażenie, a może znowu tylko nadzieję – że w jakimś stopniu jest kontynuacją swej wielowiekowej tradycji. Stoi przecież klasztor Kapucynów, stoi lubartowska fara z dziełami Czechowicza, stoi odnowiony, choć nieco spostponowany pałac Sanguszków. Działa Lubartowskie Towarzystwo Regionalne, od 1956 roku wydające cykliczną publikację pt. Lubartów i Ziemia Lubartowska (której zresztą ten tekst bardzo wiele zawdzięcza). Ukazują się – w owej publikacji i na innych łamach – liczne wspomnienia i wiersze o dawnym Lubartowie. Od 26 lat ogłaszany jest rok rocznie Konkurs Literacki im. L. S. Licińskiego skierowany do dzieci i młodzieży (w tym roku temat przewodni brzmi: Opowieści moich rodziców i dziadków o dawnym Lubartowie). Funkcjonuje biblioteka o ponad 100-letniej tradycji, gromadząca dziś ponad 80 tys. woluminów. W tej bibliotece za czasów dyrektorowania cytowanego tu pisarza Marka Danielkiewicza (2001-2009) zorganizowano m. in. wystawy „Pamięci Żydów z Lubartowa”, „Z Paryża do Lubartowa. Georges Perec 1936-1982”, „Lubartów pamięta”. Sam Danielkiewicz powtarza zaś: „Historia tego miejsca bez przeszłości żydowskiej nie ma sensu”.

Powie ktoś, że jest to tylko kultura materialna i kultura duchowa. Lecz w braku innych narzędzi (bo przecież nie sprowadzimy dziś do Lubartowa 20 tys. Żydów za sprawą jakiegoś zabiegu politycznego; zresztą broń nas Boże przed jakimikolwiek politycznymi zabiegami) – kultura to wcale nie jest mało.

A nad drogą z Lublina do Lubartowa, po kolejnej burzy, znów przepływają szybko pędzące chmury. Ten obrazek przypomina mi, że nie miał racji Klemens Junosza, pisząc: „Samo miasteczko niczem się osobliwem nie odznaczało. Było ono jak wszystkie polskie miasteczka. Kto jedno widział, wszystkie widział, więc opis zbyteczny”.

Archipelag polskości?

Leszek Kołakowski pisał kiedyś – oczywiście nie całkiem serio – że nie ma dowodu na to, iż podróże są dla nas jakkolwiek pożyteczne. Że coś nam dają, czegoś uczą, że „kształcą”, jak to się potocznie mówi. Przywiązałem się swego czasu do tej myśli filozofa i chętnie ją powtarzałem przy różnych okazjach, gdy po raz kolejny słyszałem od kogoś, że jego pasją są podróże. A jeśli wierzyć zawodowym życiorysom składanym na biurkach pracodawców – to jesteśmy narodem zakochanym w podróżowaniu. Dla przekory więc, ale i trochę z przekonania dowodziłem, że to nie ma sensu, żeby pałętać się gdzieś po świecie i że wiele więcej można by skorzystać, poświęcając ten czas dobrej książce. A jeśli podróżować – to niedaleko. I zgodnie z tym przekonaniem – wszak trzeba żyć zgodnie ze swoimi przekonaniami – wypuszczałem się, kiedy tylko była możliwość, w podróże po Polsce. Im bardziej na prowincję, tym lepiej. Jeździć wąskimi dziurawymi drogami („to są, mości panie, polskie drogi” – jak pisał Żeromski w Popiołach). Łazić po zapomnianych przez wszystkich miasteczkach. Przekradać się do opuszczonych dworów i pałaców. Przyjemność estetyczna, ale chyba też po trosze przyjemność poznawcza; wiara, że się coś z tej polskości w końcu zrozumie.

Filip Springer też musi podzielać tę wiarę. Tak myślę. Inaczej nie traciłby kilku lat na realizację pomysłu, któremu nadał nazwę „Miasto Archipelag”, ani na napisanie książki pod takim samym tytułem, będącej zwieńczeniem tegoż – jak to się brzydko mówi – projektu. A jest to projekt bardzo ambitny i bardzo ciekawy. Odwiedzić, poznać i opisać wszystkie miasta, które były wojewódzkie (od czasu reformy w 1975) i wojewódzkie być przestały (po kolejnej reformie, z 1999). 31 miejscowości, rozsianych po Polsce, od Jeleniej Góry po Suwałki, od Przemyśla po Koszalin.

Najeździł się więc Springer co nie miara. Autobusami, pociągami, stopem. Nachodził się po tych wszystkich miastach mniejszych i większych. Narozmawiał z ludźmi. Przewertował historię odwiedzanych miejsc. I co? I ułożył to wszystko w mozaikową, wielowątkową opowieść o wzlocie i upadku, o nadziejach i rozczarowaniach, o Polsce, która nigdy się nie stała, bo tak naprawdę stać się nie mogła.

Podtytuł książki brzmi Polska Mniejszych Miast. A więc mniejszych od tych największych, od dzisiejszych wojewódzkich stolic. Ale nie najmniejszych, jakich setki rozrzuconych po polskiej prowincji. Dzieje miast pośrednich. Zawieszonych pomiędzy, wyniesionych z roli podrzędnych lokalnych ośrodków przez jedną decyzję polityczną, zepchniętych w rolę jeszcze nieokreśloną (bo proces wciąż trwa), lecz niezbyt ważną na pewno – przez drugą polityczną decyzję. Dzieje miast sztucznych.

Z opowieści Springera można wywieść ponure przekonanie, że oto – na naszych oczach – dochodzi do zapadania się Polski każdej innej, niż ta, którą znamy z codzienności wielkomiejskiej. Że tylko w tych dużych miastach toczy się dzisiaj prawdziwe polskie życie. Żywym (jeszcze) dowodem owego zapadania się mają być właśnie dawne miasta wojewódzkie, gdzie zlikwidowano zakłady przemysłowe, a miejsce małego handlu zajęły Biedronki i Kauflandy; gdzie kwitnie bezrobocie i dochodzi do rozpadu lokalnych wspólnot.

Sądzę, że jest to obraz nieprawdziwy, a w najlepszym razie niekompletny. Archipelag Springera nie odzwierciedla stanu polskiej prowincji, tego, czym była, ani tego, czym mogłaby się stać. Nie znajdziemy w nim chociażby istoty małych miasteczek – dawnych i dzisiejszych – nie znajdziemy tak charakterystycznej dla Polski, ugruntowanej wielowiekową tradycją, zależności wsi i miasta.

Historia 31 miast pokazuje jedynie losy szeroko zakrojonego projektu społecznego. Jest studium klinicznym państwowego sterowania – nie tylko gospodarką, ale i modelami ludzkiego życia. Zaczyna się zawsze podobnie: ktoś, gdzieś (najpewniej w Warszawie), w zaciszu ciemnego gabinetu dochodzi do wniosku, że należy zbudować fabrykę, dajmy na to, w Radomiu albo Wałbrzychu; i przekonuje, że jest to pomysł przełomowy, który odmieni dzieje nie tylko regionu, ale i Polski całej. Z gabinetu większego światła myśl przepływa do gabinetów mniejszych, gdzie – przy sprzyjającej koniunkturze politycznej i wystarczającej władzy zajmujących powyższe gabinety – wykuwa się plan realizacji. A później jest wielka budowa, rosną gmachy, instaluje się maszyny. Z okolic bliższych i dalszych napływają robotnicy, skuszeni perspektywą dobrze płatnej pracy i poprawy swojego chłopskiego losu. Mijają lata i wszystko idzie dobrze, fabryki pracują, robotnicy dostają mieszkania w przyzakładowych blokach z wielkiej płyty, rodzą się dzieci – i w ogóle „jest wielki ruch” (jak w Ziemi Obiecanej). Ale znowu mija ileś lat, okazuje się, że Rosja już nie potrzebuje polskich, dajmy na to, ubrań albo ciągników, że trzeba zwalniać pracowników, ograniczać produkcję. Nienaprawiane od lat mury niszczeją, maszyny pokrywa rdza. W końcu masę upadłościową przejmuje jakiś sprytny kapitalista lat 90-tych, zyskując sobie dozgonne miano oszusta i cwaniaka. Albo też mury niszczeją dalej. A w tysiącach ludzi zostaje gorycz, rozczarowanie, bo przecież miało być tak pięknie (było tak pięknie!), a teraz nic. I siedzą w ciasnych mieszkankach, w szarych blokach, i nie mają już nawet swoich chłopskich zmartwień. Tak to się mniej więcej kończy. Taki schemat dziejów miast archipelagu.

Rozumiem rozczarowanie mieszkańców takich miejsc. Rozumiem nawet ich nostalgię za dawnymi czasami. Ale nie rozumiem Springera, który poprzestaje na tych właśnie konstatacjach. Że kiedyś to było lepiej, a teraz to jest gorzej. Nie dostrzegając jakby – bo przecież nie może tego nie wiedzieć – że świetność miast archipelagu to od początku była wielka ściema. Że to wszystko stało na gierkowskich pożyczkach i robotniczej propagandzie, niepotrzebnej produkcji i inflacji stanowisk urzędniczych. Że to się musiało zawalić – tym mocniej, im dłużej udawano, że wszystko idzie świetnie.

Zresztą, jeśli nie wystarczyłaby historia sprzed kilkudziesięciu lat, to mamy jeszcze historię ostatniej dekady. Ją także znajdziemy u Springera. Unijne pieniądze, które przecież trzeba wydać. No więc remontujemy nieuczęszczane przez nikogo rynki, kamienice z mieszkaniami socjalnymi, lokale usługowe, które przez lata świecą pustkami. Ale są inwestycje, „jest wielki ruch”. Tylko co z tego zostanie? Miasta archipelagu pokazują, że raczej niewiele.

Są więc obrazki Springera, jego mapa archipelagu – wnikliwym przedstawieniem procesu projektowania nowej Polski. Za czasów PRL i za czasów UE. I w tym wymiarze jest to książka wybitna. Jednak patrząc na problem szerzej – czegoś jej jednak brakuje. Jakiejś analizy tego, co spotkało byłe miasta wojewódzkie: bo widzimy jak to wyglądało, ale nie bardzo rozumiemy dlaczego właśnie tak. A także jakiejś bardziej ogólnej refleksji nad zjawiskiem miejskości. Przyczynkowego choćby wspomnienia o innych jej modelach, które w Polsce dobrze się miały i ciągle mają się nie najgorzej.

Mam tu na myśli wspomniane już miasta najmniejsze, kilkutysięczne, kilkunastotysięczne. Wyrosłe na przywilejach handlowych, na rozwoju rzemiosł, wokół parafii, poprzez bycie centrum towarzyskim i kulturalnym. Takie miasteczka – wpisane pomiędzy wieś a kilka dużych aglomeracji, jak Kraków, Lwów, Wilno, Warszawa – stanowiły ważny i uzasadniony element struktury społecznej. Pełniły rolę różnorakie: dostarczały produkty i usługi, stanowiły miejsce cotygodniowych spotkań dla okolicznego chłopstwa, zapewniały edukację na poziomie podstawowym (i niekiedy średnim); w nich zawiązywały się towarzystwa dobroczynności, związki cyklistów, ochotnicze straże i szereg im podobnych organizacji, których wysyp przyniosła druga połowa XIX wieku; tu działały ogólnodostępne biblioteki, tu wydawano prasę, tu toczyły się spory między prowincjonalnymi (bez pejoratywnych konotacji) intelektualistami. Małe miasteczka były zwornikiem dla wspólnot okolicznych. Same także tworzyły wspólnoty. Lecz zawsze niezbyt duże, zawsze w wymiarze lokalnym. Bez pretensji do stania się tworem ogólnopolskim.

Właśnie w zachowaniu dobrze pojętej lokalności, w pewnym umiarkowaniu (i co za tym idzie w większym rozdrobnieniu i jednostkowej niezależności poszczególnych ośrodków) leżała – jak sądzę – szansa odbudowania polskiej miejskości. Nie wymagało to dużych nakładów finansowych ani wielkich planów. Nie byłoby z pewnością tak spektakularne, jak ogromne fabryki i szerokie autostrady – ale może byłoby bardziej na ludzką miarę, a więc byłoby też trwalsze, posadowione na solidniejszych fundamentach.

Osobną kwestią jest, czy po drugiej wojnie było w ogóle możliwe odtworzenie małych miasteczek, podczas gdy połowa ich przedwojennych społeczności (głównie narodowości żydowskiej) została wymordowana, a i tę garstkę, którą uchowała się przed zagładą wypchnęliśmy z Polski w niechlubnych czasach gomułkowskich. Osobiście uważam, że to nie mogło się wydarzyć, a strata statusu wielokulturowego państwa jest – nie tylko z tego powodu – jedną z największych polskich katastrof. Nie oznacza to jednak, że serwowanie milionom ludzi alternatywnej ścieżki rozwoju, mamiąc ich złudą przemysłowo-komunistycznej miejskości i wykorzeniając na zawsze z ich rodzimych wspólnot – można powyższą tezą jakkolwiek usprawiedliwiać. Nie, była to druga katastrofa, która nastąpiła po pierwszej, wojennej.

Tego typu rozważań o miejskości brakuje mi w Mieście Archipelagu. Chociaż mam przecież świadomość, że to książka nie o tym i że Filip Springer napisze może kiedyś rzecz poświęconą małym miasteczkom. Myślę jednak, że i przy tej okazji dodanie szerszego kontekstu byłoby z dużym pożytkiem dla przedstawionych historii. No i wniosłoby do książki trochę więcej optymistycznego światła. Bo w obecnym kształcie jest to jednak książka ponura i przygnębiająca. Jakkolwiek, gdzieniegdzie prześwitują pojedyncze promyki w postaci losów konkretnych osób. Były dyrektor muzeum w Lubartowie, naprawiacz aparatów z Płocka, sprzedawca antyków z Leszna – to tylko przykłady. Bo losy ludzkie mogą być ciekawe i piękne, nawet jeśli czasy, na tle których wyrastają, są podłe. Stefan Swieżawski mawiał, że komunizm zrobił bardzo dużego złego, ale przynajmniej zbliżał ludzi do siebie. Może więc i dzisiaj, w obliczu czasów podlejszych, które chyba rysują się na horyzoncie – nie ma co się nadmiernie martwić.

O Szczepanie Twardochu i jego „Królu”

Bokser w lewym narożniku nazywa się Jakub Szapiro. Mierzy na pewno powyżej metra osiemdziesiąt. Rysy ma twarde i grube, na nosie ślad dawnego złamania, dziewięćdziesiąt dwa kilogramy zbitych mięśni, twardych kości i twardego sadła.

Jest więc Jakub Szapiro, bokser i żydowski bohater, watażka i król Kercelaka, postrach i przedmiot westchnień. Jest jego zwierzchnik, Kum Kaplica, dawniej bojownik PPS-u, teraz gangster, wydający wyroki na zalegających z haraczami Żydów. Jest cała ich polsko-żydowsko-socjalistyczna banda: kosmopolita i sadysta Radziwiłek, cwany Munja, przerażający Pantaleon Karpiński noszący na karku drugą twarz „diabła-brata”.

A po przeciwnej stronie nie mniej bezwzględni narodowcy. Chłodny Andrzej Ziembiński,  pierwszy pistolet ONR-u, syn prokuratora, antysemity i masochisty. Bolo Piasecki, spiskujący z endeckimi politykami, organizator antyżydowskich hec na ulicach i w uniwersytecie. Kazimierz Bobiński, redaktor „ABC”, zepsuty esteta, wielbiciel męskich wdzięków, a jednocześnie – na tle swoich ideowych pobratymców – wytworny, dobrze ubrany i kulturalny starszy pan.

I jest Warszawa. Przedwojenna, pełna blasku i pełna zła. Ta z Krakowskiego Przedmieścia, Alej Jerozolimskich, od Simona i Steckiego. I ta z Gęsiej, z Tomackiego, z taniej jadłodajni Choromańczyka.

Dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią.

To panorama powieści Szczepana Twardocha. Powieści na pozór prostej, jak sensacyjny film, pociągającej hollywoodzkimi efektami, super-bohaterem, rozbuchaną erotyką, dynamiczną akcją. Lecz oferującej coś ponad to. Dziwnie intrygującej i mówiącej chyba coś ważnego o rzeczach bardzo współczesnych.

Jest to przede wszystkim opowieść o męskości. Można nawet rzec, że cała twórczość Twardocha – ba, cała jego autorsko-celebrycka kreacja – jest w jakiś sposób opowieścią o męskości. O męskich sportach, męskiej elegancji (te wszystkie krawaty, dwurzędowe garnitury, zegarki Glashütte), o samochodach i broni. Ale też o odwadze, zdecydowaniu, sile, która zapewnia bezpieczeństwo najbliższym. Gdybyśmy żyli w innych czasach – może byłaby to opowieść zbędna, może nawet trochę śmieszna w swojej pompatyczności. Ale nie żyjemy. Żyjemy w czasach dość powszechnej zniewieściałości mężczyzn, od stroju począwszy, na relacjach damsko-męskich kończąc. Gustujemy w modach na feminizm, na „równouprawnienie”, na różne kulturowe pomysły, które mają być rehabilitacją kobiety, a w rzeczywistości są klęską i kobiety, i mężczyzny – sprawiającą, że żadne z nich nie ma już swojego miejsca, swoich spraw, swoich przywilejów i obowiązków. Na takim tle głos Twardocha brzmi ożywczo i krzepiąco.

Brzmi w sposób dla takich opowieści odpowiedni. W prostych, suchych, konkretnych zdaniach. W zwięzłej ale twardej frazie – trochę jak z Hemingwaya, trochę, jak z Eustachego Rylskiego. Pobrzmiewa dalekim pokrewieństwem z – cenionym przez Twardocha – Józefem Mackiewiczem.

Tak, z tym ostatnim autor Króla dzieli coś jeszcze. Wagę opowiadanych historii. Ich drugi, społeczny i historyczny plan. A także przekonanie, że plan ten trzeba przedstawić surowo, bez uogólnień, socjologicznych hipotez czy ideologicznych diagnoz. Trzeba mówić za pomocą faktów, czynów konkretnych bohaterów, zdarzeń. Bo, jak mawiał Mackiewicz, „jedynie prawda jest ciekawa”.

I Twardoch także przedstawia prawdę – jakkolwiek wycinkową, fragmentaryczną, jednostkową – o latach 30. XX wieku. Niekoniecznie prawdę konkretnych wydarzeń historycznych (w końcu jest to rzecz fabularna), ale jakieś uchwycenie istoty tamtych czasów. Trochę inne, niż to z książek historii, gdzie ciągle dominuje wyobrażenie o świetnym dwudziestoleciu. Ale inne także, niż w obrazach apologetów żydowskich, widzących w tej części polskiego społeczeństwa tylko bezbronne ofiary. Twardoch nie faworyzuje żadnej narracji. Pokazuje konflikt dwóch ścierających się ze sobą sił; po obu stronach uzasadnione racje, po obu stronach kastety i „maszyny”, po obu szlachetność i okrucieństwo. Pokazuje tragizm tego konfliktu, wykorzystanego, w sposób instrumentalny i bezwzględny, parę lat później przez naszych sąsiadów z zachodu i wschodu.

Recenzenci zarzucali pisarzowi, że jest to historia uproszczona, ślizgająca się po powierzchni, nie wchodząca w głębokie motywacje bohaterów i procesy społeczne. Maciej Jakubowiak pisał:

Jeśli jednak Król miałby być również powieścią o społecznym funkcjonowaniu rasizmu, o jego sprawcach i ofiarach, to wypadałoby, żeby pisarz odrobił lekcję nie tylko z boksu, ale również z nauk społecznych i wrażliwości dla kondycji mniejszości.

Nie wiem, czy tego właśnie powinniśmy wymagać od pisarza. I trochę śmieszne wydaje mi się niewzruszone przekonanie współczesnych intelektualistów, że te przeróżne humanistyczne konstrukty, które wymyśliliśmy pod koniec XX wieku – będą nadawać się do opisywania rzeczy dawniejszych, w tym spraw polsko-żydowskich w międzywojniu. Myślę, że siły, które kierowały działaniami Szapirów, Kapliców, Ziembińskich i Piaseckich – były czymś bardzo odległym od „społecznego funkcjonowania rasizmu”. I że były w istocie dużo prostsze. W ogóle skłaniam się ku przekonaniu, że zawsze, nawet dzisiaj, historią rządzą siły znacznie bardziej elementarne, niż chcieliby tego mądrzy ludzie oczytani w Marksie, Derridzie i Fukuyamie. Stąd prawdziwość, którą dostrzegam w Królu.

Nie znaczy to oczywiście, że nie ma w tej powieści jakiegoś obrazu zjawisk społecznych, tych przedwojennych i jednocześnie tych dzisiejszych (taki bowiem jest aktualizacyjny sens literatury). Mówi więc Twardoch, że ta nasza Polska dwudziestolecia – tak, skądinąd słusznie, podziwiana – która mogła stać się, po raz kolejny, symbolem wielokulturowości, wolała nierzadko iść drogą swojego zachodniego sąsiada i pod hasłami czystości rasowej czy narodowej dybać na „obcych” czyli na swoich. Że te wszystkie falangi, Piaseckie, Berezy nie są niestety wymysłem „żydowskiej propagandy”, ale były przedwojenną rzeczywistością, która krzywdziła konkretnych ludzi. Bardzo wstyd o tym czytać, nawet w fabularnym wydaniu. I po raz kolejny bardzo szkoda, że różnej maści populizmy często zyskują tak wielu zwolenników – tu mówię już również o naszej dzisiejszej szansie na wielokulturowość – i że z własnej woli chcemy pozbawić się ludzi, którzy są lub mogliby być solą tej ziemi.

Powyższe zarzuty „nieprawdziwości” wiążą się też z inną uwagą czynioną Twardochowi przez recenzentów. A mianowicie taką, że poza Jakubem Szapiro, nie ma w powieści żadnych żywych postaci, że reszta to statyści zrobieni z papier-mâché, chorągiewki na wietrze zdarzeń zewnętrznych. Nawiązuje tu do recenzji Łukasza Kowalczyka, w której czytamy: „U Twardocha to nie konstrukcja bohatera jest uzasadnieniem dla jego poczynań, ale właśnie kontekst czasów, w których toczy się akcja”. Problem, jak widać, jest szerszy, ba, ontologiczny. Bo z jednej stronie mamy popularne dzisiaj przekonanie, któremu wtóruje Kowalczyk, o byciu kowalem własnego losu, o naszym nieograniczonym wpływie na dookolną rzeczywistość. Z drugiej zaś pogląd – którego, jak sądzę, wyrazicielem jest Twardoch – że „konstrukcja bohatera” jest określona przez zewnętrzność; czyli ni mniej ni więcej tylko bolesna świadomość, że mamy bardzo mały wpływ nie tylko na to, co nas otacza, ale i na to, jacy jesteśmy. Że nasze myśli, czyny, przekonania są przede wszystkim zapożyczone od ducha czasów albo przynajmniej przezeń przefiltrowane.

W powieściach Twardocha – bo było tak również w Drachu i Morfinie – ta bezwolność jednostkowych losów jest dojmującą egzystencjalną perspektywą. Stąd także symboliczne figury unoszące się nad światem bohaterów: tajemnicza opiekunka Konstantego Willemanna, chtoniczny śląski smok, w końcu kaszalot Litani pływający nad Warszawą – wszyscy oni przypominają wciąż jedno i to samo hasło skierowane do ludzi: nie jesteście panami waszego losu. W Królu rzecz nabiera jeszcze historycznego wzmocnienia; oko spokojnego i strasznego potwora-wieloryba zdaje się mówić: teraz macie swój świat i swoje zasady, jakkolwiek są one podłe i rzadko zdobywacie się na najmniejszą choćby szlachetność, to macie jakiś wpływ na wasze sprawy i wasze miejsca; ale za chwilę przyjdzie coś, przy czym zdecydowanie i siła Jakuba Szapiro będą śmiesznym niczym. Wszak pamiętajmy, że jest rok 1937.

Szczepan Twardoch napisał w ostatnich latach trzy bardzo porządne powieści. Gdzieś pomiędzy tymi powieściami wydał też Dzienniki, a właściwie dość luźne zapiski z lat 2007-2015, składające się na tom pod niezbyt fortunnym tytułem Wieloryby i ćmy. Za te dzienniki trochę się Twardochowi dostało; że płaskie intelektualnie, napuszone; że za wiele w nich o jedzeniu i piciu w dobrych restauracjach, a za mało mądrych myśli o wielkich sprawach tego świata. Nie jest to całkiem sprawiedliwa opinia. Bo i sporo w tym tomie refleksji głębokich, prawda, sporo też takich, które są raczej naiwne – ale wszystkie, myślałem w czasie lektury Dzienników – są niewątpliwie szczere. Zresztą, kto z nas – wędrując po wyżynach własnego intelektu – nie schodzi czasem na niziny. Czemu więc z pisarzem, nawet mądrym i zdolnym, miałoby być inaczej?

Ale dlaczego o tym piszę? Bo ta sprawa pokazuje, jak sądzę, jedną ważną cechę Twardocha. Każdy pisarz – to moja robocza teza – ma w swoim pisarstwie (czy też w swojej osobowości twórczej) przynajmniej jedną rzecz, z którą musi się borykać, z którą musi walczyć. (Oczywiście są i tacy, którzy – w swoim mniemaniu – takich rzeczy nie mają; nazywamy ich grafomanami). Gdybym miał wskazać, co jest taką rzeczą w pisarstwie Twardocha – powiedziałbym właśnie o pewnych filozoficznych płyciznach. Wynikają one, w moim odczuciu, z jakiegoś nadmiernego dążenia do podsumowania danego zdarzenia, danej sceny, do wywiedzenia z nich sensu (albo częściej objawieniu, że taki sens nie istnieje, objawieniu głęboko nihilistycznemu). Myślę, że jest to czasem pójście na łatwiznę. Myślę, że pisarz ma obowiązek poświęcić dużo czasu na szukanie prawdy i sensu tam, gdzie ich z pozoru nie ma – zamiast zadowalać się prostą czy wręcz naiwną konstatacją. A tam, gdzie sensu nie widzi, lub rzeczywiście trudno go zobaczyć – może rzecz pozostawić otwartą, niech i czytelnicy mają swoją szansę.

Owa tendencja do budowania nihilistycznej ontologii trochę na siłę – to chyba jedyna rzecz, która mnie momentami u Twardocha drażni. Nie zmienia to jednak mojej, pełnej podziwu, oceny Króla. Doprawdy nie wiem, co Twardoch musiałby zrobić, aby, wydając następną książkę, umieścić ją jeszcze wyżej na drabinie swojego pisarskiego dorobku.

„Zawsze i wszędzie znajdowałem mniej niżem sobie wyobrażał”. Rzecz o podróżach Sienkiewicza

Rok Sienkiewiczowski minął, a ja nic o szanownym jubilacie nie napisałem, chociaż bardzo chciałem napisać. I to nie z lenistwa nawet, które zawsze tyle najlepszych zamiarów niweczy; gdyby nie ono, byłoby się już z pewnością wielkim człowiekiem (starszy brat Gombrowicza, Jerzy pisał w listach do Witolda, że ma dużo świetnych pomysłów na książki, tylko za każdym razem, jak siada do pisania, zaczyna się robić bardzo senny). Tym razem chodziło jednak o coś innego – a mianowicie o wątpliwość. Im więcej bowiem Sienkiewicza i o Sienkiewiczu czytam, tym mniej mam przed oczami jakiś obraz spójny, zrozumiały – zarówno dzieła, jak i osoby.

Bo z jednej strony są przecież niezwykłe stronice powieści, od których trudno się oderwać. Trylogia, Quo Vadis, Krzyżacy. Znamy je wszyscy, nawet ci, co nie czytali, bo w jakimś stopniu – czy chcemy tego, czy nie – jesteśmy z nich jako wspólnota zbudowani. Językowo, wyobrażeniowo, aksjologicznie. Są także przenikliwe rozpoznania zawarte w Bez Dogmatu czy Rodzinie Połanieckich – obserwacje ludzkiej natury, zjawisk społecznych, filozoficznych problemów (choćby doskonała postać profesora Waskowskiego z Połanieckich). W tym wszystkim Sienkiewicz jest wielki i tej jego wielkości nie trzeba dowodzić, bo nawet gorąca polemika, którą zapoczątkował Stanisław Brzozowski (a później podejmowało wielu, na czele z Gombrowiczem), nawet ona jest dowodem doniosłości Sienkiewicza – wszak po zapalczywości ataków poznać można siłę przeciwnika.

Ale jest też drugi Sienkiewicz. Jakoś małostkowy i pomniejszony. Nieprzekonywający uczestnik inicjatyw społecznych i patriotycznych (mam świadomość całej jego działalności społecznej i charytatywnej, ale jakoś bardziej trafia do mnie jedna mała rola Lechonia podczas sprowadzenia do Polski prochów Słowackiego, niż wszystkie te komitety i organizacje do spraw rozmaitych pomników, w których Sienkiewicz występował). Skupiony na sobie, swoich finansach, dolegliwościach, dokonaniach; trochę egotyk. W końcu autor szeregu płaskich dość opinii na przeróżne tematy, uwag niekiedy wstydliwie wręcz niewrażliwych – których zachowało się (niestety) całkiem sporo, bo i figura je wypowiadająca była nie byle jaka, więc każde słowo z jej ust spijano niczym proroctwo i skrzętnie odnotowywano w pamiętnikach, wspomnieniach, listach.

Mam tu na myśli między innymi cały stosunek Sienkiewicza do literatury polskiej mu współczesnej, której nie znał wcale a krytykował chętnie. Tę słynną „ruję i poróbstwo” albo taki na przykład sąd z listu do Jadwigi Janczewskiej: „jeśli weźmiesz tak zwane nasze romanse obyczajowe – to prawdę mówiąc dobrego nic nie ma” – sąd, dodajmy, sformułowany kilka lat po wydaniu Lalki. Także oczytanie w Słowackim czy Mickiewiczu służyło Sienkiewiczowi raczej jako epistolarny sztafaż i materiał do tworzenia konceptów – aniżeli rzecz, z którą gotów byłby prowadzić poważny dialog.

Myślę również o takich relacjach, jak ta z Bukaresztu: „Cyganów bardzo dużo. Czarne to, kudłate i brudne jak wszędzie” – nie wystawiających najlepszego świadectwa komuś, kto ma być przenikliwym i wrażliwym obserwatorem rzeczywistości. Ta perspektywa kolonialna (w złym tego słowa znaczeniu) towarzyszy Sienkiewiczowi zbyt często i uniemożliwia wielokrotnie spostrzeżenie tego, co leży pod warstwą własnych uprzedzeń i stereotypów.

Są więc różne oblicza Sienkiewicza. Gigant powieści i małostkowy krytyk, kosmopolita i narodowiec, przenikliwy filozof i płaski polemista. Jak zatem o nim myśleć? Jak o nim pisać? Można oczywiście potraktować rzecz banalnie, mówiąc o nieprzystawalności marnego życiorysu do wielkiego dzieła lub o antynomii wpisanej w każdą twórczą osobowość. Ale czy to pozwala nam cokolwiek zrozumieć? Wydaje mi się, że o wiele za mało niuansujemy biografie naszych – zwłaszcza największych – pisarzy. Ustawiamy ich na postumentach albo odsądzamy od czci i wiary. Chcemy ich widzieć tak, jak widzimy zazwyczaj bohaterów literackich – jako reprezentantów pewnego typu, pewnej tendencji. Tak jest łatwiej. Tylko, że człowiek to nie tendencja ani typ. Wolałbym więc widzieć Sienkiewicza w jego różnych postaciach, niechby i sprzecznych ze sobą. Bez jednego, spójnego wizerunku. W wielu obrazach. Migawkowo. Tak jest uczciwiej.

Skąd jednak brać te obrazy? Współczesna nauka o literaturze (a w szczególności jej psychoanalityczne nurty) kazałaby zwrócić się ku jej ulubionym wielkim kategoriom: jakimś kompleksom, traumom, podświadomościom czy transgresjom. Ale ja nie wierzę w psychoanalizę i chyba też nie bardzo wierzę w wielkie kategorie. Nie to, żebym negował ich doniosłość albo różne przemiany, które czynią. Wydaje mi się jednak, że dużo więcej mówią o nas sytuacje bliższe zwykłemu życiu, że więcej widać nas w różnych emanacjach naszej codzienności: w stosunku do spraw rodzinnych, do problemów finansowych, do własnego zawodu czy spotykanych ludzi. I znowu, nie chciałbym jakoś nadmiernie prozaizować życia – zwłaszcza życia twórców, artystów. Sprowadzać, go do mieszczańskiej zapobiegliwości. Ucinać wszelkie wzloty ducha, nieprzespane noce, przefilozofowane wieczory. Myślę jedynie, że w tym zakresie – próbując analizować takowe wzloty – zdani jesteśmy głównie na domysły; i interpretacyjnie wychodzą z tego w konsekwencji rzeczy prześmieszne. Tymczasem w nurcie życia powszedniego, w świetle dziennym – po prostu widać więcej. Jednocześnie mam świadomość, że są to zawsze obrazy cząstkowe, odłamki obrazów, migawki – nie pretendujące w żadnym razie do miana pełnego przedstawienia. Tak samo postrzegam moje poniższe rozważania o podróżach pisarza.

***

A tak, o podróżach, albowiem emanacją codzienności Sienkiewicza – tak sądzę i postaram się to pokazać – jest podróż lub, należałoby może powiedzieć, kategoria podróży, gdyż podróż kojarzy nam się z wycieczką, zawiera w sobie jakiś pierwiastek jednorazowości, wyjazdu i powrotu, określonego w czasie bycia poza domem, który to dom jest z kolei miejscem stałym, punktem odniesienia. Tymczasem tu, w biografii Sienkiewicza, mamy do czynienia raczej z odwróceniem tej zależności, to trwanie w podróży jest czymś stałym, przedzielanym od czasu do czasu przyjazdami (bo nie powrotami!) do domu (lub raczej różnych domów). Ale o tym za chwilę.

Wypadałoby bowiem zacząć od podróży ważnych, a takich odbył Sienkiewicz bodaj cztery. Pierwszą, najdłuższą, bo rozciągniętą na lata 1876-1878 – przez Anglię do Ameryki. Była to zresztą podróż szczególna, nieprzypominająca żadnego z późniejszych wyjazdów. Młody kawaler, początkujący dziennikarz i pisarz wyrusza, by przeżyć swoją życiową przygodę. Jedzie w nieznane. Razem z kilkuosobową kompanią, której przewodzi Karol Chłapowski, a właściwie jego żona, słynna aktorka Helena Modrzejewska (niebawem zrobi karierę również w Ameryce). Udają się do Kalifornii. Będą gospodarować na dzierżawionej farmie w miasteczku Anaheim (niedaleko Los Angeles), założonym w 1857 roku przez niemieckich emigrantów. Hodowla bydła, uprawa drzew pomarańczowych, myśliwskie wycieczki w góry – stają się codziennością pisarza. Do Polski śle listy, które natychmiast publikuje „Gazeta Polska”, jeszcze przed wyjazdem Sienkiewicza podpisawszy z nim umowę na cały cykl takiej odcinkowej korespondencji. W listach młody pisarz przedstawia zdarzenia faktyczne, a więcej jeszcze zmyślone, o jakichś spotkaniach z Indianami, polowaniach na bawoły w stepach Wyomingu i tym podobnych egzotycznych cudach. Jeździ też trochę po Ameryce, pomieszkuje w San Francisco u starego szlachciury, kapitana Piotrkowskiego (z którego ulepi później postać pana Zagłoby), tamże ogląda i recenzuje spektakularne estradowe sukcesy Modrzejewskiej: „w miarę jak artystka mówiła, głowy pochylały się naprzód, jakby w mimowolnym hołdzie, twarze traciły codzienny swój businessowy ostry wyraz, a zimna ciekawość zmieniała się w pełne sympatycznego uczucia zajęcie”. Odwiedza Góry Skaliste i kopalnie srebra w Virginia City, w której dostrzega „nowy dowód potęgi człowieka”. W ogóle jest pod wielkim wrażeniem amerykańskiej energii, witalności i szeregu innych zalet:

Amerykanie są tak dzielni ludzie, tyle mający lojalności, prawości i cnót prawie niepojętych u nas, że przyzwyczaiwszy się do ich szorstkości, niepodobna się po prostu w nich nie rozkochać, a zarazem nie dojść do wcale nie egzaltowanego przekonania, jak nasza Europa się zestarzała, spodlała, zniewieściała i wyrodziła.

Są jednak i gorsze momenty. Niewprawnym i nieznającym kalifornijskiego klimatu farmerom gospodarowanie idzie jak po grudzie; kończą się też pieniądze Chłapowskiego. Sienkiewicz choruje i po raz kolejny zakotwicza na długie tygodnie w San Francisco; pije ciepłe mleko i słucha gawęd Piotrowskiego, który ostatecznie pożycza mu dolary na powrót do Europy.

Lecz bilans tej podróży – ten ludzki, nie finansowy – pozostaje dodatni. Sienkiewicz zakosztował wolnego życia, w towarzystwie nietuzinkowych kompanów (wśród których trzeba by wspomnieć jeszcze karykaturzystę Lucjana Paprockiego czy Juliana Horaina, publicystę i trochę literata, projektodawcę „polskiego okręgu autonomicznego w Kalifornii”). Przeżył pierwszą niepoważną miłość (do jakiejś córki hiszpańskich kolonistów). Zyskał trochę sławy Listami z Ameryki i napisał kilka – również docenionych, ale później – opowiadanek. I stworzył sobie jakieś wyobrażenie o przyszłym życiu.

Wierzy – pisze Józef Szczublewski w książce „Sienkiewicz. Żywot pisarza” – że w Ameryce zaczął swą podróż naokoło świata i że na zawsze pokochał Kalifornię. Zamierza w Europie zarobić na dalszą drogę, potem przez Afrykę, Indie, Australię – śląc z podróży nowe Listy – wrócić do Kalifornii. Przez dwa lata nauczył się opisywać świat lepiej niż inni. Uwierzył w siebie. Teraz marzy mu się coś więcej.

Rzeczy potoczyły się nieco inaczej. Ale w tym lapidarnym podsumowaniu stanu świadomości pisarza na odjezdnym z Ameryki – rysują się przynajmniej dwie ważne determinanty późniejszej jego biografii. Podróże i, nierozerwanie z nimi związane, pisanie.

***

A potoczyło się inaczej, ponieważ Sienkiewicz się zakochał. W 1881 poślubił Marię z Szetkiewiczów. „Mieszkanie z gustem urządził przy ulicy Chmielnej, żonie na meble wybrał atłas koloru zwiędłych liści, myśli o napisaniu powieści: Kronika szczęścia”. W tymże roku podejmuje stałą pracę, zostaje redaktorem naczelnym dziennika „Słowo”, którego zadaniem – jak pisze w liście do Kraszewskiego – „będzie krzewienie zdrowego postępu na gruncie poszanowania tradycji i wiary narodu”. Uważa się za najszczęśliwszego małżonka i dodaje: „z początkiem lata [1882] spodziewam się zostać równie szczęśliwym papą. Życzę sobie córki, więc będzie pewno syn”. Był syn, Henryk Józef. Rok później córka, Jadwiga. A w 1885 roku Maria umiera. I świat się rozpada.

Ten krótki przecież, bo zaledwie czteroletni, rodzinny okres Sienkiewicza ma dla całej jego biografii znaczenie – jak sądzę – fundamentalne. I definiuje jakoś późniejszego pisarza-podróżnika. Dlaczego? Wtedy to bowiem, po nieredukowalnej amerykańskiej przygodzie (w duchu „młodość miał piękną, niespokojną”), dochodzi do głosu inna, w pewnym stopniu przeciwstawna – potrzeba Sienkiewicza. Potrzeba zakorzenienia, potrzeba domu. I ten dom się wtedy w życiu pisarza pojawia po raz pierwszy (bo w dzieciństwie też go wiele nie zaznał): „Dom bez Mańci jest pod psem. Mogę siedzieć i pisać przy moim biurku, gdy wiem, że ona jest w swoim czwartym pokoju. Inaczej on za nic”. On, który kiedyś rzucił wszystko, żeby pojechać z Modrzejewską na koniec świata, pisze teraz: „nie mam prawa przekładać własnej wygody nad obowiązki, bo to jest jedna więcej zasługa Maryni, że to poczucie wyrobiła we mnie w tym stopniu, w jakim go pierwej nie miałem”. I pisze jeszcze: „Rozumiesz, że skończyło się ze mną, że o sobie więcej nie myślę, że do Kalifornii, do Afryki, do swobody, do wszystkiego, co uważam za najlepsze, najwyższe, najswobodniejsze wzdycham tylko dla niej i zrobię to wówczas tylko, gdy się przekonam, że ona na to dobro patrzy tak jak ja”. Nie znaczy to, że przez te lat kilka Sienkiewiczowie nie podróżują. Jeżdżą tu i ówdzie dla poratowania zdrowia chorej na gruźlicę Maryni. San Remo, Meran, Falkenstein, Reichenhall (gdzie później umieści Sienkiewicz najbardziej przejmującą scenę z Połanieckich). Więcej może przebywają w tych uzdrowiskach i hotelach, niż w Warszawie. Lecz nawet to nie przeszkadza w utrzymaniu pewnej stałości i spokoju, które już nigdy później nie będą Sienkiewiczowi dane. Istotą tych lat jest bowiem – jeśli można się tak wyrazić – ciepło domowego ogniska. „Bez Ciebie jak bez wody i powietrza” – pisze w jednym z późnych listów do Maryni.

W kilka miesięcy później – czytamy we wspomnieniach Marii Korniłowiczówny, wnuczki Sienkiewicza – 19 października 1885 roku, tej „wody i powietrza” zabrakło mu na zawsze. O swojej rozpaczy pisze niewiele, ale szarpie się przez lata całe i miota z miejsca na miejsce po całej Europie, nigdzie prawie nie będąc w stanie wysiedzieć dłużej niż kilka dni.

Wtedy właśnie żywiołem codzienności staje się „bycie w podróży”. Kaltenleutgeben, Helgoland i Ostenda, Gastein, Como, Nicea, Paryż, Ploumanach, Drezno, Praga, Berlin, Wiedeń – to przykładowe itinerarium pisarza. Wszędzie na krótko, miesiąc tu, miesiąc tam.

Pisarz-włóczęga – pisze Szczublewski – ciągle się przenosi. Po Zakopanem był w Wiedniu, w Kaltenleutgeben, w Krakowie, Karlsbadzie, teraz w lipcu i sierpniu siedzi przeważnie w Zakopanem. Październik spędzi znów w Kalten.

Hotelowe pokoje. Rytm posiłków i zdrowotnych kąpieli. Ograniczone do minimum życie towarzyskie („Żyję jak eremita. Po całych dniach słowa do nikogo nie mówię”). Pisanie, pisanie, pisanie. I ciągła walka z rozpaczą: „nie mogłem wytrzymać, tak mi było nudno, w trzech hotelach byłem sam. Czas przeokropny. Deszcz, ciemno, zimno, wietrzno – chyba się powiesić. Uciekłem do Mediolanu, żeby tego nie zrobić przed ukończeniem Bez dogmatu”.

***

Z tej rozpaczy ma go wyrwać, na chwilę przynajmniej, kolejna ważna podróż; tak myśli, planując wyprawę do Konstantynopola i Aten. Towarzyszyć mu będą dziennikarz Antoni Zalewski i malarz Kazmierz Pochwalski. Ruszają w drogę, która – z uwagi na kwarantannę w Bułgarii – staje się sama w sobie ważną częścią tej podróży. A jest to podróż bardziej po swoich, to znaczy Sienkiewicza myślach, niż odwiedzanie nieznanych miejsc. W listach czytamy:

Podróż morska dla mnie nienowa, więc nie budzi we mnie takiego zajęcia i nie pochłania mnie tak jak niegdyś, i nie odrywa od myśli, które bywają smutne zawsze, ilekroć nie są wesołe. Stąd i nerwy w nieporządku, i czasem ochoty do widzenia rzeczy nowych niewiele – i często taki stan, który by do odpływu morskiego można porównać. […] W dzień jest mi jako tako, ale pod wieczór nerwy moje zmieniają się w prawdziwe erynie i szarpią mnie. Wówczas Bóg wie co nie przychodzi mi do głowy, prawdziwy bukiet czarnych myśli.

Nie ma tu więc przestrzeni dla obserwacji egzotycznych mieszkańców południa (co byłby niechybnie czynił Sienkiewicz amerykański), dla rozważań o bogatej historii tych miejsc (ocierającej się przecież niejednokrotnie o dzieje polskie), dla podziwiana kolebki europejskiej kultury. Chociaż gdzieś w drugim planie i to jest; bo wraca później w postaci odczytu o Atenach wygłoszonego w Krakowie, wraca w trakcie pisania Quo Vadis. Jednak teraz, zwiedzany Akropol wygląda zgoła mniej atrakcyjnie: „Pierwsze wrażenie: ruina! ruina! cisza, śmierć!”. Bo i myśli są tymczasem gdzie indziej: „Lubo Grecja bynajmniej mnie nie rozczarowała, nie znalazłem i tu lekarstwa ani dla nerwów, ani dla duszy”.

Czas podróży greckiej to także ciągłe miotanie się między tym, gdzie, jak i co – jest w stanie Sienkiewiczowi pomóc. Z jednej strony w prześwitach, między nocami melancholii, dostrzega przecież ożywcze światło podróżowania: „Moi towarzysze, kto wie, czy nie wrócą, ale ja już nie […] A może trudności i potrzeba zwalczenia ich wyjdą mi na dobre. Przypomną się jakieś dawne czasy – nie nadzwyczajnie także szczęśliwe, ale młodsze”. Zaraz jednak donosi:

W każdym razie już to moja ostatnia podróż – i chyba do wody gdzie jeszcze pojadę, jeśli nie będzie można inaczej. Piszę o tym ze strachem, choć czasem znów wydaje mi się, że w domu prędzej się otrząsnę z różnych dolegliwości.

Myślę, że w tym momencie rzecz się mogła rozstrzygnąć bardzo różnie; i nie wykluczona wcale była droga powrotu do domowego ogniska (z kim? kiedy?). Gdyby tę drogę wybrał mielibyśmy innego Sienkiewicza. Ale nie mamy.

***

Wraca zatem do europejskiej marszruty. Neapol, Rzym, Florencja, Wiedeń. Na jakiś czas Warszawa i Kraków. Później willa w Kaltenleutgeben. Znowu Warszawa, Kraków, Zakopane. Pisarsko czas bardzo ważny, kończy ostatnią część Trylogii, choć z trudem i niechęcią, ponieważ „gdy coś gryzie albo dolega, to trzeba brać świat współczesny, bo pisząc o takich ludziach, jakimi sami jesteśmy, łatwiej wypluć coś z tego, co się w głowie i w sercu zapieka, i wówczas robota jest mniej przymusowa, a szczersza”. Świat współczesny bierze też Sienkiewicz mocno, jeśli chodzi o sprawy osobiste – a mianowicie, oświadcza się (!) swojej siostrzenicy Marii Babskiej, co trudno pojmować inaczej, niż jako jakąś chwilową desperacką próbę wyrwania się z własnej rozpaczy. „MB nie kocham” – pisał po krótkim ochłonięciu. Zaręczyny zostaną też wkrótce przez niego zerwane pod jakimś zmyślonym pretekstem zdrowotnym. Koniec końców Babska zostanie jego żoną, ale znacznie później, w innych okolicznościach i przy innym stanie ducha pana „młodego”.

Zamieszanie się jednak zrobiło. A na zamieszanie, jak wiadomo, najlepsza jest ucieczka w podróże. Jedzie więc do Austrii. Jadwiga Janczewska (siostra pierwszej żony) podsuwa pomysł wojażu dalszego. Sienkiewicz odpowiada ostro (a w sposób znamienny dla tych tutaj rozważań): „A czemu ty mi podajesz myśl Chile? to tak daleko i tak mi się nie chce tam jechać. Pamiętaj, że nie jestem sam na świecie i że nic a nic prócz chandry za oceanem nie znajdę”. Ostatecznie idzie chyba na kompromis, bo za cel obiera Hiszpanię – odległość mniejsza a językowo i kulturowo podobnie. Do tej Hiszpanii wrócę jeszcze, bo to jedna z owych czterech ważnych podróży – ale to za moment.

Po południu Europy, znów wielomiesięczna tułaczka po jej zachodniej i centralnej części. Warszawa, Kraków, Zakopane, Wiedeń, Abacja, Praga, Kissingen, Berlin, wyspa Helgoland, Bruksela, Ostenda, Fraine na Morawach. „Zmęczony jestem mocno – pisze w jednym z listów – nie tyle bezsennością, ile złym stanem nerwów. Nogi ciężkie, oczy bolą, lenistwo, ociężałość, wszystko stracone, cała nadzieja na nic, interesanci dzwonią”. O jakiej nadziei tu mowa? Czyż nie o tym znowu, żeby odnaleźć na nowo jakiś model życia, stały i szczęśliwy?

Na tym gruncie wyrośnie wkrótce inny pomysł turystyczny – Afryka. Jedzie tam Sienkiewicz – jak pisał Zbigniew Najder – leczyć melancholię. I rzeczywiście jest pełen jakiejś nowej nadziei: „Myślałem też, jak bardzo ożywczą rzeczą są podróże, nie tylko dlatego, że w ów dzbanek życiowy, napełniony najczęściej octem i żółcią, wkłada się nowe a przyjemne wrażenia, ale jeszcze i z tego powodu, że człowiek przyprowadza do równowagi swe siły fizyczne i umysłowe.”

Ciekawe jest skądinąd to – wspominane przez Sienkiewicza wielokrotnie – sprzężenie zwrotne pomiędzy stanem fizycznym i stanem psychicznym. Że jak rozpacz, to zaraz boli gardło. Że jak ciężkie nogi, to przychodzi przygnębienie. Zjawisko znane chyba dobrze współczesnej psychologii (mówię chyba, bo z psychologią nigdy do końca nie wiadomo). Gdyby jednak w ten sposób czytać podróż afrykańską – to byłaby ona najtragiczniejsza ze wszystkich. Pisarz choruje bowiem na febrę, przechodzi dwa jej ataki (trzeci jest ponoć śmiertelny) i ledwo uchodzi z życiem. Ale psychika jego – wbrew powyższej zasadzie – coś na tej fizycznej chorobie, a więc na całej afrykańskiej wojaży zyskuje. Nie jest to chyba szczęście, ani spokój ducha. Raczej jakieś wstępne przekonanie, którą drogę wybrać.

***

A ponieważ – jak dowodzi Ryszard Koziołek – „pisanie i podróże to dla niego dwie podstawowe formy terapii” – to owe rozchodzące się drogi (i tę którą ostatecznie wybrał) obrazują najlepiej dzieła Sienkiewicza z tamtego czasu. Napisane jeszcze przed Afryką Bez dogmatu – oznacza postawę bliską tej, jaką pisarz w drugiej połowie lat 80. ćwiczył na sobie; bez żadnego zakorzenienia, na granicy rozpaczy, z – nie mogącymi wiele pomóc – pierwiastkami estetycznego zachwytu. Powstała niedługo po wyprawie Rodzina Połanieckich – to biegun przeciwny, mieszczańskie niemal ustatkowanie i, przynajmniej w finale, szczęśliwe życie rodzinne u boku ukochanej (Maryni oczywiście), w szlacheckim domu na ojczystej ziemi.

Lecz Sienkiewicz nie wybiera żadnej z tych dróg – pierwsza prowadzi do klęski, druga jest z wielu powodów niedostępna. Idzie w innym kierunku, który wyraża się w kolejnych jego książkach; mam tu na myśli przede wszystkim Quo Vadis i W pustyni i w puszczy. A więc zakorzenienie – ale w tradycji kulturowej; nadzieja – w ideach i wizji świata; dogmat – jako rzecz do skonstruowania. Pisał kiedyś – zresztą też w Afryce – o jednostajności europejskiego świata, że „szczególniej wszelkiego rodzaju artystom przynosi taka jednostronność ogromne szkody, żyjąc bowiem tylko książką i refleksją, dochodzą do tego, że w końcu nie otrzymują żadnych bezpośrednich wrażeń”. Teraz sam postanawia – mniej lub bardziej świadomie – żyć „książką i refleksją”. Odcina znaczne pokłady rzeczywistości, która okazała się już zbyt bolesna, by ją znosić.

Znajduje w tym trochę spokoju, względnej stabilizacji. Chociaż ciągle tuła się po europejskich kurortach, przestaje to mieć destrukcyjno-depresyjny wymiar. Nie robi mu większej różnicy, czy jest w Warszawie, w Rzymie czy Paryżu. Bo tak naprawdę tkwi wciąż w swoim myślowym paradygmacie.

Trochę cierpi na tym literatura. Tak sądzę. Trochę, gdyż są to przecież ciągle wielkie obrazy stworzone przez wielki intelekt, obrazy o ogromnej sile przyciągania i, może nieco słabszej, ale jednak ważkiej argumentacji. Lecz brakuje im niewątpliwie życia, tego, co rzeczywistość wnosi w literaturę, czyniąc ją mniej jednoznaczną, trudniejszą. O procesie tworzenia Quo Vadis pisze Sienkiewicz tak:

Winicjusza, który jest gwałtownik, nawrócę – Lygię pokażę na rogach byka, ale oboje nawróconych połączę, bo trzeba, żeby choć w literaturze było więcej miłosierdzia i szczęścia, niż jest w rzeczywistości. W ten sposób książki mogą być pociechą, jak była niegdyś filozofia.

Rzuca się w oczy ta konstruktorska rola pisarza, górująca nad konturami rzeczywistości, które dla prawdy obrazu, należałoby jednak oddać we właściwym im kształcie. Uderza także cel główny – pokrzepienie. Żeby pokazać świat, nie jaki jest, ale jaki być powinien. Cel wcale szlachetny. I może właściwy literaturze. Nie można go jednak realizować, zasłaniając oczy na rzeczywistość, bo i pokrzepienie z tego wynikłe będzie jakieś niepełne i nieprzekonujące.

Rzeczywistość, jak sądzę, broni też często pisarzy przed nadmiernymi porywami własnej fantazji i ideologii. Weryfikuje sądy, dodaje swoje komentarze. W tym więc niesłuchaniu rzeczywistości należałoby może szukać źródła różnych sienkiewiczowskich potknięć. Nie mówię tu już nawet o wypowiedziach publicystycznych, tych rozmaitych polemikach, odezwach, manifestach – bo program polityczny zawsze zabija pisarza (Sienkiewicz, dzięki Bogu, nigdy w tę programowość zbyt daleko nie poszedł). Widać to też w literaturze. Wiry są przecież zwykłym pamfletem na socjalizm, nie dlatego godnym krytyki, że ten socjalizm surowo oceniają, ale dlatego, że robią to w sposób dość prymitywny. Jakby siadając do pisania książki autor miał już gotową tezę, którą trzeba jedynie rozpisać na postacie, akcję, dialogi. A takie nastawienie – podobnie jak program polityczny – jest wrogiem dobrej literatury.

Trochę inaczej rzecz ma się z W pustyni i w puszczy, która to książka jest – wbrew powszechnie ugruntowanej opinii – w bardzo małym stopniu lekturą dla młodzieży. To raczej traktat o kondycji cywilizacji w momencie ich kolonialnego spotkania, albo lepiej: trwającej już pewien czas kolonialnej kohabitacji, na której pojawiają się coraz liczniejsze rysy. Do pęknięć dojdzie całkiem niedługo – co wiemy już z historii XX wieku, gdy temat postkolonializmu stanie się jednym z najmodniejszych zagadnień kultury.

Sienkiewicz to w pewien sposób antycypuje, ale jednocześnie tego nie zauważa. Antycypuje, gdyż kładzie nam przed oczami afrykańskie plemiona walczące o swoją niepodległość, angielskich i francuskich kolonizatorów próbujących utrzymać stary porządek, Arabów i inne ludy, które włączają się do tej politycznej rozgrywki. A nie zauważa, ponieważ nie wyciąga wniosków z powyższego kulturowego zderzenia. Sprawia wrażenie jakby mówił czytelnikom: nic ważnego się tu nie dzieje, ot zwykłe kolonialne sprawy, Staś i Nel uciekną arabskim (!) porywaczom, murzyni („nasze poczciwe murzyniska” – jak mawiał pisarz) będą dalej lepić swoje chatki i paść krowy, angielscy inżynierowie zbudują kolejny most, dobrodusznie przynosząc kolejny kawałek cywilizacji ciemnym ludom.

Jakby zabrakło nieco przenikliwości, a może raczej pogłębionej obserwacji. Sienkiewicz, będąc w Afryce, więcej zastanawia się nad „przyjemnością rozkazywania”, której już w Polsce nie uświadczy, niż nad problemami bardziej współczesnymi. Jakby myślami był jednak gdzieś w swoich wyobrażeniach, gdzieś pomiędzy Zbarażem a Krzemieniem.

Takiej pogłębionej obserwacji brakuje mi także w powieści afrykańskiej. Nie zgadzam się natomiast z zarzutami, które czyni Sienkiewiczowi Ryszard Koziołek – że pisarz nie dostrzega podobieństwa pomiędzy walczącymi o wolność ludami Afryki, a polskim narodem tkwiącym pod butami zaborców; że bardziej utożsamia się z europejskimi kolonizatorami. Tu akurat Sienkiewicz zdaje się mieć rację, zadając kłam różnym dzisiejszym uproszczeniom krytyki postokolonialnej. XIX-wiecznej Polsce z pewnością bliżej było do zachodnioeuropejskiej kultury, którą przez wiele wieków współtworzyła, aniżeli do murzyńskich wiosek, które dopiero co zyskały świadomość, nie narodową nawet, ale plemienną.

W pustyni i w puszczy mogło stać się natomiast studium ucisku i zniewolenia na miarę Conradowskiego Jądra Ciemności (i to bardziej atrakcyjnym stylistycznie). Wszak jeszcze w okresie amerykańskim wspominał Sienkiewicz o pomysłach na wielką powieść o niewolnictwie. Późny Sienkiewicz nie mógł już jednak tego pomysłu zrealizować.

***

Powiedziałem o zgubnym dla literatury zamykaniu oczu na rzeczywistość, i trochę o tym, jak się ta zgubność w dziejach Sienkiewicza przejawiała. Dla uczciwości wypada więc powiedzieć także o pożytkach płynących z takiej perspektywy. Chodzi mi o proces odwrotny do wspomnianego, o sytuację, gdy literatura bez miary wchłania wszelkie bodźce z rzeczywistości i bez głębszego zastanowienia podaje je jako prawdy objawione. Jest to zjawisko widoczne bardzo wyraźnie chociażby w polskiej literaturze najnowszej, gdy każdy może coś napisać, bo w końcu każdemu coś tam się przydarza. A że nic na ogół z tego nie wynika – to już zmartwienie czytających.

Nie zrobię żadnego odkrycia pisząc więc, że literatura potrzebuje tych dwóch elementów: wrażeń rzeczywistości i intelektualnej ich obróbki, zdolności syntezy. W jakich to ma się odbywać proporcjach, należy już do tajników pisarskiego geniuszu. Gdy mowa o Sienkiewiczu, egzemplifikacją takiego połączenia może być, skorygowany po latach, opis Ameryki, nie unieważniający dawnego młodzieńczego doświadczenia, lecz wzbogacony o jego intelektualny osąd:

na amerykańskim życiu można zaszczepić sztuki, tak jak zaszczepiono np. pomarańcze w Kalifornii. Są tam one nawet ogromne, ale mają skórę zbyt… grubą. Samorodnie sztuka wykwita z tradycji jak bluszcz z ruin. Co do mnie, podziwiałem w Ameryce potężną naturę ziemi i społeczną energię mieszkańców, ale mieszkać bym tam nie chciał. Zbyt na to lubię pył wieków, starożytne zwaliska, miasta włoskie, galerie stworzone nie przez pieniądz, ale przez geniusz Wenecji, Florencji, Rzymu. Zbyt lubię Homera, Sofoklesa, zabytki Grecji i jej ogromną tradycję, która, choć często o tym nie wiemy, płynie jak krew w naszych żyłach – i żyć bym już bez tego nie mógł, jak również bez starych szlachetnych książek i bez szlachetnych postaci, pięknych nie z przypadku, ale z rasy. […] Amerykańskie ręce są zbyt szorstkie, a jeśli nie są to delikatność naśladują; twarze bywają piękne jakby tylko przez szczęśliwy traf, a ludzie tamtejsi tak się mają do europejskich, jak newyorskie lub chicagowskie banki i hotele do starych pałaców weneckich.

***

Jest rok 1900. Sienkiewicz spełniony pisarsko, ojciec narodu, otoczony powszechnym szacunkiem. Lecz raz po raz przelatują przez głowę myśli zakłócające ten sielankowy obraz. Czegoś wciąż mu brakuje. „Zyskałem miłość swoich, uznanie obcych, a nawet względny dostatek – brakło mi tylko jednego: ziemi naszej, tej ziemi, na której wyrośliśmy wszyscy, która jest i będzie niewzruszoną podstawą życia i nieśmiertelną matką pokoleń”. Cóż to oznacza? Czy chodzi o wolną Polskę, którą później wspomni w noblowskim przemówieniu. Czy może, skromniej, o jakiś dom własny na ojczystej ziemi? Ten ostatni otrzyma przecież w darze narodowym. Neogotycki pałacyk w Oblęgorku ze sporym kawałkiem ziemi. Wkrótce ożeni się też z Marią Babską. Więcej przebywa w Polsce, częściej widuje dorosłe już dzieci. Toż to prawie, jak końcowy obrazek z Połanieckich. Jedno ze zdjęć zrobione na oblęgorskim ganku (cała rodzina i kilku znajomych, Henryk Sienkiewicz stoi na środku schodów w meloniku i z laseczką) wygląda nawet jakby zrobiono je w domu letnim Bigiela. Ale wygląda też trochę, jak scenka sprzed zamożnego domu amerykańskich kolonistów.

A tymczasem Sienkiewicz znów cierpi na „ogłupiającą bezsenność”, pisarską niemoc, „choruje na nerwy”. Majątek ziemski przynosi sporo goryczy i utrapień, zamiast radości z „ziemi naszej” – jakże to inaczej, niż w idyllicznym siole Skrzetuskiego. Przesiaduje więc trochę w Oblęgorku – w końcu dar narodowy – ale ucieka też coraz częściej, choćby do Warszawy, choćby na polowanie do Poturzycy. Daimonion podróży. Z pewną ulgą przyjmuje więc noblowski pretekst (choć oczywiście nagroda go swoją drogą bardzo cieszy i podtrzymuje w przekonaniu o wartości własnego pisarstwa) i jedzie do Szwecji. Oczywiście sam, bez żony, widać Sienkiewiczowskie podróże muszą być przede wszystkim podróżami kawalera (gdyby nie to nie mielibyśmy jednak kompanii Kmicicowej). Lecz w końcu, w 1908 roku, jadą też razem do Włoch – Wenecji, Bolonii, Florencji, Pizy, na kurację w Viareggio. Ale to przecież nie ma znaczenia. Bo nie ma znaczenia, gdzie Sienkiewicz jeździ. Ważne jest tylko „bycie w podróży”.

Choć ten akurat włoski wyjazd należałoby może czytać trochę inaczej. Może tak, jak podróże starego Iwaszkiewicza. Pożegnanie się z kulturą, w której znalazł (chybotliwe, ale jednak) oparcie. Napisałem to, po czym wydało mi się jakoś niewłaściwe zestawianie tak różnych pisarzy. Jednego zanurzonego w rzeczywistości i sensualności świata (może nawet za bardzo), drugiego zamkniętego w wysokiej wieży europejskiej kultury. Ale może te Włochy ich łączą, z zastrzeżeniem że Iwaszkiewicz wybierał Sycylię, a Sienkiewicz Wenecję. Może łączy ich też Oblęgorek i Stawisko, z zastrzeżeniem że pierwszy ze swojej siedziby uciekał, drugi opuszczał ją niechętnie. Może łączą ich w końcu także podróże, z zastrzeżeniem, że Iwaszkiewicz pokazuje nam za ich pomocą odwiedzane miejsca (próbując się nimi nakarmić), a Sienkiewicz jedynie wnętrze własnych myśli.

***

Nie da się jednak zaprzeczyć, że to właśnie podróż staje się dla Sienkiewicza czymś w rodzaju rytuału. Chyba nie rytuałem w ścisłym sensie, bo ten niesie za sobą, poza formą, także określoną treść. Nie, podróże Sienkiewicza są raczej samą formą rytuału. Porządkującą codzienne życie po to, aby uodpornić pisarza na bodźce rzeczywistości.

Na pierwszy rzut może to brzmieć absurdalnie – ale przecież trudno przyzwyczaić się do obrazów widzianych przez ułamek sekundy z okien pociągu. A takimi migawkowymi widokami są dla pisarza odwiedzane kolejno miejsca. Powtórzmy przypadkową kombinację: Kalten, Wiedeń, Bruksela, Praga, Berlin. Warszawa, Zakopane, Nicea. Czy nie brzmi to jak rytm wystukiwany przez koła pociągu? Migawkowe obrazy, przelotność wrażeń. Tego nie trzeba brać pod uwagę, podczas gdy śledząc wydarzenie warszawskie albo krakowskie musiałby Sienkiewicz co krok zabierać głos, reagować, włączać się, musiałby w końcu także przeżywać sprawy ludzi jakoś mu bliskich. A tak może być trochę, jak Bukacki z Połanieckich, który mówi: „lubię Toskanię, bo mam tam Chianti i ludzi, którzy nic mnie nie obchodzą”.

W podróży może budować obrazy wyobraźni, odzyskiwać Polskę, jak w jednym z młodzieńczych snów (przez stworzenie wielkiej armii na obczyźnie), przeżywać na nowo amerykańską przygodę młodości, być jednocześnie Płoszowskim i Połanieckim, ogłaszać wielkość cywilizacji chrześcijańskiej. Dochodzimy tu chyba do sedna rzeczy. Do podróży jako bezpiecznej bańki dla nieposkromionej wyobraźni. Czegoś, co stoi u podstaw wielkości Sienkiewicza w takim samym stopniu, w jakim pozbawia jego literaturę kontaktu z rzeczywistością.

„Wszystko to leży na granicy, gdzie się kończy rzeczywistość, a zaczyna sen – i sen lekki a rozkoszny” – nie wiem do czego Sienkiewicz odnosił to zdanie, ale zdaje mi się ono idealnym komentarzem do jego twórczości, a poniekąd i do życia całego. Życia-podróży, życia-snu – w których i my, Polacy, zanurzeni jesteśmy po uszy. Na dobre i na złe.

Hiszpański epilog

Obiecałem wrócić do hiszpańskiej podróży z 1888 roku. Wracam tym chętniej, że nie chciałbym zostawić czytelników w tym jakimś sennym odrętwieniu (jak z Wyspiańskiego), które się wkradło w charakterze puenty. Bo Hiszpania to nie sen pisarza. To rzeczywistość w swojej esencjonalnej postaci.

Dziś – pisze Sienkiewicz w jednym z listów – widziałem Alhambrę. Jest to coś przechodzącego wszelkie wyobrażenie i wszelką imaginację – coś, o czym Konstantynopol nie daje najmniejszego pojęcia. […] Zawsze i wszędzie znajdowałem mniej niżem sobie wyobrażał – tym razem znalazłem więcej.

Lecz Hiszpania, w całej swojej soczystości, nie wróciła nigdy w żadnym z dużych dzieł Sienkiewicza – jak wracały, w różnej formie – wszystkie jego ważne podróże. Jakby nie potrafił się za nią zabrać. Jakby przewyższała to, czym dysponował jego wyobrażeniowy warsztat.

Czyżby – pytam za Marią Korniłowiczówną – Hiszpania zrobiła na nim zbyt silne wrażenie, czyżby tak głęboko ją przeżył, że nie mogła już stać – jak sobie obiecywał – zwykłym materiałem do pisania?

Chyba tak. Lecz nie do końca. Zachowały się bowiem cząstki relacji z hiszpańskiej podróży, w postaci reportażu Walka byków i, oczywiście, w postaci niezawodnej Sienkiewiczowskiej korespondencji. W reportażu owym czytamy:

Istotnie, okrucieństwo nie może iść dalej, ale też i zachwyt publiczności dochodzi wówczas do zenitu. Kobietom oczy zachodzą mgłą z upojenia, każda pierś dyszy z lubością, głowy podają się w tył, a z rozchylonych wilgotnych warg połyskują białe zęby. Rzekłbyś: męka zwierzęcia odbija się w tym niewieścich nerwach równie natężonym wyrazem.

Jakże to inne od utworów pisanych dla pokrzepienia. Próbka innego, ciemnego Sienkiewicza. Sienkiewicza, którym ten prawdziwy nigdy się nie stał. Dobrze to czy źle? Dla podręczników polskiej literatury dobrze. I dla patriotycznego wychowania pewnie też. To jednak wielka zasługa zeszłorocznego jubilata. Budując na niej można sobie hamletyzować i myśleć o Sienkiewiczu jeszcze lepszym…

Profesor Jacek Brzozowski (1951-2017)

W wysokiej auli dawnego gmachu łódzkiej polonistyki prowadził wykłady z romantyzmu. Stał na podwyższeniu, przed nim stos książek na pulpicie, w ręku mikrofon – podobny w tej roli wielu innym wykładowcom. Jednak gdy zaczynał mówić – dajmy na to o Antonim Malczewskim lub o szczegółach odkrytych w Panu Tadeuszu – zdawało się, że cały ten belferski entourage przestaje istnieć. Że przenosimy się gdzieś indziej, w inne krainy, w inne czasy, że wchodzimy – wszyscy słuchający wykładu – w świat Beniowskiego, Gustawa-Konrada, dalekich ukraińskich stepów z Zamku kaniowskiego. Profesor się zapalał, mówił z rosnącym przejęciem – tak właśnie, jakby to, w jaki sposób interpretować drobne wiersze Słowackiego było sprawą życia i śmierci. Jednocześnie każdy z nas miał wrażenie, że spojrzenie profesora jest skierowane właśnie na niego, pojedynczego studenta, że to jemu właśnie profesor chce dać klucz do wielkiej romantycznej literatury. Jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie Mickiewicza podczas wykładów paryskich – to miał on dla mnie zawsze oblicze profesora Brzozowskiego.

Na seminariach zapalał się podobnie, choć jakby inaczej. Bo były to spotkania bardziej prywatne, w mniejszym, zazwyczaj kilkuosobowym gronie. Rozmawialiśmy o wybranych książkach (szczególnie pamiętam gorącą dyskusję o Morfinie Szczepana Twardocha) lub o fragmentach prac dyplomowych, które wcześniej profesorowi przesyłaliśmy. Jedne i drugie – to znaczy prawdziwą literaturę i nasze studenckie wytwory – traktował z równą powagą. Komentował szczerze i otwarcie, ale nigdy z poczuciem wyższości, zawsze z podziwu godną wyrozumiałością dla naszych intelektualnych płycizn.

Literatura nie miała dla niego granic czasowych, ani gatunkowych. Rozmawialiśmy więc zarówno o poezji (także najnowszej), o wielkich dziełach romantycznych, o prozie powojennej, w końcu o książkach biograficznych, wspomnieniowych, krytycznoliterackich. W każdej umiał wyszukać coś godnego uwagi. U pisarzy nie znosił hipokryzji i pustej moralistyki. Obdarzony był bowiem jakimś niezwykłym zmysłem moralnym, który organizował jego myślenie tak o literaturze, jak i o sprawach publicznych. O tych ostatnich rozmawialiśmy dużo i często. Różniliśmy się w wielu ocenach, ale to nie przeszkadzało w dyskusji, ponieważ profesor – trzymając się swoich przekonań – potrafił zawsze zachować elegancję i umiar. Dziś, z perspektywy kilku lat, widzę także, jak wiele poglądów profesora Brzozowskiego wynikało z jego długiego, głębokiego namysłu i obserwacji. Z pewnym zawstydzeniem myślę, w jak wielu sprawach musiałbym (chciałbym!) mu dziś przyznać rację.

Ubierał się na czarno. Skórzane buty, czarne dżinsowe spodnie, golf lub czarna koszula, a na wierzchu obszerny czarny polar lub – w wyjątkowo uroczystych dniach – marynarka. Przypominał w tym, znów, Mickiewicza z jego schludnym i skromnym, choć trochę nieporządnym ubiorem. Gdy szedł schodami na trzecie piętro (gdzie Katedra Romantyzmu), smukły, wysoki, z długim, rozwianym, idealnie białym włosem i takąż brodę – sprawiał wrażenie niedostępnego. Jakby przychodził z innego, trochę lepszego, jaśniejszego świata. Jakby kroczył ponad tym szarym kurzem codzienności. Jakby, będąc tutaj, był równolegle – mówiąc za Słowackim – „sternikiem duchami napełnionej łodzi”.

Rzeczywistość, w której przyszło mu nawigować, ten przedziwny twór, jakim jest XXI-wieczny uniwersytet – przyjmował z wyrozumiałością, z pobłażliwością i z humorem. Po przeniesieniu polonistyki do nowego gmachu, mówił – pół żartem, pół serio – że gmach ów przypomina mu trochę Lidla, a trochę szpital, a pokój jego (rzeczywiście bardzo wąski i ciemny) podobny jest nieco do schowka na szczotki. Lecz takie przyziemne sprawy w żadnym razie nie mogły popchnąć profesora w jakąś płaczliwą konserwatywną nostalgię – po zbyt szerokich wodach pływał jego duch. Lubił też profesor czasami żart bardziej rubaszny, barokowy (przykłady może jednak pominę) – ale i tu żartował raczej z siebie, niż z innych. Bo miał do siebie dystans, na jaki stać prawdziwie wielkich ludzi.

Natomiast innych traktował zawsze z uwagą. Najmniejsze sprawy jego uczniów zasługiwały na to, by się nimi zająć – pamiętam, jak krzyczał kiedyś na panie z dziekanatu, które, powołując się na jakieś procedury, nie chciały dopuścić jednego ze studentów do wcześniejszej obrony. Profesor był bowiem wrogiem głupich procedur i prymatu USOS-a nad myśleniem i ludzką wrażliwością. Będąc doskonałym edytorem, autorem książek historycznoliterackich, recenzentem prac habilitacyjnych i doktorskich, w końcu wykładowcą – musiał mieć mnóstwo zajęć i obowiązków. Nie przeszkadzało mu to jednak służyć studentom (i nie tylko) pomocą, zawsze gdy tego potrzebowali. Zeszłej jesieni – nie będąc już dawno jego studentem – wysłałem profesorowi długi artykuł wspomnieniowy o Zofii Trojanowiczowej. Po godzinie – a był to środek nocy – dostałem wiadomość zwrotną ze zredagowanym i poprawionym tekstem.

W niedzielę dowiedziałem się, że profesor nie żyje. Wydało mi się to niemożliwe – tacy ludzie, sądziłem dotąd, żyją przecież wiecznie, bo bez nich świat nie wiedziałby, co robić. A później przyszły mi na myśl słowa ze znanego wiersza; i to profesor tymi słowami do mnie mówił:

Żyłem z wami – cierpiałem i płakałem z wami.
Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny.
Dziś was rzucam i dalej idę w cień – z duchami –
A jak gdyby tu szczęście było – idę smętny.

Nie wiem, jak to jest z tym szczęściem, Drogi Panie Profesorze. Ale bez Pana będzie go tutaj jeszcze mniej.

Notatnik łódzki

Spowiedź w kościele Świętego Krzyża w Warszawie, bodaj że w Wielką Środę. Dwie strasznie długie kolejki, każda zaopatrzona w panie pilnujące, żeby czasem ktoś za szybko nie oczyścił swojego sumienia. Starsi i młodsi, jedni w pośpiechu, widać że urwali się z pracy „na lunch”, inni przyszli może raczej dla zabicia czasu. W pewnym momencie wszedł wiekowy elegancki pan, zajął pokornie swoje miejsce w kolejce, odprowadzony czujnym okiem pań kolejkowych, ale zaraz przysiadł na ławce, obok młodej dziewczyny zerkającej co chwilę na zegarek i zaczął – w równych odstępach, co kilka minut – rzucać krótkie komentarze, niby to do siebie, a jednak głośno. A mówił tak na przykład: „te staruszki, nudzą się w domu i do spowiedzi w ostatniej chwili przychodzą”, „młodzi to rozumiem, nagrzeszą, ale co taka babka nagrzeszy, to powinno być trzy zdrowaśki i następny proszę”, „przyszłaby taka babka w niedzielę, ile tam od tej niedzieli nagrzeszy, a nie młodym teraz zastawia kolejki”, „co te babki mają do roboty, nic nie mają, i przesiadują w kościele, ktoś pracuje to rozumiem, że w ostatniej chwili” itd. Rzecz obliczona była chyba na osłabienia grupy babiej (faktycznie najliczniejszej, więc strategia nie najgorsza), może nawet ich masowej rezygnacji z dalszego kolejkowania. Ale nic z tego. Babki, jak stały, tak stoją, a dziadek, przesiedziawszy z godzinę, poszedł skrzywiony coś tam jeszcze mrucząc pod nosem, pewnie o babkach i może w jeszcze mniej parlamentarnych słowach. Zostaliśmy w kilka osób, gdy wtem ksiądz wychodzi z konfesjonału, mówi, żeby mu wybaczyć, ale i on musi kiedyś zjeść obiad, proszę wrócić o 16 – i poszedł. Są w końcu granice ludzkiej wytrzymałości.

Moi koledzy z Krakowa powiadają, że ludzie się za mało angażują w politykę. Że to chodzi o ważne sprawy, o wspólnotę, o podmiotowość itd. Zgadzałem się z nimi – choć z chwilowymi wątpliwościami – aż do momentu, gdy zacząłem śledzić (na szczęście pobieżnie) dyskusje medialne dotyczące imigrantów. Cytaty pominę. Sprawa jest ohydna i tak przygnębiająca, że czytając to, człowiek staje się zwolennikiem likwidacji albo przynajmniej cenzury Internetu. Zjawisko to uświadomiło mi jednak, jak wiele (zbyt wiele i nie tych, co trzeba) osób przejmuje się polityką, przejmuje się do tego stopnia, że ochoczo bierze na swoje sztandary jakieś odczłowieczone, niegodne, idiotyczne hasła z partyjnych przekazów. I w imię tych haseł ludzie gotowi są toczyć wojny ze swoim sąsiadem zza ściany. Wiem, wiem, słyszałem hasła w rodzaju „inna polityka jest możliwa” – ale nie bardzo w to wierzę. Dużo bardziej jestem skłonny przyklasnąć rozpoznaniu Miłosza sprzed wielu lat, że bitwa o Polskę stoczyć się musi na polu kultury. Że powinniśmy cofnąć się o dwa kroki do tytułu, nie dać się pchać w zwierzęce emocje – tylko normalnie, po ludzku (nie w logice politycznej) ze sobą porozmawiać. I to akurat, jak sądzę, jest możliwe – a bardzo być może, że jest też konieczne. Jeśli ten argument, tzn. argument o potrzebie zażegnania polskiej wojny, kogoś nie przekonuje to jest jeszcze jeden, z dziedziny estetyki. Dobrze wyraża go przekonanie starych ziemiańskich rodzin wypowiadane w czasach PRL-u, że „rozmawianie o polityce jest po prostu w złym tonie. Poza tym – Gomułki przecież nikt nie zna, a o Jaruzelskim trochę wstyd wspominać, bo w końcu z niektórymi jest spokrewniony”. Kwestia smaku, Panowie, kwestia smaku.

Składając w jedno kilka opowieści znajomych wspominających swoich dziadków – zrozumiałem wreszcie fenomen „Gazety Wyborczej”. Nie myślę tu o tych czytelnikach – a nakłady miała „Wyborcza” swego czasu ponad milionowe – którzy poszli za jej etosem solidarnościowym, za bohaterską legendą redaktora naczelnego. Zresztą im też bardzo się nie dziwię. Chodzi mi raczej o tę część miłośników „Gazety”, która zaufała jej ze względu na zaproponowany projekt społeczny, mówiąc inaczej, podzieliła fobie Adama Michnika przed nacjonalistyczną i klerykalną Polską oraz jego diagnozę, że potrzebujemy dlań przeciwwagi. Sądziłem dotąd, że owe fobie redaktora są jakąś trochę hochsztaplerską i wydumaną fantazją – że nie mają oparcia ani w historii, ani we współczesności. Niestety jednak z tych opowieści o dziadkach wyłazi, ile w owym pokoleniu wojennym było antysemityzmu i gomułkowskiej wizji narodu, której wykład dostałem kilka lat temu od starego łódzkiego taksówkarza; powtarzał mi, że 1956 to był świetny rok, bo wypuszczono akowców i pogoniono Żydów. O tych ostatnich opowiadał też różne niestworzone rzeczy, raczej niewarte powtarzania. Był to jeden z dwóch prawdziwych antysemitów, których spotkałem w życiu. Mój brat – czytając powyższe zdania – zwrócił mi uwagę, że być może zbyt całościowo traktują one pokolenie naszych dziadków. I ma oczywiście rację. Przecież nie mieliśmy w naszym domu (w osobach naszych dziadków) najmniejszej próbki, która mogłaby świadczyć o antysemityzmie czy innej ksenofobii – i takich domów, jak nasz była pewnie większość. Ale właśnie dlatego, że o tym nigdy nie mówiono, że powszechnie się tego nie wie – właśnie dlatego zaskoczyło mnie, że i przedstawicieli gomułkowskiej narracji było w tym pokoleniu (nawet po latach) nie mało.
I gdy tak się na to spojrzy, to nie bardzo dziwi, że pokolenie naszych rodziców, słuchające w domach kawałów o Żydach i wiedzące o tym, jak się wobec nich po wojnie zachowywaliśmy (a zachowywaliśmy się, nie mam wątpliwości, dalece niegodnie) – że to pokolenie podzieliło poglądy Michnika, chcąc może w ten sposób choć w części przeprosić za poglądy swoich ojców. „Wyborcza” trzymała się mocno przez kilkanaście lat, później pojawili się pierwsi zdeklarowani krytycy, dziś jest chyba w modzie, żeby obrzucać ją błotem. I, jak pokolenie poprzednie, buntując się wobec starszych, wybierało kulturową otwartość (może niekiedy zbyt daleko posuniętą) – tak to młode, dzisiejsze, znów w logice akcja-reakcja, idzie w nacjonalizm. To, co wydawało się fantazją Michnika – wcale może nie jest aż tak wyssane z palca.

Bardzo mnie zawiodła książkowa rozmowa ze Stanisławem Lemem, przeprowadzona przez Tomasza Fijałkowskiego i wydana w 2007 roku pod tytułem Świat na krawędzi. Otóż, autor, którego literaturze nie sposób odmówić niezwykłej intelektualnej jakości, autor przenikliwy, trafnie przewidujący kolejne zakręty cywilizacji – otóż ten autor zdaje się w tym wywiadzie-rzece dziwnie płaski i nieciekawy. Z Bogiem sprawa, gdy mówi o przeszłości, tam są i anegdoty i przedwojenny Lwów – który będzie niezwykły zawsze, kto by o nim nie opowiadał. Gdy jednak przychodzi do spraw współczesnych, to dostajemy od Lema mało strawną mieszankę przeróżnych wiadomości czy plotek wyczytanych w gazetach, w połączeniu z kultem rozumu, jakby żywcem wyjętym z XVIII wieku. Ta wiara w rozum (momentami tak daleko posunięta, że aż naiwna) i próba budowania tylko na nim jakiejś sensownej ontologii – wydaje się bardzo nieprzekonująca. A gdy się doda do tego stwierdzenia w rodzaju: „Ostatnio, bez żadnych brzydkich myśli, kartkowałem wielką psychiatrię Bilikiewicza ojca. Znajdzie pan tam całą gradację umysłowego niedorozwoju: matołectwo, kretyństwo, debilitas mentalis i tak dalej. Uważam, że czysto zapobiegawcza ekstrypacja tego rodzaju genów, jeśliby się okazała możliwa, byłaby ze wszech miar słuszna” – to robi się już nie tylko głupio, ale i niesmacznie.

Razem z Ksenią wracaliśmy z Polanicy, gdzie poprzedniego dnia świętowaliśmy ślub mojego przyjaciela z dawnych już, bo studenckich czasów. Dzień był przyjemny, rześki. Jechaliśmy wzdłuż szpalerów czerwcowo zielonych drzew, w oddali góry, trochę bliżej malownicze wsie. Mały Franio spał beztrosko na rękach. Słuchaliśmy trzeciego tomu Nocy i dni. Wtedy dostałem telefon. Profesor Brzozowski nie żyje. Aż zakręciło mi się w głowie. Jakbym nie wyobrażał sobie, że Profesor jest śmiertelny, bo chyba trochę sobie nie wyobrażałem – był zawsze gdzieś tam w spokojnych murach mojej ukochanej polonistyki, można było doń napisać, zadzwonić, przyjść na, poważne zawsze, rozmowy. Umawialiśmy się na doktorat o Słowackim. Doktoratu nie żal, ale godzin spędzonych z Profesorem na jego omawianiu – żal bardzo. Więc teraz co? Nic, pusto i smutno. Długo, długo smutno, z rozbitą myślą, nieswojo. Napisałem krótki tekst o Profesorze – który w tej „Sumie”. Lecz czy coś to pomaga? Przemysław Dakowicz pisze, że pomaga, nie wiem czy mu wierzyć, bo pisze też o głębokim smutku, który jest ukryty w „znikaniu Osób”. To drugie czuję na pewno.

Miasto o najpiękniejszych nocach i dniach. Opowieść o Kaliszu

Do Kalisza pojechaliśmy bez mapy. Często tak podróżujemy, co wywołuje drobne zdenerwowanie mojej żony, ilekroć stoimy na skrzyżowaniu w jakimś obcym mieście, nie wiedząc w którą stronę skręcić. Zdenerwowanie to drobne, a i chwilowe, gdyż ostatecznie jakoś zawsze trafiamy do celu. Zresztą tym razem nie mieliśmy specjalnie wytyczonego celu. Ot, zobaczyć Kalisz. A że miasto to nie tak znowu małe, zobaczyć chcieliśmy przede wszystkim jego serce, a więc starówkę, historyczne mosty na Prośnie, wiekowy park i kilka innych miejsc w tej samej okolicy. Kierowaliśmy się zatem do centrum, co w miastach obrosłych nieregularnymi peerelowskimi osiedlami, które do góry nogami wywróciły kształtowaną przez wieki urbanistykę – nie jest wcale takie łatwe. Są, prawda, jakieś drogowskazy oznajmiające „centrum”, lecz nigdy do końca nie wiadomo, o jakie centrum im chodzi i czy przypadkiem nie o centrum handlowe – co innego w miasteczkach włoskich, z ich bezcennymi strzałkami „centro storico”.

Jechaliśmy więc za znakami, a może i bez znaków. Fakt, że niebawem otworzył się przed nami duży plac, skądś jakby znany. Bardziej zadrzewiony, mniej regularny, ale był to przecież Plac św. Józefa sportretowany na tylu rycinach i zdjęciach starego Kalisza. Byliśmy na miejscu. Trochę kręcenia się po uliczkach, to bliżej rynku, to znów dalej, żeby znaleźć miejsce parkingowe, koniecznie w cieniu – bo dzień zapowiadał się ciepły, czerwcowy.

***

Przystanęliśmy przy dwupasmowej, jednokierunkowej ulicy; po jednej stronie zielony skwer, prawie park, po drugiej rząd okazałych kamienic. W jednej z nich, na balkonie pierwszego piętra siedziała bardzo stara pani, otoczona kwiatami, pnączami, przeróżną zielenią, patrzyła na nas pustym szarym wzrokiem; kilka godzin później, gdy szykowaliśmy się do odjazdu na tym samym miejscu siedział bardzo stary pan – reszta scenerii pozostała bez zmian. Była to ulica Babina, nazwana tak – jeśli wierzyć książkom – od mieszczącego się gdzieś tu w pobliżu, w początkach XIX wieku przytułku dla bezdomnych, szczególnej żebraczek, zwanych babami lub babinami właśnie. A może raczej zawdzięczająca swą nazwę – jeśli wierzyć wyobraźni – tej starszej pani z balkonu, która na pewno siedziała tu zawsze, nawet gdy nie zbudowano jej balkonu, ani tych wszystkich kamienic wokół, nawet gdy nie było jeszcze parku i ulicy, tylko jakieś mokradła epoki wielkich puszcz.

Przy ulicy Babinej, kilkaset metrów od naszego parkingu uczyła się onegdaj na pensji Heleny Semadeniowej – Maria Dąbrowska.

Bez mapy trafiliśmy więc w to samo miejsce, które w 1901 roku witało przybyłą z nieodległego Russowa, naówczas młodą ambitną dziewczynę, później jedną z najważniejszych polskich pisarek. Trudno mówić tu o przypadku; po prostu musieliśmy znaleźć się na Babinej. Wszak żadna opowieść o Kaliszu nie może obyć się bez Dąbrowskiej. Niech więc i ta – pomyślałem wtedy, a może już wcześniej – toczy się pod jej, oby wyrozumiałym, okiem.

***

Pensja Semadeniowej była żeńską szkołą czteroklasową. Mieściła się w dwupiętrowej kamienicy przy ul. Babinej 2, która stoi do dzisiaj, przysłonięta nieco zabudową znajdującą się bliżej ulicy. Wśród tej zabudowy widnieje też stary drewniany dom ukryty w wielkim zagajniku z drzew i krzewów, jakby wyjęty z powieści Marqueza i wpleciony tu, w tkankę śródmieścia. Maria Dąbrowska (a wtedy jeszcze Szumska) przebywała na pensji od 1901 do 1904. Szkoła ta stanowiła pierwowzór, zresztą wiernie i ze szczegółami przeniesionej do powieści, pensji z Nocy i dni, do której rodzice posyłają Agnisię Niechcicównę. O właścicielce pensji czytamy tam:

Pani Wenordenowa unikała wobec dziewcząt przymusu i starała się zostawić im jak najwięcej swobody osobistej, przestrzegając jedynie kilku norm postępowania, zgodnych z poczuciem etycznym.

Lecz jednocześnie: „władało nią parę namiętnych przeświadczeń, które chętnie wdrażałyby drugim nie tak liberalnymi środkami”. Mowa tu o przeświadczeniach religijnych. Przełożona, podobnie jak prawdziwa pani Semadeniowa, była bowiem protestantką, do tego córką znanego pastora parafii ewangelickiej. A wśród uczennic pensji były katoliczki, protestantki, prawosławne i żydówki. Ciekawy to i niejedyny w powieści Dąbrowskiej przyczynek do funkcjonowania wielowyznaniowej wspólnoty mieszkańców Kalisza.

***

Czasami zastanawiam się, jak wyglądałyby tego rodzaju polskie miasteczka, gdyby nie czasy zaborów. To one bowiem wprowadziły do Polski elementy zachodniej nowoczesności. Mam tu na myśli na przykład migracje Niemców, która dotyczyła oczywiście przede wszystkim zaboru pruskiego, ale także, w niewiele mniejszym stopniu, ziem pozostających pod zwierzchnością rosyjską. Warto dodać, że Kalisz znajdował się najpierw w zaborze pruskim, a po upadku Księstwa Warszawskiego wszedł w skład ziem kontrolowanych przez Rosję. Niedaleko miasta, w Szczypiornie przebiegała zresztą granica zaborów.

Do Kalisza znaczna grupa przybyszów znad Szprewy, jak ich tu nazywano, dotarła po raz pierwszy na przełomie XVIII i XIX, po drugim zaborze, gdy miasto znalazło się w granicach Prus Południowych. Wtedy to ich liczba wzrosła z 200 do ponad 2500. Przyjeżdżali rzemieślnicy, przedsiębiorcy, fabrykanci a także – z racji zmian politycznych – wojskowi i urzędnicy. Wielu z nich opuściło Kalisz w 1806, gdy powstało Księstwo Warszawskie. Kolejna fala niemieckiej imigracji przypadła na lata 1815-1830. Znaczna część owej drugiej imigracji została w mieście na długie dziesięciolecia, jeśli nie na zawsze.

W 1817 przyjechał do Kalisza Benjamin Repphan. Wkrótce wynajął od miasta dawny młyn na Prośnie i przerobił go na folusz, zresztą bez zgody władz. Przebudował też dawne pomieszczenia klasztorne sióstr bernardynek. W adaptowanych budynkach rozpoczął produkcję sukna i niebawem stał się najpotężniejszym kaliskim przemysłowcem. Fabryka pozostawała w rękach Repphanów przez trzy pokolenia, przez 93 lata. Zakład ten – podobnie jak kilka innych, mniejszych – oznaczał dla miasta skok rozwojowy, wkroczenie w inną, kapitalistyczną rzeczywistość. Przyczynił się do powstania licznego zamożnego mieszczaństwa, zapewnił pracę napływającym ze wsi chłopom. Ale przyniósł także ciemne strony nowoczesności. Korespondenci warszawskich gazet alarmowali o strasznych warunkach pracy w fabryce Repphana:

Wejdźmy do sortowni. Wejdźmy, ale nie na długo, bo powietrze zabójcze tamuje oddech i wprawia w pewien rodzaj odurzenia. Sala niska tak, że średniego wzrostu człowiek ręką sufitu dostanie, a w sali na próżno upatrujesz jakiejkolwiek wentylacji. Widzisz tylko kilkanaście wybladłych postaci kobiet i tyleż 12- 10-, a nawet 8-letnich dzieciaków; to są robotnicy fabryczni. Szkielety te ludzkie patrzą szklanymi oczyma, jakby wzywały ratunku.

Sprawa musiała być dość głośna, bo pisano o niej niejednokrotnie. Rzecz podjął między innymi Bolesław Prus, który w jednej z „Kronik Tygodniowych” (z 1875 roku) pisał swoim ironicznym felietonowym stylem:

o tym, że pan Repphan jest najznakomitszym filantropem w Kaliszu, dowie się świat dziś dopiero […] Otóż zapobiegając złemu, w miarę sił pan Repphan w salach swego zakładu pod kierunkiem kobiet zgromadza dziatki od 8 do 12 lat na godzin 14, tj. cały czas nieobecności ich rodziców. Nie dość na tym, pan Repphan nie poprzestaje na prostej gościnności, ale posuwa się krok dalej i niewinnym dziatkom jak również dozorującym je kobietom, ofiarowuje od 15 do 17 i pół kopiejek dziennie, aby miały z czego wyżyć biedactwa!

Repphanowi zarzucano także, że na dobrze płatne stanowiska majstrów zatrudnia jedynie swoich rodaków ściąganych z Prus, a polskim robotnikom każe pracować za głodowe stawki. Symbolicznym dowodem lekceważenia miejsca, które przyniosło mu fortunę, miał być fakt, że Repphan (chodziło chyba o syna protoplasty) spędził w Polsce pięćdziesiąt lat, a języka się nie nauczył, ba – jego główny dyrektor, zarządzający fabryką przez lat dziesięć, też nie znał słowa po polsku. Słowem, nie była to rodzina, która przynosiłaby chlubę niemieckiej imigracji do Kalisza. Znamienny jest też może fakt, że po sprzedaży fabryki, w 1910 roku, Emil Rephhan osiadł na stałe w Berlinie.

Nieuczciwie byłoby jednak oceniać kaliską społeczność niemiecką przez pryzmat tej jednej rodziny fabrykanckiej. Edward Polanowski, autor arcyciekawej gawędy o dawnym Kaliszu, pisał:

Stosunek Niemców do polskości był dwojaki: jedni przez całe życie pozostawali w swoi kręgu narodowościowym, niejako programowo stronili od języka polskiego, inni asymilowali się dość szybko, wchodzili w związki rodzinne z Polakami, stawali się nawet polskimi patriotami.

Przykłady tych ostatnich można mnożyć. Gustaw Fibiger III – spadkobierca założonej przez jego dziadka fabryki fortepianów, uczestnik wojny obronnej 1939 roku, jeniec obozów, po 1948 dyrektor znacjonalizowanej Calisii. Oswald Hindemith – wydawca „Kaliszanina” i „Gazety Kaliskiej”. Robert Pusch – założyciel straży pożarnej i znany społecznik.

Również pani Wenordenowa jest koniec końców doskonałym nauczycielem, miłośnikiem literatury i – co chyba najważniejsze – dobrym człowiekiem: „Do szkoły pani Wenordenowej niemało uczennic chodziło za połowę wpisu, a nie brakło i takich, co się uczyły za darmo. Niektóre z nich same o tym nie wiedziały, bo pani Wenordenowa trzymała tę swoją szczodrość w głębokiej tajemnicy, do której zobowiązywała nawet rodziców”.

Czym zatem byłby Kalisz bez owej XIX-wiecznej niemieckiej imigracji? Czy poszedłby jakąś inną drogą rozwoju, nie mając ekonomicznej presji ze strony kapitalistów znad Szprewy? Czy stałby się – on i wiele innych miast – ucieleśnieniem jakiejś trzeciej drogi, która stawia na wielość inicjatyw gospodarczych, a nie na ich skalę; która widzi jednostkowość pracy i jej związek z człowiekiem, zamiast masowości i automatyzacji? Jest to bardzo piękna wizja, ale chyba mało prawdopodobna, bo systemy słabe, choć szlachetne z zasady ustępują miejsca – tak przynajmniej uczy nas historia – systemom opartym na konkretnej sile (sile militarnej, sile politycznej, sile kapitału). Byłaby się pewnie i do Kalisza wcisnęła ta nowoczesność, tak czy owak, nawet gdyby nie zabory, nawet gdyby nie napływ „nowoczesnych” Niemców.

***

Historia tamtej imigracji odsłania przed nami jeszcze jeden ciekawy wymiar migracji w ogóle. Chodzi mi o nastawienie gospodarzy do ich przybyszów. Dużo się dziś mówi o tym, że przyjeżdżający do naszego kraju powinni się asymilować i przystosować do zasad tu obowiązujących. Jest to słuszne tylko w części, tzn. w tym sensie, że przyjezdni nie mogą atakować tych naszych zasad, niszczyć ich siłą. Lecz żadne przyjmowanie emigrantów nie ma sensu w momencie, gdy my jako gospodarze nie będziemy gotowi na to, że goście, których przyjmujemy, również mogą nas zmienić. Tak jak w szczerej przyjacielskiej rozmowie, która niesie ze sobą ryzyko zmiany, jaka może się w rozmawiających dokonać. Bo każde kulturowe spotkanie jest w jakimś stopniu bachtinowskim dialogiem. A XIX-wieczny Kalisz jest dobrym przykładem tego, jak dużo można zyskać wchodząc w ów dialog.

***

Tak, zyskać. Nie tylko w wymiarze ekonomicznym i materialnym, choć i tu postęp był niewątpliwy. W 1875 roku Adam Chodyński – prawnik, historyk, literat, pierwszy redaktor naczelny „Kaliszanina” – pisał tak:

Kalisz w r. 1852 nie był Kaliszem czasów dzisiejszych. Bruki złe, rynsztoki ciasne, konserwowały kałuże błota i nieczystości, zarażające powietrze, do czego pomagały miazmaty wychodzące z podwórz, chlewów i obór, w których trzodę i bydło w środku nawet miasta trzymano. Służba sanitarna – żadna, policyjna – niedostateczna, niedbała i nie chcąca się narażać panom obywatelom. Stosy błota zgarnianego lada jako, leżały po całych tygodniach […] Nędza, prawie żadne oświetlenie z olejowych latarń. […] wszystko to [tzn. ulice i zaułki] niemal zapchane było lichymi, drewnianymi domkami o starodawnych wstawkach i przystawkach, chatami, lepiankami, budami i budkami […]

Materialna przemiana się więc w tej dobie dokonała, nie o nią jednak przede wszystkim chodzi. Ciekawszy wydaje się towarzyszący jej intelektualny i kulturalny rozwój Kalisza.

Owszem, miał Kalisz i w tym wymiarze świetną przeszłość. Uczył się w tutejszym kolegium jezuickim jeden z największych poetów barokowych, Samuel ze Skrzypny Twardowski. Rektorem tegoż kolegium był pisarz religijny Kasper Drużbicki. Niecałe dwa wieki później karierę teatralną zaczynał w Kaliszu Wojciech Bogusławski, który:

w 1800 roku, wracając latem z Poznania […] przybył do Kalisza i tu za pozwoleniem Nepomucena Sokolnickiego, dzierżawcy majątku po Kanonikach Szpitalnych de Saxia (zwanych też Duchniakami od kaliskiego kościoła św. Ducha), za potwierdzeniem układu przez magistrat i ówczesną kamerę pruską w ciągu dwóch tygodni na przestrzeni 51 łokci kwadratowych wybudował teatr drewniany, a raczej szopę. W niej to właśnie po raz pierwszy 2 sierpnia tegoż roku odegrana została komedia Ton wielkiego świata.

Ale było to zaledwie preludium do kulturalnego rozwoju miasta, które nastąpiło w drugiej połowie XIX wieku. A stało się to w dużej mierze dzięki powstałym wtenczas instytucjom.

***

W 1845 roku utworzono w Kaliszu Wyższą Szkołę Realną. Mieściła się ona w gmachach dzisiejszego Liceum im. Adama Asnyka. Nie była to pierwsza, ani ostatnia szkoła kaliska tamtej doby. Od 1830 roku działała bowiem w tym samym miejscu Szkoła Wydziałowa, z którą związani byli m. in. bracia Bonawentura i Wincenty Niemojowscy, sławni „Kaliszanie”, jedni z prekursorów powstania listopadowego. Później w 1833 roku przemianowano ją na Obwodową Szkołę Filologiczną. Z niej dopiero wyłoniła się owa Wyższa Szkoła Realna, która poza wykształceniem ogólnym celowała w specjalizacji chemiczno-technologicznej. Uczono więc tam łaciny, polskiego i kaligrafii obok mechaniki ogólnej, mineralogii czy technologii chemiczno-mechanicznej. Ścisły profil szkoły nie przeszkodził, żeby stała się ona kuźnią przyszłych luminarzy życia społecznego. Było to, mam wrażenie, zjawisko trochę podobne do fenomenu nieco młodszej Szkoły Głównej w Warszawie, która wydała właściwie wszystkich największych polskich pozytywistów: Świętochowskiego, Prusa, Sienkiewicza, Glogera, światowej sławy językoznawcę Baudouina de Courtenay czy polonistę Antoniego Bema (który z kolei później uczył Stefana Żeromskiego). Tak samo Wyższa Szkoła Realna może pochwalić się wychowankami, którzy nadawali ton kaliskiemu życiu kulturalnemu i gospodarczemu przez długie dziesięciolecia. Znajdowali się wśród nich: Stefan Giller – później słynny polonista (brat Agatona, dowódcy „Czerwonych” w powstaniu styczniowym); trzech braci Chodyńskich (dwóch zostało później wybitnymi teologami); zastępy znanych prawników i lekarzy; w końcu sam – Adam Asnyk.

***

Historia jego rodziny jest zresztą ciekawym przykładem splecenia się wymiaru materialnego i duchowego. Adam Asnyk urodził się w 1838 roku. Ojciec jego, Kazimierz, był porucznikiem wojsk polskich w armii księcia Konstantego, za akces do powstania listopadowego zesłanym na Sybir. Gdy wrócił, za namową przyjaciela, Adama Helbicha, osiedlił się w Kaliszu. Zabrał się zaraz za różne przedsięwzięcia handlowe. Prowadził księgarnię i wypożyczalnię książek przy Placu św. Józefa. Miał skład z żelazem. Handlował suknem. Posiadał hotel. Powiadano również, że udziela pożyczek na procent. „Sprzedając sukno zachwalał, że jest mocne jak żelazo, sprzedając stal dowodził, że gnie się jak sukno”. Dzięki temu jednak dzieciństwo Adama upływało w dostatku, a rodzice roztaczali przed nim duże, jak na owe czasy, możliwości przyszłej kariery. Ojciec, po żołniersku i kupiecku surowy, „w wolnych chwilach – wspomni później Asnyk – uczył mnie musztry i zaprawiał do rygoru wojskowego. Swoją marsową powierzchownością i przybraną surowością, pod którą kryła się wielka dobroć, imponował mojej dziecięcej wyobraźni”. Matka, bardziej pobłażliwa, płaciła mu trzy groszowe honorarium za każdą ułożoną rymowankę. I jak tu w takich okolicznościach nie zostać poetą?

W 1849 roku Adam rozpoczyna naukę w trzeciej klasie Wyższej Szkoły Realnej. Dostaje granatowy mundurek, zapinany na dwa rzędy posrebrzanych guzików, z wysokim amarantowym kołnierzem. Warto wspomnieć, że nauka w szkole była płatna – 4 ruble w młodszych klasach, 8 w starszych (za semestr? za rok?). Ulubionym nauczycielem Adama jest, nie trudno zgadnąć, polonista Sylwester Kinicki, któremu młody poeta ofiaruje taki oto wierszyk z okazji imienin:

Ty, co się w miejsce ojca nami opiekujesz,
młodociane serca do dobroci kierujesz,
Co zasiewasz je wiarą jak ziarnem pole,
Wypleniasz złe nałogi jak szkodliwe kąkole,
Kształcisz umysł nauką, szczepisz wiadomości,
Obudzasz wszystkie władze, co były uśpione.
Przyjm, w dowód mojej nigdy nie zgasłej wdzięczności,
Życzenie proste, serca popędem wiedzione.

Wraz z zakończeniem szkoły w 1853 roku otrzymuje Asnyk patent uprawniający do studiów wyższych. Jednak nie od razu z niego korzysta.

Byłem jeszcze za młody – napisze później – żeby udać się na uniwersytet, jak to było moim marzeniem, pozostałem chwilowo w domu, ucząc się łaciny, francuskiego, niemieckiego i angielskiego, jak również botaniki i chemii, do których miałem zamiłowanie. Prócz tego aplikowałem w sądzie pokoju dla obeznania się trochę z prawem”

Po tej planowej przerwie od nauki – modnej zresztą i dzisiaj w Wielkiej Brytanii, gdzie nazywają ją gap year – w roku 1856 idzie Asnyk na studia. Najpierw do Instytutu Agronomicznego w Marymoncie, a następnie przerzuca się na warszawską Akademię Medyczno-Chirurgiczną. Mieszka w Warszawie, po upadku powstania przez jakiś czas za granicą, później we Lwowie i Krakowie. Ale do Kalisza wraca często myślą i słowem, jak w liście pisanym po latach do Stenafa Gillera:

Cieszę się jak dziecko otrzymanymi widokami Kalisza i podziwiam, żeście instynktem serca wiedzeni, odnaleźli właśnie to, co mnie najwyższą rozkosz sprawić mogło. Bóg wam zapłaci za ciepło serc waszych, którem mnie ogrzeliście. Ściskam Cię najserdeczniej, a razem z Tobą wszystkich, wszystkich. Wasz zawsze duchem syn i brat. Adam Asnyk

***

Dzieciństwo w Kaliszu spędziła też Maria Konopnicka. Wraz z rodziną mieszkała przy Placu Kilińskiego (w tzw. Pałacu Puchalskich), naprzeciwko fabryki Repphana.

Mieszkali nie we frontowej części, lecz w jednopiętrowej oficynie, od strony dzisiejszej ulicy 3 maja, na miejscu której znajdowały się wtedy ogrody. Było to bardzo piękne położenie, korzystne dla dzieci, ale daleko było do wspaniałości mieszkań frontowej części domu. Jak duże mieszkanie zajmowali Wasiłowscy, nie wiadomo, podobno mieściło się ono na piętrze, gdzie przeważnie były mieszkania trzypokojowe.

Musiał to być dom rodzinny dalece oryginalny, szczególnie po śmierci matki młodej Marii, Scholastyki z Turskich, gdy sześcioro dzieci przeszło pod wyłączną opiekę ojca.

Atmosfera naszego dziecięctwa – napisze później Konopnicka – była bardzo różna od tej, w jakiej dzieci żyją zwykle. Ojciec mój był mistyk, ogromnie religijny, samotnik, oddany pracy i dzieciom. Prawie mizantrop, wychowywał nas zgoła bez kobiecego wpływu, czytując nam książkę O naśladowaniu Chrystusa, którą tak samo jak i wiele ewangelii i przypowieści biblijnych umiałam w pierwszym niemal dziecięctwie na pamięć. Poetów naszych poznałam też z ust ojca i z naszych wieczornych z nim rozmów i czytań. Naprzód Karpińskiego, potem Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego znacznie później i na własną rękę. Czytając poezję ojciec mój bywał do łez wzruszony, a my najczęściej płakaliśmy wszyscy widząc łzy ojca. Tak, pamiętam, poznałam Wallenroda. Może to reminiscencja dziecięctwa, że dotychczas nie mogę bez dreszczu i bladości słuchać głośnego czytania poezji. Dom nasz sierocy był prawie zakonnym domem, nie przyjmowano w nim i nie oddawano żadnych wizyt, nie prowadzono żadnych wesołych światowych rozmów, a spacery, na które nas ojciec prowadził miały za cel zwykły cmentarz.

W 1862 roku Maria poślubia Jarosława Konopnickiego, wkrótce przeprowadzili się razem do Bronowa, majątku należącego do męża, skąd przenieśli się kilka lat później – chyba ze względu na pogarszający się stan majątkowy rodziny – do dzierżawionego Gusina. Konopnicka nie może znieść życia rodzinnego. W 1877 rozstaje się z mężem i wyprowadza z dziećmi do Warszawy.

W Kaliszu spędziła zaledwie dwanaście lat, niedługo jak na blisko siedemdziesięcioletnie życie. Ale to właśnie o Kaliszu napisała wiersz Memu miastu. Tu też miał miejsce jej poetycki debiut, w 1870 roku.

Bardzo ciekawa jest ta więź, która Asnyka, Konopnicką – i wielu innych – łączy z miastem położonym nad Prosną, mimo ich wyprowadzki i oddalenia. Ta więź coś bardzo ważnego mówi o samym Kaliszu. Wypadnie nam do tego jeszcze wrócić.

***

Tymczasem jednak, jeszcze o absolwentach Szkoły Realnej. Albowiem nie wszyscy z nich, jak Asnyk, opuścili Kalisz. Wielu pozostało i tu zdecydowało się inwestować swoją wiedzę, swój życiowy zapał, z tym miejscem związało swoje życie. Takim przykładem jest wspomniany już Adam Chodyński. Pracował on jako prawnik, w samym Kaliszu i w niedalekich miejscowościach (Warcie, Uniejowie). Lecz – jak to często bywa – to nie jego zawód a pasje (zresztą, mam wrażenie, w XIX wieku rzeczy te znacznie bardziej niż dziś zlewały się ze sobą, z ważnym oczywiście wyjątkiem tłumów robotników) zapewniły mu miejsce w lokalnej historii. Był bowiem Chodyński badaczem Kalisza, jego historii i geografii. Wydał kilka publikacji z tej dziedziny (np. Dawne ustawy miasta Kalisza). Wydał też – co ciekawe – Zarys dziejów literatury polskiej od czasów najdawniejszych do ostatnich. Publikował własne poezje. Był w końcu także jednym z inicjatorów, a następnie redaktorem naczelnym „Kaliszanina”.

***

Pismo to wydawane jest od 1870 roku. Publikuje rzeczy najrozmaitsze, od wiadomości ze świata, przez aktualności lokalne i szkice historyczne, po utwory literackie (Asnyka, Konopnickiej, Kraszewskiego, Zapolskiej). Ukazuje się dwa razy w tygodniu.

Do powstania „Kaliszanina” walnie przyczynił się wicegubernator kaliski, sympatyzujący z Polakami, Paweł Rybnikow. W bieżące tworzenie gazety zaangażowani byli – poza Chodyńskim – także Jan Tański, Teodor Esse (absolwent Szkoły Głównej w Warszawie), Julian Miłkowski i Kazimierz Witkowski. Ten ostatni był od 1875 roku także właścicielem pisma. Za druk odpowiadał zakład Karola Hindemitha, dzięki któremu „Kaliszanin” mógł regularnie wychodzić, mimo czasowych trudności finansowych. Hindemith – kontynuator znakomitej tradycji kaliskiego drukarstwa, którego ma swe początki w drukarni jezuickiej i pierwszej publikacji pt. Katechism Rzymski z 1603 roku – przez dziesięciolecia prowadził drukarnię przy ulicy Mariańskiej. Redaktor Witkowski tak pisał po jego śmierci:

Chociaż obcy narodowością i wyznaniem, zespolił się tak ściśle ze społeczeństwem, wśród którego osiadł, iż czynami całego życia dowiódł, że uważał je za swoje własne i synów w tym duchu wychował.

W 1893 roku „Kaliszanin” przemianował się na „Gazetę Kaliską” i pod tą nazwą wychodził aż do wybuchu drugiej wojny (od 1898 jako dziennik). W późniejszych latach redaktorował mu Józef Radwan, prawnik i prezes Kaliskiego Towarzystwa Wioślarskiego. Do „Gazety Kaliskiej” pisywała Emilia Bohowiczowa, pierwowzór Stefanii Holszańskiej z Nocy i dni. W końcu debiutowała tu również sama Dąbrowska, jeszcze jako Maria Szumska, trzema artykułami recenzującymi Wystawę Powszechną w Brukseli.

Redakcja gazety mieściła się w kamienicy przy Al. Wolności 3. Do dziś na froncie pomalowanej na ostry niebieski kolor kamienicy widnieje napis „Gazeta Kaliska”. Aleja Wolności, a kiedyś Aleja Józefiny – była to spacerowa arteria Kalisza, to tu przechadzało się najlepsze towarzystwo w niedzielne popołudnia. Słychać było turkot dorożek, widać było białe parasolki pań nad głowami przechodniów, ludzie witali się ze sobą ukłonami (może tak, jak w relacji Zbigniewa Herberta z pewnego włoskiego miasteczka, gdzie widział wieczorną passegiatę, ukłony i powitania: „Professore!”, „Dottore” itd.). Tej Alei już nie ma nigdzie poza naszą wyobraźnią. Lecz przyznać trzeba, że i dzisiejsza Al. Wolności zachowała przecież elementy uroku dawnej promenady, choć zubożone przez nieregularne miejsca parkingowe, ruch samochodowy, który spycha pieszych na margines.

Szliśmy tamtędy w pełnym słońcu i przyjemnie było przejść na drugą stronę ulicy, schować się w cieniu całkiem licznych drzew, popatrzeć na bogate miejskie kamienice, zadbane, ale i żywe. Po kilkunastu minutach ukazał się nam, idącym od Kamiennego Mostu w stronę parku, budynek Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego. Nie przypomina już owej „drewnianej budy” z 1800 roku. Klasycystyczny, biały, międzywojenny budynek stoi pięknie położony na brzegu Prosny i, mimo swych tympanonów, kolumn – jest jakoś swojsko przyjemny, dostosowany skalą do tego miasta, prowincjonalny w najlepszym tego słowa znaczeniu.

***

Naprzeciw teatru, po drugiej stronie ulicy stoi nieco zaniedbany budynek Banku Gospodarstwa Krajowego. Przypomina trochę, choć jest źle utrzymany i chyba nieużytkowany od kilku lat, zabudowania przy Placu Bankowym w Warszawie. Widocznie budynki banków wszędzie muszą być do siebie podobne. Ale ten gmach nie został wzniesiony jako siedziba banku. Zbudowało (czy też przebudowało) go Towarzystwo Cyklistów, kolejna instytucja, której nie może zabraknąć na historyczno-społecznej mapie Kalisza.

Rowery, zwane naówczas welocypedami pojawiły się w Kaliszu (jak zapewne w większości polskich miast nadążających w tamtych czasach za modą) w latach 80. XIX wieku. Wielkim ich propagatorem – takim ówczesnym „oficerem rowerowym” – był Władysław Ehm, amator i kolekcjoner wszelkich nowości technicznych.

Rozrywka, którą początkowo uważano za skrajnie niebezpieczną, szybko zyskiwała kolejnych adeptów. Pojawili się nawet adepci niemal wyczynowi:

Jeden z nich przebył trasę z Konina przez Kościelec i Turek do Kalisza na trójkołowcu w ciągu 5 godzin, co dawało przeciętną 16 wiorst na godzinę. Na bicyklu pokonywał w ciągu niespełna 2 dni odległość z Wrocławia przez Ostrów, Kalisz do Konina.

Konie ciągnące pojazdy bały się nowych użytkowników dróg, wznoszono nawet apele: „iżby po żadnych drogach publicznych nie jeżdżono welocypedami, których dziwaczna wraz z jeźdźcem postać i bieg szybki łatwo mogą przestraszyć konie do takiego niezwykłe widoku, co łatwo może stać się przyczyną wypadków nieszczęśliwych”.

W 1892 powołano do życia Towarzystwo Cyklistów w Kaliszu. Razem z wspomnianą „bankową” siedzibą posiadało ono, zorganizowany chyba wokół budynku, tor wyścigowy. Urządzano na nim zawody sportowe, w której udział brały kluby sportowe z Warszawy i Łodzi. Organizowano też wycieczki do Winiar, Noskowa, Opatówka, Błaszek, Sieradza i Wielunia. W dziesiątą rocznicę utworzenia Towarzystwo mogło pochwalić się liczbą 60 członków.

***

Znających tę historię nie może dziwić fakt – którego stają się świadkiem, a nieraz niemal uczestnikiem – nagromadzenia rowerzystów we współczesnym kaliskim parku. Pieszy sunący tamtejszymi ścieżkami, oglądający się na wiekowe dęby, marzący o dawnych czasach albo wakacjach – musi mieć się na baczności, nigdy nie wiadomo, kiedy zza pleców wyskoczy mu pędzący rower, aż chciałoby się powtórzyć wezwanie: „iżby po żadnych drogach publicznych nie jeżdżono welocypedami”. Jest to zresztą zapewne pochodna tego szaleństwa rowerowego, które nawiedza ostatnio całą Polskę. W Kaliszu jednak szaleństwo to ma przynajmniej silne uzasadnienie historyczne.

Warto dodać, że wbrew swojej specjalistycznej nazwie Towarzystwo Cyklistów nie ograniczało się do rowerów. „Cykliści prowadzili bowiem ożywioną działalność kulturalną, posiadali zasobną bibliotekę, prenumerowali liczne pisma, przez pewien czas nadawali ton życiu kulturalnemu i towarzyskiemu miasta”. Organizowano tam też słynne wieczorki i bale. Było ponoć w dobrym tonie bywać u Cyklistów. Z drugiej strony angażowali się też w działalność konspiracyjną i walnie przyczynili się do kaliskich strajków 1905 roku.

***

Od tych gorących wydarzeń ulicznych, wskutek których taka na przykład Maria Szumska musiała w 1906 roku opuścić szkołę i przenieść się do Warszawy – niech nam wolno będzie przenieść się na chwilę do chłodniejszego parku. Bo też i Park Kaliski należy do najpiękniejszych polskich parków położonych w centrum miasta.

Był to jeden więcej argument, by udać się tam po naszym krótkim spacerze uliczkami Starego Miasta, gdzie na ulicy Śródmiejskiej spotkaliśmy się z uroczystą procesją Bożego Ciała. Idąc Aleją Wolności, doszedłszy do teatru, przekroczyliśmy wąską kładką rozpiętą nad Prosną – i wnet znikł cały gwar miasta (chociaż gwar świąteczny, inny od gwaru dnia codziennego). Na placu zabaw kilkoro dorosłych z dziećmi w bardzo wakacyjnych, plażowych wręcz strojach. Jedna rodzina z psem, inna z papużką( z obróżką na nodze, która przechodziła w coś na kształt łańcuszkowej smyczy),siedzącą u ojca na ramieniu, Ukrainka z małą córeczką. Dwóch mężczyzn rozmawiało o tym, jak to robią świetne interesy, kupując po sto płyt, każda dziesięć złotych, „same hity Pet Shop Boys itd.”, i sprzedając drożej na sztuki – żyłka handlowa widać w Kaliszu nie zanikła. Atmosfera ogólnego rozprężenia, świątecznego niepośpiechu i nieporządku.

Nie tak bywało w kaliskim parku dawniejszymi czasy. W okresie pruskim, w 1798, gdy park założono na bazie dawnych jezuickich ogrodów i pastwisk miejskich – panował tu na pewno germański Ordnung. Wraz z wschodnim zaborcą przyszedł porządek nieco inny. Żalono się, że „studenci, rekruci i inni psotnicy robią wciąż szkody, furmani tną drzewka na biczyska, a nawet psuje go [tzn. park] dziad od fary”.

Swoją drogą nie bardzo wyobrażam sobie, jak ów „dziad od fary” miał psuć kaliski park. Może ucinał gałęzie i robił z nich jakieś szałasy do spania, bo był w końcu „dziadem od fary”, więc pewno nie miał domu; a może mył się bezwstydnie w Prośnie – więc to jego psucie było psuciem w sensie estetycznym i etycznym. Mniejsza o to. W każdym razie władza postanowiła ukrócić te procedery. Magistrat wprowadził zarządzenie, które zakazywało: „palenia ognisk w parku, wylegiwania się próżniaków w cieniu, suszenie płótna i przędzy, rozciągania sznurów między drzewami, ustawienia w nim kołowrotków powroźników” a nawet „napominano mamki, by w czasie spacerów z dziećmi nie zajmowały godzinami ławek parkowych”.

Ciekawa to sprawa te dawne zakazy. Gdy się myśli o dajmy na to takim wieku XIX – to jawi się on raczej jako czas względnej ludzkiej swobody, gdy nie było jeszcze tysiąca unijnych i nieunijnych przepisów, zakazujących, nakazujących, sugerujących. A tymczasem dziś każdy próżniak może się w cieniu wylegiwać, podczas gdy w 1828 roku – miał zakaz. Zdaje się więc, że to nie do końca tak z tą wolnością dawniej i dziś. To znaczy pewnie ówcześni ludzie przyzwyczajeni byli do większej swobody w ogóle, skoro bez skrępowania prali bieliznę w Prośnie i ustawiali jakieś kołowroty. Ale z drugiej strony, gdy już wprowadzano jakieś zakazy, to były one bardziej stanowcze i surowe.

***

Kontynuując naszą przechadzkę, bardzo chcieliśmy choć chwilę się „w cieniu powylegiwać”, ale z dziećmi to trudne – silniejsza to jeszcze sankcja niż magistrackie zarządzenia. Chodziliśmy więc alejkami mile nieuporządkowanymi, minęliśmy słynny staw Kogutek (na którym ślizgała się zimową porą Agnisia Niechcicówna), podziwialiśmy rosłe srebrne olsze ze słoniowatymi pniami. Wspinaliśmy się po schodach jakiejś altany w kształcie chińskiej pagody, z rzędami ławek ustawionymi wokół.

W końcu przyszła pora obiadowa i zaszliśmy do restauracji u wylotu parku, zaraz obok kładki. Kiedyś była tu cukiernia, która reklamowała się tak:

Cukiernia i restauracja Parkowa E. Waehera urządziła kilka gabinetów. Poleca obiady, kolacje i potrawy a la carte w każdej porze oraz świeży kawior astrachański, pasztet strasburski, homary, skumbrie, różne zimne przekąski, trunki krajowe i zagraniczne, czekoladki, cukry, cukierki w ozdobnych bombonierkach i pudełkach.

Dziś kawioru już nie ma, ale „potrawy a la carte” są, i wciąż smaczne. Przy wystawionych na zewnątrz stolikach pełno ludzi, w środku dwie imprezy, zdaje się komunia i urodziny. Obok nas dwie wyrozumiałe panie, nie zwracające uwagi na krzyki naszych maluchów. Po drugiej stronie pan, podobnie nie zwracający na nas uwagi, bo odpalający jednego papierosa od drugiego. Papierosy te przepijał co kilka minut kieliszkiem wódki, ten z kolei popijając piwem. Pomiędzy stolikami przechadzał się dorosły, choć młody chłopiec z zespołem Downa, prosił ludzi o pieniądze, a później podchodził do okienka kilka metrów dalej, gdzie kupował jakiś słodycz, napój lub bilet na kolejkę, którą znudzony pan ze zmęczoną twarzą wozi turystów po parku.

Przypomniał mi się Antolek, chłopiec właśnie z zespołem Downa, jeden z bohaterów Żywota człowieka poczciwego Dąbrowskiej. Również nie potrafiący mówić, zostawiony sam sobie. Nazywa go zresztą autorka „mongoloidalnym idiotą” (tak wtedy nazywano niepełnosprawnych umysłowo, nie było w tym nic pejoratywnego), ale też opisuje bez specjalnej wrażliwości, raczej przedmiotowo niż podmiotowo, z perspektywy jego rodziców, dla których jest ciężarem. Zawsze mnie smuci ta postać Antolka, mam o nią jakiś żal do Dąbrowskiej. Tymczasem w ciągu naszego niedługiego pobytu w Kaliszu widzieliśmy kilka osób umysłowo niedorozwiniętych. Wydało mi się przy tym, że ich funkcjonowanie w przestrzeni miejskiej, sposób, w jaki inni ludzie się do nich odnoszą – że to wszystko wychodzi bardzo naturalnie. Bez udawania, że są całkiem zdrowi (które to udawanie można spotkać dziś często w dużych miastach), ale i bez odrazy, wstydu i chowania niepełnosprawnych po domach (co można było spotkać, przynajmniej do niedawna, na wsiach). Jakby pokazując tym samym, że ci chorzy tak samo tu żyją jak zdrowi, i że dla wspólnoty są nie mniej niż ci zdrowi potrzebni. Tak ten Kalisz widziałem. Ale może była to tylko moja życzeniowa projekcja.

***

Później wróciliśmy znów w granice Starego Miasta. Śródmiejska, Franciszkańska, Złota, Zamkowa. Spojrzenie na rynek – to serce wszystkich dawnych miasteczek, które już przecież nie jest sercem. Bo współczesne miasta prowincjonalne to miasta bez serca, bez płuc – podtrzymywane przy życiu za pomocą jakiejś zewnętrznej aparatury w postaci najbliższej metropolii.

Tak to zazwyczaj wygląda – ludzie pracujący gdzieś dalej, w Warszawie albo Poznaniu, będący u siebie tylko na noc, na weekend. Ma się poczucie, że nawet myślami są gdzieś indziej, już przy poniedziałku, w swojej korporacji czy na lunchu z przyjaciółmi.

Ale w Kaliszu nie odniosłem takiego wrażenia. Może to zasługa braku metropolii w pobliżu. Może chodzi o dość dużą jednak wielkość miasta – liczącego ponad 100 tys. mieszkańców, nie jest to więc jakaś Przysucha albo inny Połaniec.

Ale może rzecz w – co by mi się najbardziej podobało – jakiejś wyuczonej od pokoleń lokalnej dumie i umiejętności samodzielnego funkcjonowania. Tak można wnosić po tych licznych biznesach mieszczących się w lokalach handlowych śródmieścia. Już nie tylko oddziały banków, firmy pożyczkowe i kasyno Las Vega 24h (czyli must have dzisiejszych polskich miasteczek) – ale i zakłady rzemieślnicze, modne restauracje, sklepy z elegancką odzieżą męską i kobiecą. Ciekawe, czy mają taki asortyment, jak w przedwojennym sklepie Teodozji Markiewicz, która zachęcała:

otworzywszy w Kaliszu pracownię gorsetów podług fasonów paryskich, wiedeńskich i warszawskich ma zaszczyt polecić się Szanownym Paniom miasta Kalisza […] Wyrabiam gorsety rozmaitych systemów i formatów, począwszy od najwykwintniejszych. Dla Pań poważniejszych i słabowitych wyrabiam bardzo wygodne, używane za granicą leniuszki.

W witrynach gorsetów nie widziałem, ale było dużo męskich krawatów, pasków, spinek do mankietów. Może więc jest tu gdzieś choć kawałek serca, jakieś dalekie echo kaliskiego rynku, przy którym pod numerem 10 mieścił się kiedyś tak zwany Bazar Szkolny (taki dzisiejszy sklep papierniczy) Marianny Gałczyńskiej, ciotki Marii Szumskiej. Na rogu z Warszawską stał zaś sklep kolonialny Gustawa Tschinkla, zwany popularnie Czynklówką. Ów Tschinkel był też monopolistą, jeśli chodzi o handel winami. Gros sklepów w okolicy należało do kupców żydowskich; Dąbrowska wspomina zwłaszcza jeden, skład futer Samuela Nussena. Po nich, jak po ich właścicielach, nie zostało już nawet echo.

Drobni żydowscy sklepikarze – pisała Maria Dąbrowska – małe żydowskie fabryczki, a także co bogatsze mieszkania plutokracji żydowskiej rozrzucone były po całym mieście, ale była i dzielnica żydowska, a przynajmniej parę ulic, zamieszkałych wyłącznie przez Żydów ortodoksyjnych w chałatach i jarmułkach. Te uliczki biedne i brudne (choć jedna z nich nazywała się Złota), pełne zgiełku dzieci i odgłosu rozlicznych warsztatów, albo migocące płomykami świec i rozbrzmiewające recytacją modlitw i pieśni – zdawały mi się w moim ówczesnym wieku tajemnicze i egzotyczne.

***

Można by napisać historię Kalisza przez pryzmat jego największych klęsk. Znalazłyby się wśród nich liczne pożary z XVIII wieku, epidemie cholery (najstraszniejsza z 1852 roku), w końcu niezrozumiałe bombardowanie miasta przez Niemców w początkach pierwszej wojny światowej (opisane w Żywocie człowieka poczciwego). Ale musiałoby się tam znaleźć także zniknięcie 1/3 jego mieszkańców, wymazanie tysiąc lat istniejącej gminy żydowskiej w Kaliszu. I nie wiem, czy nie byłaby to największa ze wszystkich klęsk tego uroczego miasta nad Prosną. To niestety powtarzający się czarny leitmotiv w historii wszystkich niemal polskich miasteczek.

***

Nie chciałem jednak – mimo wszystko, mimo nieredukowalny smutek wszystkich wspomnianych tragedii – pisać historii klęsk Kalisza. One i tak są mocno odczuwalne na każdym kroku. Tym bardziej więc próbowałem wydobyć spośród nich te jasne promienie, których w życiu z reguły jest mniej niż ciemnego tła. Bo przecież i taki obraz Kalisza da się dziś tutaj znaleźć:

Rzeka była malinowa od zorzy. Nadbrzeżne domy zbiegały się z dwu stron ku sobie, tak, że kominy dalekiego browaru zdawały się wyrastać wprost z wody. Od tego krajobrazu mglistą i fioletową ciszą, w której ubogi zgiełk miasta dźwięczał melodyjnie jak pieśń.

Jak niewiele jest we współczesnych miastach, we współczesności w ogóle – „mglistej i fioletowej ciszy”. Jak niewiele jest melodii. Jeśli w Kaliszu zachowało się ich chociaż odrobinę – to choćby po tę odrobinę warto tu kiedyś przyjechać. Bo może dla kogoś jeszcze – jak ongiś dla Dąbrowskiej – stanie się kiedyś Kalisz „miastem o najpiękniejszej rzece, najpiękniejszych ulicach, najpiękniejszych mostach, najpiękniejszych nocach i dniach…”

Powyższy tekst miał dwa równie ważne źródła. Pierwszym była wycieczka do Kalisza z moją odważną i wytrwałą żoną, Ksenią. Drugim natomiast lektury, wśród których na szczególne wspomnienie zasługuje książka W dawnym Kaliszu pióra Edwarda Polanowskiego, liczne artykuły Teresy Rudowicz oraz oczywiście nieoceniona literatura Marii Dąbrowskiej.