Wszystkie wpisy, których autorem jest Suma

Kronika

listopad 2017 – luty 2018

O wielkich postaciach kultury mawiał: „Mój drogi przyjaciel, Arystoteles”, „Mój znajomy, Mickiewicz”. Kochał Skaldów, posiadał wszystkie ich płyty, poświęcił im książkę Boże Narodzenie w muzyce i w dramacie muzycznym Skaldów. Naukowo zajmował się teatrem i dramatem muzycznym. 3 listopada 2017 roku zmarł dr Marek Bielacki. Wykładowca Uniwersytetu Łódzkiego. Postać charakterystyczna, ubrany w długi czarny płaszcz, nosił brodę i długie siwe włosy, które upodabniały go do Rasputina, choć wśród studentów większą popularnością cieszył się jego przydomek „Gandalf”. Człowiek wielkiej wiedzy, czego doświadczył każdy, kto zdawał u niego egzamin – wielkiej kultury, o czym mogli przekonać się słuchacze jego wykładów (zwłaszcza może Ci najmniej uważni i najbardziej głośni – których nigdy publicznie nie ganił, jedynie żartobliwie upominał) – i wielkiej dobroci, którą widać było już na pierwszy rzut oka.

*

9 listopada 2017 roku rozpoczęło nadawanie Polskie Radio Chopin. Prezentuje ono, oczywiście, muzykę Chopina w najróżniejszych wykonaniach, transmituje konkursy Chopinowskiego, ale nie tylko. Przypomina też muzyczne inspiracje dla dzieła Chopina, jak na przykład muzykę baroku czy różne jego odczytania w twórczości późniejszych kompozytorów. Przypomina, korzystając z bardzo bogatego archiwum polskiego radia, przeróżne gawędy o życiu Chopina, z których można dowiedzieć się m. in. o wakacjach przyszłego twórcy z lat 1824 i 1825 spędzonych u Dziewanowskich w Szafarni, podczas których Chopin odwiedzał Turzno, co zdarzyło nam się opisać swego czasu w „Sumie”.  W czasie tych wakacji, jak mówią wtajemniczeni, poznał ponoć młody Fryderyk muzykę ludową. A sam relacjonował je tak: „Nie czytam, nie piszę, ale gram, rysuję, biegam, używam świeżego powietrza”.

*

W czasie łódzkiego festiwalu Puls Literatury (23 listopada-3 grudnia 2017) spotkać można było kilkudziesięciu pisarzy z Polski i kilku ze świata. Wśród tych ostatnich gwiazdą festiwalu okrzyknięto noblistę Hertę Müller, z którą rozmawiała Olga Tokarczuk, ale chyba jeszcze ciekawsze było spotkanie z Varujanem Vosganianem – politykiem rumuńskim, ministrem spraw zagranicznych, ale przede wszystkim pisarzem pochodzenia armeńskiego. Jego Księga szeptów uhonorowana nagrodą Angelus w 2016 roku opowiada o jednej z najbardziej zapomnianych zbrodni w naszej części świata, czyli o ludobójstwie Ormian w latach 1915-1916. Vosganian mówił:  „Jest to książka o XX wieku, o jego wojnach światowych, masakrach i wspólnych mogiłach, o jego ideologiach i aparatach ucisku. Ale nie tylko. Każde miejsce, każdy czas, każdy naród ma swoją Księgę szeptów. Ona żyje, musi tylko zostać opowiedziana”. Bo opowiedzenie tych historii ma wymiar wybitnie współczesny. „W podzielonym świecie – puentuje pisarz – tylko literatura może łączyć”.

*

Teatr Nowy w Łodzi od ponad roku ma nowego dyrektora artystycznego. Po okresie bezkrólewia i zamieszania wokół możliwych kandydatur (Olaf Lubaszenko, Agnieszka Glińska) – został nim pisarz Andrzej Bart. Nic więc dziwnego, że zapowiedzi repertuarowe bazują na literaturze wysokiej próby, tekstach Mrożka, Nabokova czy Witkacego. Tymczasem jednak wystawiono adaptację powieści samego Barta, powieści poświęconej sławnemu-niesławnemu przywódcy łódzkiego getta, Chaimowi Rumkowskiemu, czyli Fabryki muchołapek. Ważny temat, dobra literatura. Czyżby Teatr Nowy po okresie, mówiąc delikatnie, nienajlepszym – miał wrócić do lat świetności z czasów nieśmiertelnego Kazimierza Dejmka.

*

9 grudnia w wieku 98 lat zmarła Irena Szczepańska, w czasie wojny łączniczka, sanitariuszka i uczestniczka tajnego nauczania, po wojnie przez kolejne dekady nauczycielka i niestrudzona działaczka społeczna angażująca się w niezliczone inicjatywy lokalne. Mawiała: „Człowiek nie może żyć tylko sobą, musi być z kimś, z czymś, z czymś, musi dać innym coś z siebie”.

*

W październiku czy listopadzie minionego już roku wpadł nam w ręce tomik poezji Leszka Aleksandra Moczulskiego z początku lat 90. Zachęceni znajdującymi się w nim wierszami chcieliśmy dotrzeć do autora i namówić do opublikowania kilku utworów w „Sumie”. Po kilku tygodniach starań, „pukania” w różne drzwi – w końcu dostaliśmy namiary. W tym samym dniu, a było to 18 grudnia, przyszła wiadomość o śmierci poety. L. A. M. – bo tak się często podpisywał – poza wierszami pisał piosenki, robił to w wielkim stylu i na dużą – jeśli można tak rzec – skalę, bo był autorem wielu utworów Skaldów, Zauchy, Grechuty, Turnaua, a także Nieszporów Ludźmierskich, czyli oratorium z muzyką Jana Kantego Pawluśkiewicza. Należał do ruchu „Wiara i Światło”. Choć urodził się w Suwałkach i pozostawał w łączności z tym swoim rodzinnym miastem, to był przede wszystkim Krakusem, w końcu, jak śpiewał Sikorowski, tam „wiosną wiersze rodzą się najlepsze”. Ale niech wybrzmi w końcu i sam L.A.M., nasz spotkany-niespotkany poeta:

Straszliwa siła poranienia
i wieku, i człowieka,
czas rekolekcji, potem spokój
i Bóg w człowieku czeka

ten jego obraz w nas stworzony,
co naruszony był rozumem
uczę się Ciebie, uczę się siebie,
a prawie nic nie umiem.

*

W okolicach trzeciej rocznicy śmierci Tadeusza Konwickiego, pisarz powrócił, w kontekście nieco może niespodziewanym. Otóż, wystawiono na sprzedaż mieszkanie, w którym mieszkał niemalże 70 lat, tę małą warszawską klitkę przy ul. Górskiego, z widokiem na Pałac Kultury i słynną „niszą/nyżą”, gdzie powstało większość książek mistrza poetyki snu. Podniósł się lament, że nie daj Boże ktoś przypadkowy kupi mieszkanie, i może jeszcze, o zgrozo, będzie pisał jakieś gryzmoły w uświęconej niszy. Rzecz skończyła się bez skandalu, bo nowym właścicielem lokalu został Instytut Książki, który zapowiedział, że przeznaczy go jako miejsce pracy twórczej, a właściwie pół-twórczej, bo pracy translatorskiej. W niszy więc będzie ktoś pisał, ale nie byle kto. Wydaje nam się, że Konwicki miałby wielki ubaw patrząc na te debaty wokół jego mieszkania. A orędownikom świętości tego miejsca dajemy pod rozwagę taki krótki cytacik z mistrza: „Wilno jest światem mojej pamięci i mojej wyobraźni, mojego też stosunku do życia”.

*

1 stycznia 2018 prawa miejskie uzyskały Józefów nad Wisłą, Otyń, Sanniki, Tułowice, Wiślica, Łagów i Radoszyce. Spośród tych miejscowości najlepiej znamy Łagów, położony w połowie drogi z Kielc do Opatowa. Prawa miejskie posiadał od XIV wieku do powstania styczniowego, teraz je odzyskał.

*

W styczniu 2018 roku otwarto w Łodzi Centrum Nauki i Techniki EC1. Miejsce bez wstydu mogące iść w zawody ze swoim sławniejszym, bo stołecznym, odpowiednikiem – Centrum Nauki Kopernik. W łódzkim centrum młodzież dowiaduje się, jak powstaje prąd, albo ogląda, jak wygląda świat w mikroskali. Jest tu także sferyczne kino 3D, gdzie można obejrzeć można m.in. film Jesteśmy astronomami. Kto ciekawy, powinien przyjść na Targową 1/3, bo placówka mieści się na terenie – interesującym także dla miłośników rewitalizowanej architektury – dawnej łódzkiej elektrociepłowni.

*

31 stycznia 2018 roku zmarł Jerzy Jedlicki, historyk, wielki kronikarz polskiej inteligencji, będący zarazem przedstawicielem i sejsmografem tej dziwnej grupy społecznej, która myśli, mówi i działa dla dobra innych, choć nie czerpie z tego żadnych materialnych korzyści. Jako kronikarz był Jedlicki przede wszystkim współautorem monumentalnych Dziejów inteligencji polskiej do roku 1918. Jako reprezentant przeszedł całą ścieżkę pokolenia solidarności – Klub Krzywego Koła, Uniwersytet Latający, Towarzystwo Kursów Naukowych, internowanie, pisma podziemne. Jako sejsmograf opublikował kilka ważnych książek – m. in. Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują: studia z dziejów idei i wyobraźni XIX wieku i Świat zwyrodniały. Lęki i wyroki krytyków nowoczesności – w których perspektywa historyczna pozwala lepiej rozumieć współczesność. Chyba dobrze pasowałaby do jego życia puenta, wzięta z piosenki Jacka Kaczmarskiego: „by być po stronie słabszych, którzy będą zawsze”; zresztą czy nie powinno być to motto inteligencji każdego miejsca i każdego czasu?

*

Bez echa przeszła dziesiąta rocznica śmierci Antoniego Hedy ps. Szary, 14 lutego jest wszak naznaczone innym, ważniejszym świętem. A szkoda, bo takich Szarych nie mamy w historii Polski aż tak wielu. Urodził się w 1916 roku, w chłopskiej rodzinie z Małomierzyc (koło Iłży), w latach 30. pracował fabryce w Starachowicach. W czasie wojny dowodził jednym z najważniejszych oddziałów partyzanckich działających na ziemi świętokrzyskiej, który przeprowadził wiele akcji dywersyjnych przeciw wojskom niemieckim, w tym odbicie miasta Końskie w czerwcu 1944 roku – wydarzenie o tyle nam bliskie, że wiąże się z przystąpieniem do oddziału Hedy naszego dziadka Henryka Suskiewicza. Gdyby nie to, nie znalibyśmy pewnie piosenek w rodzaju: „Dziś do ciebie przyjść nie mogę, bo do lasu idę spać…”. O innych wymiarach leśnej działalności dziadek opowiadał niechętnie i niewiele. Oddział funkcjonował jeszcze w 1945 roku, w nowym komunistycznym ustroju, wsławił się rozbiciem w sierpniu tegoż roku ubeckiego więzienia w Kielcach przy ul. Zamkowej – dzięki czemu uwolniono ponad 300 więźniów politycznych. Dokonania „Szarego” sprawiły, że musiał ukryć się pod przybranym nazwiskiem, szukając go, zamordowano, podczas ubeckich tortur, dwóch jego braci. Aresztowany w 1948 roku przesiedział w więzieniach osiem lat. Później był m. in. doradcą kardynała Stefana Wyszyńskiego. Ostatnie „rozbicie więzienia” planował jeszcze w 1976 roku, gdy po strajkach radomskich komuniści aresztowali 3 tysiące osób w hangarze tamtejszego lotniska.

*

Kilkanaście dni przed Hedą, 4 lutego, dziesięć lat temu, zmarł Stefan Meller, człowiek jakże odmienny i jednocześnie jakże polski. Znany przede wszystkim jako ambasador RP we Francji i Rosji oraz minister spraw zagranicznych – miał także wiele innych zatrudnień. Z wykształcenia był historykiem. Zwolniony z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych w 1968 roku (z powodów wiadomych), imał się różnych drobnych zajęć, był m. in. kasjerem – ale przy okazji obronił doktorat, a następnie zrobił habilitację. Na początku lat 90. był redaktorem naczelnym legendarnej serii „Mówią Wieki”. No i pisał wiersze; w jednym z dwóch wydanych tomów (Wszystko na chwilę, Zaledwie minuta) czytamy:

A mówią mi o tym
i zadają pytania
a ja nie odpowiadam
bo nie wiem, co odpowiedzieć
bo nie mam czasu
bo modlę się o to
żeby wiedzieć
i nie mam czasu
na nieprzemyślane
odpowiedzi
Może agnostycyzm polega tylko
na braku czasu
na odpowiedzi
na braku tej sekundy
żeby uwierzyć

*

Z początkiem 2018 roku, a dokładnie 5 stycznie, minęła też 50-rocznica śmierci Hanny Mortkowicz-Olczakowej, córki Jakuba Mortkowicza, znanego warszawskiego wydawcy, który publikował m. in. Żeromskiego. Studiowała polonistykę, historię i malarstwo. Opublikowała kilka książek wspomnieniowych poświęconych głównie pisarzom. Wspólnie z matką, Janiną Mortkowiczową – która od samobójczej śmierci męża w 1931 roku prowadziła przedsiębiorstwo – próbowała reaktywować wydawnictwo po wojnie; co się udało, w Krakowie, lecz zaledwie na kilka lat, bo w 1948 monopol wydawniczy wzięło w swe ręce państwo. Córka Hanny, Joanna Olczak-Ronikier opisuje to, i nie tylko to, w swoich książkach wspomnieniowych: Wtedy. O powojennym Krakowie oraz W ogrodzie pamięci.

Ankieta Sumy

„Te nadęte dyskusje, ankiety «Znaku» i «Więzi»…” – wspominał kiedyś dawne czasy Andrzej Horubała. Choć „Znak” i „Więź” oczywiście nadal istnieją, postanowiliśmy po swojemu wrócić do niesławnej tradycji ankiet, tworząc ankiety „Sumy”. A na pierwszy ogień – pytanie nieco nadęte:

Co nam dziś po czytaniu, ewentualnie pisaniu? 

Chodzi nam przy tym o wymiar dość przyziemny, osobisty (co nie znaczy, że tylko stricte „jednostkowy”), o „dylematy dnia codziennego”, gdy czytanie, ewentualnie pisanie, jest jedną z wielu czynności, którym można w danej chwili się oddać lub którą można sobie „wpisać w grafik” – kosztem innych czynności. Dlaczego warto się oddać, dlaczego warto wpisać w grafik? Czy możliwa jest jakaś niepięknoduchowska obrona czytania i pisania?

W ankiecie udział wzięli:

Ewa Kiedio,

Andrzej Badek,

Jarosław Dudycz,

Paweł Grad,

Jarema Piekutowski,

no i myśmy też wzięli: Kamil i Marcin.


ODPOWIEDZI

Ewa Kiedio

W okruchach wolnych chwil lubię ściągać z półki książkę, która akurat wpadła mi w oko, otwierać ją w przypadkowym miejscu i czytać. To by było na tyle, jeśli chodzi o lekturę bezinteresowną, w sensie: tylko dla własnej przyjemności.

Czytanie jest moją pracą, podobnie jak pisanie. Z jednej strony dla osoby, która – jak ja – lubi czytać, to wymarzona sytuacja. Czytanie nie wymaga wówczas podkradania czasu przeznaczonego na inne, ważniejsze zadania – to ono jest jednym z obowiązków. Z drugiej strony trudno już wtedy o zwykłe, podstawowe podejście do czytania – takie, jakie ze wzruszeniem wspominam z dzieciństwa, poczucie wciągnięcia w czyjś świat, zafascynowanie, czysta radość, przejęcie. Przeszkadza a to odchylenie redaktorskie („Szkoda, że to nie my wydaliśmy tę książkę”, „Niejasne… O co tu chodzi… Czemu tak to puścili, zamiast przycisnąć autora?”), a to nawyki korektorskie („Po co ten przecinek? Do usunięcia”), to znów potrzeba zanotowania czegoś na przyszłość do wykorzystania we własnych tekstach. Tak zresztą często kończy się też to pozornie relaksujące czytanie ot tak fragmentu ze środka przypadkowej książki.

A może tę pamiętaną z dzieciństwa radość czytania popsuł internet? Nadmiar pośpiesznie przeglądanych tekstów, nader często marnej jakości. Poczucie zalania przez niekończące się treści, hiperlinkowość. Coś się w głowie przestawiło, obrało kurs na szybkość i ilość. Bez satysfakcji. Teraz trzeba się z tego leczyć.

Swoją rolę odgrywa też pewnie świadomość, że życie ludzkie ma kres, bliższy lub dalszy, ale dający się policzyć w kilku dziesiątkach lat. Nie przeczytam wszystkiego, co jest ciekawe, chcę się skupić na tym, co interesuje mnie naprawdę wyjątkowo mocno. To każe dobierać książki w pewnym kluczu, co jakiś czas ucinać: „Stop, za to się nie biorę”. Jest to jak zakładanie końskich okularów chroniących przed rozglądaniem się na boki. Czasami odczuwam niepokój, że to ograniczanie horyzontów, trudno dziś jednak doprawy orientować się w szerokim zakresie tematów, tak aby zachować sens, a nie tylko czynić popisy erudycji. Jak zauważył niegdyś ks. Grzegorz Strzelczyk, przyrost literatury jest obecnie tak wielki, że ogromnej dyscypliny wymaga już nadążenie za jedną dziedziną – w jego na przykład przypadku chrystologią. Myślę więc, że potrzebna jest swego rodzaju asceza w czytaniu. I jak to z ascezą bywa, nie chodzi o to, że to, z czego się rezygnuje jest złe, ale że wybiera się jakieś większe dobro i widząc ten cel, decyduje się na samoograniczenie. Nie ma więc mowy o doczytywaniu do końca słabej książki tylko dlatego, że się ją rozpoczęło i wypada skończyć. Kiedy słyszę, że ktoś praktykuje taką metodę, dziwię się, czemu ma tak mało szacunku do samego siebie.

Jest coś niezmiernie specyficznego w czytaniu. To bycie sam na sam z tekstem, pewien rodzaj samotności, pozwalający na wgląd w siebie z pomocą cudzych słów – nieraz może w kontrze do nich. Niezbędne skupienie, które przestawia umysł na tory inne niż przy działaniach także intelektualnych, jak rozmowa czy słuchanie wykładu. Z tej samotności czasami później się wychodzi, rozmawiając z innymi o przeczytanych książkach. Tworzy się pewien wspólny kod, ułatwiający porozumienie, np. pewne trudne do nazwania stany można odnieść do sytuacji powieściowych znanych obu rozmówcom („On jest zupełnie jak książę Myszkin”). To ogromna wartość, o którą jednak dziś coraz trudniej w związku ze wspomnianą wielką ilością pozycji na rynku książki. Nie jest wcale tak częste, że książkę, którą czytałam ja, czytali także moi znajomi. Wspólny kod tworzą dziś raczej popularne wpisy na Facebooku i akcje viralowe.

Mimo wszystkich korzyści z czytania nie wydaje mi się, by było ono lepszym niż inne sposobem kontaktu z sobą samym i światem, zdobywania wiedzy, wchodzenia w pewną wrażliwość. To, czego w słowach nie daje się wyrazić, udźwigną nieraz i przekażą inne formy komunikacji. Oglądanie filmów, obrazów, słuchanie muzyki, patrzenie na zieleń roślin i na bawiące się zwierzęta, obserwowanie światła układającego się na fakturze ściany, spacer z córką, rozmowa z mężem, spotkanie z przyjaciółką… nie mogłabym się zgodzić z twierdzeniem, że któraś z tych rzeczy jest mniej warta niż czas spędzony z książką (zakładając oczywiście, że zestawiamy film i książkę reprezentujące podobny poziom). Wszystkie tworzą barwną mozaikę życia i powinny znaleźć dla siebie odpowiednie miejsce. Co znaczy również, że na danym etapie z którejś z nich dla dobra całości może trzeba będzie zrezygnować albo stanie się ona po prostu niemożliwa. Nie wykluczam, że może to być akurat czytanie.

***

Andrzej Badek

Zacznę chronologicznie, czyli od dzieciństwa. Wychowałem się w domu, gdzie od zawsze panował kult książki. Niezależnie, gdzie mieszkaliśmy, zawsze towarzyszyły nam regały z literaturą specjalistyczną z dziedziny biologii i medycyny, literaturą piękną, dziennikami, biografiami, książkami podróżniczymi. Czytano mi, gdy byłem dzieckiem, Brzechwę, Konopnicką, Tuwima i wielu innych. Zatem szybko sam złapałem za książki. Jeśli mnie pamięć nie myli, to pierwszą książkę przeczytałem samodzielnie w wieku 6 lat. Nie był to jakiś tytuł szczególnie wart chwalenia się; jakaś krótka książka o Spider Manie. Równolegle jednak czytałem dużo z babcią „na zmianę”. Czytaliśmy pierwsze tomy Harry’ego Pottera, który jest chyba książką odpowiedzialną za to moje zaciekawienie literaturą w największym stopniu. Do dziś uważam, że bardzo trafną jest maksyma zawarta na okładce każdego tomu, która głosi, że ludzie, którzy uznają, że w dzisiejszych czasach umiejętność czytania zanika, bezwzględnie są Mugolami, czyli istotami niemagicznymi; niezdolnymi odczuwać i widzieć magii. Równolegle z książkami o młodym czarodzieju zacząłem sięgać po powieści Nienackiego i jego wspaniałego Pana Samochodzika, przeżywałem przygody z bohaterami Niziurskiego… Bardzo szybko, bo już w 3. klasie Szkoły Podstawowej, wziąłem się za Władcę Pierścieni Tolkiena, który mnie niezwykle zauroczył i do dziś jest dla mnie jednym z najważniejszych pisarzy. Oczywiście były też ciemne plamy tego czytelnictwa. Ich złowrogie imię brzmi „Lektury Szkolne”. Jestem dozgonnie wdzięczny mojej rodzinie, że zapoznała mnie z literaturą jeszcze przed rozpoczęciem obowiązkowej edukacji.

Mogę rzec, że Szkoła Podstawowa i Gimnazjum to był czas najbardziej intensywnego czytelnictwa w moim dotychczasowym życiu. Przez te dziewięć lat przebrnąłem przez wiele światów fantasy, zakochałem się w polskim Wiedźminie, poznałem Sherlocka Holmesa, kryminały Agathy Christie, Stiega Larssona i niezliczoną liczbę innych powieści, na co jednak warto zwrócić uwagę – głównie fabularnych.

Zupełna rewolucja mojego czytelnictwa nastąpiła w liceum. To wtedy okazało się, że muszę poświęcić więcej czasu specjalistycznej literaturze chemicznej niż ulubionym fabułom. To również wtedy zacząłem szukać poezji. Kaczmarski, Gintrowski, Miłosz, Herbert, Szymborska… To nazwiska, które zawsze będą mi się kojarzyć z okresem szkoły średniej. Poezja sprawiła, że zacząłem być bardziej wybredny wobec tego, co czytam. Dawni autorzy przestawali mnie już tak pasjonować. Starałem się poznać literackie klasyki i  zrozumieć zdarzenia historyczne, do których odwołują się poeci. Nigdy nie dawałem literaturze klasycznej, pozytywistycznej, romantycznej i innym „taryfy ulgowej”. Oceniałem dzieła ostro, w niektórych się zakochując, innym zarzucając utratę aktualności.

Istniał również drugi aspekt, być może nawet istotniejszy, który sprawił, że ograniczyłem ilość czasu poświęcanego na książki. Otóż, liceum okazało się bardzo energochłonne. Wielokrotnie wracałem późno do domu po kole chemicznym albo innej dodatkowej aktywności, odrabiałem lekcje i nie starczało mi sił na nic innego niż głęboki sen.  W tym czasie książka okazywała się wielokrotnie niewygodna, ponieważ przeczytawszy jej kilkadziesiąt stron w wolniejszy wieczór, często mogłem do niej wrócić dopiero po tygodniu lub dwóch. Było to okropnie frustrujące, bo więź zawierana z bohaterami powieści stawała się luźna, a pamięć o szczegółach ulatywała w natłoku codziennych spraw. I tu na horyzoncie pojawiła się nowa pasja, która dziś pożera w wielkiej mierze mój czas wolny, i o której nie będę się tutaj rozpisywał zbyt wiele (jako, że to tekst poświęcony czytaniu) – kinematografia. Film spełniał wymogi, których nie mogła spełnić gruba książka – stanowił jedną odrębną historię, którą można było otworzyć i zamknąć w jeden wieczór, bardziej od innych wolny od nauki. W ten sposób grubsza literatura musiała czekać na ferie i wakacje, gdy była łapczywie pochłaniana.

W zasadzie dopiero w tym momencie dochodzę do mojego stosunku do czytania dziś. Oczywiście czas studiów to długie przeprawy w literaturą specjalistyczną. Nie ma dnia, gdy nie zaglądam do podręczników do anatomii, histologii, fizjologii czy innych dziedzin medycznych. Lubię to. Znajduję w tej literaturze opis działania człowieka, co prawda w aspekcie fizykochemicznym, a w mniejszym stopniu duchowym, ale każdy dzień studiów przybliża mnie (mam nadzieję, że nie tylko w moim własnym mniemaniu) do zrozumienia rzeczy zarówno ważnych, jak i ciekawych. Z radością zauważam, że budzi się we mnie na nowo potrzeba sięgania po literaturę spoza mojego zakresu studiów. Odrzuciłem jednak fabułę (choć też niecałkowicie, ale nie daje mi ona już tak wiele przyjemności jak dawniej) a zacząłem czytać książki historyczne, polityczne i podróżnicze. Kończę obecnie czytać niezwykle ciekawą pozycję, jaką jest księga On China Henry’ego Kissingera i mam ogromną ochotę znaleźć pozycje traktujące o najnowszej historii Bliskiego Wschodu. Prawdopodobnie chęć ta wzmożona jest przez moje skłonności i zamiłowania do częstych podróży i przez moją fascynację różnymi kulturami.

Ta właśnie fascynacja spowodowała, że stałem się osobą, która aktywnie śledzi prasę w kraju i za granicą. A czym byłoby zrozumienie kultury bez poznania jej języka? A zatem zacząłem się uczyć języków. Dziś radzę sobie dobrze z tekstami po angielsku, francusku, hiszpańsku, trochę gorzej po rosyjsku i niemiecku. Każdy z tych języków zdaje mi się otwierać bramę do nowego świata, pełnego nowych zasad, przesiąkniętego historią, zamieszkanego przez ludzi o innej mentalności. To jeden z powodów, dla których kocham Facebooka. Po dostosowaniu go do moich potrzeb codziennie rano wita mnie przekrojem prasy z całego świata, artykułami na temat tego, co obecnie gra w duszy mieszkańcom Moskwy, a co – Madrytu. I tę perspektywę czytelnictwa codziennego pielęgnuję szczególnie wytrwale.

Sam też dużo piszę. Tu również przychodzi mi z pomocą Facebook. To dzięki niemu mogę mieć codziennie kontakt z moim najbliższym przyjacielem, który mieszka kilkaset kilometrów dalej. Kiedyś nawet rozmawialiśmy o tym, że zapis naszych codziennych rozmów mógłby spokojnie robić za swoisty dwustronny pamiętnik. Czasami mam ochotę i potrzebę napisać coś publicznie. Czasem, żeby wywołać dyskusję, innym razem po prostu mam chęć przelać swoje myśli na słowa. Dużo piszę także o filmach, codziennie toczę różne dyskusje, piszę recenzje, porównuję reżyserów i nurty w kinematografii.

Często nachodzą mnie pewne wyrzuty sumienia. Czy nie powinienem czytać więcej? Czy nie jestem zbyt wybredny względem tych dłuższych form literackich? Problemem jak zawsze pozostaje nieubłagany czas, którego zawsze jest mało a doba posiada, bezlitośnie w swoim nieugięciu, jedynie 24 godziny. Co jeszcze gorsze, część tego czasu należy poświęcić nie tylko na literaturę, ale również rodzinę, przyjaciół, aktywności fizyczne czy spacery z moim labradorem! Przed taką sztuką wyboru staję w niemal każdej minucie życia; na co poświęcić kolejny moment swojej świadomości? Wiem, że jestem naprawdę szczęśliwy, gdy trafiam na książkę, która mnie interesuje. Czuję się wtedy, jak wówczas, gdy miałem siedem lat; bezgranicznie ufny i oddany autorowi, który prezentuje mi swój świat.

***

Jarosław Dudycz

Przyznam uczciwie, że już od pewnego czasu nie dowierzam książkom. Nie samej treści tekstów, nie intencjom i umiejętnościom autorów, ale wpływowi tekstów na formację człowieka, tę indywidualną i tę społeczną. Marne rezonowanie tekstów uzmysłowił mi mocno Facebook, w którym książki oraz opinie i przeświadczenia funkcjonują niejako zupełnie oddzielnie; książki sobie, światopoglądy sobie. Widzę w Facebooku – przez angażowanie się w niezliczone dyskusje i polemiki – że sporo ludzi czyta i chwali się tym, dużo o książkach mówi, ale zupełnie nie rzutuje to na ich obraz świata, nie uzdolnia do wywodu i analiz, nie dodaje danych, nie budzi krytycyzmu. Odnoszę wrażenie, że treści wnikające do głów poprzez lektury nie powodują żadnego procesu myślowego, nie drążą żadnych korytarzy i nie prowokują pytań. Nic się z tą wyczytaną treścią w głowach nie dzieje, nie jest nijak przetwarzana, ludzie są po lekturze tacy sami, jacy byli wcześniej. Robią te same błędy, które by robili bez czytania, ich wypowiedzi są tak samo mało dyskursywne, jak wówczas, gdyby od książek stronili, tak samo brakuje im argumentów, jak ich nie czytającym znajomym. Oczywiście mówiąc „ludzie” mam na myśli pewną tendencje, nie historie konkretnych osób. Nie chcę być niesprawiedliwy.

Książki funkcjonują w takim świecie wyłącznie jako skarbnica złotych myśli, wklejanych do rozmów bez ładu i składu i mających podnieść prestiż wypowiedzi. Są tu doświadczenia lekturowe wyłącznie protezami czy podpórkami dla słów, nie kształtują wcale wywodu, nie mają żadnej innej rangi, jak tylko estetyczna. Po prostu upiększają wypowiedzi, czynią je gładszymi i bardziej strawnymi. I usypiają sumienia. Oto gdy ktoś w rozmowie powoła się na książkę taką czy siaką, zdaje się nam być wtedy człowiekiem godnym zaufania, szlachetnym i cywilizowanym. A to, co dokładnie powiedział, nie gra już roli. Ważne, że użył danej książki jako środowiskowego zawołania, po którym poznajemy, że jest nasz, z naszej gliny.

Bardzo trudno jest w Facebooku (poza sprawdzonymi miejscami) o dyskusje, po których byłoby widać, że czytanie książek jest dla rozmówców nie snobizmem, a realnym budulcem ludzkiego charakteru i umysłu. Niezbyt wiele jest takich spotkań, w których książka jawiłaby się jako towarzyszka rozwoju i wsparcie dla niego, a nie surogat – jako źródło bon-motów – wolności myślenia i samodzielności poznawczej. Rzadko też się zdarza, żeby książka miała charakter zbójecki, doprowadzała czytelnika do gorączki, wiodła kogoś do danego czynu, do natychmiastowej decyzji, do zrywu. Przypomina mi się w tym miejscu, że Joseph Ratzinger wybrał na swoją biskupią dewizę słowa „Współpracownicy prawdy”, co ma zupełnie inną dynamikę, niż miałyby słowa, dajmy na to, „Głosiciele prawdy”. Czymś innym jest „współpraca z prawdą”, a czymś innym jej głoszenie.  Głoszenie zakłada przekonanie, że prawda jest kamienna, zaklęta raz na zawsze w określonych formułach i wystarczy ją tylko odtwarzać, jak film, a współpraca jest długim i żmudnym procesem, w którym nie tylko człowiek się zmienia pod wpływem poznawania prawdy, nie tylko on jest żywy, ale i sama prawda jest żywa, zyskuje nowe perspektywy i ciągle się domaga argumentów i analiz. Podobnie jest z książkami, myślę. Można być głosicielem danych książek, ich powtarzaczem, streszczaczem, a można z książkami współpracować.

Bliski jestem więc stwierdzenia, że czytanie jest – dodam, że w dzisiejszych czasach, bo nie chcę się wypowiadać za przodków czy za potomnych i silić się na uniwersalność diagnozy – bardzo przereklamowane. Tezę tę postawił swego czasu Szczepan Twardoch, znany i dobry pisarz. Usilnie walczymy o wzrost czytelnictwa, drwimy z tych, którzy nie czytają, prześcigamy się w publikowaniu w Facebooku jeremiad, jak kończą społeczeństwa mało czytające. Mamy głośne festiwale i duże nagrody literackie. Czytanie w pewnych kręgach jest bardzo modne. Ale co z tego, skoro to się nijak nie przekłada na stan debaty publicznej. Na stan tych facebookowych ton rozmów i tekścików. Na jakość naszych codziennych spostrzeżeń i komentarzy. Oczywiście istnieje pokusa, by uznać, że ci wszyscy, których wypowiedzi są mało nasycone treścią, mało dyskursywne, to ci, którzy nie czytają. Ale właśnie nie! Właśnie nie. Moje doświadczenie korzystania z mediów społecznościowych, doświadczenie, o którym wyżej co nieco napisałem, mówi mi coś zupełnie innego.

Dziwnie brzmią te słowa, jeśli ktoś mnie zna i wie, że mam ambicje literackie i jakiś czas temu zaproponowałem jednemu z polskich wydawnictw swoją pierwszą powieść. Czyżbym więc napisał tę książkę na darmo i zupełnie w nią nie wierzył? Nie, to nie tak. Bez wiary w sens własnych słów nie byłbym w stanie książki napisać. Gdybym nie miał przekonania, że moja książka może mieć znaczenie, w ogóle nie siadałbym do pracy, zająłbym się czymś innym. Wiara w literaturę, we własnych bohaterów i w opowiadaną historię jest fundamentalna dla powstania powieści. To tak, jak z życiem: jeśli ktoś nie wierzy, że życie ma sens albo że przynajmniej może mieć sens, jeśli ktoś już nie ma nadziei, że da się to życie doprowadzić do ładu, to popełnia samobójstwo. W przypadku książki oznacza to właśnie zaniechanie pisania, wyrzucenie wszystkiego do kosza. Brak nadziei jest zabójczy.  A zatem wierzę w moją książkę, ale to nie znaczy wcale, że wierzę w jakąś jej wielką sprawczość i szerokie oddziaływanie, to znaczy tylko (aż) tyle, że wierzę, że znajdzie swoich czytelników, którym się przyda na ich drodze życiowej i którzy z nią zechcą współpracować i wyciągnąć z niej wnioski.  Wierzę, że znajdą się ludzie, którzy mają takie potrzeby, taki stan myśli i takie zdolności, że moja książka się z tym wszystkim zazębi. Innymi słowy: wierzę, że żyją gdzieś bratnie dusze tej powieści. Ludzie, którzy tę powieść zechcą wykorzystać w swoim namyśle nad rzeczywistością.

Tego mi właśnie najmocniej brakuje, gdy stykam się w Facebooku z ludźmi, którzy czytają, i to nierzadko czytają sporo: książka dla wielu z nich nie jest narzędziem na ich drodze poznawczej, ale jest fetyszem. Staje się ważna sama w sobie, jak mityczny artefakt, na przykład Graal. Trudno tu w ogóle mówić o czytaniu – jako intelektualnej pracy jednostki – mówić raczej należy o czytelnictwie, czyli pewnej wartości statystycznej: „przeczytałem tyle a tyle książek, zaraz wam je zacytuję, jestem mądry”. Czytanie jak najbardziej jest mi bliskie, na czytelnictwo mam alergię.

***

Paweł Grad

Co nam dziś po czytaniu, ew. pisaniu? Moja odpowiedź na to pytanie zdeterminowana jest w swojej formie przez fakt, że czytanie i pisanie jest, czy też staje się właśnie, moim zawodem, skoro już zdecydowałem się zająć filozofią zawodowo oraz zostałem redaktorem w jednym z polskich (jak to się ładnie nazywa) „kwartalników idei”.  Niemniej sądzę, że być może to, co mam na ten temat do powiedzenia w swojej zasadniczej treści – jeśli nie wspomnianej formie – może powiedzieć coś o praktyce czytania i pisania dziś, nawet nie tyle w „w naszym pokoleniu”, co w naszym momencie historycznym. (Skądinąd momenty historyczne są przypisane do pokoleń, i różne pokolenia, żyjące obok siebie, są w stanie żyć w tym samym czasie w różnych „momentach historycznych” rozumianych jako pewien stan świadomości).

Moim najsilniejszym uczuciem związanym z czytaniem i chyba jeszcze bardziej z pisaniem jest uczucie samotności. Wprawdzie nieco romantycznie nastawieni „zawodowi” czytelnicy są skłonni powtarzać, że lektura jest dla nich okazją do „rozmowy” z „najgenialniejszymi umysłami wszechczasów”, że pozornie samotne czytanie jest właściwie spotkaniem „z żywymi ludźmi”. Chyba rozumiem o co może takim romantykom chodzić, ale osobiście równie mocno jak poczucia zbliżenia się do dawno nieżyjących lub żyjących daleko, nieznanych mi ludzi doświadczam przy lekturze tego samego, co każdy czytelnik listów: poczucie zbliżenia się jest silne tylko przez kontrast z zupełnie rzeczywistą nieobecnością osoby, która do nas mówi. To wrażenie potęgowane jest następnie przez doświadczenie, jakie wywołuje przeniesienie się od lektury do rzeczywistości. Zajmuję się, jako humanista, problemami (przynajmniej w moim poczuciu) tak czy inaczej „społecznymi” i całkowicie uchwytnymi. Mimo to – pomimo świadomości, że to, o czym czytam i piszę, mogę właściwie obserwować patrząc na społeczeństwo w którym żyję – odkrywam, że otaczający mnie ludzie robią to, co staram się przez lekturę i pisanie zrozumieć, ale najczęściej nie potrafią o tym opowiedzieć. Ta ich niemożliwość opowiedzenia, a więc i porozmawiania ze mną o tym, co robią, a co ja staram się zrozumieć (najczęściej czytając-rozmawiając z nieobecnymi autorami), wzmaga i tak naturalne przy każdej lekturze poczucie samotności. Ale nie mam o to absurdalnego żalu, bo ani umiejętność opowiedzenia nie oznacza zrozumienia, ani opowiadanie nie jest lepsze od robienia (a nawet wręcz przeciwnie).

Sądzę, że to, o czym mówiłem wyżej, jest właściwie pewną stałą, ponadhistoryczną charakterystyką każdego zawodowego czy po prostu intensywnego czytania i pisania. Być może specyfiką naszego momentu historycznego jest to, że inflacja tekstów i informacji tylko wzmacnia to poczucie, ponieważ jest (ta inflacja) tak wielka, że już zupełnie nie zostawia żadnego czasu i uwagi na odpowiedzenie na to, co się przeczytało, a czasem nawet na zrozumienie.

Mam to szczęście, że pisane przeze mnie teksty, a więc ostatecznie również owoc moich lektur, są czasem publikowane, a więc ktoś ma przynajmniej okazję, by je przeczytać, a może nawet się do nich odnieść. Czasem, bardzo rzadko się to zdarza i jest to zawsze chwila ulgi – w końcu pisanie i czytanie, jak każda normalna praca (tak to widzę) musi się komuś do czegoś przydać, a więc zostać przez niego uznana. Nie chodzi o to, że za każdym razem ulga ta wynika z tego, że ktoś mnie, czy mój tekst obdarza uznaniem.  Chodzi o uznanie w bardziej elementarnym sensie odniesienia; o sam fakt, że ktoś się do tego, co zrobiłem-napisałem, odnosi (nawet jeśli robi to w sposób bardzo krytyczny). Momenty te jednak są na tyle rzadkie, że i tak ostatecznie szara codzienność tej pracy czytania-pisania jest taka, że pracuje się – czyta i pisze – „dla siebie”.

Wszystko to brzmi z pozoru jak smutna skarga kogoś samotnego – ale to nieprawda, choćby dlatego, że mówię tu o samotności w czytaniu i pisaniu, a nie o samotności w ogóle. W końcu czytanie-pisanie to nie samo życie, i to, że jestem samotny czytając i pisząc nie oznacza, że jestem samotny w ogóle. Poza tym punkt, w którym odkrywa się, że pracuje się poniekąd „dla siebie” wcale nie musi być smutny, o ile dostrzeże się w tym odkryciu potencjał oczyszczający. To „dla siebie” oznacza ostatecznie tyle, że samotna (w codzienności) i męcząca praca, jaką jest czytanie i pisanie, ma właśnie przynosić taki plon: że sam mam dzięki niej lepiej rozumieć, że czasem, nawet stosunkowo rzadko, ktoś będzie mógł, choćby krótko skorzystać z mojej pracy. Że może ten ktoś zjawi się za dłuższy czas, kiedy mnie nie będzie albo będę zupełnie gdzieś indziej, a moje teksty będą żyły, albo raczej trwały własnym życiem: tak jak rośliny na szczycie góry, których żadne oko nie ogląda przez długi czas, aż wreszcie ktoś po latach przejdzie obok i na nie spojrzy. Z pewnością takie rośliny rosną w samotności, nawet często na odludziu, ale czasem jednak da się tam dojść, a nawet – jak wierzymy – ich samotność na szczycie góry ma taki cel, by ktoś mógł się nimi cieszyć, a więc: że trwają one, samotnie, właśnie dla tego kogoś. Odkrycie, że normalność czytania i pisania właśnie na tym polega, że – wbrew romantycznym i egzaltowanym kłamstwom – nasze lektury i teksty mają się komuś do czegoś przydać, a nam samym dać lepszą orientację w naszym życiu, które się do tej pracy nie sprowadza – to odkrycie jest wyzwalające.

***

Jarema Piekutowski

Najpierw trzeba określić, o czym mówimy. Jeśli akt czytania rozumiemy jako każdą sytuację, w której człowiek patrzy na jakiś tekst i próbuje go zrozumieć, to można zaryzykować, że nigdy dotąd w dziejach ludzkości tyle się nie czytało. Pomijam już daty ważności na produktach spożywczych – ale udział komunikacji pisemnej (sms-y, media społecznościowe, przebrzmiałe już nieco e-maile) nigdy nie był tak duży jak teraz. Oczywiście mówi się o kulturze obrazkowej – ale komunikacja obrazami w większości przypadków jest uzupełniana choćby szczątkowym tekstem. Chyba nigdy wszystkiego nie przekaże się samym obrazem, lecz faktycznie z czasem tego tekstu może być coraz mniej. Więc może żyjemy w epoce szczytu czytania (a co za tym idzie, także pisania).

Fascynuje mnie sam fakt istnienia tekstu i języka. Fascynuje i przeraża zarazem. Przeraża, bo czuję, że słowa są zbyt ciasne, żeby odzwierciedlić rzeczywistość, a fascynuje, bo przez tysiące lat staramy się tak rozwijać język, by jednak – nawet w przybliżeniu – coś pokazywał, a nawet tworzył nową rzeczywistość. Choć trzeba tu przyznać, że – może poza poezją – najczęściej jest to rozwój ilościowy (nowe słowa na nowe odkrycia i wynalazki) lub idący w kierunku uproszczeń (choćby rezygnacja z odmiany większości czasowników przez osoby w języku angielskim czy odejście od plusquamperfectum w polszczyźnie).

Więc skoro język jest fascynujący i przerażający zarazem, to i akty czytania i pisania są fascynujące i przerażające. Akt pisania – bo próbuję umieścić rzeczywistość będący w ciągłym ruchu w kilkunastu, kilkuset czy kilku tysiącach znaków. Akt czytania – bo próbuję tę rzeczywistość na powrót z tych znaków wyciągnąć. A ile jest tu dodatkowych interpretacji, filtrów, rozwidlających się ścieżek – bo gdy ja czytam o „wiewiórce”, w głowie pojawia mi się obraz tej polskiej, z rudą kitą; a gdy czyta o niej Amerykanin, widzi przed oczyma szarego chipmunka.

Więc czytanie i pisanie są całym światem. Niektórzy – zwłaszcza mistycy, poeci i filozofowie – przerażeni nieprzystawalnością języka do rzeczy, zalecają ostrożność, dystans wobec tego świata. Ja czuję się zawieszony między ich nawoływaniem do milczenia, a tym, co powiedział mój mistrz, Josif Brodski, studentom Uniwersytetu Michigan:

Proszę rozszerzać i traktować swoje słownictwo tak, jak traktują Państwo konto bankowe. (…) Rzecz w tym, by nauczyć się wysławiać w sposób możliwie pełny i precyzyjny; słowem, chodzi o zachowanie równowagi wewnętrznej. Albowiem nagromadzenie rzeczy niewysłowionych, nie dość dobrze wyartykułowanych, prowadzi do nerwicy.

Tak, trzeba próbować czytać i pisać z pełną świadomością niedoskonałości języka. Czytać, pisać i milczeć we właściwych proporcjach – to chyba jest właśnie ta droga.

***

Kamil Suskiewicz

Nieraz słyszałem, jak stare i mądre wiejskie baby mówiły o jakiś – jak sądzę niezbyt mądrych – kobietach: „łot tych ksiunzek tak zgupiała”. Coś podobnego powiada nam czasem literatura, portretując taką na przykład Emmę Bovary. Istnieją więc ostrzeżenia (i to z różnych rejestrów życia społecznego), aby książkom za bardzo nie ufać, bo mogą być szkodliwe, ogłupiające. Brzmi to może żartobliwie, lecz – jak sądzę – nie jest wcale pozbawione sensu. Także dzisiaj, gdy dużo różnych, niekoniecznie mądrych tekstów przychodzi nam, z własnej woli albo przypadkowo, czytać. Przykładowo, ktoś czytający namiętnie wszelkiego rodzaju amerykańskie poradniki – o tym jak dobrze pisać, jak dobrze mówić, jak wychować dziecko albo zarobić grube miliony bez nazbyt wysilonej pracy – raczej na tym nie skorzysta, a straci. Bardziej zaszkodzić może mu już chyba tylko sesja u jakieś coacha albo wizyta u psychoanalityka.

Ale literatura, lub szerzej słowo pisane do czegoś jest nam jednak potrzebne. Gdyby nie było, to mając tyle różnorodnych sposobów na zabicie nudy, ile mamy dziś – już byśmy po literaturę nie sięgali. Trudno jednak jednoznacznie odpowiedzieć, do czego jej potrzebujemy. Dla mnie jest to przede wszystkim chyba jakaś korzyść poznawcza – jeśli pod tym pojęciem rozumiemy nie tylko zdobycie wiedzy o rzeczach konkretnych albo ogólnych (np. mówiąc górnolotnie, o człowieku, o życiu), ale także jakieś poszerzenie horyzontów czy światopoglądu, i jeszcze: głębsze wniknięcie w istnienie, i jeszcze: zakorzenienie się w rzeczywistości. To oczywiście nie wyczerpuje katalogu powodów, może nawet nie oddaje zbyt dobrze ich istoty. Co więcej, usłyszawszy takie powody, ktoś gotów pomyśleć, że czytanie przynosi jedynie korzyści osobiste, indywidualne. I, kto tak pomyśli, będzie miał sporo racji. Współcześnie, sądzę, przebywanie z tekstami to sprawa głównie samotnicza. Straciły na znaczeniu rzeczy takie, jak wspólne czytanie na głos, jak dyskutowanie tekstów, jak odnoszenie się w codziennych rozmowach do tego, co przeczytaliśmy. Zniknęło pojęcie kanonu.

Tu chciałbym wrócić do tematu tej ankiety: „Co nam dzisiaj po czytaniu”. Otóż, myślę, mogłoby nam być to – to znaczy taki stawiam tu postulat – że czytanie potraktujemy więcej jako jakąś płaszczyznę dla funkcjonowania we wspólnocie, jako system odniesień dla języka, dla pojęć, którymi się ze sobą komunikujemy. Bo teksty (zwłaszcza literackie) są płaszczyzną bardzo pojemną, wielowątkową, zniuansowaną, subtelną. O ileż szerszą, niż paradygmat polityki lub jakiś popkulturowych memów, które służą nam dzisiaj za protezę komunikacji. Przy czym nie wierzę, aby taki idealistyczny plan stworzenia czy przywrócenia jakiegoś kanonu tekstów, poprzez które moglibyśmy ze sobą rozmawiać – może mieć formę odgórną, centralistyczną, na przykład via szkolne listy lektur. Sądzę raczej, że musi się to wydarzyć – jeśli w ogóle – w sposób oddolny, np. najpierw w małych grupach przyjacielskich, które dają podstawę do tworzenia grup większych, skupionych np. wokół jakiegoś pisma (dobrym tego przykładem jest krakowski Festiwal Conrada, który wziął swój początek z rozmów o literaturze w niewielkim gronie ludzi związanych z „Tygodnikiem Powszechnym”). I chyba nie będzie to nigdy propozycja dla wszystkich; kultura, kanon, literatura – pozostaną zawsze jakoś tam elitarne (choć ten elitaryzm mógłby dotyczyć znacznie szerszych grup, niż dotyczy dzisiaj).

Takim konkretnym elementem powyższego, dość ogólnego postulatu, mogłoby być przywracanie kanonowi polskiej kultury różnych obszarów literackich, które znikają nam z intelektualnego horyzontu. Ile osób sięga dziś po twórczość Stanisława Czernika, Tadeusza Nowaka czy Juliana Kawalca? Kto czyta Michała Choromańskiego albo Ludwika Stanisława Licińskiego? Jak powszechna jest znajomość Jerzego Stempowskiego czy Bolesława Micińskiego? Obawiam się, że nawet studenci polonistyki odpowiadaliby na powyższe pytania z zakłopotaniem. Długo można by wymieniać całe nurty polskiej literatury, które zapadają się na naszych oczach. A to zawęża nasz kanon, naszą płaszczyznę porozumienia. Byłoby wielkim dokonaniem naszego pokolenia, gdyby udało się ten trend odwrócić.

Pytanie ankiety zawiera jeszcze jeden wątek: „Co nam dziś po pisaniu?”. Z pisaniem, jak sądzę, jest nieco inaczej niż z czytaniem. Można nawet powiedzieć, że współczesność niebezpiecznie odwróciła nam proporcje tych dwu aktywności, tzn. za mało czytamy, a za dużo piszemy (jeśli wliczyć w to ostatnie różne teksty przygodne, jakieś komentarze, wpisy fejsbukowe itd., to może się okazać, że ta proporcja jest bardzo jednostronna). Nie wydaje mi się, aby tak rozbudzony żywioł pisania był dla nas bardzo pożyteczny. Nie jest pożyteczny dla nas jako wspólnoty czytelniczej – bo trudno się w takim ogromie tekstów rozeznać i wybrać to, co najpotrzebniejsze. Nie jest pożyteczny dla pojedynczych piszących – bo zbyt pośpieszne, spłycone wypowiedzi są często czymś, czego przyjdzie się później wstydzić. Chociaż takie pisanie to także często dowód jakiejś bardzo naturalnej potrzeby, żeby wypowiedzieć swoje myśli, lęki, fascynacje. Zasadniczo jednak uważam, że pisaniu, zwłaszcza literackiemu, nie służy zbytni ekshibicjonizm. Nie przekonuje mnie także terapeutyczna rola pisarstwa, owo: „piszę po to, aby coś z siebie zrzucić, aby było mi łatwiej”. Jest to dość egoistyczne. Pisanie powinno służyć przede wszystkim czytelnikom, a nie piszącemu. I powinno, jak sądzę, brać się z namysłu, z głębokiego doświadczenia, z pewnego rodzaju mądrości, jak mawiał Horacy. Bliski jest mi też pogląd, trochę może staroświecki, że pisanie jest formą posłannictwa, że nie można być prawdziwym pisarzem z zawodu (zawodowo można być letterato, czyli człowiekiem, który potrafi pisać – jak powiadał Herling-Grudziński), że prawdziwym pisarzem jest się zawsze z powołania.

***

Marcin Suskiewicz

„Cała Polska czyta dzieciom” – chyba nikt przeciw temu nie protestował. W sytuacji, gdy większość spraw dzieli, czytanie – wydaje się – jednoczy.

Od razu muszę dodać: i dobrze, że tak jest. Dobrze zarówno dlatego, że (jakkolwiek zabrzmi to, co napiszę dalej) czytanie jest z pewnością czymś wartościowym, jak i dlatego, że dobrze jest się niepotrzebnie nie spierać. Jeśli tutaj będę starał się jakoś „sproblematyzować” kwestię czytania, to nie po to, by wszczynać spór między ludźmi, raczej – jeśli można tak powiedzieć – by wyrazić pewien wewnętrzny spór, który noszę w sobie.

Nasz stosunek do czytania jest trochę paradoksalny. Z jednej strony nie wszyscy czytają chętnie, a nawet nie wszyscy w ogóle czytają. Statystyki są wręcz, jak to się mówi, „alarmujące” – co dowodzi jednak przede wszystkim tego, że można bez czytania żyć, i to czasem, jak spojrzeć na konkretne życiorysy, szczęśliwie, dobrze, nawet święcie. Do tego były i pewnie wciąż gdzieś są całe wspólnoty, dla których książka jest czymś zupełnie obcym. A z drugiej strony – i tu paradoks – w przestrzeni publicznej nie dochodzi do głosu żadna opcja „antyczytelnicza” czy „książkosceptyczna”; można chyba nawet powiedzieć, że powszechnie przyjmowane jest milczące założenie, iż czytanie jest czynnością jednoznacznie, w każdych warunkach i w każdej ilości dobrą. A już na pewno: dobrą dla każdego. „Czytanie jest jak mycie zębów, każdego, kto tego nie robi, powinniśmy zachęcać, by skusił się na lekturę” – mówił kiedyś młody pisarz Jacek Dehnel. Matki chcą, by ich dzieci czytały, chłopcy i dziewczęta chcą, by czytali ich kandydaci na małżonków. Kibice ŁKS-u i Widzewa wyrzucają sobie nawzajem, że „nie czytają książek”.

Osobiście czytam niezbyt dużo, ale łapczywie, kompulsywnie wręcz, łaknąc chwil – zawsze zbyt rzadkich – gdy można „usiąść w fotelu z książką i kubkiem herbaty”. (Co chyba znaczące, czytanie kojarzy się w naszej „terapeutycznej” kulturze właśnie z tego typu idyllicznymi, błogimi scenami: ja + książka + spokój + kawa/herbata + fotel/kominek/plaża/widok na góry z okna pociągu itp.). Pragnienie to jest pewnie zasadniczo niewinne, może nawet dobre, może nawet w jakiejś mierze na pewno, ale ta kompulsywność, z jaką mi się narzuca, czasem wydaje mi się co najmniej niepokojąca. Zwłaszcza, że trudno powiedzieć, czego to jest przede wszystkim pragnienie – bo chyba nie, na przykład, wiedzy. Raczej pewnego stanu umysłu, wspomnianej „błogości”, może pewnej ucieczki (od czego?), którą daje skupienie na „martwym” tekście.

O ile jednak jestem nieco podejrzliwy wobec własnej czytelniczej zachłanności, o tyle zasadniczo głód czytania, który odczuwa wiele osób, jest dla mnie jednym z najlepszych argumentów za tym, że czytanie jest dobrem. Ten głód wydaje się po prostu bardzo szczery i naturalny. Przypomina mi się pan Zbyszek, teraz już świętej pamięci, z miejscowości mojej babci. Wiódł biedne i proste życie, nie pokończył szkół, walczył – i często przegrywał – z nałogiem alkoholowym. Nie był typowym „bibliofilem”. Ale czytać kochał, zwłaszcza książki historyczne i wojenne.

Czytają bezdomni, czytają więźniowie, czytają ludzie w innych trudnych życiowych sytuacjach – i nawet jeśli czytają, by w coś „uciec”, to nie zawsze da się zbyć tę potrzebę moim poprzednim frazesem o „kulturze terapeutycznej”.

Jeśli pan Zbyszek jest adwokatem czytania, to nieczytanie ma w mojej głowie silnego orędownika w osobie św. Dominika, który co prawda zasadniczo czytał (głównie, jak to święty, Ewangelię), ale przynajmniej w jednej sytuacji – jak zaświadczył niejaki brat Stefan – miał powiedzieć:  „Nie chcę studiować z martwych skór, podczas gdy ludzie umierają z głodu”. Rozchodziło się wówczas o pieniądze: książki były drogie, a niektórym brakowało chleba, do tego akurat wybuchła zaraza. Również taki argument pozostaje dziś w jakiejś mierze w mocy (książki swoje kosztują, a niektórzy ludzie, nawet w Polsce, wciąż nie mają co jeść), ale staje się on może jeszcze bardziej aktualny, gdy odniesie się go do innego ograniczonego zasobu: czasu. Czy warto spędzać czas nad martwymi książkami, skoro brakuje nam go dla żywych ludzi, dla naszych własnych rodzin, dla przyjaciół, dla samotnych sąsiadów itd.?

Odpowiedź musi być chyba taka, że granica między martwymi książkami a żywymi ludźmi nie jest wcale ostra: czytanie/pisanie może być formą komunikacji między żywymi ludźmi, czymś, co pozwala zaistnieć pewnemu wspólnemu dobru, które inaczej by nie zaistniało, czymś, co w dość szczególny sposób tworzy, utrwala, czasem uzdrawia – wspólnotę.

Książki są dla nas zwykle albo narzędziem „samorozwoju”, albo „ucieczką” – i niewątpliwie mogą być i jednym, i drugim – i czasem dobrze, że są. Ale wydaje mi się, że jest jeszcze inny wymiar czytania/pisania, właśnie ten wspólnotowy czy wspólnototwórczy – a rzadko się o nim pamięta. Jemu właśnie chciałbym na koniec poświęcić kilka luźnych myśli, ponumerowanych tylko dla stworzenia pewnego pozoru porządku.

  1. Rozumienie czytania jako przede wszystkim „ucieczki” bierze się być może z tego, że czytanie wydaje nam się „nienaturalne”. Zgodnie z tą narracją czyta nie nasza natura – ta jest biologiczna, cielesna, zwierzęca, lokalna, społeczna itd. – ale nasza jednostkowa „świadomosć” (czymkolwiek ona jest). W związku z tym czytając opuszczamy niejako nasze ciało z jego uwarunkowaniem biologiczno-historyczno-geograficzno-wspólnotowymi i przenosimy się w podniebną sferę gdzieś ponad ciałem i życiem. Odtrutką na takie podejście może być dobrze rozumiany „naturalizm”, który wie, że wszystko co ludzkie musi się jakoś w ludzkiej naturze zmieścić. A już na pewno muszą się w niej zmieścić sprawy tak podstawowe, jak rozum, język, znak, symbol, opowieść, a w konsekwencji także – bo to wszystko zawiera się na jednym kontinuum – pismo i książka. Elementy te nie są jedynie „doczepione” do tego, czym jesteśmy (goła „zwierzęcość” jest mitem), ale są integralną częścią tego, czym jesteśmy – a w związku z tym może być tak, że pisanie i czytanie mają do odegrania pewną rolę, że są „po coś”. Po coś dla nas jako jednostek i dla nas jako wspólnoty.
  2. Nie każdy we wspólnocie musi namiętnie czytać i pisać. Jak wszystko, tak i te czynności mogą być sprawowane przez część na rzecz całości. W jakiejś mierze będzie to kwestia wrodzonych predyspozycji i sytuacji życiowej. Osoby czytające i piszące nie powinny wynosić się nad innych, lecz raczej im służyć – poprzez to, co kochają. Bycie „molem książkowym” to nie tylko hobby – to powołanie.
  3. Temat „czytanie a wspólnota” jest bardzo rozległy i obejmuje zarówno skomplikowaną pracę na rzecz wspólnoty, jaką wykonuje wielka literatura, jak i na przykład – na drugim biegunie – korespondencję między dwiema osobami. Pomiędzy jest literatura średnich i niższych lotów, pisma, a dziś także – różne zjawiska internetowe.
  4. Wielka literatura może służyć wspólnocie nie tylko poruszając jakieś tematy, lecz także badając i rozwijając język – potencjalności ukryte w słowach i ich połączeniach. Te dwa aspekty – tematy i język – będą się ze sobą wiązać, bo język ma zawsze swoją historię – słowa skądś się wzięły, coś znaczą, stosowane były w pewnych użyciach – podobnie swoją historię mają układy słów – i w związku z tym już w samej warstwie językowej po cichu zawsze realizuje się pewne „przepracowywanie przeszłości” i pewne „projektowanie przyszłości”, wielkie „tematy” literatury.
  5. Wielka literatura najlepiej służy wspólnocie, gdy jest właśnie „wielką” – głęboką, nie idącą na kompromisy, nie podporządkowaną w pełni żadnym praktycznym celom, artystycznie doskonałą itd. Nie znaczy to jednak, że literatura niedoskonała artystycznie nie może służyć wspólnocie. Może się przecież zdarzyć, że ktoś o ograniczonym talencie stricte literackim ma wielki dar wczuwania się we wspólnotę, jej dziedzictwo, bóle, nadzieje, problemy, powołanie itd. – i tworzy prawdziwą „literaturę wspólnoty” (może w formie gawęd czy pieśni, może w formie listów albo regularnie wydawanego pisemka). Tak jak wielka literatura służy wspólnocie będąc wielką, tak owa „literatura wspólnoty” będzie poniekąd wielką przez to, że służy wspólnocie.
  6. Aby czytanie i pisanie realizowało wymiar wspólnotowy, musi być zawsze jakoś „lokalne”. Naczelną zasadą będzie tu: „do tego, co uniwersalne, przez to, co bliskie”. Każdy pisarz i każdy czytający należy do drabiny wspólnot, od małych po ludzkość, i powinien być wierny każdemu szczeblowi tej drabiny. Ta wierność może oczywiście przybierać różne formy – może objawiać się jako bunt.
  7. Czytelnik swoją wierność poszczególnym szczeblom drabiny wspólnot może realizować na poziomie wyboru lektury. Czasem warto czytać nie tylko rzeczy wielkie, lecz także bliskie – teksty sąsiadów, rodziny, znajomych itd.
  8. Doskonałym przykładem czytania i pisania na rzecz (pewnej) wspólnoty jest dla mnie twórczość Józefa Nyki, górołaza i popularyzatora turystyki górskiej. Nyka, dziś 92-letni, od zawsze nie tylko pisze przewodniki górskie – z których jest znany – lecz także redaguje swoje pisemka: „Gazetę górską”, „Głos seniora”, „Biblioteczkę historyczną Głosu seniora” (od jakiegoś czasu dostępne na stronie www.nyka.home.pl). Są tam aktualności, wspomnienia, sylwetki zmarłych taterników i alpinistów, recenzje książek. Czytając gazetki Nyki namacalnie czuje się, jak za ich pomocą zbiór osób chodzących po górach zaczyna tworzyć wspólnotę o pewnej przeszłości i pewnym etosie na przyszłość. Choć u Nyki oczywiście nie pada nigdzie fraza „etos na przyszłość”. Jest jednym z paradoksów pisania, że o pewnych rzeczach – by zaistniały – lepiej nie pisać wprost.
  9. Jest jeszcze coś takiego, jak czytanie na głos. Pamiętam, jak tata kiedyś napomknął mi o pani, która w jego rodzinnych Końskich czytała niewidomym pracownikom spółdzielni inwalidów. Przychodzą mi też teraz na myśl opowieści babci o wychowawczyni internatu czytającej im nielegalne w okresie stalinowskim książki Makuszyńskiego. Sam doświadczyłem czytania na głos oczywiście w szkole, ale też na przykład podczas wizyty w klasztorze dominikanów, w którym czytano podczas posiłku. Nie wiem, czy jest szansa na masowe przywrócenie tego zwyczaju w normalnych sytuacjach, ale jakimś substytutem może być chyba wspólne słuchanie audiobooków.

 

Kronika

Od marca do sierpnia w Muzeum Lat Szkolnych Stefana Żeromskiego w Kielcach prezentowano wystawę czasową Róża Konstancina. Monika Żeromska – córka, artystka, podróżniczka. Wystawa trafiła następnie do pawilonu wystawowego Muzeum Częstochowskiego w Parku Staszica w Częstochowie, gdzie można ją oglądać od początku października do końca stycznia.

Córka Stefana Żeromskiego i Anny Zawadzkiej była malarką, autorką ilustracji książkowych (między innymi do powieści ojca) i scenografii teatralnych (między innymi do sztuk ojca), ale zasłynęła chyba najbardziej jako autorka pięciu poczytnych książek wspomnieniowych. Ostatnio czytaliśmy pierwszy tom.

***

Ktoś powiedział, że każdy wiersz liryczny jest cząstką autobiografii, nawet jeżeli nic w nim nie ma z wyznań. Wierszy Julii Hartwig nie umiem czytać inaczej niż układając z nich autobiograficzną opowieść. Osobą, która opowiada, jest kobieta z polskiej inteligencji, mająca za sobą doświadczenia lat wojny, dużo podróżująca, o znacznej wiedzy o sztuce, wyposażona w znajomość obcych języków, zadomowiona w trzech miastach: Warszawie, Paryżu i Nowym Jorku. Osoba ta jest też poetką, szukając określenia, wybrałbym przymiotnik: wykwintną, przez co chyba rozumiem jej powściągliwość. Jej życie, tak jak ukazuje się w tej poezji, było pełne nieszczęść i klęsk, ale znalazła sposób, żeby mówić o tym jakby okólnie, poprzez nazywanie zjawiających się przed oczami obrazów. Jej głos jest równy, nie ścisza się do szeptu, ani nie nasila się do krzyku

– mówił kiedyś o niej Czesław Miłosz. 14 lipca zmarła poetka Julia Hartwig (1921-2017).

***

19 sierpnia zmarł Janusz Głowacki (1938-2017). Pisarz , dramaturg, scenarzysta. Jedna z ikon polskiej emigracji artystycznej. Autor Antygony w Nowym Jorku. Współtwórca Rejsu i filmu o Lechu Wałęsie. Biograf Jerzego Kosińskiego (Good Night Dżerzi). Właściciel niezliczonych szalików.

***

29 września zmarł Tadeusz Żabski (1936-2017), profesor filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, znawca literatury pozytywizmu, edytor pism Prusa i Sienkiewicza.

W tym samym dniu odszedł także Wiesław Michnikowski (1922-2017), aktor teatralny, filmowy, jeden z filarów kabaretu „Dudek”.

***

Literacką nagrodę Nobla za rok 2017 niespodziewanie otrzymał Kazuo Ishiguro (ur. 1954), poczytny pisarz japońsko-brytyjski (urodził się w Nagasaki, a do Anglii trafił w wieku 6 lat). Jest absolwentem popularnych w krajach anglosaskich kursów creative writing – i, jak ktoś zauważył, pierwszym noblistą rekrutującym się z tego grona.

Największą sławę przyniosła mu, porównywana czasem (choć chyba przesadnie) do powieści Kafki, antyutopia Nie opuszczaj mnie (2005)¸ opowieść o wychowankach szkoły z internatem, w której ludzie-klony przygotowują się do bycia dawcami organów. Sama fabuła jednak, jak zawsze u Ishiguro, była tam wtórna wobec głównego tematu: życia w cieniu śmierci, która od początku jest zapowiadana – i nieuchronnie nadchodzi. „Oto obraz doli ludzkiej”, jak napisał Pascal w Myślach (paragraf 199).

***

14 października w wieku …. lat (wszak kobiety wieku nie mają) odeszła Anna Szałapak. Krakuska z krwi, kości i przede wszystkim z serca. Etnograf, tancerka, artystka „Piwnicy po Baranami”, gdzie wykonywała m. in. utwory poetów: Czesława Miłosza, Ewy Lipskiej czy Agnieszki Osieckiej, która nazywała ją „białym aniołem Piwnicy pod Baranami” (kto był czarnym, nie powiemy).

Przypomniały nam się słowa starej piosenki Andrzeja Sikorowskiego o śp. Piotrze Skrzyneckim: „spotkałem wczoraj Piotra we śnie, w Rynku, po kabarecie, miał obok siebie gwiazdy dwie: Ankę Szałapak i Becię”. I pomyśleć, że jedna z tych gwiazd, już sama jest w tym śnie, i razem z Piotrem S. piją wódkę i oglądają obrazy, „bez obrazów wszak trudno jest żyć”.

***

15 października minęła 200. rocznica śmierci Tadeusza Kościuszki (1746-1817), generała polskiego i amerykańskiego, uczestnika wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych i naczelnik w czasie tzw. insurekcji kościuszkowskiej na ziemiach polskich.

Ostatnie lata życia spędził w kamienicy zaprzyjaźnionej rodziny Zeltnerów w szwajcarskiej Solurze (Solothurn), przy Gurzelngasse 12. Mówią, że wstawał wcześnie, w letnie poranki nawet o piątej. Po kawie i lekturze prasy spędzał czas z Emilią, córką swojego gospodarza, rozmawiając z nią i ucząc ją języka polskiego i historii. Spotykał się też z wąskim gronem znajomych, zajmował dobroczynnością, chodził na spacery i odbywał konne przejażdżki. Czasem malował, a nawet próbował swoich sił w tokarstwie, wykonując tabakiery i ozdobne puzderka, które służyły mu za prezenty dla bliskich. Zdarzało mu się też wypić kufel piwa lub kieliszek wina w karczmie.

***

Trwają nam właśnie, jak się rzekło, 200-lecie śmierci Tadeusza Kościuszki. Każdy świętuje jak umie. Taka na przykład Łódź, wstyd przyznać, poświętowała w ten sposób, że doczepiła Tadeuszowi Kościuszce (temu z pomnika na Placu Wolności) biało-różowy róg jednorożca. Nie będziemy tego komentować, bo nie chcemy używać brzydkich słów, a poza tym mamy szczerą nadzieję, że jest w Polsce wiele miejsc, gdzie dobrze rozumiana kreatywność w obchodach rocznic wygrywa z głupotą.

***

Jeśli ktoś musiałby wybrać jednego tylko pisarza, którego wolno mu będzie przez całe życie czytać – to polecilibyśmy Józefa Czapskiego (1896-1993). Nikt w XX wieku nie przeżył tak wiele, nikt tak całościowo swych doświadczeń nie opisał (od czasów paryskich prawie dzień po dniu w monumentalnych, nie wydanych jeszcze dziennikach). Jeśli ktoś musiałby wybrać jeden festiwal, na który może się wybrać tej jesieni – to polecilibyśmy, konsekwentnie, Festiwal Józefa Czapskiego. Rzecz odbywa się od 5 października i będzie się odbywać do 7 listopada, w bardzo różnych miejscach. A to w Warszawie, gdzie prezentowane są obrazy Czapskiego, te znane, ale i te wyciągnięte z magazynów. A to w Krakowie, w ramach konferencji UJ – „Powrót Czapskiego”. A to także w Krakowie, w mieszkaniu Czesława Miłosza, które też kryje pamiątki po Czapskim. A to we Wsoli, w muzeum Witolda Gombrowicza, wraz ze spotkaniem „Gombrowicz i Czapski – spór i fascynacja”. Poza tym jeszcze sporo miejsc w Polsce i kilka za granicą (Petersburg, Paryż, Maisons-Laffitte, Białoruś). Można więc śladami Czapskiego popodróżować, popatrzeć na jego obrazy w różnych sceneriach, posłuchać opowieści o nim – poznać tego pisarza, z którym, jak się rzekło, warto by przepędzić całe życie.

***

A skoro już o festiwalach zaczęliśmy – wszak w Polsce jesień to czas wielu festiwali – trzeba wspomnieć jeszcze krakowski Festiwal Conrada, który z roku na rok jest coraz bardziej znaczącym wydarzeniem literackim. Tym razem odbył się w dniach 23-29 października, pod przewodnim hasłem „Niepokój”. Toczono rozmowy, przepytywano pisarzy (galeria postaci dość imponująca: http://conradfestival.pl/goscie/17), rozdano nagrody (wygrała Anna Cieplak za powieść o pokoleniu fejsbuka pt. Ma być czysto). Wszystko pod czujnym okiem Józefa Korzeniowskiego – Josepha Conrada (1857-1924), wszak to dodatkowo jego rok jubileuszowy. Była to już 9. edycja. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się tak niewinnie, jak wspomina Grzegorz Jankowicz, dyrektor festiwalu:

Zaczęło się od pewnego stylu życia. Idea Festiwalu Conrada zrodziła się w niewielkim kręgu osób związanych z „Tygodnikiem Powszechnym”. Spędzaliśmy czas na długich rozmowach o literaturze i w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że ten model egzystencji, w którym wiersze i powieści odgrywają tak ważną rolę, należy upowszechnić. Mówiąc wprost: chodziło nam o to, by ów pisarsko-czytelniczy krąg poszerzyć.

 

Czytelnia

czytelnia_do_suma5

„Fundamenty nowoczesnej rodzimej ekologii – czytamy w tekście Remigiusza Okraski, znanego jako twórca „Nowego Obywatela”, a goszczącego tym razem na łamach „Tygodnika Powszechnego” (nr 32, 6 sierpnia 2017 roku) – stworzył Jan Gwalbert Pawilkowski”. Niezwykła to postać! Tzn. Pawlikowski (choć Okraska też), „profesor Wyższej Szkoły Rolniczej w Dublanach, twórca lwowskiej szkoły nauk politycznych, fundator ogromnej czytelni (26 tys. woluminów, w tym białych kruków), wydawca, działacz gospodarczy, animator amatorskiego ruchu teatralnego”. No i wielki badacz późnej twórczości Juliusza Słowackiego, na czele z Królem-Duchem. Okraska dodaje, że Pawlikowski był nie tylko wybitnym ekologiem – działaczem Towarzystwa Tatrzańskiego, współzałożycielem Ligii Ochrony Przyrody, inicjatorem utworzenia pierwszych parków narodowych w Polsce (Pienińskiego i Białowskiego, było to w 1932 roku) – ale jednocześnie był endekiem, działaczem konserwatywnych ugrupowań o profilu narodowym. To ostatnie nie wydaje nam się szczególnie ważne, ale dla autora jest ważne – wszak próbuje on, z dobrym zresztą skutkiem, dowieść, że ekologia to nie twór nawiedzonych lewaków z Brukseli, tylko idea z gruntu konserwatywna. A dlaczego powinniśmy popierać ekologię? Ano, między innymi dlatego – powiada Okraska, tłumacząc poglądy Pawlikowskiego – że „przyroda jest godna zachowania ze względu na swą przyrodzoną, własną «znakomitość». Natomiast nam oferuje możność kształtowania dusz, charakterów i wrażliwości w otoczeniu natury pierwotnej lub przekształconej z umiarem. Kultura każdej wspólnoty ludzkiej jest więc pochodną m. in. przyrodniczego otoczenia, to dzięki niej tworzy się «swojszczyzna» odróżniająca jedne nacje od innych”. Przytacza też Okraska fragment Puszczy jodłowej Stefana Żeromskiego:

Żyj wiecznie, świątnico, ogrodzie lilij, serce lasów! Przeminęły nad tobą czasy złe (…). Lecz któż może wiedzieć, czy (…) nie wyjdą znów drwale z siekierami, ażeby ściąć do korzenia macierz jodłową na podstawie nowego prawa, w interesie jakiegoś handlu lub czyjegoś niezbędnego zysku. Jakie bądź byłoby prawo, czyjekolwiek by było, do tych przyszłych barbarzyńców poprzez wszystkie czasy wołam z krzykiem: – Nie pozwalam! Puszcza królewska, książęca, biskupia, świętokrzyska, chłopska, ma zostać na wieki wieków, jako las nietykalny (…). Puszcza jest niczyja – nie moja ani twoja, ani nasza, jeno boża, święta!

Po takim cytacie nic już czytelnika nie obchodzi, czy ta cała ekologia, to lewacka jest, czy raczej endecka – nic go nie obchodzi, bo zamyka gazetę i idzie do lasu.

***

Wspomniany numer „Tygodnika Powszechnego” jest wyjątkowy z innych jeszcze powodów. I nie mamy tu na myśli wielkiego come backu ks. Adama Bonieckiego, któremu kiedyś odebrano głos, a teraz przywrócono, więc znalazł się ks. Adam nawet na okładce, w nowym image, z białą brodą patriarchy. Chodzi nam raczej o bogate i sięgające po różne, niekoniecznie bardzo bliskie „Tygodnika”, grono autorskie. Bo że są Błażej Strzelczyk czy Szymon Hołownia – do tego się czytelnicy już przyzwyczaili. Ale jest też cytowany obszernie powyżej Remigiusz Okraska, jest Ignacy Dutkiewicz (warszawski Klub Inteligencji Katolickiej), jest Krzysztof Mazur (Klub Jagielloński). Dwaj ostatni podejmują temat sporu politycznego na linii prezydent-partia i prezydenckiego veta dla ustawy o sądach, Krzysiek z perspektywy politologicznej, Ignacy, pisząc o roli Kościoła w całym tym procesie. Ciesząc się z obecności tak zacnych autorów, zastanawiamy się tylko, czy nie szkoda tak tęgich głów (i piór) na tematy, o których dzisiaj – kilka miesięcy później – mało kto już pamięta.

***

Miesięcznik „Książki. Magazyn do czytania” ma tę główną zaletę – może poza niespotykanym w polskiej prasie szerokim przeglądem tego, co się w literaturze dzieje – że nigdy nie pozostawia czytelnika bez wielostronnych wątpliwości (żeby nie powiedzieć zwątpienia). Weźmy taki, pierwszy z brzegu, numer z czerwca. Patrzymy na okładkę – pierwsza wątpliwość – czy Jakub Żulczyk pozujący do okładkowego zdjęcia ze środkowym palcem przy głowie, nie powinien się tym palcem pukać raczej w czoło, gdyby się dowiedział, że moda na publiczne pokazywanie tegoż palca była gdzieś tam z 20 lat temu.

Ale to tylko początek. W środku też są zdziwienia. Ktoś mógł nie wiedzieć na przykład, że pisanie książek to sport szybkościowy, ale po przeczytaniu artykułu o twórczości popularnego ostatnio Remigiusza Mroza – już wie. Czytamy bowiem:

Jedną książkę pisze około miesiąca. Każda sprzedaje się w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy […] Mówi, że w zasadzie mógłby już przejść na emeryturę i spokojnie żyć z tego, co zarobił. Tyle że nie jest w stanie. Gdy nie pisze, to choruje. […] Nie ma rady musi robić to nieustannie. W Zaduszki, Wigilię, urodziny. Kiedy reszta polskiego świata maluje jajka wielkanocne lub wyleguje się na plaży, uprzednio otoczywszy się parawanami, on stuka w klawiaturę. Norma 15 stron, 10 godzin dziennie.

Ktoś inny mógł mieć wątpliwości – czy warto pisać duży artykuł o twórczości Kornela Makuszyńskiego, tylko po to, by co chwila przeplatać ów artykuł uwagami o jego antysemityzmie i braku szacunku do kobiet. Janusz Rudnicki twierdzi, że warto, choć nam się wydaje, że autor osiągnął by to samo, gdyby o swoim bohaterze napisał dużą czcionką: „Był faszystą i męskim szowinistą” (i nawet by się to rymowało).

Ktoś w końcu może się zastanawiać, czy możliwe, żeby dać artykułowi tytuł: Brakująca kość penisa. Otóż – można, nawet jeśli nie bardzo służy to powadze w dużej części naukowego (albo chociaż pseudonaukowego) wywodu prowadzonego przy okazji książki o (też dość głupim) tytule Testosterone rex: unmaking of myths of our gendered studies. I książka, i artykuł próbują zresztą udowodnić równość płci (w rozumieniu genderowym), przywołując różne eksperymenty np. na muszkach owocowych albo gębaczach trójbarwnych (taka rybka z Afryki) – na końcu zaś stwierdzają, że w zasadzie żadnych dowodów nie ma, ale i tak wszystko przemawia za równością, bowiem ona ma np. uwolnić „kreatywny potencjał drzemiący w kobietach, których kariery blokowane są przez dyskryminację”.

Czytelnikowi, któremu dane będzie przebrnąć przez te i inne oceany (to tak a propos rybek) zadziwień – uda się może dopłynąć to wyspy, którą jest wywiad z byłym premierem, Donaldem Tuskiem. Tu też jest zdziwienie, ale bardzo przyjemne. Bo Tusk, uchodzący przecież za polityka „rudego i mściwego”, nie będąc zmuszonym, by mówić, jak polityk (czyli tak, żeby nic nie powiedzieć) – bardzo ciekawie, zajmująco i ze znawstwem opowiada o swoich lekturach i artystycznych fascynacjach. Dowiadujemy się na przykład, że ulubioną książką szefa Rady Europejskiej, jest nomem omen Rodzinna Europa Czesława Miłosza, najbardziej podziwianym obrazem Myśliwi na śniegu Pietera Bruegla, a najważniejszym wierszem, cytowany w całości utwór Bronisława Maja z incipitem: „Kto da świadectwo tym czasom?”. Trzeba przyznać, że Donald Tusk jako czytelnik, daje im świadectwo nie najgorsze.

***

W jednym z sierpniowych numerów „Rzeczpospolitej” (a także tu) ukazał się artykuł Jana Maciejewskiego pt. Zanim rodzice dojrzeją. Na kanwie książek naszej ulubionej Mary Douglas i poczytnego Karla Ove Knausgarda autor snuje mądre rozważania nad trudem i łaską bycia rodzicem w dzisiejszych czasach.

***

Poeta Marcin Świetlicki – ciągle w formie. W wywiadzie dla „Polityki” (nr 43, 25-30 listopada 2017 roku) wspomina sławny swój wiersz Do Jana Polkowskiego i powiada:

on był zamknięciem tamtej, poprzedniej epoki. Czytałem poetów oficjalnych i podziemnych – i nie tylko na oficjalnych się nie zgadzałem, zetknąłem się wśród tych podziemnych z takimi, z którymi także nie mogła się zgodzić moja wrażliwość. Bardzo często pisano, że najważniejsza jest u mnie ucieczka od polityki, postawienie się z dala od wszystkiego, tymczasem ja byłem i jestem polityczny. Nie da się inaczej.

Ta apolityczność czy też polityczność Świetlickiego przyniosła mu w niedawnym czasie nowych przyjaciół: „O ile przez lata krytykowali [tzn. prawicowa prasa], to w pewnym momencie znienacka zaczęli chwalić. A to dlatego, że opowiedziałem się za Rymkiewiczem w sporze Rymkiewicza z Agorą [swoją drogą tu nie można odmówić Świetlickiemu przenikliwości i uczciwości, bo sceny z procesu Rymkiewicz-Agora są doskonałą ilustracją absurdalności starcia człowieka z instytucją] i oni pomyśleli, że jestem swój chłopak. I przez jakiś czas to złudzenie się utrzymywało, chociaż protestowałem, że ja niczyj nie jestem”.

Patrząc na te różne doświadczenia Świetlickiego, aż się trochę mu człowiek dziwi, że nadal chce być polityczny. Bo, czy to nie oznacza, w naszym czasie i naszych warunkach, konieczności ciągłego opowiadania się za czymś? A Świetlicki mówi ponadto: „już jako młody i naiwny poeta to wyczułem, bo pierwsza książka kończy się «Wydaje im się, że mają swojego poetę».. Nie lubię być zawłaszczany, wolę sam wybierać”. Więc wtedy też „polityczność” to samo oznaczała.

Żeby jednak ktoś nie pomyślał, że Świetlicki tylko, w koło i wkoło o tej polityce (chociaż tytuł tygodnika zobowiązuje) i żeby nie było aż tak minorowo, zacytujemy jeszcze taką anegdotkę:

Opowiadał mi Pablopavo, jak mnie poznał wtedy [na początku lat 90., na spotkaniu poetyckim w Zamku Ujazdowskim]. Był jeszcze nastolatkiem. Przyszedł na jakąś imprezę literacką na Zamku i tam w kolejce po darmowe wino stał jakiś poeta. Brał osiem kieliszków czerwonego i dwa białego. A ten nastolatek też chciał wino białe, ale ja dostałem ostatnie białe. I poeta Świetlicki powiedział, że białe wina są mu niepotrzebne i mu oddał, a on sobie pomyślał, że to musi być najlepszy poeta polski, i od tej pory mi kibicował.

Bo, zaprawdę, nie samym słowem żyje poeta i czytelnik jego.

***

Korzystając z rosnącej popularności i sprzedawalności (chyba już ponad 100 tys. sprzedanych egzemplarzy Króla) Szczepan Twardoch pojawia się na coraz to nowych łamach, z coraz to nowymi kreacjami stylistycznymi i ideowymi. Co się tyczy tych ostatnich, są te nowe przestrzenie – rozwinięte przed pisarzem – raz polem jego chwały, to znów sceną jego upadku. Przekona się o tym, kto poczyta Twardochowe felietony w „O!Kultura”, czyli kulturalnej rubryce Onetu. Mamy tu bowiem taki na przykład tekst o przodkach (trochę przypominający, przywołany w poprzednim numerze „Sumy”, esej na ten sam temat z „Przekroju”) – Drzewo genealogiczne („O!Kultura”, nr 60). A tydzień później, bach!, Żołądki Radziwiłów, gdzie w jednym z pierwszych akapitów czytamy:

Zatrzęsło mną ze złości, jak zawsze trzęsie mnie, kiedy nadziany rodzinnymi koneksjami chujek [mowa o ministrze zdrowia, Konstantym Radziwille] dowolnej afiliacji z gładką miną ciśnie jakimś, w jego mniemaniu nieważnym frajerom, gadki o powołaniu i obowiązku, samemu jednak nie jadając na kolację idei. Być może przekonanie, że ich żołądki z samej swojej natury zasługują na coś lepszego niż żołądki plebsu, Radziwiłłowie mają po prostu we krwi.

Nie wiemy, jak to tam jest z tymi koneksjami Radziwiłła. Wiemy jednak, że nie bardzo nam się podobają takie osobiste wycieczki pozbawione wdzięku i intelektualnej treści. I chociaż rozumiemy Twardocha, gdy pisze, że „nie wszyscy są u Minakowskiego” [w genealogii potomków Sejmu Wielkiego] i gdy się denerwuje na przewagi rodzin „na chłopskich krzywdach ufundowanych” – to jednak myślimy, że tak jak Twardoch chce, by go, Ślązaka, w jego śląskości szanować – tak może i ci od Minakowskiego (chociaż nieliczni) też nie chcieliby być odsądzani od czci i wiary lub nazywani „arystokratycznymi bubkami”. Nie musimy się wszyscy w Polsce bardzo lubić, ale nie musimy się też nawzajem obrażać: to tak moralizatorsko, Szczepanowi Twardochowi – który i tak tego nie przeczyta – pod rozwagę.

***

Przywołana „O!Kultura” jest zresztą ciekawym przykładem tego, jak obok wybitnie komercyjnych wieści o tym, za ile ubiera się żona Roberta Lewandowskiego, gdzie kto zginął i jak jeden polityk drugiemu dogadał – że obok tego wszystkiego, prawda, trochę w cieniu, pojawiają się jednak treści całkiem wartościowe. Dajmy na to wywiady z pisarzami i ludźmi kultury przeprowadzane przez Emilię Padoł. Przytoczmy choć jeden, z sierpnia, o kanonie lektur szkolnych, z Grzegorzem Jankowiczem (redaktorem „Tygodnika Powszechnego”, dyrektorem literackiego Festiwalu Conrada). Powiada on tak:

Do kanonu powinniśmy włączyć taki tekst – powieść, zbiór wierszy, dramat, esej – który warto przeczytać dokładnie. Jeśli dla Paula Celana wiersz był jak podanie ręki, to książka kanoniczna powinna być jak zaproszenie do długiej rozmowy, dzięki której być może zmieni się nasz sposób myślenia, działania i bycia w świecie.

Prawda, że ciekawie? Książka jako wstęp do działania w świecie – to może niedosiężone marzenie intelektualistów, ale jakże piękne, jak chciałoby się mu przyklasnąć. Prawie tak samo, jak takiemu oto postulatowi:

Żeby czytać dokładnie, musimy mieć czas. I do tego też może nam się przydać kanon: on zachęca nas do powolności, do zatrzymania życiowej gonitwy, skłania do uważniejszego oglądu świata. Być może dotykamy tu jednej z najważniejszych kwestii dotyczących czytania. Żeby lektura była częścią naszej formy życia, wcale nie musimy czytać dużo i szybko. To nie liczby są istotne, lecz sposób, w jaki czytamy. Jeśli dana książka posiada odpowiedni potencjał, jeśli potrafi nas przy sobie zatrzymać, można z nią zostać na dłużej. Zresztą nie tylko z nią. Dzięki niej możemy lepiej spędzać czas z innymi – prowadząc pasjonujące rozmowy o tym, co przeczytane.

I znowu rzecz bardzo piękna (choć znowu może trochę marzycielska) – te wspólne rozmowy o literaturze. Literatura, kanon jako elementy wspólnotowe – mogliby to rozważyć ci, którym dane jest taki kanon tworzyć. Rozważyć i zastanowić się, do czego ta literatura jest nam w ogóle potrzebna. Bo, że jest, o tym się, ani w jednym momencie tego wywiadu nie wątpi.

Obowiązkowe powinny być te lektury, które młodemu człowiekowi naprawdę mogą się do czegoś przydać. Do czego? Do interpretacji. Tam, gdzie język polityki pozwala sobie na ideologiczny skrót, gdzie język ekonomii przesłania pewne aspekty rzeczywistości społecznej, gdzie język religii znajduje nie pytania, lecz gotowe odpowiedzi, tam pewne teksty literackie proponują czytelniczkom i czytelnikom ćwiczenia z balansu, pozwalające opanować być może najtrudniejszą spośród intelektualnych i egzystencjalnych sztuk, jaką jest krytyczny dystans do świata.

I jeszcze na koniec ten dystans do siebie. Tak, Grzegorz Jankowicz, byłby idealnym adresatem naszej ankiety o czytelnictwie.

Humory

Ruszamy w drogę, albo i nie (Z życia Redakcji)

Podczas ostatniego spotkania Komitetu Redakcyjnego redaktor działu Wiara (który, jak twierdzą nieżyczliwi, najbardziej nadszarpnął kapitał pisma podczas wakacyjnego wyjazdu) rzucił błyskotliwą – choć dla serc naszych nienową – myśl, że pochwała prowincji stała się już naszym wyznacznikiem ideowym. Jak Adam Smith dla korwinistów! Jak Lenin dla Sowietów! Jak Marks dla polskiej lewicy hipsterskiej! Jak pieniądz dla lewicy kawiorowej! – grzmiał nasz kolega, aż zaczęto szeptać, żeby nie załatwiać na spotkaniach redakcji swoich prywatnych sporów, i że nie życzymy sobie wycieczek osobistych (to szeptała, jak przypuszczamy, nasza koleżanka z lewicy albo kolega korwinista, bo wyznawcy pieniądza dawno od nas odeszli). Redaktor działu Wiara powiedział, że nie chodzi mu o żadne wycieczki osobiste, tylko o jedną wycieczkę jak najbardziej realną. Bo – tu wzniósł ręce do góry, niczym Piotr Skarga na obrazie Matejki – kto powiedział „a”, powinien powiedzieć „b”, kto w coś wierzy, powinien to robić, kto ma idee powinien je realizować… (ta wyliczanka trwała jeszcze długo, ale sekretarzowi skończyła się kartka na notatki i musiał wyjść, aby pożyczyć jedną od zaprzyjaźnionej firmy komputerowej). Gdy już udało nam się docucić kolegę z działu Wiara z lekkiego omdlenia, po delikatnym dopytywaniu, co właściwie miał na myśli – powiedział drżącymi ustami: powinniśmy przenieść redakcję do prowincjonalnego miasteczka, najlepiej do Lubartowa. Prostota tego pomysłu zachwyciła nas. Już zaczęliśmy nawet pakować w kartony zalegające w redakcji poprzednie numery pisma, już wysyłaliśmy na dworzec kolegę korwinistę, by na wolnym rynku kupił bilety do Lubartowa. Ale…stała się rzecz straszna… kolega informatyk, jak zawsze nie patrząc na nas, tylko w jedno ze swoich nowoczesnych urządzeń – oznajmił nagle, że nie ma dziś żadnych pociągów do Lubartowa, że jutro też nie ma, że w zasadzie w ogóle nie ma połączeń z Lubartowem – ani kolejowych, ani autobusowych. Co więcej, siedzący dotąd cicho redaktor działu Kultura stwierdził, że brak teatrów i kin w małych miasteczkach zadaje kłam cyklowi recenzji teatralnych i filmowych, który co prawda jeszcze nie istnieje, ale z którym to cyklem wiąże się ogromne nadzieje. Redaktorowi odpowiedziały pomruki w rodzaju: „Kultura jak zwykle marudzi”, „Kulturze się wiecznie coś nie podoba”, „Przestańmy tańczyć, jak nam Kultura zagra”. I byłyby to może argumenty miażdżące, gdyby nie głos dwóch innych redaktorów, którzy zaczęli dowodzić, że ich rubryki notatek z Wiednia i Łodzi nie wytrzymają przeprowadzki na prowincję, że wiedzą oni, że tych rubryk nikt nie czyta, i że w ogóle ich wartość najlepiej oddaje biblijna sentencja „vanitas vanitatum et omnia vanitas” (na co część redakcji zaczęła z zakłopotaniem spoglądać przez okno) – ale jednocześnie opatrzone są te rubryki rysunkami wcale nie prowincjonalnymi, a kolega grafik nie będzie chciał tych rysunków zmieniać, bo uważa je za największe dokonanie w swojej karierze (na co kolega grafik kiwnął głową, choć nie wiemy, czy miał na myśli niechęć do zmian, czy szczytowe osiągnięcie), a jak wyrzucimy rysunki, to czym zapełnić stronę główną. Wszyscy pojęli tę trudność, wszak każdy dział ma problem z zapełnieniem czegokolwiek, począwszy od szpalt, aż po kieszenie redaktorów i autorów. Dyskusja była skończona. Padały jeszcze tzw. argumenty wspomagające – że na prowincji jest zawsze brzydsza pogoda, że nie ma taksówek a szkoły stoją na niskim poziomie (nie wyszło przy tym na jaw, kto z naszych kolegów wybiera się ponownie do szkoły, ale możemy się założyć, że to z powodu tej nieszczęsnej łaciny). Klamka zapadła. Po wzajemnym utwierdzeniu się we właściwie podjętej decyzji, kolega marketingowiec powiedział, że mimo wszystko nie możemy tak zlekceważyć naszego profilu ideowego, i że lepiej będzie przed czytelnikami (jeśli nie chcemy ich do końca utracić) pokazać nasz ruch w stronę prowincji. Czyli – dodał redaktor działu Kultura – jak mawiał Tomassi di Lampedusa „zmienić wszystko tak, aby wszystko pozostało tak jak jest”. Wyczerpany komitet redakcyjny z ulgą zgodził się na taką konkluzję w sprawozdaniu, zasugerował jedynie by sprawą pod hasłem „zmienić wszystko” zająć się na przyszłym komitecie, kończąc tymczasem na „wszystko pozostało tak jak jest”.

Komitet Redakcyjny

Krzyżówka

krzyzowka5

Poziomo
1. Filozof z Ameryki (od aboutness), a nazwisko przywodzi na myśl nasze jesienne sady.
2. Poetka, pisarka, tłumaczka, wbrew pozorom nie z Rabki.
3. Mieszkają głównie w Bobolicach i, jak wszyscy, w Chicago i Londynie.
4. Że Chiny stanowią centrum świata.
5. Czasopisma, do których „Suma” się nie zalicza.

Pionowo
1. Gdy Japończyk jedzie konno i strzela z łuku
2. W synagodze nie dla mężczyzn
3. Okrążyć nicią
4. Nie nam, nie wam
5. Kościuszki okrągła
6. Miasto z sanktuarium ku czci Artemidy
7. ξ
8. Modlitwa sufich

krzyzowka5_haslo

Kto pierwszy rozwiąże krzyżówkę i przyśle hasło na podany w stopce adres mailowy, otrzyma nagrodę.

z Tadeuszem Zubińskim, pisarzem, człowiekiem świętokrzyskim, wędrowcem, miłośnikiem Łatgalii – o Suchedniowie, Buninie i baranach.

rozmawia: Kamil Suskiewicz

Gdy patrzy się na Pana życiorys – wielość miejsc zamieszkania, rozmaite zajęcia i nałożona na to wszystko niestrudzona działalność pisarska (z późnym debiutem) – można odnieść wrażenie, że realizuje Pan wskazania Maksyma Gorkiego dla młodego Izaaka Babla: jeśli chcesz zostać pisarzem, najpierw idź w lud i poznaj go dobrze. Czy jest to w Pana przypadku taki właśnie, świadomie zarysowany pisarsko-życiowy projekt?

(milczenie)

Proszę opowiedzieć trochę o tych różnych miejscach zamieszkania i o tym, co Pan poza pisaniem robił, a także jaki wpływ owe zajęcia miały lub mają na Pana twórczość.

W moim londonowskim życiu tak naprawdę banał gonił banał. Co chcę o sobie przekazać czytelnikowi formuję w materiał pisarski. A od wynurzeń, mazgajstwa, wszelkich form ekshibicjonizmu, zwłaszcza emocjonalnego, mam konfesjonał i kobiece piersi.

W najnowszej powieści, zatytułowanej Morze wewnętrzne, pisze Pan (wkładając te słowa w usta głównego bohatera): „Wie pan sam, że taka jest różnica pomiędzy autorami, że pisarz pisze z życia, a literat z literatury. Moim zdaniem, wszystkiego w życiu trzeba spróbować, posmakować, doświadczyć, każdy ból i każdą rozkosz zaliczyć”. Czy można powiedzieć, że Pańskie pisarstwo bierze się przede wszystkim z doświadczenia, z przeżycia?

Tak, to też moja opinia.

W Pana twórczości są jednak, jak mi się zdaje, mocno widoczne dwa źródła, tzn. właśnie przeżycie czyli rzeczywistość i mimo wszystko także literatura, która jest jakimś naturalnym punktem odniesienia, jakby częścią albo przedłużeniem rzeczywistości (mam tu na myśli te wszystkie odwołania do książek, pojawianie się w fabule bohaterów literackich z innych utworów, nawiązania do rozmaitych twórców, czyli elementy, które są w Pana powieściach rozsiane bardzo gęsto).

Także mity i legendy rodzinne, fabuły zasłyszane od sąsiadów, może coś, co nazywamy pamięcią genetyczną. No i kilka osób niezwykłych, spotkanych w życiu, na przykład brat mego dziadka, sanacyjny kurier dyplomatyczny. Albo bohater filmu i teatru telewizji Złodziej w Sutannie, w tej roli wystąpił Artur Żmijewski – czyli ks. Infułat, już śp. Józef Wójcik, jedna z postaci z Rzymskiej Wojny i Morza Wewnętrznego, mój sąsiad i sponsor z Suchedniowa. Kto więcej? Może Krzysztof Kąkolewski – wiadomo kim był.

Wśród wszystkich Pańskich miejsc, miejsce pierwsze zajmuje miasteczko, w którym się Pan urodził, podkielecki Suchedniów. Jego literackim odpowiednikiem pojawiającym się w wielu Pana utworach jest miejscowość o nazwie Wrzosów. Krytycy mówią wręcz, że pisze Pan swoją sagę o Wrzosowie, na wzór sagi o Macondo Marqueza (albo na wzór fikcyjnego hrabstwa Faulknera, Yoknapatawphaty) – porównanie, jak większość porównań krytycznoliterackich, tyleż objaśniające, co zaciemniające. Bo przecież to Pańskie Macondo jest czymś zupełnie innym, jest Wrzosowem i tylko Wrzosowem. Czym jest dla Pana Suchedniów-Wrzosów? Co Pan z niego wziął, pisarsko, życiowo? Czy nadal często Pan tam wraca?

Dużo zaczerpnąłem, ale nie wszystko, no nieco przetasowałem, czasowo na przykład browar w Suchedniowie-Wrzosowie funkcjonował w międzywojniu, ja mu przedłużyłem pracowity żywot aż do epoki Gierka.

Kulturowo, ściślej literacko, Suchedniów to nader płodna macierz (a może studnia i krynica tematów, inspiracji) pisarzy i literatów – tak jako ich miejsce urodzenia, jak i miejsce pobytów, zdarza się, że i wymuszonych. Taki na przykład Kazimierz Truchanowski, podczas okupacji leśnik i konspirator w suchedniowskich lasach, znany później szerzej jako pisarz i tłumacz. W Suchedniowie bywał wielokrotnie Stefan Żeromski, takoż Adolf Dygasiński, ten drugi ponoć w opowiadaniu Zając sportretował topograficznie Suchedniów. A trzeba wiedzieć, że układ ulic Suchedniowa wykreślił na wzór miast amerykańskich Stanisław Staszic.

Jest tych suchedniowskich ciekawych ludzi dużo, dużo więcej.

Naturalnie, to był taki Lwów w mikroskali, generował i przyciągał talenty. Podczas okupacji w Suchedniowie ukrywał się lekarz i literat żydowskiego pochodzenia, współpracownik Janusza Korczaka, Kazimierz Dębnicki. Chwacki Dębnicki, pepeesiak napisał powieść mocno autobiograficzną, Krzyk przez sen, opisującą swoją okupacyjną gehennę ukrywania się z racji pochodzenia, przeżytą właśnie w Suchedniowie, a konkretnie na ulicy Zagórskiej, czyli popularnym Kruku.

Okazjonalnie, ale i lirycznie, a na pewno na wyrost – Konstanty Paustowski awansował pagórki suchedniowskie na Wierzchy Tatrzańskie w powieści Romantycy.

Ksiądz profesor Włodzimierz Sedlak też zaliczył, we wczesnym dzieciństwie, epizod biedy suchedniowskiej, opisał go w noweli pod sienkiewiczowskim tytułem, acz bardzo uzasadnionym autobiograficznie, tj. Za chlebem.

Partyzant Bronisław Sianoszek w głośnej swego czasu książce wspomnieniowej Śmierć nie przychodzi kiedy czekam dał (na ile cenzura pozwalała) realistyczny obraz Suchedniowa okupacyjnego.

Lubelski dziennikarz i mason Cezary Leżeński w roku 1971 sprokurował broszurkę pt. Konspiracyjna fabryka broni traktującą o okupacyjnym fenomenie na skalę światową – o produkcji w konspiracji tzw. suchedniowskich stenów. Wiadomo, wojna, jak i wszystkie inne kataklizmy, są literacko płodne, ale do Suchedniowa nie tylko wojna przyganiała, również pejzaż, znakomite wręcz lecznicze powietrze i taniość życia kusiły wielu.

Najbardziej wieloznaczną postacią, można powiedzieć awanturniczą, która zawitała w suchedniowskie strony, okazał się Ludwik Ławro-Ławrowski, absolwent Politechniki Wiedeńskiej, powstaniec śląski, współpracownik Marii Curie-Skłodowskiej, człowiek „który żył kilka razy”, i ten, który jako pierwszy z Polaków przetłumaczył i trafnym komentarzem opatrzył dzieło Mein Kampf wiadomego Adolfa. W wymiarze suchedniowskim kronikarz miejscowy i tęgi publicysta, w sumie postać tragiczna, gdyż zaszczuty musiał uciekać z Suchedniowa aż do Warszawy, a taka wymuszona zmiana klimatu z prowincjonalnego na stołeczny – dobiła go, jak wielu innych.

Pamiętnikarzem in spe był Marian Piłsudski, kuzyn Marszałka, ostatni z rodu po mieczu, i o tym nazwisku w kraju, leśnik z pobliskiego Ostojowa, ostatecznie dopełnił żywota jako emeryt w suchedniowskim bloku, niestety po jego śmierci jego rękopisy i dokumenty uległy zniszczeniu. Facecjonista, ale z goryczą, pamiętam, jak dłonią zataczając skąpy półokrąg po swej klitce z szelmowskim błyskiem w oku ocenił: ciasnota, zupełnie jak cela Marszałka w Magdeburgu. Jest pochowany na miejscowym cmentarzu.

Jest też kilku ważnych pisarzy XX-wiecznych, którzy wywodzą się z Suchedniowa, na czele z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim.

Gustaw Herling-Grudziński, znaczny i konsekwentny mistyfikator własnego życiorysu miał się urodzić w Suchedniowie, zatem mój sąsiad osobisty, choć nie do końca, gdyż on w Suchedniowie urodził się jakoś tak okazjonalnie i w miarę potrzeb; ja natomiast urodziłem się tam na stałe, czyli banalnie. O jego dzieciństwie wiem sporo, tak od kuchni, bo z domu, prozaicznie – mój ojciec był kolegą, i to dosłownie, Gustawa ze szkolnej ławy. Herling tak hołubiący region, jako realista szkolnych błędów rzeczowych się nie ustrzegł np. przypisał klasztor na Świętym Krzyżu bernardynom i to poszło w katolickim wydawnictwie, u dominikanów w Poznaniu – w opowiadaniu Wieża.

A jaki był młody Herling, ten ze szkolnej ławy?

Coś niecoś o tym pisałem. Jeden z moich utworów na ten temat prof. Irena Furgal wspomina w ten sposób: „W mało znanej suchedniowskiej legendzie okoliczności śmierci Jakuba Herlinga są przedstawiane jako splot dramatycznych i raczej nieprawdopodobnych okoliczności, jak w lekko zaszyfrowanym opowiadaniu Tadeusza Zubińskiego Drzewo rodzynkowe z tomu Opowieści wrzosowskie (2011), obfitującym w plotkarskie szczegóły i niewybredny komentarz”.

Kto jeszcze ma związek z Suchedniowem?

Blisko Herlinga ustawił się wspomniany wcześniej Krzysztof Kąkolewski – wyborny niegdyś polemista, w najlepszych latach reporter dzielnie trzymający się „blisko skóry życia”, klasyk i nauczyciel akademicki gatunku – polskiej szkoły reportażu, uczeń i powiernik późnego Wańkowicza.

Znacznie bardziej oryginalną i literacką postacią na serio był daleki powinowaty Kąkolewskiego, poeta i regionalista, malarz, leśnik i pijak, tyleż liryczny co tragiczny, Jan Gajzler (1891-1940).

Autor Sonetów Świętokrzyskich i tekstów gwarowych. Według Kazimiery Zapałowej „pisano o nim i mówiono Śpiewak zapomniany, Lirnik Świętokrzyski, Młodopolski poeta. Niektóre jego wiersze wracają do nas ciągle, wryły się w pamięć mieszkańców Kielecczyzny, stały się jakby hasłami, wykorzystywano je tworząc tytuły artykułów, książek, gawęd…”

Pierwszym rdzennie suchedniowskim literatem, który się wybił na literacką wielkość w skali ponadregionalnej, okazał się jednak Ryszard Miernik. Urodził się dawno, nawet bardzo dawno, w tej innej epoce, 21 marca 1929 roku w Suchedniowie, a konkretnie na Błocie, dziś to ulica Żeromskiego. Syn woźnego z sierocińca, wyrósł z wyrobniczego krzepkiego korzenia. Małorolna wieś i okoliczne robotnicze miasteczko z ambicjami kurortu, idealizowane, bo pańskie harcerstwo oglądane zza sztachet przez dziecko z biednej rodziny, wojna na peryferiach, partyzancka legenda – ukształtowały go jako literata. W ludowej rzeczywistości wysferzył się, wyedukował na Wybrzeżu i w Krakowie. Po prowincjonalnej belferce poszedł w urzędy, zagalopował się w entuzjazmie dla socjalizmu. Jak się to mówiło w minionym okresie, został animatorem kultury, wielu wypromował z literackich średniaków, ale nikogo wybitnego nie wyłuskał. Komuszył, nawet stołków na wysokim szczeblu się dochrapał, w wojewódzkich Kielcach się korzystnie osadził, ale bez przesady, w żaden sposób nie ześwinił się. Z latami odnalazł w sobie ożywcze zasoby chłopskiego sceptycyzmu. Prawie do końca żwawy, buńczuczny polemista, kipiący pomysłami, niestrudzony poszukiwacz miejscowych tajemnic, i łowca „wędrujących kamieni”, generalnie chodząca encyklopedia Suchedniowa i okolic. Rzeźbiarz plenerowy, jak z cepeliowskiej widokówki; pokaźny, rozwichrzony w terenie, bardzo artystowski w wersji plebejskiej.

W pewne komeraże z Miernikiem wchodził Stanisław Pająk – poeta, mocno osadzony tu i teraz, quasi-nowelista bardziej niż rasowy prozaik, i rejestrator codzienności swego małego kącika świata także jako fotografik – w tej ostatniej postaci wybitnie amator. Stanisław Pająk zmarł 21 marca 2014. Jak odnotował Stanisław Nyczaj: „Zmarł wycieńczony chorobą serca w rodzinnym Suchedniowie. Dopełnił swym dociekliwym piórem reportera panoramę okupacyjnych i powojennych dziejów miasta, nakreśloną przez Ryszarda Miernika i wydatnie wciąż poszerzaną przez Tadeusza Zubińskiego.”

Są w tej Pańskiej galerii postaci przewijających się przez Suchedniów zarówno osoby, jak to się mówi, z pierwszych stron gazet, jak i ludzie szerzej poza regionem nieznani. Taki jakby splot charakteru miasteczka prowincjonalnego z charakterem kurortu, którym Suchedniów przecież był, czy też miał być.

Suchedniów przed I wojną światową był miejscem letniskowym i to cieszącym się dużą renomą, nawet miał szansę stać się uzdrowiskiem, czyli badem, jak się wówczas mawiało. Maria Kuncewiczowa w jednym z listów do mnie, datowanym na 2 września 1987, napisała „poza latem opisanym w mojej książce Don Kichot i Niańki spędziłam z Rodzicami w Suchedniowie następne jeszcze wakacje w schludnym drewnianym domu przydrożnym należącym do gospodarza nazwiskiem Skrzyński. Odwiedził nas tam mój brat Aleksander Szczepański, który sfotografował na ganku tego domu, mnie, obejmującą dwóch synków gospodarza. Pamiętam, że młodszy miał na imię Maksio. Do gospodarstwa należało dość obszerne pole. To wszystko co zapamiętałam z Suchedniowa”Mało, ale zarazem nie tak niewiele.

Jarosław Iwaszkiewicz mimochodem, acz dobrym słowem napomknął o urodzie suchedniowskich okolic w swej książce Podróże do Polski. Również domownica, czyli służąca wybitnego pisarza wywodziła się z Suchedniowa: cicha, pokorna i odeszła jakby jej nigdy nie było, ot takie już przeznaczenie domownic ludzi ze świecznika.

Ale wracając do pytania o znane i mniej znane osobistości. W Suchedniowie z rodziną i czeladzią akolitów nabierał sił do kolejnego skoku, tym razem na najwyższe ołtarze i trony, bezpośrednio po wyjściu z internowania, sam Lech Wałęsa, ten który sygnował swoim nazwiskiem parę książek, więc formalnie co najmniej wieszcz, a bezsprzecznie zasłynął jako nowator-orator.

Bardziej animatorem kultury, redaktorem, niż czystym twórcą był Marek Garbala. Nie znałem go, więc tylko dane encyklopedyczne. Urodził się 16 czerwca 1943 roku w Suchedniowie, w rodzinie leśniczego. Ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. W 1965 roku razem z Lotharem Herbstem powołał do życia sławną grupę poetycką Agora. Był kierownikiem Piwnicy Świdnickiej, a przez ostatnie lata życia kierownikiem Towarzystwa Miłośników Wrocławia.

Suchedniów zaistniał korzystnie także w historii polskiego malarstwa, gdyż jest miejscem urodzenia Apoloniusza Kędzierskiego (1861-1939), malarza akwarelisty, rysownika, ilustratora, i dekoratora.

Pioniersko zapisał się w dziejach polskiej psychiatrii. Otóż Bartłomiej Frydrych (urodzony około roku 1800 – zmarły 21 maja 1867 w Warszawie ), oficer powstania listopadowego, chirurg, psychiatra, filantrop, propagator medycyny stał się autorem w roku 1845 pierwszego w języku polskim podręcznika psychiatrii O chorobach umysłowych (wydanego nakładem własnym).

Dziennikarz i pasjonat dziejów Suchedniowa Szymon Piasta odkrył, że: „polski malarz Jan Matejko ma powiązania z Suchedniowem. Jego babką była Anna Marianna Tusza, która urodziła się właśnie w Suchedniowie. Anna wyszła za mąż za Jana Piotra Rossberga, mieszczanina krakowskiego. Mieli pięcioro dzieci. Najmłodsza z nich Joanna Karolina, urodzona 22 listopada 1826 roku na Podgórzu w kościele połączonych wyznań ewangelickich poślubiła Franciszka Matejkę, a następnego dnia odbył się drugi ich ślub, tym razem w katolickim kościele Św. Krzyża. Z tego związku było jedenaścioro dzieci, Jan Alojzy był dziewiątym z kolei, a urodził się 24 czerwca 1838 roku w Krakowie”.

Wrzosów to także – jak pisano wielokrotnie – apologia przedwojennego drobnomieszczaństwa, czy właściwie tego, co zeń w powojennej rzeczywistości ocalało. Zasad, rytuałów. Oszczędności, zapobiegliwości, skromności, sobotniego brydża i five o’clocków. Swoją drogą ciekawe, jak to się stało, że tak dużo – bo takie ma się wrażenie czytając na przykład Dawno i daleko, Pana powieść, której akcja rozgrywa się w latach 60. XX wieku – z wartości małego miasteczka pozostało, pomimo wojny, pomimo całego rozbudowanego aparatu indoktrynacji wczesnego i średniego PRL-u?

Suchedniów pojawia się w 11. odcinku serialu Wojna Domowa (wyprodukowanym w latach 60.) noszącym tytuł Co każdy chłopiec wiedzieć powinien. Ma to miejsce w związku z rozliczeniem delegacji do Kielc przez pana Kazimierza Jankowskiego vel Kazimierza Rudzkiego. W konkluzji uradowany pan Kazimierz z satysfakcją obwieszcza, że w Suchedniowie to jednak dyrektor zapłacił, oby tak było nadal.

Rzeczywiście, Dawno i daleko, przywołuje wiele dawnych przedwojennych tradycji suchedniowskich, które pamiętam z młodych lat.

I ludzi przeniesionych z dwudziestolecia w okres powojenny. Wśród nich tajemniczy Dibluth. Kim on właściwie jest, co robił przed wojną i w jej okolicach? Czy ma jakiś rzeczywisty odpowiednik w Suchedniowie lat 60.?

Dibluth to kompilacja kilku postaci.

Wróćmy jednak do tych suchedniowskich tradycji przedwojennych.

To są tradycje bardzo różnorodne. Nie tylko literackie, „kurortowe”, ale też na przykład przemysłowe lub sportowe.

Do dziś działający klub sportowy Orlicz Suchedniów, barwy niebiesko-białe, jest najstarszym klubem sportowym w byłym, tym większym, województwie kieleckim. Powstał w 1924 roku.

Była też słynna huta SHL, rozszyfruję skrót, Suchedniowska Huta Ludwików, od dwóch suchedniowskich przedsiębiorców Ludwików ojca i syna Starke, którzy przybyli do Suchedniowa pod koniec XIX wieku z Sosnowca. Zresztą pierwsze szable tzw. ludwikówki też były produkowane w Suchedniowie, zanim Ludwik Starke senior przeniósł zakłady do Kielc.

I jeszcze z ciekawostek, sam Suchedniów jako taki wystąpił w filmie, lichym, ale zawsze filmie fabularnym z 1973 rok pt. Opis obyczajów, w reżyserii Józefa Gębskiego i Antoniego Halora. Wykorzystano w nim suchedniowskie plenery z Górą Baranowską na czele i na przykład budynek zabytkowej poczty.

Ta poczta pojawia się w takim kontekście w relacji niejakiego Franciszka Gładysza: „W poniedziałek 21. 09. 1942 r., w ładny dzień, na placu obecnego parku naprzeciw poczty w Suchedniowie w godzinach przedpołudniowych, spędzili Niemcy kilka tysięcy Żydów z Suchedniowa, Bliżyna, Bodzentyna, Bielin, Nowej Słupi, Wzdołu i Płocka. (…). Po skompletowaniu odpowiednio dużej grupy Żydów część z nich, młodych i zdrowych, skierowali Niemcy do fabryki Hasag w Skarżysku Kamiennej, pozostałych, a głównie kobiety i dzieci, załadowali do wagonów towarowych, na stacji kolejowej w Suchedniowie. Podłogi wagonów wysypali wapnem chlorowanym, a drzwi szczelnie zamknęli. Do Polaków próbujących dla spragnionych podać wodę, Niemcy często strzelali. Po kilku godzinach postoju na stacji pociąg odjechał przez Skarżysko, Radom, Dęblin – prawdopodobnie do Majdanka. Z suchedniowskich Żydów kilkunastu ukrywało się w domach prywatnych i kryjówkach urządzonych z narażeniem własnego życia przez doktora Witolda Poziomskiego, sędziego Aleksandra Jankowskiego, leśniczego Józefa Kostyrę, Nikodema Majewskiego, Jerzego Grygora, Teofila Dulębę, w młynie Marka Stobieckiego z Ogonowa, Cieślika z Krzyżki. Przetrzymali tylko nieliczni mężczyźni, np. bracia Herlingowie, Lejzerowicz, Herling-Grudziński, i in.” Czy zagłada Żydów pojawiała się często w zasłyszanych przez Pana opowieściach? Czy dawna obecność i rola suchedniowskich Żydów – odbijała się w jakikolwiek sposób w powojennym życiu Pańskiego miasteczka?

Z pewnością jakoś się odbijała. Główny bohater moich powieści, pisarz Filip, słyszy w Rzymskiej wojnie taką uwagę na temat swojego pisarstwa: „Teraz idą rzeczy pokropione albo koszerne. Jakbyś pisał o Żydach – to rozumiem, byłaby szansa. Napisz coś o papieżu. No, biały pielgrzym na drogach świata i te bogobojne rzeczy. O papieżu nie napiszesz, boś antyklerykał, ale o Żydach możesz. Jak nie możesz? Możesz! Ty zacząłeś pisać od Żydów, o takim jednym żydowskim furmanie. Nawet zgrabny kawałek Ci wyszedł”. Filip odpowiada: „Żydzi mi się znudzili. Dzisiaj wszyscy piszą o holokauście albo pogromach. Z tematyką żydowską teraz jest jak z angielskim – już byle kretyn tłumaczy z oryginału Szekspira i Beatlesów”. Mógłbym się wciąż pod tym podpisać. Dla mnie, dziś, problematyka żydowska nie jest tak ważna literacko.

Czy świat przedwojennego mieszczaństwa był jednoznacznie lepszy od naszego? Czy coś z tamtego świata pozostało do dzisiaj? No nie wiem, na przykład rola babci w wielu rodzinach, które są jakimiś trwałymi punktami odniesienia, instytucją zbiorowej pamięci, prawodawczyniami dookolnego świata. Czy widzi Pan szansę na rehabilitację przynajmniej niektórych dawnych wartości drobnomieszczańskich AD 2017?

Zdecydowanie nie widzę.

Bohdan Zadura napisał gdzieś, że o prowincji potrafi Pan pisać, jak nikt inny we współczesnej polskiej literaturze. Czy nie kusi Pana, aby napisać o takim dzisiejszym Wrzosowie?

Nie, zdecydowanie nie. Z Wrzosowem pożegnam się Śmiercią na Prowincji [powieść niepublikowana, której fragment zamieściliśmy w niniejszej „Sumie” – przyp. red.]. Kogo z moich bohaterów chciałem uśmiercić, to uśmierciłem, kogoś innego upodliłem albo dowartościowałem często na wyrost itp. To już uczyniłem. Wystarczy tego dreptania po wrzosowskim podwórku, poza tym, czy jestem potrzebny dzisiejszym mieszkańcom Suchedniowa? Wątpię, tym bardziej, iż nie ma moich książek w zasobach tamtejszej biblioteki. Parę lat temu w suchedniowskim Domu Kultury odbyła się prezentacja moich Opowieści Wrzosowskich. Pojawiło się 16 osób, w tym dziennikarz lokalnego biuletynu „Gazeta Suchedniowska”, któremu nie spodobała się moja wypowiedź, iż w Sankt Petersburgu (właśnie wtedy powróciłem z Rosji) nie widziałem żebraków, a w Warszawie owszem, nawet wielu. Redaktor rozeźlony, wykrzykując: „ja nie muszę tego wysłuchiwać”, malowniczo wybiegł i spotkania w żaden sposób nie odnotował. Czyli sprawdza się to, co przepowiedział Wolter, że żaden prorok nie nawróci mieszkańców ulicy, na której mieszka.

Jak Pan postrzega dzisiejszą rzeczywistość małych miasteczek czy prowincji w ogóle? Czym one żyją? Czy realizują jakieś modele wspólnoty? W Dawno i daleko opisuje Pan epokę radia, epokę przedtelewizyjną. Czy były to ostatnie chwile, gdy ludzie żyli własnym życiem? Czy pojawienie się telewizji, a w ostatnich dekadach Internetu położyło kres – jak chcą niektórzy – tożsamości prowincjonalnej, czyli dokonało czegoś, co nie udało się PRL-owskiej propagandzie kulturalnej? Jak Pan to dosadnie pisze o ojcu Filipa: „Stał się wyznawcą kościoła telewizyjnego, odkąd kupił na raty w ORS-ie czarno-biały telewizor w siedemdziesiątym drugim roku za siedem osiemset”.

Nic nie zaszkodziło polskiej literaturze tak jak telewizja, no i oczywiście przede wszystkim poloniści.

Proszę powiedzieć, jaka jest różnica pomiędzy Pańskim pisaniem o Wrzosowie – m. in. w Dawno i dalekoOpowieściach wrzosowskichOdlocie dzikich gęsi – a pisaniem o innych, bardzo konkretnych, ale dopiero poznawanych przez Pana (nie wrodzonych, jeśli tak można powiedzieć) miejscach – Złotowie z Burzy pod lasem, Podolu z Ognia przy drodze, czy w końcu o Inflantach i Hiszpanii, które pojawiają się w kilku Pana książkach?

W Złotowie też mieszkałem, piękna okolica bardzo zbliżona nastrojem i krajobrazem do mojej ukochanej Łatgalii. I tu, i tam dużo powietrza, cisza, jasne niebo, duże lasy, jeziora, spokój – czego w takiej skali nie znajdziemy już w Górach Świętokrzyskich.

Podole to też miejsce nie całkiem obce. Jednak z korzenia Zubińscy to ród kresowy z Podola i Wołynia. Iwan Zubiński żył w obrządku prawosławnym tylko dwa lata (1940-1942) i została po nim tablica memorialna w kościele w Pawłowie na Wołyniu. Taki napis – Data: XX w., miejsce: Pawłów, pow. radziechowski, Tu spoczywają Maria Grabowska 1887-1941, Jan Zubiński 1940-1942, Teodora Rogucka 1925-1965 wieczna pamiątka.

Dodam że na cmentarzu w tymże Pawłowie pochowany został ostatni wielki romantyk – Kornel Ujejski. Teraz udajmy się do nie tak dalekiego Włodzimierza, do roku 1975 Wołyńskiego. Na tamtejszym cmentarzu Ładomirskim wieczny odpoczynek znalazło wielu wybitnych ludzi ziemi włodzimierskiej. Po prawej stronie od zniszczonej kapliczki znajduje się grób rodziny Zubińskich.

W numerze 174 z pierwszego sierpnia 1883 „Gazeta Lwowska” odnotowała chwalebną działalność filantropa doktora Aleksandra Zubińskiego ze Stanisławowa.

Linia Wileńska rodziny została wspomniana np. w Rojstach Tadeusza Konwickiego. Pojawiają się tam męscy bracia Zubińscy – szlachcice zagrodowi spod Wilna a konkretnie ze Starych Trok. W tym jeden z braci to z rosyjska Wołodia albo bardziej z wileńska Wołdziuk.

Czyli znowu pamięć – jak Pan to nazwał – genetyczna.

Zubińscy, co i raz się napotykam na to nazwisko w różnych konfiguracjach. Roku AD 1668, dnia 16 października Szymon Bielkiewicz, proboszcz parafii Skęczniew (wieś w Wielkopolsce pod Turkiem znana od roku 1386) dokonał zapisu, iż we wsi Piekary należącej do parafii Skęczniew: „Ja, ten sam, jak wyżej, roku, jak wyżej, ochrzciłem imionami Teresa Franciszka, córkę Urodzonego Pana Stanisława Mączyńskiego starosty Klonowic i Zofii, prawowitych małżonków. Rodzicami chrzestnymi byli Urodzony Pan Jan Zubiński i Teresa Olszowska.”

Znacznie bliżej Suchedniowa jest Lasocin, niegdyś miasteczko, dziś sympatyczna wieś sołecka w gminie Ożarów w miłej okolicy zlokalizowana, w opatowskim powiecie, w Świętokrzyskiem. Lasocin, niegdyś miasto prywatne, w latach – z przerwami – 1547-1869. W XVII w. jako osada była kolejno własnością rodów: Fedorowiczów, Zubińskich i Denhoffów. W XIX w. Lasocin należał do rodziny Wierzbickich.

Do niedawna zwykło się uważać, że Kazimierz Pułaski, tak, tak ten bohater dwóch kontynentów urodził się 4 marca 1747 roku w Warce. Dopiero w 1990 roku, przy przeglądaniu ksiąg metrykalnych parafii św. Krzyża w Warszawie, stwierdzono, że urodziny Kazimierza Michała Władysława Wiktora Pułaskiego, syna Józefa i Marianny z Zubińskich Pułaskich herbu Świnka, odnotowano w tej parafii, ale pod datą 4 marca 1745 roku, czyli jednak w Warszawie. (Vide: „Goniec”, Kanada, numer z 12 sierpnia 2016 artykuł napisany przez dziennikarza, heraldyka i polityka Kazimierza Kozuba (1935-2014)).

Jest Pan badaczem rodzinnej genealogii. 

Raczej nie, ale to kuzyn z Wrocławia, Józef, inżynier-ceramik (opatentował coś związanego z półprzewodnikami, kompletnie się w tym nie wyznaję) został żywą kroniką rodu. Zgromadził mapy, a dokładniej strzępy lub częściej kserokopie map: w tym także wsi i majątku Zubów nad Seretem pod Trembowlą, nieco dokumentów, garść metryk, pęczek listów, przechował kilkanaście zdjęć. Od niego dowiedziałem się, że najstarsza z rodu Zubińskich jest gałąź galicyjska, tzw. ciotka Jadwiga konkretnie najmłodsza siostra mojego dziadka, jako ociemniała zmarła przed kilkunastu laty w domu opieki w Sokalu na Ukrainie w wieku 102 czy nawet 106 lat.

A co na szerokim świecie? Jeden z Zubińskich, Teodor na początku XX wieku został wielkim mistrzem loży masońskiej w Paranie-Brazylia. Fryderyk Zubinski prowadzi ekskluzywny hotel na bogatym przedmieściu Paryża, Marie Zubinski jest cenioną artystką-fotografikiem, też we Francji. We Frankfurcie nad Menem swoją pracownię mają renomowani designerzy odzieży i ozdób von Zubinski – już cały klan, już drugie pokolenie. Beth Heidel-Zubinski (kobieta) jest pracownikiem naukowym w dziedzinie ogrodnictwa w stanie Illinois, USA. Jej ojciec Peter zmarł w roku 2002 i został pochowany na katolickim cmentarzu dla Ukraińców. Roman Zubinski z tej gałęzi rodu jest specjalistą finansowym, pracuje aktualnie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Tony Zubinski w Chicago jest edytorem. Nazwisko funkcjonuje także filmowo i literacko poza językiem polskim: Mack Zubinski – postać z filmu telewizyjnego USA Crash landing of Flight 232 z roku 1992. Jedną z głównych postaci w powieści-thrillerze pt. Buried in Wolf Lake (Pogrzebany w Wilczym Jeziorze) jest zastępca szeryfa Mandy Zubinski. Akcja powieści jest osadzona w realiach Minnesoty, gdzie mieszka jej autorka Christine Husom.

Również w literaturze rosyjskiej pojawia się bohater o nazwisku Zubinski. Mianowicie w pierwszej części sztandarowej soctrylogii Konstantina Aleksandrowicza Fiedina (1892-1977) z roku 1947 pod tytułem Niezwykle Lato (Необыкновенное лето). Jej akcja rozgrywa się nad Wołgą w 1919.

Ma Pan opinię zachłannego czytelnika. Co czyta Pan obecnie?

Różne rzeczy hiszpańskie i niderlandzkie – np. Robert Lemma, holenderskiego katolika, iberysty, tłumacza i prozaika, który opublikował zbeletryzowaną bardzo dobrą opowieść o życiu i charyzmie José Antonio Primo de Rivera pt. Goed Fout – relaas van een spaanse falangist – ponieważ w redakcjach, korektach znajduje się moja powieść historyczna Boża Dzierżawa, osadzona w Niderlandach w drugiej połowie XV wieku. Powieść zainspirowana dziełem i życiorysem Hieronima Boscha (1450-1516).

Jej fragmenty robocze zostały opublikowane w „Kresach” (3/2006), „Akcencie” (3/2007) i „Twórczości” (3/2011).

Nie jest tajemnicą, że kilka postaci z Pana powieści pochodzi z innych książek, od innych autorów. Także rozmaite prozatorskie zabiegi – co oczywiste – podpatrywał Pan u niejednego twórcy. Wśród Pana inspiracji literackich wspomina się nazwiska Bunina, Kuśniewicza, Iwaszkiewicza, nawet Conrada czy Bernanosa. W zakresie stylu, frazy: Sienkiewicza, Berenta, Wańkowicza. Kogo uważa Pan za najważniejszego swojego nauczyciela i co mu Pan zawdzięcza?

Iwana Bunina, miałem i mam tego jedynego króla.

A inni pisarze? Proszę opowiedzieć trochę o swoich ważnych lekturach z różnych okresów życia. W jaki sposób na Pana wpłynęły?

Przyznaję, tak miewałem te obce romanse literackie : Bohumil Hrabal, Jaan Kross, Gregor von Rezzori, ale mam tylko jedną miłość: Iwan Bunin. Nigdy się z nim literacko nie rozwiodłem, bo się też nigdy nie odkochałem. I gdybym mógł wybrać sobie epokę, w której dane byłoby mi żyć, to byłaby to Rosja buninowska, także ta białotułacza. Krajowych, tym bardziej współczesnych romansów tego typu nie doświadczyłem.

Który Bunin jest Panu bliższy, ten z fotografii w Niżnym Nowogrodzie, elegancko ubrany, z przystrzyżoną bródką, czy ten piszący nago w prowansalskiej willi?

Bunin totalnie i całościowo, ale najbardziej ten ze stacyjek gdzieś w stepach pod Orłem i z tanich hotelików w Paryżu.

Dość powszechnie wiadomo, że mało się o Buninie pisze, nie tylko u nas, ale także w Rosji (gdzie też są różne, politycznie uwarunkowane, przekłamania jego biografii), nie mówiąc już o Francji, z którą był bądź co bądź przez wiele lat związany. W Polsce ukazała się ostatnio ciekawa książka Renaty Lis W lodach Prowansji. Ale dotąd nie ma choćby książkowej biografii Bunina. Czy nie chciałby Pan uzupełnić tej luki? Albo może jakaś powieść o tułaczce Bunina?

Napisałem opowiadanie o ostatnich rosyjskich dniach Bunina pt. Pożegnanie z Ojczyzną, najpierw pojawiło się w czasopiśmie „Pracowania”, potem w tomie Wieża i inne Opowiadania oraz ostatnio w rosyjskim tłumaczeniu Władimira Okunia jako Pożegnanie w „Nowej Polszy” w roku 2015.

Czyta Pan polską literaturę najnowszą? Jak ją Pan postrzega? Co w niej wartościowego, a co należałoby uznać za jej największą słabość?

Opublikowałem szkic na ten temat pod tytułem Literaturka. Ten tytuł jest oceną i diagnozą jednocześnie.

Prawie nic nie czytam ze współczesnej polskiej produkcji zbyt często paraliterackiej, więc nie wiem, nie znam się, nie interesuje mnie, nie wypowiadam się. Także dlatego, że mam na pewno jeden talent mianowicie do przysparzania sobie wrogów.

Jedna z potencjalnych doktorantek tak napisała o mnie: „Tadeusz Zubiński to wyjątkowo szczególny przypadek w polskiej współczesnej literaturze, ale i zarazem jaskrawy wyrzut na sumieniu oficjalnej krytyki literackiej, tej od zawsze usługowej wobec kolejnych mutacji tego samego establishmentu wciąż tych samych świętych rodzin. Autor 34 pozycji książkowych, z których wiele doczekało się wznowień, wydanych w najbardziej prestiżowych oficynach: PIW, WAB, Zysk i Ska, Wydawnictwo Poznańskie, Adam Marszałek, Forma. W tak elitarnych seriach jak Seria Zielona -Nowa Proza Polska pod patronatem Twórczości, seria Archipelagi wydawnictwa WAB, seria Kwadrat – oficyna Forma. Debiutował późno z marszu (bez koła młodych, terminowania) w Akcencie numer 04/1990, szybko i na stałe pojawił się w Twórczości, Kresach, Frazie, Odrze, Arkuszu, Przeglądzie Powszechnym, Arcanach, Elewatorze itp.”

Chyba nie muszę dodawać, że ta szaleńczo odważna osoba wycofała się z tego samobójczego projektu i pisze doktorat bardzo bezpieczny o Tadeuszu Konwickim.

Krystyna, jedna z kilku żon Filipa Mirskiego (ale nie równoczesnych), mówi (w Morzu wewnętrznym): „ci pisarze prowincjonalnym to ostatni polscy romantycy”. Nie chciałbym iść w jakieś nadmierne szufladkowanie, ale – czy czuje się Pan pisarzem prowincjonalnym? Co oznacza taka etykieta w XXI wiecznej literaturze polskiej?

W obecnej pisarskiej mizernej rzeczywistości w Polsce pisarz prowincjonalny to najlepsza rekomendacja dla wrażliwego czytelnika. Poza tym ja de facto totalnie jestem nieobecny w tym mainstreamowym obiegu. Nie ma mnie na przykład w indeksie autorów w dziale Literatura Polska Instytutu Książki w Krakowie.

Jak w czasach krótkiej informacji, obrazu, emotikony – widzi swoją rolę prozaik, co więcej autor trudnej i kunsztownej prozy? Jakie w ogóle powinny być Pana zdaniem zadania pisarza czasów współczesnych? Jakby Pan określił jego „społeczną” rolę?

Chyba jednak coś z Żeromskiego powinno się praktykować?

Wojnie Rzymskiej pisze Pan o literaturze polskiej przełomu XX i XXI wieku, i pisze Pan między innymi tak: „układy, zawiści i nadprodukcja literatów. Który obrotniejszy ma własne wydawnictwo i tłucze siebie i swoich kolesiów, Zasada jest jasna. Ja ciebie wydam, ty mnie dobrze zrecenzujesz, to ty mnie wydasz. Popchnę cię na nagrodę prezydenta miasta, ty mi dasz nagrodę w konkursie”. Czy to rzeczywiście tak wygląda? Skąd się bierze Pana niechęć do tzw. światka literackiego? Czy uważa Pan, że taka wspólnotowa działalność literatów obniża poziom prawdziwej literatury? Czy pisarz to jest jednak pewne indywiduum, samotnik?

Zawsze byłem, jestem, będę w liczbie pojedynczej.

W tej samej powieści pojawia się taka opinia o twórczości głównego bohatera, Filipa Mirskiego, pisarza (jednego z najważniejszych bohaterów Pana książek, jak chcą niektórzy – Pańskiego porte parole): „W pana prozie nie ma spójności, pan miesza formy, lekceważy czytelnika, zanadto konfabuluje. Można koloryzować, ale trzeba znać proporcje. Obecny czytelnik wszystkiego nie wytrzyma, jest przyzwyczajony do pewnych chwytów, w gruncie rzeczy nie lubi, aby go często zaskakiwać”. Każda epoka ma jakieś literackie mody. Czy nie uważa Pan, że właściwa Pana powieściom powolna fraza, prozatorski rozmach (panorama świata przedstawionego, katalog postaci) czy bogaty język – idzie za bardzo wbrew dzisiejszym modom? Słowem, czy czytelnik to wszystko wytrzyma?

Moda… a wie Pan kto ma największą silę przebicia? Baran.

W jednej z recenzji Mieczysław Orski pisał o świecie Pana utworów literackich: „sądzę, że po to, by zakreślić świat przedstawiony w prozie wokół drobiazgu, trzeba dziś niezwykłych uzasadnień merytorycznych”. Czy podziela Pan to zdanie? Jeśli tak, jakiego rodzaju uzasadnienia mógłby Pan przedstawić?

Pełna zgoda.

Zrozumienie przyrody, głęboka z nią więź, to, co Pan „robi” z przyrodą w swoich książkach, zbliża Pana trochę do Jarosława Iwaszkiewicza. Czy przyroda ma w Pana literaturze swoją autonomię, czy jest jednak przedłużeniem życia wewnętrznego bohaterów – bo i takie wrażenie może odnieść czytelnik np. Odlotu dzikich gęsi? Jak w ogóle postrzega Pan przyrodę?

Wychowałem się do dwunastego roku życia praktycznie w lesie, przepraszam w puszczy, to może mieć jakiś korzystny wpływ na moje pisarstwo? A co do Iwaszkiewicza, to nie ma go w mojej ósemce wspaniałych pisarzy polskich, którzy debiutowali po roku 1918. Wymienię ich bardzo chętnie: Eugeniusz Małaczewski, Julian Wołoszynowski, Michał Choromański, Zygmunt Haupt, Andrzej Kuśniewicz, Leopold Buczkowski, Józef Mackiewicz, Stanisław Rembek. Do reszty mam stosunek neutralny.

 „Rzymska wojna budzi niepokój – pisała w jednej z recenzji Agata Witek – pokazuje bezustanne szukanie starego ładu. Ale to nie o ustrój chodzi, raczej o zasady życia, szczerość, dobro i prawdę, która zdaje się być zatracana w obliczu Nowego”. Jakie są – według Pana – współczesne zasady życia? A może we współczesnym życiu brakuje właśnie – zasad?

Zasad, kolorytu, głębi i ciekawych osób. No i sensu.

Filip Mirski przywodzi nieraz na pamięć bohaterów powieści Żeromskiego, m. in. Judyma, Raduskiego, Nienackiego. Myślą o wielkich sprawach, coś ważnego chcą zrobić, a później spotykają się z jakimś bezwładem, ciężkością, niechęcią – jak w miejscowości Łżawiec (który ma za pierwowzór Kielce) z Promienia. Czy to tak musi być z tymi polskimi idealistami, zawsze i niezmiennie? I jaka jest tajemnica tego „bezwładu”, który uniemożliwia tym idealistom rozwinąć skrzydła? To jest całkowicie coś wobec tych idealistów zewnętrznego – jakiś drugi, obok nich, element polskości, który staje im na drodze – czy to może w jakimś sensie część ich własnego wnętrza, projektowana na otoczenie, okoliczności życia?

Bez komentarza.

Czytając Wojnę rzymską zestawiałem sobie Pana obserwacje kieleckie z moimi, pochodzącymi z lat 90. postrzeżeniami Kielc. Miałem w tamtym czasie mniej więcej tyle lat, ile Filip Mirski w Dawno i daleko. I widziałem te Kielce bardzo inaczej niż Pan, trochę podobnie do tego, jak młody Filip postrzega Wrzosów. Zmierzam tym samym do pytania – na ile jest możliwe, że rzeczywistość różnych epok (to zestawienie lat 60. i 90.) jest zawsze podobnie podła, jeśli patrzeć na nią oczami wymagającego dorosłego człowieka, a na ile ulega pewnemu uwzniośleniu przy uwzględnieniu dziecięcej wrażliwości. David Grossmann mówi, że pisarz powinien całe życie być dzieckiem. Dlaczego nie chciał być Pan dzieckiem w Wojnie rzymskiej?

Może dojrzałem, a nawet spoważniałem.

W Pana powieściach często powracają rozmaite echa dwudziestolecia międzywojennego, czy szerzej, Polski sprzed drugiej wojny. Mówi Pan o niej nie bez zastrzeżeń, ale jednak z uznaniem i szacunkiem, zwłaszcza na tle czasów późniejszych. Co jest dla Pana najcenniejsze w tamtej epoce? Co z niej – Pana zdaniem – jeśli cokolwiek, moglibyśmy wskrzesić w Polsce naszych czasów? A swoją drogą – czy Polska przedwojenna nie była też w jakimś stopniu państwem „układu” (urzędniczego, wojskowego, politycznego), podobnie jak III RP?

Tak, ale to były bardziej, niż dziś, te jednak polskie układy.

Przynajmniej dwie pańskie powieści, Ogień przy drodze Burza przed lasem są literackim dowartościowaniem pogranicza. Pisał Pan dużo o Inflantach. W całym cyklu wrzosowskim, powraca jak echo motyw utraconej – przede wszystkim wskutek wojennej eksterminacji Żydów – różnorodności kulturowej. Czy myśli Pan, że dzisiejsza Polska monolityczna jest jakimś sensie gorsza od przedwojennej, wielokulturowej? Czy możliwy jest – dziś, w przyszłości? – powrót do Polski różnorodnej?

Nie wiem czy obecna Polska jest gorsza, ale na pewno jest nudniejsza. „Ech waiss Ginterchen, em Waesten i baesser aber em Osten is scheener“  tę frazę w dialekcie dolnoniemieckim szepnęła w roku 1958 pewna kaszubska ciotka do ucha Gūnterowi Grassowi – „Wiesz Ginterku, na Zachodzie jest lepiej, ale na Wschodzie ładniej”.

Wracając do kwestii literackich – chciałbym zapytać na koniec o Pana pisarskie plany? Wśród rzeczy, nad którymi Pan obecnie pracuje wspominana jest obszerna biografia Cervantesa. Dlaczego właśnie ten autor? Jakiego rodzaju książka to będzie? Co poza tym chciałby Pan w najbliższych latach napisać?

Niestety musiałem zaniechać pracy nad moim Cervantesem. Rycerz z La Manchy – który niegdyś może na swój sposób i na wieki wygrał z wiatrakami – w Polsce AD 2017 poległ w starciu z żołnierzami wyklętymi i wierszykowaniem na aktualnie pożądane tematy przy największych ołtarzach warszawki, gdyż dla mnie dobra zmiana nie zaistniała. Ministerstwo Kultury odmówiło mi stypendium twórczego, pomimo rekomendacji i wsparcia uznanych autorytetów, także akademickich z zakresu iberystyki, tak z Hiszpanii, jak i z Polski.

W zamian prawie ukończyłem powieść Srebra Rodowe. Jest to saga rodzinna rozbudowana wielowątkowo, rozgrywająca się w pierwszych dekadach XX wieku, głównie w Rydze i na byłych Polskich Inflantach, w Łatgalii (łot. Latgale, obecnie Łotwa), z wycieczkami i retrospektywami do Wilna, nad Ren, do Warszawy, na Białoruś i na sienkiewiczowską Laudę. Bohaterem jest początkowo Johnnie, wkrótce Jan Jassmont, którego tragiczny finał życia poznajemy w Odlocie Dzikich Gęsi.

Czytelnia

czytelnia2

czytelnia2_1

Tygodnik „Polityka” (nr 20, 15.05-23.05.2017) zamieścił tekst Justyny Sobolewskiej Niewidzialna ręka – o tych, których w literaturze nie widać, a bez których by jej nie było (lub byłaby dużo gorsza) – to znaczy o redaktorach. Mowa w nim o wielkich i znanych, jak Max Perkins (odkrywca Hemingwaya i Scotta Fitzgeralda) czy Jerzy Giedroyc – oraz o pozostających na drugim planie, ale – jak się okazuje – niemniej wybitnych i ważnych, jak Marianna Sokołowska z PIW-u (redaktorka między innymi Mirona Białoszewskiego i Marka Nowakowskiego). O tej ostatniej Jacek Dehnel pisał:

Kiedy pierwszy raz dostałem książkę zredagowaną jej ołówkiem, chciałem ze wstydu zapaść się pod ziemię, a pani Marianna powiedziała mi tylko, oddając kompletnie pokreślone strony: «Ależ to bardzo czysty maszynopis. Pan nie wie, co ludzie przynoszą do wydawnictwa. Ja to nazywam książkami w reklamówce: jest materiał, a dopiero redaktor z materiału robi książkę».

Jest w tym artykule także nutka nostalgii za dawnymi czasami: „Wygląda na to, że gospodarka socjalistyczna ze swym ukrytym bezrobociem, sprzyjała rozkwitowi sztuki redaktorskiej. Redaktorzy na etacie nie tylko mieli więcej czasu na pracę, ale także tworzyli warsztaty, w których umiejętności nabywało się, terminując przez lata u lepszych, a przynajmniej bardziej doświadczonych”. Rzeczywiście, w porównaniu z takim obrazkiem, blado wypada dzisiejsza kapitalistyczna do bólu zasada funkcjonowania wydawnictw: „Znalezienie dobrego redaktora beletrystycznego graniczy dziś z cudem – mówi, cytowany przez Sokołowską, Dariusz Sośnicki. – Jeśli się traktuje tę pracę poważnie, utrzymanie się z redagowania książek jest po prostu niemożliwe. Dziś większość redaktorów to samoucy i wolni strzelcy”.

czytelnia2_2

Aleksandra Bilewicz z „Nowych Peryferii” przeprowadziła arcyciekawy wywiad z Julią Biczysko i Marcinem Kulińskim o pieśniach pogrzebowych i obrzędzie czuwania przy zmarłym na Wschodnim Mazowszu. „Kiedy zaczęliśmy jeździć po wsiach – mówi Kuliński – zaciekawił nas kontekst społeczny tych pieśni. Czuwanie przedpogrzebowe jest przede wszystkim sytuacją społeczną. Treść religijna jest tam bardzo ważna, ale to nie jest sentymentalne skupianie się na swojej pobożności, tylko odwrotnie: wychodzenie w stronę rodziny czy całej wiejskiej społeczności. To jest ostatni dobry uczynek dla zmarłego, jak powiedziała śpiewaczka z Turny. Czuwać chodzili wszyscy, szczególnie jeśli osoba zmarła była poważana we wsi. Pewnie można powiedzieć, że wszyscy kiedyś na wsi byli bardzo religijni, ale na pewno jedni byli bardziej, inni mniej. Ich wszystkich ten zwyczaj łączył, mieli potrzebę oddania czci zmarłemu”. „Pani Sabina z Rowisk, i nie tylko ona, narzekała na domy pogrzebowe. Mówiła, że kiedyś, jak ktoś zmarł, to był szacunek do człowieka. A teraz, czy dobry był, czy niedobry – zmarł, już go wywieźli, już go nie ma. Uznała, że tak nie wypada wobec tej osoby, tego, jakie miała znaczenie; pożegnanie powinno być godne” – pada w innym momencie rozmowy. Projekt Pieśni do śmierci posiada własną stronę internetową piesnidosmierci.blogspot.com.

czytelnia2_3

W „Tygodniku Powszechnym” (nr 23, 4 czerwca 2017) idący wbrew trendom i politycznej poprawności – artykuł o wychowaniu dzieci, a szczególniej o placach zabaw. Adam Robiński opisuje inne zgoła podejście do opieki nad dziećmi, aniżeli pilnowanie ich na każdym kroku, zabranianie niebezpiecznych aktywności itd. „Mniej więcej w tym samym czasie [po wojnie] w Danii powstały pierwsze tzw. junk playgrounds, będące czymś pomiędzy placem budowy a wysypiskiem śmieci. Rupiecie, gruz, piach, materiały budowlane, a nawet ogień, były zdaniem ojca tego trendu, architekta krajobrazu C. T. Sorensena, najlepszymi zabawkami”. Okazywało się, że zabawa takimi przedmiotami wcale nie powodowała większej liczby wypadków wśród dzieci, przeciwnie, chłopiec bawiący się gwoździem i młotkiem stawał się bardziej uważny i mniej narażony na kontuzje. Wszystkim tym, którzy boją się o każdy krok swojego dziecka, niech się przypomną ich „szczenięce lata” i niech wezmą sobie do serca taki na przykład fragment: „Jeśli drabinka do zjeżdżalni będzie miała tylko trzy stopnie, to dziecko nie poczuje upadku. Ale taka zjeżdżalnia będzie nudna”.

czytelnia2_4

„Churchill pił, palił i niewiele się ruszał. Czy to znaczy, że był kiepskim liderem? Co jeśli awans, premia albo nawet pensja zależą od tego czy jesteś aktywny fizycznie?” W „Gazecie Wyborczej“ dwa ciekawe wywiady o dobrym samopoczuciu i pracy. Pierwszy jeszcze z października zeszłego roku, z Carlem Cederströmem i André Spicerem, drugi – z czerwca bieżącego, z samym Cederströmem. Obydwa przeprowadziła Agnieszka Jucewicz. Cederström i Spicer, pierwszy – Szwed, drugi – Brytyjczyk, obydwaj wykładowcy akademiccy w dziedzinie organizacji pracy, są współautorami wydanej i u nas (przez PWN) książki Pętla dobrego samopoczucia. „Wszystkie społeczeństwa w coś wierzą – mówi Spicer, wpadając w zadziwiająco konserwatywny ton. – To nas łączy, nadaje naszemu życiu sens. Często tym spoiwem jest religia, ale w zachodnich społeczeństwach od wielu dekad postępuje sekularyzacja. Brakuje autorytetów moralnych, politycy rozczarowują, ekonomiści też. A ludzie chcą, żeby coś nadawało sens ich życiu. I część z nich znajduje oparcie we własnym ciele. Czytałem artykuł w «The New York Times» o ludziach, którzy byli zaangażowani w opozycję w Egipcie, ale przestali już wierzyć w możliwość politycznej zmiany i teraz podobno zwracają się ku aktywności fizycznej: biegają, ćwiczą na siłowni”.

Ideologia dobrego samopoczucia i ciągłego samodoskonalenia nie ogranicza się zresztą w ujęciu Cederströma i Spicera do ćwiczeń fizycznych, zdrowego odżywiania i coachingu. Chodzi raczej o ogólne podejście do życia – łącznie z rodziną – które widzi we wszystkim quasi-biznesowy „projekt” wymagający „optymalizacji”. Pozornie jest to kwestia wolnego wyboru jednostek, ale w rzeczywistości „często ten wybór podyktowany jest presją – otoczenia, kultury, pracodawcy”. Według Spicera i Cederströma wszystko zaczęło się od psychologii humanistycznej lat 60., która skupiała się na „samorealizacji jednostki” i „wyzwalaniu potencjału”. Początkowo wyznawcy tej perspektywy krytykowali kapitalizm za cenzurowanie „wolnej ekspresji”. Wkrótce jednak korporacje przeszły do kontrofensywy: praca w nich zaczęła być przedstawiana właśnie jako przestrzeń „samorealizacji”. „[…] stawiając na indywidualizm, na potrzebę wyrażania «ja», jednocześnie wyrzucono przez okno temat sprawiedliwości społecznej, solidarności. Dla biznesu to było dobre, bo można było zacząć tworzyć «elastyczne» warunki pracy, rezygnować z kosztownych programów emerytalnych itd. W wielu branżach poczucie bezpieczeństwa, stałe godziny pracy zaczęto postrzegać jako wroga – kreatywności, innowacji, rozwoju. Pracownicy chcieli tej «wolności». Dopiero po jakimś czasie przekonali się, co ona tak naprawdę oznacza – totalną niepewność, a przede wszystkim poczucie, że wszystko zależy wyłącznie od nich”. „Jeśli człowiek uważa, że jego ja jest jedynym źródłem prawdy, to prędzej czy później boleśnie się rozczaruje. Wywiady pełne są przykładów firm zachęcających swoich pracowników w mniej lub bardziej subtelny sposób, by „dbali o siebie” i „byli autentycznie szczęśliwi” – a tak naprawdę, według Cederströma, by oddali pracy całą swoją duszę. Krytyka może nieco jednostronna, ale trzeźwiąca.

czytelnia2_5

„Przekrój” się odrodził i raz po raz publikuje porządne treści. Wśród nich także genealogiczno-podróżniczy esej Szczepana Twardocha. Rzecz to wyjątkowa, godna polecenia szczególnie miłośnikom powieściowej twórczości pisarza, ponieważ można go tu zobaczyć od innej strony, bardziej bezpośrednio, z mniejszego dystansu. Jest to oczywiście ciągle Twardoch przekorny, który w każdym akapicie próbuje zburzyć powagę swojej wędrówki śladami przodków, zanegować jej ważność:

Przecież nie szukam odpowiedzi na pytanie «kim jestem?». Na to pytanie odpowiedź mogę znaleźć tylko w sobie, nie w tym, kim byli ludzie, z których genów i szeregu kolejnych transmisji kulturowej tożsamości się wziąłem.

Niby nie, a jednak trochę tak. Bo co chwila z prostych opisów w rodzaju: „Szukałem jednak widocznych śladów tych nazwisk i znajdowałem: na cmentarzu grób Syrzysków i Tluków, co jasne, skoro tu mieszkali, to musieli i umrzeć, i zostać pogrzebanymi […] wróciłem na pola nadodrzańskie. Wszędzie przedwiośnie i przedwiosennie smutne, płaskie pola, ciężkie od wody z właśnie stopniałego śniegu, ziemia czarna i tłusta” – przebłyskuje wielki ładunek emocjonalny i, co tu kryć, miłość do miejsc rodzinnych i do przodków swoich. Manifestuje się ona w tym choćby, ile pisarz o owych przodkach wie, jak często o nich myśli, snując w głowie rzeczywisto-wyobrażeniowe historie z ich życia. Istnienie tych historii wydaje się nam niesłychanie ważne dla pisarstwa Twardocha i dla niego samego takoż: „może w ogóle to wszystko było inaczej, może się dowiem, może nie, ale to są moje czasoprzestrzenne współrzędne i kiedy będę potrzebował w tej czasoprzestrzeni jakoś nawigować, to od nich zawsze mogę wyjść. I ruszyć dalej”. Poza tym jakoś dziwnie bliskie nam jest zapatrzenie w horyzont smutnych pól i włóczenie się po starych cmentarzach w poszukiwaniu znajomych nazwisk.

czytelnia2_6

Także w „Przekroju” (nr 1/17) świetna sylwetka „ojca założyciela” tego pisma, Mariana Eilego. „Miał wdzięk i sznyt warszawskiego chłopaka, dobrze wychowanego łobuza. Matki chcą takich chłopców dla swoich córek. I dla siebie”. Znęciły nas też, przyznamy, jego pracowitość i redaktorski upór, i nieodłączne przekonanie, że nawet, gdy wszystko wskazuje na to, że się nie da – to i tak się da.

Trafi osoba Eilego do gustu tym wszystkim (teraz z kolei ojcom i synom, nie matkom i córkom), którzy lubują się w męskich pasjach:

Sąsiedzi pamiętają jego czapkę bejsbolówkę, pierwszą w Krakowie i krótką granatową kurtkę. Nieodłączny papieros, ekstra mocny w szklanej lufce. Okulary w rogowej oprawce. Do tego auta przeważnie dwa, na wypadek, gdyby jedno się zepsuło. Z reguły fiaty. Szczególnie przywiązany był do swojego fiata 850 sport, czerwonego. Jego mechanik, pan Sobek, był jedyną osobą, która mogła wejść do gabinetu, gdy paliła się zawieszona nad wejściem równie czerwona żarówka, co oznaczało, że naczelnemu nie wolno przeszkadzać.

Takich smaczków jest w tekście o Eilem jeszcze dużo. Ale nie dla smaczków przecież go tu przywołujemy. Przywołujemy dlatego, że – jak sądzimy – w czasach pospolitości z jednej strony i ekshibicjonizmu z drugiej szczególnie potrzeba porządnych życiorysów.

czytelnia2_7

Odkąd David Brooks z „New York Timesa” okrzyknął Benedict Option (pl. Opcja Benedykta) Roda Drehera „najważniejszą książką religijną dekady” – zupełnie, swoją drogą, na wyrost – do zrecenzowania bestsellera poczuwają się wszystkie szanujące się czasopisma anglojęzyczne, także te, które normalnie religii poświęcają niewiele miejsca. „New Yorker” zamieścił nawet znacznie więcej niż recenzję – ciekawy, duży materiał łączący omówienie książki z reportażem ze spotkań i podróży z Dreherem oraz urywkami jego biografii. Z tekstu dowiadujemy się, że gdy autor Benedict Option zdejmie swoje, znane ze zdjęć, hipsterskie okulary, ukaże się naszym oczom „otwarta, wrażliwa i zadziwiająco ładna twarz”, w której jakoś odbija się jego życie: od dorastania na prowincjonalnym Południu w cieniu imponującej figury ojca, poprzez lewicowe fascynacje lat studiów, nawrócenie, w wieku lat 26, na katolicyzm (porzucony wiele lat później, po fali skandali seksualnych w Kościele, na rzecz prawosławia), karierę hipstersko-konserwatywnego publicysty i blogera – aż po przełomowy chyba dla jego życia moment śmierci siostry przed siedmiu laty. Ruthie spędziła całe życie na Południu, w rodzinnej miejscowości, i tam też odchodziła otoczona kochającą ją wspólnotą.

Pogrzeb Ruthie sprawił, że [Dreher] zaczął myśleć o swoim własnym życiu w Filadelfii. On i jego żona, Julie, mieli tam przyjaciół i bogate życie kulturalne, ale nie byli w stanie odtworzyć głębokich korzeni, jakie jego rodzina miała w St. Francisville, miejscu, zdawało się, napełnionym światłem. Jego mieszkańcy mieli głęboką, naturalną, spontaniczną relację z Bogiem, w porównaniu z którą jego własna wiara wydawała się przeintelektualizowana i odcieleśniona. To – myślał – miało związek ze sposobem, w jaki ci ludzie żyli: aby naprawdę znać Boga, trzeba czuć tak dużo miłości, jak to tylko możliwe, a aby naprawdę czuć miłość, trzeba żyć wśród tych, których się kocha. Następnego miesiąca Dreher przeprowadził się z żoną i dziećmi do St. Francisville.

To z ganku tego domu pisał Dreher swoje dwie ostatnie książki – The Little Way of Ruthie Leming (pol. Mała Droga Ruthie Leming) – opowieść o siostrze i o duchowych zaletach życia na prowincji – i ową głośną Benedict Option – książkę nawołującą chrześcijan, by wzorem św. Benedykta wycofali się nieco ze świata i zaczęli tworzyć wspólnoty stanowiące „znak sprzeciwu” wobec dominującej kultury. Wezwane ważne, choć my w Polsce dawno już słyszeliśmy je z ust niegdysiejszego redaktora naczelnego „Pressji”, Pawła Rojka, przy czym w jego ujęciu tak zwana strategia „luminarna” (bycie „światłem”, czyli oddzielenie się od świata i „oświetlanie” go z zewnątrz) to tylko jedno z dwóch możliwych powołań chrześcijanina obok strategii „salinarnej” – bycia „solą”, która świat przenika.

Choć Dreher po śmierci siostry nawrócił się z kosmopolityzmu na lokalizm, nadal jest w nim coś z wielkomiejskiego hipstera: na spotkaniach promujących Benedict option barmani serwują drink o tej samej nazwie (skład: whiskey, amaro, St-Germain, sok z cytryny i woda z cukrem). W omawianym tu tekście z „New Yorkera” najciekawsze są może słowa jednego z członków (biskupa) protestanckiej wspólnoty Bruderhof, które padły na jednym z takich spotkań (autor artykułu zaznacza, że członkowie Bruderhofu nie pili Benedict option):

Tylko we wspólnocie Kościoła mogą starzy i bardzo młodzi, poranieni weterani wojenni, niepełnosprawni, chorzy psychicznie, byli narkomani, byli kryminaliści, i wreszcie wkurzający ludzie tacy, jak ja, znaleźć miejsce, w którym mogą otrzymać uzdrowienie i akceptację, i, co więcej, wnieść swój wkład do wspólnego życia.

czytelnia2_8

Na uwagę zasługują także recenzje Benedict option z brytyjskich tygodników „New Statesman” i „Economist”. W pierwszym były arcybiskup Canterbury, Rowan Williams, zaznacza, że u nieco zbyt „sekciarskiego” Drehera brakuje wzorców takich, jak choćby Dorothy Day – która potrafiła łączyć tworzenie wspólnot i konserwatyzm poglądów z tradycją public protest, zaangażowania publicznego na rzecz pokoju i sprawiedliwości społecznej. (Według nas brakuje również – jako pewnej przeciwwagi do przywoływanego przez Drehera czeskiego opozycjonisty Václava Bendy, który w czasach komunizmu wzywał do porzucenia państwa i tworzenia równoległych, alternatywnych struktur – przykładu ojców zjednoczonej Europy, Roberta Schumana czy Alcide de Gasperiego – gorliwych katolików, którzy w nieco bardziej przyjaznych czasach zajmowali się przemianą oficjalnych instytucji). W „Economist” z kolei Benedict option zostaje zestawiona z nową książką Rogera Scrutona, On human nature (pol. O naturze ludzkiej), w porównaniu z którą wypada ponoć blado. Wierzymy, ale nowego Scrutona nie czytaliśmy, a i Drehera jeszcze nie w całości.

czytelnia2_9

W „Nowej Konfederacji” tymczasem bardzo ciekawy wywiad z filozofem kultury, Mateuszem Wernerem, o nihilizmie et consortes. „Dziś szkoła jest centrum bezsilności, pozbawiona samowiedzy, opuszczona przez autorytet państwa, przegrywająca z elektroniczną infosferą. I potem dziwimy się, że polska literatura nikogo nie interesuje” – przeczytamy w rozmowie. Znaleźć tam można także kilka ciekawych interpretacji postaw polskich pisarzy powojennych. Taka próbka o Gombrowiczu:

Przyłączył się do sił nowoczesności, które rozluźniają gorset obyczajowości, zmieniają pole sił społecznych, przez swoją kampanię przeciwko pojęciu dojrzałości, przeciwko szkole i maturze, rytuałom zanurzonym jeszcze w porządku feudalnym, z drugiej strony rozwalał model kultury, który wyrastał z tych więzi społecznych. Dopóki czuł, że musi sobie wyrąbać miejsce w społeczeństwie jako człowiek sukcesu i pierwszorzędny pisarz, to walczył z Polską jako społeczeństwem i polską kulturą. Ale gdy wdrapał się na szczyt, wtedy bardzo szybko zrozumiał, że czegoś mu brakuje i że ta nowoczesność, której był poputczikiem i beneficjentem jest trochę dla niego za głupia.

Zdaje nam się, że dzisiaj wcale nie trzeba wdrapywać się na szczyt, żeby zobaczyć to, co pół wieku temu zobaczył Gombrowicz. Niemniej warto poczytać rozmowę Wernera czy jego inne publikacje, jak książka Wobec nihilizmu. Gombrowicz, Witkacy – bo w nich dopiero widać, jak to się wszystko układa, w konkretnych postawach poszczególnych ludzi i jako proces dziejowy.

z Wiktorem Marcem, socjologiem i historykiem, o rewolucji 1905 roku i „trwodze mas”

rozmawia: Marcin Suskiewicz

Książka Rebelia i reakcja jest opowieścią o przemianach politycznych w trakcie i po rewolucji 1905 roku. To może na początek: dlaczego właśnie rewolucja 1905 roku?

Dorastając w Łodzi, czasem natrafia się na ślady rewolucji. Mam na myśli na przykład Pomnik Czynu Rewolucyjnego w Parku na Zdrowiu – ilekroć go mijałem, widziałem ten duży napis: „1905”.

Jest też ulica Rewolucji 1905, przecinająca Piotrkowską.

Dokładnie. Więc miałem tę rewolucję na pewno gdzieś z tyłu głowy. Ale tak naprawdę z początku chodziło mi po prostu o książkę o łódzkiej kulturze miejskiej. Chciałem zrobić jakiś użytek z mojego zakorzenienia w tym mieście, a dodatkowo miałem poczucie, że jego historia – bardziej niż innych miejsc w Polsce – potrzebuje opowiedzenia. Mówi się, że Łódź jest miastem bez historii, ale to nieprawda – Łódź ma najciekawszą historię społeczną w Polsce, tylko nie jest ona szerzej znana.

A jak zacząłem grzebać w przeszłości tego miasta, jego historii społecznej, robotniczej, to coraz bardziej przekonywałem się, jak centralne miejsce zajmuje w niej rewolucja 1905 roku. I im bardziej starałem się uwzględnić tę rewolucję, tym bardziej wychodziły mi badania samej rewolucji (śmiech).

Gdy mówił Pan o historii robotniczej, przypomniało mi się, jak Adam Zamoyski, autor popularnych książek historycznych, wspominał, że do kariery historyka akademickiego zrazili go wykładowcy-marksiści na jego brytyjskiej uczelni – to były lata 60., 70. – którzy najwięcej uwagi poświęcali buntom robotniczym w Anglii, zwłaszcza tzw. czartystom. Byłem kiedyś na spotkaniu z nim, narzekał na bloody chartists, których wałkowano na jego studiach do znudzenia. Pan tymczasem z własnej nieprzymuszonej woli skupia się właśnie na ruchach robotniczych (śmiech).

Cóż, w Polsce jest to zainteresowanie dość nietypowe. Nie tylko historia robotnicza, ale ogólnie historia społeczna, różne nurty historii oddolnej. Dominuje historiografia opierająca się, z jednej strony, na badaniu faktów – a więc bitew, traktatów dyplomatycznych, z drugiej zaś – na badaniu szeroko pojętych elit – różnych królów, generałów. Ta tradycja nie zrodziła się w Polsce, tak wyglądała na przykład dziewiętnastowieczna historiografia proponowana przez badaczy niemieckich, których debaty miały duży wpływ na polskich historyków przełomu XIX i XX wieku. Natomiast u nas nastąpiło niejako wtórne zatwierdzenie tej metodologii.

Po 89. roku?

Tak. Za PRL-u zaistniała nieco inna historiografia – bardziej teoretyczna, zainteresowana procesami społecznymi – ale po przemianach ustrojowych cały ów nurt utożsamiono z wulgarnym marksizmem, który należy odrzucić. To jest oczywiście do pewnego stopnia zrozumiałe, ale niejako wyrzucono dziecko z kąpielą. Bo przecież w tym samym czasie światowe nurty historiografii – mam na myśli przede wszystkim historiografię anglojęzyczną i niemiecką – szły dalej w stronę historii społecznej, historii kultury, języka, dyskursu, w stronę historii oddolnej, w stronę różnego rodzaju eksperymentów z myśleniem na temat procesu historycznego. A nasza historiografia pozostała poza tym głównym nurtem – została niejako w starorzeczu, czy może raczej do niego wróciła.

Do kogo skierowana jest Rebelia i reakcja? W książce kilkakrotnie używa Pan w odniesieniu do swojego pisarstwa określenia „interwencja”.

To miała być książka interwencyjna o tyle, że chciałem za jej pomocą zmienić granice postrzegania pewnych problemów – konkretnie problemu udziału najniższych warstw społeczeństwa w przestrzeni publicznej. Po części interwencją jest każda książka naukowa, choć bardzo często autorzy nie są tego świadomi albo zasłaniają się za fasadą naukowości. Ja chciałem dokonać interwencji w bardziej jawny sposób. I miałem też nadzieję, że dzięki temu książka ta będzie ciekawa także dla osób spoza historycznego poletka, dla socjologów, historyków kultury, lecz także dla ludzi w ogóle spoza akademii, takich, powiedzmy, intelektualistów. Z tego względu wyszła książka trochę hybrydyczna, ni pies ni wydra. Co ma oczywiście swoją cenę. Bałem się, że akademiccy historycy uznają, że to jest jakieś polityczne uwikłane teoretyzowanie.

Są takie głosy?

Oczywiście, że są, ale ogólnie odbiór jest lepszy, niż myślałem. Nawet jeśli niektórzy czytelnicy uznają, że piszę z pozycji politycznych, z którymi oni się nie zgadzają – co często jest prawdą – to jednak nie spotyka mnie taki odbiór, jaki był na przykład udziałem Jana Sowy, gdy opublikował Fantomowe ciało króla. Praca ta została przez wielu historyków zepchnięte na pozycję jakiejś takiej niemerytorycznej, nienaukowej książki, w której można tylko szukać błędów w przypisach. Tego udało mi się uniknąć.

Może także dzięki bardzo wyważonemu i merytorycznemu tonowi Pańskiej książki. Wróćmy do rewolucji 1905 roku, bo to na kanwie tego wydarzenia osnuta jest w końcu Pana interwencja we współczesność. „Warszawa wygląda jako w pierwszym dniu stworzenia. Chaos wszędzie i we wszystkim najzupełniejszy. Na każdej prawie ulicy już mowy, partyjne sztandary i śpiewy” – tak wyglądały pierwsze miesiącie rewolucji według cytowanej w Pana książce relacji Reymonta. To nagłe przebudzenie robotników zaskoczyło nawet partie polityczne, nie mówiąc o liberalnej inteligencji, właścicielach fabryk i carskiej władzy. Z początku większość polskiej opinii publicznej odnosiła się do robotniczych roszczeń z sympatią. Potem nastąpił okres wzmożonej aktywności partii, dyskusji w prasie i na wiecach, w końcu sporów i nawet bratobójczych walk między zwolennikami różnych frakcji. Wreszcie – przynajmniej w Łodzi – do ofensywy przeszli właściciele fabryk wspierani przez carską armię. Po wielkim lokaucie łódzkim na przełomie 1906 i 1907 roku – celowym wielomiesięcznym zamknięciu fabryk, w trakcie którego miasto znalazło się na skraju śmierci głodowej – cofnięto wywalczone wcześniej przez robotników ustępstwa.

Lokaut zmusił  robotników nie tylko do najęcia się do pracy na starych warunkach, lecz także – co równie ważne – do uznania dawnej hierarchicznej relacji, z fabrykantem jako jedyną stroną, która może dyktować warunki.

Sytuację tę utrwalił Żeromski w zapomnianym dziś dramacie Róża:

qt Skończyły się – powiedział [fabrykant] – wasze chamskie czasy. Nadszedł teraz rygor wojenny. My teraz! Żadnych delegatów! Prawaście – powiedział – dyktowali? Teraz my wam podyktujemy cenę roboty. I za pół tego – powiedział – będziecie robić. Przyjdziecie do mnie ze szlochem, żebym was wziął na trzy dni w tygodniu za tyle, za ile chcę i raczę.

Czy w ostatecznym rozrachunku rewolucja 1905 roku przynosi w takim razie jakąkolwiek poprawę losu robotników?

Zarówno na poziomie koncesji płacowych, jak i na poziomie godności osobistej robotników pewne korzyści jednak zostają. Jak ktoś raz zabrał głos we własnej sprawie, to potem – nawet jeśli tymczasowo zmuszony jest do tego, by siedzieć cicho – wie, że może ten głos ponownie zabrać. Fabrykanci i władze też o tym wiedzą. I już samo to dramatycznie zmienia sytuację najniższych warstw społeczeństwa. Rewolucja 1905 roku była momentem masowej i oddolnej demokratyzacji – i pewnych rzeczy nie dało się już cofnąć.

Do tego dochodzą zmiany w Cesarstwie Rosyjskim, bo trzeba pamiętać, że rewolucja obejmowała całe państwo carskie, nie tylko Królestwo Polskie. Oczywiście, bezpośrednio po rewolucji jest stan wojenny, jest tak zwana reakcja stołypinowska, podczas której część tendencji liberalizujących zostaje cofnięta – np. projekty premiera Witte. Ale i w tym przypadku pewne rzeczy zostają. Pojawia się choćby możliwość zrzeszania się, w tym tworzenia stowarzyszeń zawodowych. Mało kto wie, że to zmiany po rewolucji 1905 umożliwiają powstanie ochotniczej straży pożarnej. Zmienia się również cenzura – nie jest to już cenzura prewencyjna, ale represyjna. Nie trzeba biegać do cenzora z każdą publikacją, można publikować i potem ponosić konsekwencje. Dla prasy oznaczało to wielką różnicę.

Ludzie mieli świadomość, że rewolucja przyniosła te korzyści?

Tak. Jeśli chodzi o ogół społeczeństwa, pojawia się oczywiście zmęczenie rewolucją, tym ciągłym napięciem, które jest trudne do zniesienia przez dłuższy czas. Historia pokazuje, że takie zrywy mają swoją naturalną dynamikę  i w pewnym momencie wygasają. Daje też o sobie znać pospolity bandytyzm, który przez wielu obserwatorów wiązany jest z rewolucją i napędza konserwatywną narrację o „anarchii” i „motłochu”, która z czasem czyni opinię publiczną coraz bardziej niechętną rewolucji. Rzeczywiście, ten bandytyzm ma z rewolucją związek o tyle, że gdy ktoś zyskał pewien rodzaj godności w wyniku walki za jakąś sprawę, to kompletnie zmienia się jego sytuacja psychologiczna i bardzo trudno jest mu potem wrócić do zwykłego życia – zresztą często nie może tego zrobić, bo jest ścigany przez policję, i już choćby przez to wtórnie wykluczony z tkanki społecznej. Dlatego czasem byli bojowcy, posiadający partyjną broń, wkraczają na ścieżkę bandytyzmu. Tak więc dochodzi do pewnej erozji społeczeństwa. Ale mimo wszystko jest powszechne poczucie, że rewolucja przyniosła zmiany na lepsze.

Dużo miejsca w swojej książce poświęca Pan ewolucji opinii publicznej od początkowej przychylności robotnikom po lęk przed nimi czy wręcz wrogość do nich. Szczególnie dotyczy to sfer pozostających pod wpływem Narodowej Demokracji, która w trakcie, gdy trwa rewolucja – i niewątpliwie częściowo pod jej wpływem – zmienia swoją orientację z dość demokratycznej (zgadza się Pan z Nikodemem Bończą-Tomaszewskim, że endecja ma „demokratyczną genezę”) na oligarchiczną.

Proces ten dotyka nie tylko endecji, lecz także środowisk liberalnych.

W książce cytuje Pan Świętochowskiego, Prusa, Orzeszkową – także oni poddają się „trwodze mas”.

Tak. Zjawisko oddzielania się radykalnego nurtu lewicowego – który pozostaje wierny rewolucji – od tej rewolucji liberalnych popleczników towarzyszy przewrotom społecznym, nie wiem, czy zawsze i wszędzie, ale przynajmniej w dziewiętnastowiecznej Europie – bardzo często. Dla Francji takim momentem jest rok 1848. Bardzo wyraźnie widać wówczas, jak stan trzeci rozdziela się na burżuazję, która popiera liberalny pożądek i stan własności, i ruch robotniczy, który domaga się zmiany stosunków własności.

Natomiast nie pisano do tej pory z tej perspektywy o rewolucji 1905 w Polsce, a w tym przypadku ów zwrot wielu środowisk przeciw protestującym jest bardzo brzemienny w skutki, bo prowadzi do triumfu prawicy i przekierowania gniewu klasowego na kwestie kulturowe i etniczne, co z kolei sprawia, że rozpleniają się zjawiska, które wcześniej nie miały tak często miejsca w polskim życiu publicznym, na przykład polityczny antysemityzm. Naród zostaje przedstawiony jako organiczna wspólnota scalająca ludzi ponad – coraz większymi – różnicami ekonomicznymi. Zarazem jednak wyklucza „obcych”.

W ostatnich zdaniach swojej książki pisze Pan, że projekty prawicowe „ludowi obiecują resentymentalny rewanż, tymczasem elitom kontrolę nad ludem, która zapobiega poważniejszej rekonstrukcji ładu społecznego”.

Endecja realizuje taki projekt po raz pierwszy, ale on później powraca. Także język pogardy wobec mas, który wtedy się pojawia nawet, jak mówiliśmy, u liberałów, wraca potem w naszej historii przy okazji kolejnych prób wejścia klas niższych do życia politycznego, na przykład po „Solidarności”. Widzimy go także w dzisiejszym dyskursie liberalnym – na przykład przy okazji krytyki beneficjentów programu 500+. Polski liberalizm jest spadkobiercą polskiego oburzenia na masy.

Czy jednak obawy przeciwników rewolucji są całkowicie bezpodstawne? Ład społeczny wydawać się może wartością „liberalną” czy „burżuazyjną”, ale ostatecznie brak tego ładu często najmocniej uderza właśnie w osoby z najniższych warstw społecznych. Poza tym taki „naiwny demokratyzm”, samo zrównanie polityczne wszystkich obywateli niekoniecznie rozwiązuje problem ich społecznego wykluczenia – ludzie mogą dostać prawo głosu, a nadal być równie daleko od jakiejkolwiek realnej sprawczości, co wcześniej. W Pana książce świadomość złożoności prawdziwej demokratyzacji zdają się przejawiać tylko wcześni endecy. Balicki sprzeciwiał się na przykład z jednej strony liberalizmowi i kapitalizmowi, z drugiej ingerującemu we wszystkie sfery życia państwu:

qt [W]ładza państwowa – pisał w cytowanym przez Pana fragmencie – ujmując w swe ręce całość spraw nie tylko politycznych, ale i społecznych, tłumi mimowolnie lub świadomie zarodki nawet samodzielności obywateli i pochłania wszelkie samorzutne połączenia, słowem, wzmacniając państwo, tym samym atomizuje społeczeństwo, rozbija je na luźne pierwiastki i podporządkowuje je jednej centralnej organizacji.

Socjaliści ówcześni – ludzie z kręgu SDKPiL i PPS-u – rozwinęli też refleksję na te tematy?

Rzeczywiście sposób, w jaki ta książka jest skonstruowana – gdzie w przypadku endecji podejmuję się rekonstrukcji myśli politycznej, a w przypadku ruchów socjalistycznych jedynie analizuję odezwy do robotników – może stworzyć wrażenie, że endecja była bardziej teoretycznie rozwinięta od ruchów socjalistycznych. Myślę, że równie ciekawe – a może ciekawsze – studium można by napisać o myśli lewicowej, zresztą ja zajmowałem się wcześniej tymi sprawami w swoich artykułach o najważniejszych myślicielach tego nurtu: Kazimierzu Kelles-Krauzie (o nim jest też świetna książka Timothy’ego Snydera, wydana u nas przez „Krytykę Polityczną”), Stanisławie Brzozowskim i Róży Luksemburg. Do tego typu postaci można by jeszcze dołączyć szereg pomniejszych publicystów, przy czym dla mnie najciekawsze są dyskusje, jakie toczyły się wewnątrz PPS Lewicy. To jest partia – najpierw odłam partii, a potem, po rozłamie PPS-u w 1906 na Frakcję Rewolucyjną i Lewicę, partia – która rozwinęła naprawdę zaawansowaną kulturę teoretyczną i była w stanie w bardzo ciekawy sposób radzić sobie z konkretną historyczną sytuacją, w której polski socjalizm się rozwijał – a więc spleceniem się roszczeń społecznych i roszczeń narodowych, oraz działaniem w bardzo multietnicznym środowisku. Myśliciele tej partii dyskutowali już wtedy, jak ułożyć stosunki między Polakami i Żydami, jak odpowiedzieć na rosnące aspiracje ukraińskie, i tak dalej.

Są też na lewicy takie postaci, jak Limanowski, Abramowski – oni mierzą się z wyzwaniami, o których Pan wspominał: ułożenia porządku społecznego, wyjścia poza prostą hurrademokrację. Oczywiście trudno jednoznacznie ocenić, czy ich recepty byłyby skuteczne, natomiast bez wątpienia był to problem, który był na lewicy podejmowany.

Oczywiście byłoby szaleństwem widzieć na przykład w Abramowskim prekursora stalinizmu, ale zasadny jest chyba zarzut, że w ideach ówczesnej lewicy – któregoś z tych myślicieli – musiały być obecne zalążki późniejszego systemu komunistycznego, takiego, jakim on się okazał.

Nie jestem przeciwny szukaniu konsekwencji pewnych idei nawet w momencie, gdy te idee są niezrealizowane. Z prawicą jest może o tyle łatwiej, że tam te nieprzyjemne rzeczy są położone niejako na talerzu i w momencie, gdy uznamy, że antysemityzm, sianie nienawiści etnicznej i tak dalej nie są najlepszymi sposobami na organizację stosunków społecznych, to dość łatwo jest pokazać, że z endecją jest coś nie tak. Uprawnione jest jednak również poszukiwanie napięć i problemów obecnych w pewnej ideologii, nawet jeśli ta ideologia dopiero snuje jakieś mgliste plany i jeszcze mało robi, bo na przykład – jak w przypadku ówczesnej lewicy – nie ma do tego historycznych możliwości.

Wyraźnie widać, iż na przykład ludzie piszący ulotki SDKPiL-owskie są gotowi posunąć się do przemocy w celu wprowadzenia rewolucji społecznej. Oczywiście nie da się z tego wyczytać, czy z tego wyjdzie stalinizm, czy jakiś, okupiony pewną dawką przemocy, ale bardziej demokratyczny wariant socjalizmu, ale jednak jeśli uznajemy własność jako ważną wartość, albo radykalnie odrzucamy przemoc jako środek walki politycznej, to jest to ideologia problematyczna. U PPS-u Lewicy, który jest mi bliższy, to jest bardziej wizja takiego masowego demokratycznego zrywu, który być może w pokojowy sposób wymusi zmiany. Członkowie tej partii mieli nadzieję, że jeśli wprowadzone zostanie uniwersalne prawo wyborcze, to skoro masy są liczne, partie postępowe dojdą do władzy i będą mogły zaprowadzić reformy społeczne.

Pańska książka jest częściowo także książką o historii polskiej historiografii. We wprowadzeniu pisze Pan, że po 89. roku „Ważne i nowatorskie projekty badawcze, pozostające w światowym nurcie historii społecznej robotników i pracy, zostały zarzucone”. Skojarzyło mi się to z głośną książką Filipa Springera Źle urodzone. Springer pisał, że po przemianach ustrojowych architekci czasów PRL-u zostali jednoznacznie skojarzeni z minionym systemem i zaczął się dla nich okres pogardy. Daleko mi do apologii PRL-u, ale jest coś zasmucającego w tych radykalnych reakcjach odrzucenia, często przekreślających dorobek całego życia pracujących w tamtych czasach ludzi. Czy PRL-owskich badaczy ruchu robotniczego też spotkała pogarda?

Aż tak źle nie było, bo system akademicki ma dużą tendencję do inercji. To widać w różnych okresach historii: jeśli nie ma jakichś drastycznych czystek, ludzie, którzy mają pewną pozycję, są raczej niewywracalni. Co może mieć zresztą i dobre, i złe skutki.

Oczywiście ktoś ich mógł personalnie nie lubić, ale autorytet historyków czy historyczek takich, jak na przykład Anna Żarnowska, był raczej niekwestionowany. A niektórzy z nich – zwłaszcza Żarnowska – byli postaciami wybitnymi. Bo są historycy, którzy się bardzo zestarzeli – mogli nie być jakimiś oszustami, nie pisać panegiryków o Bierucie, robili dość porządne rzeczy w tych latach 60., 70., 80. – ale ich prace się zestarzały. Natomiast Żarnowska miała niewątpliwie wielki dar wyszukiwania ciekawych rzeczy i pisania o nich w ciekawy sposób. Wciąż się to świetnie czyta.

A jednak polska historiografia nie kontynuowała raczej jej drogi.

Po 89. umocniła się dominacja tej nieco anachronicznej historiografii spod znaku faktów i elit, dodatkowo z akcentem nacjonalistycznym. Oczywiście nie neguję wartości badań skupionych na warstwie faktograficznej, często są to rzetelne, dokładne prace, z których sam korzystam. Ale już ograniczanie się do elit jest problematyczne – bo prowadzi do sytuacji, w której zupełnie neguje się udział reszty społeczeństwa w tworzeniu historii.

Jeśli spojrzymy na przykład na naszą pamięć o wieku XIX i początku XX – mało kto mówi o ówczesnych robotnikach i ich walce. A przecież jesteśmy w bardzo namacalny sposób spadkobiercami tej walki. Weźmy taki ośmiogodzinny dzień pracy, który teraz, skądinąd, znów nie jest czymś oczywistym. On był przecież wypisany na robotniczych sztandarach podczas tamtych strajków. Podobnie prawa wyborcze i wiele innych zdobyczy społecznych, które dziś bierzemy za pewnik. To wszystko istnieje dzięki staraniom robotników i partii socjalistycznych. Elity nigdy nie zgodziłyby się same z siebie, aby nastąpiła demokratyzacja czy redystrybucja majątku.

Ale może życie elit jest ciekawsze. W Łodzi osoby interesujące się historią lokalną najchętniej czytają opowieści o wielkich rodach właścicieli fabryk.

Pytanie jednak, czy chcemy prawdziwej, czy zmitologizowanej wizji przeszłości. To tak, jak gdy ludzie czerpią swoją wiedzę o średniowieczu z kreskówek o rycerzach uwodzących księżniczki na turniejach, nie zastanawiając się, kto jeszcze żył w tamtym społeczeństwie, jak ono funkcjonowało.

W Polsce ta mityzacja przeszłości jest chyba najbardziej wyraźna, jeśli chodzi o międzywojnie. To, że udało się jednak wprowadzić uniwersalne prawo wyborcze i dość postępowy kodeks pracy – który nie zawsze był respektowany, ale jednak istniał, i miał wielki wpływ na sytuację przeciętnego obywatela – zawdzięczamy tradycji robotniczej i sile PPS-u u progu niepodległości, swoje zrobił też strach przed wrzeniem socjalistycznym, przed rewolucją. Pewne rzeczy udało się więc wprowadzić, a jednak mimo to II RP pozostawała społeczeństwem bardzo nierównym i w najniższej warstwie – skrajnie ubogim. Ale w zbiorowej pamięci – jako przeciwobraz do PRL-u – międzywojenna Polska to kraj mlekiem i miodem płynący, gdzie oficerowie w wypastowanych butach przechadzają się po ulicach z panienkami z dobrych szlacheckich domów – a potem giną w powstaniu warszawskim.

Czy II RP nie była przeciwobrazem do PRL-u przede wszystkim w tym sensie, że – nawet jeśli biedna – była krajem względnie suwerennym i praworządnym? A ci oficerowie przecież rzeczywiście byli, i rzeczywiście ginęli – w Katyniu czy w powstaniu.

Narracja o oficerach pozbawia jednak historii tych ludzi, którzy mieli zupełnie inne miejsce w strukturze społecznej. Tak samo to opowiadanie o rodach fabrykanckich w Łodzi jest kompletnym wywłaszczeniem robotników, którzy przecież tak naprawdę tworzyli to miasto i którzy, co więcej, cały czas tam mieszkają – bo osoby, które zaczynały pracę w fabryce jako nastolatkowie w latach 80. są wciąż dość młode. Robotnicy nie mają jednak kompletnie szansy, by opowiedzieć swoją historię.

Historia elit ma jednak chyba tę przewagę nad historią mas, że jest historią osobistą, ma twarz, imię. Dlatego bardzo wartościowe wydają mi się Pana próby, by nadać pewien osobisty wymiar historii robotniczej. Przy pisaniu Rebelii i reakcji korzystał Pan ze zgromadzonego przez siebie zbioru około 120 biografii robotniczych. Szczególnie ciekawe wydały mi się biografie robotników-samouków¸ a wśród nich Franciszka Łęczyckiego, którego młode lata mają w sobie coś z losów bohaterów Żeromskiego (późniejsze, o których czytałem na wikipedii, wydają się złożone – Łeczycki walczył w powstaniu warszawskim, a potem został działaczem PZPR). Przywołam fragment Pana książki:

qt Ucząc się w szkole niedostępnej dla robotników, uchodził ze swojego środowiska, zatrzymała go jednak degradacja społeczna rodziny po wypadku ojca. Nie mógł jednak wytrzymać w upokarzającym terminie w warsztatach mechanicznych, głównie dlatego, że zablokowano pęd do wiedzy, choćby fachowej: „robotnicy wykwalifikowani nie udzielali nam żadnych pouczeń, strzegli swej tajemnicy zawodowej z niezwykłą przebiegłością”. Potem wrócił na jakiś czas do szkoły za wstawiennictwem dyrektora, który umorzył opłaty, ale dalsza realizacja marzeń i tak była niemożliwa. Pracował więc w hucie, gdzie z zachwytem poznawał tajniki trudnego zawodu i szlifował wymagające perfekcyjnej koordynacji i sprawności umiejętności. Równocześnie jednak nocami grał na skrzypcach, organizował zespół teatralny i inne formy kulturowej sfery publicznej, które łączył z pracą partyjną socjalisty. Potem, gdy uchodząc przed carskimi represjami, wyjechał do Galicji, utrzymywał się nie z pracy w hucie, a w teatrze. Śpiewał na przyjęciach, by dalej organizować samokształceniowe kółka.

Może za mało jest takich historii w naszej zbiorowej świadomości? Nie chodzi mi nawet o realne postaci, ale o literaturę. Francuzi mają Nędzników Victora Hugo, a my mamy – no właśnie, Żeromskiego, ale już mało kto po jego powieści sięga. Nie mówiąc o Strugu.

Strug to zdecydowany lewicowiec, i to rzeczywiście duża strata, że on nie istnieje. Ale on się chyba bardzo zestarzał – nie pod względem treści, ale stylu. Podobnie Żeromski.

Do tego dochodzi głębsze pytanie, na ile odgórne próby kształtowania zbiorowej świadomości są w ogóle skuteczne. Jeśli nawet zgodzimy się co do pewnych idei, które chcemy przekazywać poprzez – na przykład – program szkolny, i jakaś lewicowa polonistka czy polonista stworzy „kanon powieści lewicowej”, to może się okazać, że te zabiegi bardziej zniechęcają, niż przekonują.

To może potrzebny jest film?

Może, nie jestem specjalistą od tych spraw. Ale, wracając jeszcze do literatury, „kwestia społeczna” jest już jakoś obecna w szkolnych lekturach. Mamy literaturę liberalną zainteresowaną tego typu tematami – Reymonta na przykład, mamy nowelkę pozytywistyczną – Naszą szkapę i tak dalej.

To nie jest więc kwestia braku literatury, lecz raczej tego, że przemysł, wielkie miasta, a, co za tym idzie, także los robotników i walka społeczna, nie przeniknęły do naszej zbiorowej narracji o nas samych. Nie ma w naszej świadomości nowoczesności jako doświadczenia społecznego. I nawet jak czytamy tego typu literaturę, to nie traktujemy jej jako literatury o nas samych, naszej własnej historii. Symptomatyczna jest tu postawa Mickiewicza, który siedzi w Paryżu, widzi paryską nowoczesność, wielkomiejskość, ale gdy chce opowiedzieć o Polsce, kompletnie nie mierzy się z nowoczesnością – opisuje dworki na Litwie. Nasza historia jest historią pałacu czy dworu, czasem chłopskiej chaty – ukazanej w sposób wyidealizowany – wreszcie historią barokowego kościoła, natomiast nie ma fabryki – nie ma wielkiego doświadczenia migracji do miast, budowy nowoczesnego kapitalizmu, zmagania się z nowoczesnymi instytucjami państwowymi. To powoduje, że cały czas jesteśmy w stanie opisywać powstania, ale nie potrafimy – my jako pewna zbiorowość – zrozumieć nowoczesności jako procesu, który doprowadził do formy życia, jaką znamy z codziennego doświadczenia.

Fabryki nie ma w naszym imaginarium – tak jak i instytucji państwowych – bo kojarzą nam się z obcą dominacją. W tym temacie świadectwem polskiej mentalności jest pisarstwo Reymonta, którego krytyka wielkoprzemysłowej Łodzi ma z jednej strony wymiar narodowy, nacjonalistyczny – fabryki są w rękach Niemców i Żydów – a z drugiej strony przebija przez nią ogólna nienawiść do nowoczesności. Robotnicze dzielnice Łodzi to nie były dobre miejsca do życia, bez wątpienia, ale jego krytyka odrzuca samą miejską formę życia  – a jednocześnie nadmiernie idealizuje wieś. Zresztą jest to trend szerszy, nie tylko polski – Jerzy Jedlicki opisał ten problem w Świecie zwyrodniałym, książce o lękach i wyrokach krytyków nowoczesności. U nas ów lęk przybiera formę całkowitego wypchnięcia nowoczesności ze świadomości.

W związku z tym nie ma też w Polsce nowoczesnego procesu państwotwórczego jako czegoś, co warto pielęgnować. Sytuacja ta ma oczywiście swoje historyczne przyczyny: nowoczesność wkracza na ziemie polskie w okresie zaborów. Zgadzam się z prawicą, że zabory to wielka tragedia tego miejsca w świecie – ale nie, jak chcą oni, tragedia dla narodu, który istnieje rzekomo już od Mieszka I, lecz tragedia dla konkretnych relacji społecznych. Bo okres, który gdzie indziej wykorzystano do budowy państwa, do związania ludzi z pewnymi instytucjami społecznymi, do zakorzenienia ich w nowoczesnej formie życia, u nas był czasem walki przeciwko instytucjom: przeciwko rusyfikacji, przeciwko rugom pruskim, przeciwko wyrzucaniu Drzymały z jego wozu. W rezultacie mamy bardzo złe relacje z instytucjami wyższego rzędu niż jednostka, są one do dziś postrzegane są jako obce, wrogie.

Jest jeszcze rodzina.

Tak, jednostka i rodzina, dlatego Polska nie jest społeczeństwem, tylko zespołem klanów nie potrafiących wznosić się ponad interes indywidualny czy rodzinny.

I jest religia. Czytając o tym, że socjalizm bardzo wiele dawał robotnikom już przez sam fakt wpisania ich losu w jakąś większą narrację, pomyślałem, że niedoceniany jest w takim razie w tej książce demokratyzujący potencjał chrześcijaństwa (i innych religii). Przecież św. Paweł dwa tysiące lat wcześniej zwracał się do ludzi tym samym „Bracia!”, co socjaliści w odezwach. Oczywiście możliwe, że ten demokratyzujący wymiar chrześcijaństwa nie był akcentowany w tamtych czasach, ale z drugiej strony osoby takie, jak Żeromski, instynktownie go wyczuwają. Czytelnik Rebelii i reakcji odnosi natomiast wrażenie, że socjalizm wchodzi w próżnię, że poza nim jest tylko na poły zwierzęce życie robotników ograniczone do pracy i rodziny, bez większych narracji, bez celu.

Zgadzam się, że być może polemicznie czasem za bardzo podkreślam ten kontrast pomiędzy nowym życiem politycznym, który dawał robotnikom socjalizm, a wcześniejszym życiem robotnika zredukowanego do zwierzęcia roboczego. Rzeczywiście z punktu widzenia antropologii historycznej należałoby zwrócić uwagę na wcześniejszej narracje, formy wspólnoty i tak dalej. Bo oczywiście ci ludzie byli wychowani w pewnej kulturze, mieli pewne obyczaje, święta. Bez wątpienia. Możliwe, że nie doceniłem tego wymiaru, ale on nie był zbyt obecny w materiale źródłowym, z którego korzystałem. Nie miałem też wglądu we wrażliwość religijną tych ludzi.

Jeśli chodzi natomiast o zaangażowanie Kościoła w sprawę robotników, to w Polsce pojawia się ono dość późno. Refleksja katolicka na świecie mierzy się z tak zwaną „kwestią społeczną” już wcześniej, a szczególnie odkąd po koniec lat 80. XIX wieku Leon XIII opublikował encyklikę Rerum novarum. Ale w Polsce ze względu na specyficzną sytuację historyczną – a więc ze względu na potrzebę opowiedzenia się w kwestii narodowej, ale też z tego powodu, że przywódcy polskiego Kościoła…

… wywodzili się z kręgów arystokratycznych.

To też, ale byli po prostu w większości ludźmi bardzo starymi, nie zdającymi sobie do końca sprawy z tego, co się dzieje w społeczeństwie. Szeregowy kler trochę próbował, ale też bywał przez kierownictwo przywoływany do porządku. Księża musieli więc walczyć niejako na dwa fronty – nie tylko z wrogimi stronnictwami politycznymi, ale też z własną hierarchią. Niemniej jednak był to ruch dość znaczący, w Łodzi działali księża, którzy potrafili zgromadzić wokół siebie robotników. Natomiast nie był to ruch, który formułowałby jakiś jasny program polityczny, wydawał odezwy czy ulotki, a robotnicy, którzy działali w tych ruchach nie spisali biografii – a ja za materiał źródłowy obrałem przede wszystkim odezwy i biografie; stąd też brak tego ruchu w mojej książce. O Kościele w trakcie rewolucji 1905 roku ciekawe pisze Robert Blobaum w swojej pracy Rewolucja. Russian Poland, 1904-1907.

Chciałbym jeszcze wrócić do krytyki nowoczesności. Wieś Reymonta jest biedna, ale ludzie tworzą zwartą społeczność i ich życie toczy się w przepełnionym sensem uniwersum symbolicznym. Czy nie przede wszystkim wspólnoty i sensu brakuje robotnikom w miastach? I czy nie to przede wszystkim daje im socjalizm, który bardziej niż narzędziem emacypacji – jak chcieliby go widzieć sami socjaliści – był odbudowywaniem wspólnoty? Pan tak pisze w pewnym momencie: „Poprzez wytworzenie związku politycznego [partie] umożliwiały odtworzenie form wspólnotowości rozbitych w dobie gwałtownej industrializacji i proletaryzacji”.

Jest to kwestia o tyle ważna, że dzisiejsze nurty lewicowe często przeciwstawiają emancypację wspólnocie. Jan Sowa pisze na przykład w książce Inna Rzeczpospolita jest możliwa!, że zadaniem lewicy jest „dzięki przełamaniu społecznych barier stworzenie wszystkim możliwości realizacji jak najbardziej własnej, wolnej i zindywidualizowanej wizji życia”. W zdaniu tym wspólnota pojawia się tylko jako „bariery społeczne” – a przecież oprócz „barier społecznych” istnieją także społeczne struktury wsparcia. Taką właśnie strukturą jest, wydaje mi się, wspólnota wiejska w Chłopach.

Rzeczywiście, niektórzy badacze opisują miasto jako rzeczywistość dotkniętą – w durkheimowskich kategoriach – nowoczesną anomią, zanikiem wspólnoty i hierarchii. Według tej narracji ludzie przyjeżdżający do miast zostają wrzuceni w nowe środowisko, gdzie nie ma kręgosłupa moralnego, panuje kryzys sensu. I dlatego zaczynają się angażować w życie polityczne. Takie podejście reprezentuje na przykład Scott Ury, autor książki Barricades and Banners o Żydach w Warszawie doby rewolucji 1905 roku.

Ja jestem trochę sceptyczny wobec tego typu narracji, bo wydają mi się one być naznaczone nieco zbyt daleko idącym durkheimizmem. To przeciwieństwo między osiadłym, przepełnionym wartościami dawnym sposobem życia a miejską anomią wydaje mi się zbyt łatwo zarysowane. Źródła, do których miałem dostęp, wskazują, że ówcześni robotnicy raczej tak tego nie widzieli. Trzeba pamiętać, że wieś ówczesna jest rzeczywistością, po pierwsze, bezgranicznej biedy, po drugie – często opresyjnych więzi tradycyjnych. Ludzie, którzy ciągną do Łodzi, do Zagłębia Dąbrowskiego, do Warszawy, ciągną tam dlatego, że miasto im coś oferuje – oferuje wolność, jak w tym starym powiedzeniu dotyczącym relacji feudalnych: „miejskie powietrze czyni wolnym”. Podczas gdy na wsi nie ma się za bardzo wpływu na to, kim się jest i jak się żyje, w mieście można zdecydować, co zrobić z uzbieranymi dzięki pracy oszczędnościami: czy przepić w szynku, czy kupić sobie lepszą marynarkę. Albo gazetę, albo książkę. To nie jest wolność konsumencka w naszym dzisiejszym znaczeniu, ale jednak pewien margines możliwości. Jasne, że zdrowotnie ludzie nie wychodzili na migracji do miast najlepiej, bo się truli chemikaliami w pracy i umierali wcześniej, ale jednak miasto jawiło się jako szansa.

Rozumiem, że ówcześni robotnicy tak to widzieli i jest Pan wierny źródłom, ale z drugiej strony, czy nie brzmi to trochę jak współczesne apologie liberalizmu czy kapitalizmu – wolność wyboru jako najwyższa wartość, większa od podstawowej stabilności. Można by przecież interpretować te źródła w ten sposób, że miasto jest przestrzenią powierzchownie bardziej atrakcyjną, ale jednak na dłuższą metę nieznośną, bo skazującą jednostki na samotność i bezsens. Stąd rewolucja.

Miasto nie jest jednak przestrzenią zupełnie pozbawioną więzi. Nowe badania ruchów robotniczych w Rosji wskazują na przykład, że być może to nie brak wspólnot, nie wykorzenienie, lecz raczej istnienie różnych specyficznie miejskich wspólnot – wspólnot bardziej demokratycznych i dynamicznych niż tradycyjne wspólnoty wiejskie – pozwalało robotnikom zmobilizować się do strajku. Chodzi o różne struktury cechowe, bractwa robotnicze, w ogóle więzi solidarności wytwarzające się między pracownikami tego samego zakładu czy robotników tej samej branży. Robotnicy mieli swoje rytuały – na przykład przywitania w fabryce. Nie byli „skazani” na bezsens, i właśnie dlatego mobilizowali się do walki.

Te dwie narracje – rewolucja jako reakcja na nowoczesne wykorzenienie i rewolucja jako następstwo nowej, nowoczesnej wspólnotowości – nie muszą się do końca wykluczać.

Tak czy inaczej wydaje się, że wspólnota jest ważnym elementem ruchów lewicowych tamtych czasów. W ogóle czytając Pańską książkę miałem wrażenie, że ówczesna lewica walczyła o sprawy bardzo normalne i dość odległe od programu radykalnej emancypacji – na przykład o to, by robotnicy mieli czas dla własnej rodziny.

Tak, bo wówczas dyskurs nawet radykalnej lewicy jest ukierunkowany na tego typu wartości. To jest bezpośredni horyzont walki: ośmiogodzinny dzień pracy, inspekcja pracy, kodeks pracy. Nawet jeśli wzywano do dość radykalnego, ale jednak parlamentarnego przekształcenia stosunków własności, to nikt nie mówił o tym, żeby budować jakieś baraki, tworzyć zupełnie utopijne społeczeństwo reorganizujące tkankę społeczną. Ludzie formują rodziny, mają takie aspiracje, i rzeczywiście nakazanie im od jutra mieszkania w komunie, gdzie nie ma rodzin, byłoby przemocowe, niezależnie od tego, czy uznamy, że ta rodzina jest jakąś naturalną formą, czy formą wykształconą historycznie. Socjaliści byli tego świadomi.

To może zakończę cytatem z jednej z socjalistycznych ulotek, której fragment przywołuje Pan w swojej książce:

Chcemy mieć możność cieszyć się przyrodą, rozkosz życia rodzinnego użyć chcemy, z dziećmi swemi obcować chcemy, chcemy żyć nie jak niewolnicy, lecz jak obywatele wolni biorąc udział w życiu publicznym.

Humory

Wakacje, wakacje (z życia redakcji)

W odpowiedzi na dwa już listy z „życzliwą prośbą”, by „Z życia redakcji” więcej nie publikować, informujemy, że Redakcja i tak wyjechała na wakacje, pozostawiając w swej siedzibie tylko piszącego te słowa Sekretarza. Tak więc sprawozdanie niniejsze jest co najwyżej sprawozdaniem z mojego życia, zresztą „życia pisanego – jak ostatnio ładnie powiedziano o moim życiu na spotkaniu Komitetu Redakcji – konsekwentnie małą literą”, życia żmudnej i słabo wynagradzanej sekretarskiej pracy, życia, które obecnie ogranicza się do podlewania kwiatków w Siedzibie Redakcji i które trudno w ogóle nazwać życiem. Zapowiadana w poprzednim numerze finansowa wiosna naszego Pisma jeszcze nie nadeszła, ale ponieważ nie tracimy pewności, że nadejdzie – jak to wiosny mają według aktualnej linii Redakcji w zwyczaju – jesienią, Redakcja postanowiła „nie popełnić błędu innych redakcji” i spożytkować zawczasu resztę Kapitału Zakładowego, urządzając Wczasy Redakcyjne nad morzem. Dostałem zresztą wczoraj pocztówkę od Redakcji z prośbą „o pożyczenie pewnej sumy pieniędzy w obliczu faktu, że Kapitał Zakładowy okazał się niewystarczający na kulturalno-intelektualny program Wczasów”. Pieniądze wyślę chętnie, a tymczasem zakończę oświadczeniem. Nie ma redakcji idealnych, ale jest Redakcja, która nie ustaje w realizowaniu swojej Wizji, która trwa wierna Nadziei, że nadejdą jeszcze czasy, kiedy praca w kulturze – jak czytamy w naszym Statusie – „zacznie się opłacać we wszystkich tego słowa znaczeniach”. I wtedy tym, którzy piszą do nas listy wzywające do zamknięcia Pisma, odpowiemy ich własnymi słowami: że to oni „odlatują w swoich tekstach jak Łajka w rakiecie”, to oni „reprezentują poziom niższy niż rowy nie w Rowach, a nad Morzem Martwym”, to oni „piszą tekściki-liściki-smski-blogaski, które czytamy dzieciom jako przykład, czego się w życiu wystrzegać”.

Komitet Redakcyjny

Rebus

4

Krzyżówka

krzyzowka4

Poziomo
1. W Częstochowie leczył i filozofował. Ma właśnie rok.
2. Obok ego i superego. Czy raczej pod.
3. Kiszone śledzie zza Bałtyku (z umlautem).
4. Leżąca nad najdłuższą naszą rzeką.
5. U siebie na jednym ze szkockich archipelagów.

Pionowo
1. Wydaje go u nas Teologia Polityczna.
2. Żona syna Apollina i Kalliope (z tytułu tomiku Miłosza).
3. Teza, antyteza i synteza „protestanckiego Akwinaty”.
4. Zapłacisz nią za złe parkowanie w Bukareszcie.
5. Odróżnia ministranta od ministra.
6. Tam rotunda romańska, Wieża Piastowska i świetlica Krytyki Politycznej.
7. Niesceptyk i/lub teolog od doktryny.

Hasło

krzyzowka4_haslo

Kto pierwszy rozwiąże krzyżówkę i przyśle hasło na podany w stopce adres mailowy, otrzyma nagrodę.

Kronika

Luty – czerwiec 2017

27 lutego 2017 zmarła Leokadia Kłyszejko-Stefanowicz, łódzka biolog. Urodzona w 1923 w Ziemi Nowogródzkiej, w 1945 trafiła do Łodzi. Uczennica profesora Antoniego Dmochowskiego. W swoich badanich skupiała się na białkach chromatynowych. Autorka popularnego podręcznika Cytobiochemia.

„W Osobie Pani Profesor tracimy wspaniałego biochemika, człowieka o nieprzeciętnej wiedzy i pasji naukowej, niedoścignionej etyce zawodowej i wielkim autorytecie, Osobę niezwykłej wrażliwości i życzliwości” – pisali o zmarłej wychowankowie i współpracownicy z Katedry Cytobiochemii UŁ.

*

5 marca 2017 wypadła 110-ta rocznica urodzin pisarza Zygmunta Haupta, którego książki odkryła w latach 60. XX wieku paryska „Kultura”, a całkiem niedawno upowszechnił je w Polsce m. in. Andrzej Stasiuk, wydając w 1999 roku Pierścień z papieru. Haupt urodził się na Podolu, za młodu zakosztował trochę Paryża, gdzie studiował architekturę, a następnie wiódł „paryskie” życie w przedwojennym Lwowie. Przeszedł szlak bojowy drugiej wojny zakończony pobytem w Wielkiej Brytanii. Stamtąd w 1946 wyemigrował na stałe do Stanów Zjednoczonych. Pracował tam m.in. jako redaktor pisma „Ameryka” wydawanego w Nowym Yorku. Do swojej pracy, do amerykańskich snów o potędze – miał stosunek lekceważąco-wyrozumiały. Ponoć nigdy nie dał się krytykować przełożonym. Zwykł też mawiać, że czasem warto mniej pracować, a zaoszczędzić na dojazdach czy na prasowaniu koszuli. W jednym z banków wziął kredyt, aby kupić konia, którego później przez lata trzymał i który był jedną z największych jego miłości. Zmarł w 1975 roku.

*

31 marca 2017 zmarł Erwin Kruk (ur. 1941), „ostatni Prus Rzeczypospolitej”, poeta, pisarz, tłumacz, członek „Solidarności”, działacz ewangelicki, społecznik, orędownik zachowania resztek kultury mazurskiej. Jako „mazurskie sumienie” wzywał do pamięci o powojennej tragedii rdzennych mieszkańców Warmii i Mazur.

Przyszedł na świat we wsi Gutfeld (obecnie Dobrzyń) w rodzinie Hermana Kruka i Mety ze Stachów. Osierocony w 1945, dorastał pod okiem babci, a następnie w domu dziecka i szkolnych internatach. Po studiach polonistycznych w Toruniu wrócił wraz z żoną na Mazury, do Olsztyna, z którym związany był przez resztę życia. „Należę do ostatniego pokolenia, które na swym grzbiecie dźwiga garbate mazurskie brzemię. Mój kraj lat dziecięcych składam mozolnie z okruchów rozbitego świata. Próżny to trud i tylko czasem wydaje się, literatura, sztuka może dać pozory ocalenia tego, co ginie” – pisał o swojej twórczości.

Na pogrzebie olsztyńskiego artysty, Hieronima Skurpskiego, w 2006 roku Erwin Kruk mówił: „Człowiek, który żył dla innych, nie całkiem odchodzi, zostaje jako cząstka ich pamięci. Na Mazurach rzadko mówiono żegnaj, raczej odwituję się. Odwituję się więc z tobą, drogi Hieronimie, w imieniu własnym i licznych przyjaciół Mazurów, rozproszonych po różnych miejscach. Ty już na zawsze zwiążesz się z ziemią Warmii i Mazur, dwóch regionów, z którymi złączyłeś swoje twórcze życie”.

„Dziś przyszedł czas, by odwitać się z Erwinem Krukiem” – pisał, przywołując tę wypowiedź, Maciej Nowakowski w „Gazecie Wyborczej”.

U góry po prawej przypominamy jego wiersz Bajka.

*

Od 7 kwietnia 2017 przez rok trwa w Muzeum Narodowym w Krakowie wystawa „Najcenniejsze. Kolekcja Książąt Czartoryskich” prezentująca wybór najwartościowszych dzieł sztuki i pamiątek historycznych z kolekcji Książąt, zakupionej niedawno – o czym było głośno – przez Skarb Państwa.

*

Gdzieś tak w kwietniu albo maju wybuchła nowina, że dotychczasowy dyrektor Teatru Starego w Krakowie, sławny Jan Klata ma zostać odwołany ze stanowiska. Zastąpić go ma mniej sławny (delikatnie mówiąc) Michał Gieleta, absolwent literatury na Uniwersytecie w Oksfordzie i reżyserii teatralnej w Londynie. Z tej okazji Jan Klata dał duży wywiad dla „Tygodnika Powszechnego”, w którym jawi się trochę jak kontynuator Wyspiańskiego (co jest raczej przekonujące i ciekawe), a trochę wdaje się w nadmierne politykierstwo. Biedny Gieleta (biedny, bo jemu oberwało się za nieudolne, a przynajmniej nieeleganckie działania ministerstwa) też miał przynajmniej okazję udzielenia kilku wywiadów, gdzie mówi sporo interesujących rzeczy, jak ta na przykład:

Nie mam w Polsce doświadczeń zawodowych, ale to, co obserwuję z dystansu w Europie Centralnej, to dominacja regietheater – reżyserskiej mega-interpretacji i często barbarzyńskiej ingerencji w tekst, marginalne poszanowanie dla własności intelektualnej autora. Z anglosaskiego punktu widzenia to trudne do zrozumienia i niezgodne z prawem. Często patrzę z podniesionymi brwiami, jak kontynentalni koledzy kreślą dramaty i kleją je w kolaże. Nie uważam, że reżyser, ja czy Robert Wilson, jest większy od Szekspira, Czechowa czy Ibsena. Redagowanie tekstu to misterna robota, w Wielkiej Brytanii powierzana największym żyjącym pisarzom. Zamiast maniakalnie siekającego toporka potrzebny jest skalpel profesjonalisty. Czy świat Verdiego nabiera głębszego znaczenia, jeśli postacie biegają nago w świetle neonowych lamp po scenografii odwróconej do góry nogami?.

Gdyby obciąć ciężko strawną otoczkę polityczną, mogłaby wyniknąć z tego dwugłosu Klaty i Gielety całkiem ciekawa rozmowa o polskim teatrze.

*

1 maja zmarł Tomasz Burek, najodważniejszy krytyk literacki XX wieku. Pochodził z Sandomierza i w jego pisaniu był coś właściwego chyba każdemu autorowi z tamtych stron: głęboka zaduma, bezkompromisowość i upór, wytrwałość, własne zdanie. W Warszawie studiował dziennikarstwo. Od 1970 roku pracował w IBL-u, gdzie dziesięć lat później obronił doktorat dotyczący krytyki literackiej w dwudziestoleciu międzywojennym. Sam też uprawiał krytykę na wysokim, może nieosiągalnym dziś, poziomie. Stawiał przed literaturą, a więc i przed ludźmi zadania przede wszystkim moralne, pisał:

Bynajmniej nie zapominam, że los literatury decyduje się za jej plecami. Ale skończmy z metodą samookłamywania się i samousprawiedliwień. Sytuacja nigdy do końca nie określa człowieka, ponieważ w mocy człowieka jest zmienić swoją sytuację.

I kiedy było trzeba, zmieniał swoją sytuację. Wykładał w ramach Latającego Uniwersytetu, był w redakcji „Zapisu”, uczestniczył w głodówce w obronie aresztowanych dziennikarzy wydawnictwa NOW. Według Ryszarda Nycza należał do „rzadkiego dziś gatunku krytyków, którzy dopracowali się własnego poglądu na literaturę oraz wyrazistych i stanowczo formułowanych kryteriów jej oceny”. Swojemu poglądowi na historię literatury i jej zadania dał wyraz m. in. w ważnej, wydanej w 1979 roku, książce Jaka historia literatury jest nam potrzebna. W 2001 opublikował zaskakujący Dziennik kwarantanny, w którym dość krytycznie patrzy na swoją drogę życiową, mówiąc na przykład: „Kiedy dziś oglądam się na tamte lata, mam poczucie, że zajmowałem się czymś nieistotnym i że właściwie zmarnowałem swoje życie”. Ta zmiana tonu w kilkunastu ostatnich latach i przejęcie się Burka sprawami politycznymi – wymaga jeszcze z pewnością dobrej analizy i nie da się zbyć łatwymi osądami; oby trafił się tu Burkowi krytyk równie uczciwy i bezinteresowny, jakim był on sam.

*

16 czerwca 2017, po długiej chorobie zmarł Helmur Kohl (ur. 1930), kanclerz Niemiec w latach 1982-98, „architekt zjednoczenia”.

*

20 czerwca 2017 w opactwie benedyktynów w Lubiniu odszedł o. Karol Meissner OSB (ur. 1927). Brał udział w Powstaniu Warszawskim jako sanitariusz, a następnie trafił do obozu jenieckiego Stalag IX A. Przed wstąpieniem do benedyktynów odbył studia medyczne i w życiu zakonnym również zajmował się psychologią i psychiatrią, czy to w ramach duszpasterstwa, czy jako wykładowca KUL-u. Jeden z redaktorów „Sumy” dobrze wspomina udział w prowadzonych przez stareńkiego już ojca Karola rekolekcjach.