Notatnik łódzki

„Nowy Obywatel”, bardzo poczciwa gazeta, wydał niedawno numer o pracy (skąd się wzięła ta moda, że pisma wydają numery o czymś?). Warto czytać „Nowego Obywatela” i warto myśleć o pracy. Z tej drugiej czynności wynikło mi ostatnie takie spostrzeżenie. Niby pracujemy w dzisiejszych czasach bardzo dużo, ciągle nie mamy czasu, gdzieś się spieszymy, musimy natychmiast odbierać telefony, odpisywać na maile – można wręcz powiedzieć, że praca wypełnia nam większość życia. Ale jednocześnie stawiamy między pracą a życiem prywatnym wyraźną granicę, oddzielamy te dwie sfery z dużą bezwzględnością. I nie ma dziś takich prac (albo jest bardzo mało), w związku z którymi trzeba mieszkać u pracodawcy i niejako całe życie podporządkować wykonywanemu zajęciu. Myślę na przykład o tych wszystkich dawnych służących, kucharzach, ordynansach, bonach. Ale też o adeptach terminujących u kowali, szewców, krawców – a nawet o ich mistrzach kowalstwa, szewstwa, krawiectwa, którzy mieszkali obok warsztatu i praca splatała im się z życiem prywatnym (swoją drogą chyba nie zrozumieliby, co to ostatnie pojęcie oznacza). Niech mnie przeklną marksiści, ale uważam że ten pozorny wyzysk dawnej pracy był bardziej ludzki niż pozorna wolność w pracy dzisiejszej.

Pojechałem pociągiem do Poznania, żeby porozmawiać z Maciejem Płazą. I rozmawialiśmy długie godziny, bo miło rozmawiać długo z miłym człowiekiem. Gadaliśmy nawet w drodze powrotnej na dworzec (tzn. mojej drodze powrotnej, bo nie wiem, czy dla pana Płazy była to droga powrotna, czy raczej grzeczność). Wytłumaczył mi, dlaczego lubi architekturę modernistyczną w teorii, a secesyjne mieszczańskie kamieniczki w praktyce (jest to w ogóle ciekawy punkt wyjścia do myślenia o modernizmie i postmodernizmie). Opowiedział mi również wiele innych ciekawych rzeczy, których nie ma w wywiadzie (dlatego warto przeprowadzać wywiady, a nie tylko czytać). A później był pociąg kursowy ze Szczecina do Bóg-wie-dokąd, w którym zawsze znajdzie się jakieś podpity gostek chcący zdemolować toaletę i panie, które zachowują się tak, jakby całe życie tylko jeździły pociągami i zawsze zagadują żartobliwie konduktorów. Jedna z tych pań (o wieku pisać nie wypada) miała, jak wynikało z opowieści, męża czy amanta w osobie Rosjanina, Iwana. Śmiała się bardzo, powtarzając po kilkakroć, że gdy ten Iwan do niej dzwoni to ona zawsze odbiera i pyta: „co chcesz Putinie”? Takie małżeńskie żarciki. Takie przedziałowe historie.

Wojciech Smarzowski nakręcił film Wołyń. Ponoć strasznie krwawy i strasznie smutny. Moja żona nie lubi drastycznych filmów, więc zapowiedziała mi, że do kina nie pójdziemy. Może to i lepiej. Słyszałem za to, co zrobił ten film z niektórymi, co go oglądali. No więc zrobił na przykład to, że ci niektórzy zostali wojującymi antyukraincami. Że teraz chodzą i mówią jakoby to Ukraina nie zasługiwała na własne państwo, że dobrze im tak z tą Rosją, niech wracają do siebie etc. Wiadomo – głupich nie sieją, sami się rodzą. Ale jest też pytanie o odpowiedzialność kultury. Czy taki Wołyń, choćby najlepszy artystycznie i najwierniejszy faktom, jest kulturą odpowiedzialną?

Brat Piotrek napisał mi rano, że zginął Rafał Wójcikowski. Prawie spadłem z krzesła. A później poczułem duży smutek, jakiego już dawno nie czułem i zrobiło mi się strasznie żal żony Rafała i jego małych córek. Kilkanaście godzin później moja żona urodziła naszego drugiego syna, Franka. I pomyślałem, że kobiety są jednak ogromnie dzielne i silne. I jeszcze to, że rodzina Rafała sobie poradzi. Była czwarta nad ranem, próbowałem zasnąć siedząc obok Kseni na fotelu przyniesionym przez sympatyczne położne. Cieszyłem się i było mi smutno.