Czytelnia

czytelnia2

czytelnia2_1

Tygodnik „Polityka” (nr 20, 15.05-23.05.2017) zamieścił tekst Justyny Sobolewskiej Niewidzialna ręka – o tych, których w literaturze nie widać, a bez których by jej nie było (lub byłaby dużo gorsza) – to znaczy o redaktorach. Mowa w nim o wielkich i znanych, jak Max Perkins (odkrywca Hemingwaya i Scotta Fitzgeralda) czy Jerzy Giedroyc – oraz o pozostających na drugim planie, ale – jak się okazuje – niemniej wybitnych i ważnych, jak Marianna Sokołowska z PIW-u (redaktorka między innymi Mirona Białoszewskiego i Marka Nowakowskiego). O tej ostatniej Jacek Dehnel pisał:

Kiedy pierwszy raz dostałem książkę zredagowaną jej ołówkiem, chciałem ze wstydu zapaść się pod ziemię, a pani Marianna powiedziała mi tylko, oddając kompletnie pokreślone strony: «Ależ to bardzo czysty maszynopis. Pan nie wie, co ludzie przynoszą do wydawnictwa. Ja to nazywam książkami w reklamówce: jest materiał, a dopiero redaktor z materiału robi książkę».

Jest w tym artykule także nutka nostalgii za dawnymi czasami: „Wygląda na to, że gospodarka socjalistyczna ze swym ukrytym bezrobociem, sprzyjała rozkwitowi sztuki redaktorskiej. Redaktorzy na etacie nie tylko mieli więcej czasu na pracę, ale także tworzyli warsztaty, w których umiejętności nabywało się, terminując przez lata u lepszych, a przynajmniej bardziej doświadczonych”. Rzeczywiście, w porównaniu z takim obrazkiem, blado wypada dzisiejsza kapitalistyczna do bólu zasada funkcjonowania wydawnictw: „Znalezienie dobrego redaktora beletrystycznego graniczy dziś z cudem – mówi, cytowany przez Sokołowską, Dariusz Sośnicki. – Jeśli się traktuje tę pracę poważnie, utrzymanie się z redagowania książek jest po prostu niemożliwe. Dziś większość redaktorów to samoucy i wolni strzelcy”.

czytelnia2_2

Aleksandra Bilewicz z „Nowych Peryferii” przeprowadziła arcyciekawy wywiad z Julią Biczysko i Marcinem Kulińskim o pieśniach pogrzebowych i obrzędzie czuwania przy zmarłym na Wschodnim Mazowszu. „Kiedy zaczęliśmy jeździć po wsiach – mówi Kuliński – zaciekawił nas kontekst społeczny tych pieśni. Czuwanie przedpogrzebowe jest przede wszystkim sytuacją społeczną. Treść religijna jest tam bardzo ważna, ale to nie jest sentymentalne skupianie się na swojej pobożności, tylko odwrotnie: wychodzenie w stronę rodziny czy całej wiejskiej społeczności. To jest ostatni dobry uczynek dla zmarłego, jak powiedziała śpiewaczka z Turny. Czuwać chodzili wszyscy, szczególnie jeśli osoba zmarła była poważana we wsi. Pewnie można powiedzieć, że wszyscy kiedyś na wsi byli bardzo religijni, ale na pewno jedni byli bardziej, inni mniej. Ich wszystkich ten zwyczaj łączył, mieli potrzebę oddania czci zmarłemu”. „Pani Sabina z Rowisk, i nie tylko ona, narzekała na domy pogrzebowe. Mówiła, że kiedyś, jak ktoś zmarł, to był szacunek do człowieka. A teraz, czy dobry był, czy niedobry – zmarł, już go wywieźli, już go nie ma. Uznała, że tak nie wypada wobec tej osoby, tego, jakie miała znaczenie; pożegnanie powinno być godne” – pada w innym momencie rozmowy. Projekt Pieśni do śmierci posiada własną stronę internetową piesnidosmierci.blogspot.com.

czytelnia2_3

W „Tygodniku Powszechnym” (nr 23, 4 czerwca 2017) idący wbrew trendom i politycznej poprawności – artykuł o wychowaniu dzieci, a szczególniej o placach zabaw. Adam Robiński opisuje inne zgoła podejście do opieki nad dziećmi, aniżeli pilnowanie ich na każdym kroku, zabranianie niebezpiecznych aktywności itd. „Mniej więcej w tym samym czasie [po wojnie] w Danii powstały pierwsze tzw. junk playgrounds, będące czymś pomiędzy placem budowy a wysypiskiem śmieci. Rupiecie, gruz, piach, materiały budowlane, a nawet ogień, były zdaniem ojca tego trendu, architekta krajobrazu C. T. Sorensena, najlepszymi zabawkami”. Okazywało się, że zabawa takimi przedmiotami wcale nie powodowała większej liczby wypadków wśród dzieci, przeciwnie, chłopiec bawiący się gwoździem i młotkiem stawał się bardziej uważny i mniej narażony na kontuzje. Wszystkim tym, którzy boją się o każdy krok swojego dziecka, niech się przypomną ich „szczenięce lata” i niech wezmą sobie do serca taki na przykład fragment: „Jeśli drabinka do zjeżdżalni będzie miała tylko trzy stopnie, to dziecko nie poczuje upadku. Ale taka zjeżdżalnia będzie nudna”.

czytelnia2_4

„Churchill pił, palił i niewiele się ruszał. Czy to znaczy, że był kiepskim liderem? Co jeśli awans, premia albo nawet pensja zależą od tego czy jesteś aktywny fizycznie?” W „Gazecie Wyborczej“ dwa ciekawe wywiady o dobrym samopoczuciu i pracy. Pierwszy jeszcze z października zeszłego roku, z Carlem Cederströmem i André Spicerem, drugi – z czerwca bieżącego, z samym Cederströmem. Obydwa przeprowadziła Agnieszka Jucewicz. Cederström i Spicer, pierwszy – Szwed, drugi – Brytyjczyk, obydwaj wykładowcy akademiccy w dziedzinie organizacji pracy, są współautorami wydanej i u nas (przez PWN) książki Pętla dobrego samopoczucia. „Wszystkie społeczeństwa w coś wierzą – mówi Spicer, wpadając w zadziwiająco konserwatywny ton. – To nas łączy, nadaje naszemu życiu sens. Często tym spoiwem jest religia, ale w zachodnich społeczeństwach od wielu dekad postępuje sekularyzacja. Brakuje autorytetów moralnych, politycy rozczarowują, ekonomiści też. A ludzie chcą, żeby coś nadawało sens ich życiu. I część z nich znajduje oparcie we własnym ciele. Czytałem artykuł w «The New York Times» o ludziach, którzy byli zaangażowani w opozycję w Egipcie, ale przestali już wierzyć w możliwość politycznej zmiany i teraz podobno zwracają się ku aktywności fizycznej: biegają, ćwiczą na siłowni”.

Ideologia dobrego samopoczucia i ciągłego samodoskonalenia nie ogranicza się zresztą w ujęciu Cederströma i Spicera do ćwiczeń fizycznych, zdrowego odżywiania i coachingu. Chodzi raczej o ogólne podejście do życia – łącznie z rodziną – które widzi we wszystkim quasi-biznesowy „projekt” wymagający „optymalizacji”. Pozornie jest to kwestia wolnego wyboru jednostek, ale w rzeczywistości „często ten wybór podyktowany jest presją – otoczenia, kultury, pracodawcy”. Według Spicera i Cederströma wszystko zaczęło się od psychologii humanistycznej lat 60., która skupiała się na „samorealizacji jednostki” i „wyzwalaniu potencjału”. Początkowo wyznawcy tej perspektywy krytykowali kapitalizm za cenzurowanie „wolnej ekspresji”. Wkrótce jednak korporacje przeszły do kontrofensywy: praca w nich zaczęła być przedstawiana właśnie jako przestrzeń „samorealizacji”. „[…] stawiając na indywidualizm, na potrzebę wyrażania «ja», jednocześnie wyrzucono przez okno temat sprawiedliwości społecznej, solidarności. Dla biznesu to było dobre, bo można było zacząć tworzyć «elastyczne» warunki pracy, rezygnować z kosztownych programów emerytalnych itd. W wielu branżach poczucie bezpieczeństwa, stałe godziny pracy zaczęto postrzegać jako wroga – kreatywności, innowacji, rozwoju. Pracownicy chcieli tej «wolności». Dopiero po jakimś czasie przekonali się, co ona tak naprawdę oznacza – totalną niepewność, a przede wszystkim poczucie, że wszystko zależy wyłącznie od nich”. „Jeśli człowiek uważa, że jego ja jest jedynym źródłem prawdy, to prędzej czy później boleśnie się rozczaruje. Wywiady pełne są przykładów firm zachęcających swoich pracowników w mniej lub bardziej subtelny sposób, by „dbali o siebie” i „byli autentycznie szczęśliwi” – a tak naprawdę, według Cederströma, by oddali pracy całą swoją duszę. Krytyka może nieco jednostronna, ale trzeźwiąca.

czytelnia2_5

„Przekrój” się odrodził i raz po raz publikuje porządne treści. Wśród nich także genealogiczno-podróżniczy esej Szczepana Twardocha. Rzecz to wyjątkowa, godna polecenia szczególnie miłośnikom powieściowej twórczości pisarza, ponieważ można go tu zobaczyć od innej strony, bardziej bezpośrednio, z mniejszego dystansu. Jest to oczywiście ciągle Twardoch przekorny, który w każdym akapicie próbuje zburzyć powagę swojej wędrówki śladami przodków, zanegować jej ważność:

Przecież nie szukam odpowiedzi na pytanie «kim jestem?». Na to pytanie odpowiedź mogę znaleźć tylko w sobie, nie w tym, kim byli ludzie, z których genów i szeregu kolejnych transmisji kulturowej tożsamości się wziąłem.

Niby nie, a jednak trochę tak. Bo co chwila z prostych opisów w rodzaju: „Szukałem jednak widocznych śladów tych nazwisk i znajdowałem: na cmentarzu grób Syrzysków i Tluków, co jasne, skoro tu mieszkali, to musieli i umrzeć, i zostać pogrzebanymi […] wróciłem na pola nadodrzańskie. Wszędzie przedwiośnie i przedwiosennie smutne, płaskie pola, ciężkie od wody z właśnie stopniałego śniegu, ziemia czarna i tłusta” – przebłyskuje wielki ładunek emocjonalny i, co tu kryć, miłość do miejsc rodzinnych i do przodków swoich. Manifestuje się ona w tym choćby, ile pisarz o owych przodkach wie, jak często o nich myśli, snując w głowie rzeczywisto-wyobrażeniowe historie z ich życia. Istnienie tych historii wydaje się nam niesłychanie ważne dla pisarstwa Twardocha i dla niego samego takoż: „może w ogóle to wszystko było inaczej, może się dowiem, może nie, ale to są moje czasoprzestrzenne współrzędne i kiedy będę potrzebował w tej czasoprzestrzeni jakoś nawigować, to od nich zawsze mogę wyjść. I ruszyć dalej”. Poza tym jakoś dziwnie bliskie nam jest zapatrzenie w horyzont smutnych pól i włóczenie się po starych cmentarzach w poszukiwaniu znajomych nazwisk.

czytelnia2_6

Także w „Przekroju” (nr 1/17) świetna sylwetka „ojca założyciela” tego pisma, Mariana Eilego. „Miał wdzięk i sznyt warszawskiego chłopaka, dobrze wychowanego łobuza. Matki chcą takich chłopców dla swoich córek. I dla siebie”. Znęciły nas też, przyznamy, jego pracowitość i redaktorski upór, i nieodłączne przekonanie, że nawet, gdy wszystko wskazuje na to, że się nie da – to i tak się da.

Trafi osoba Eilego do gustu tym wszystkim (teraz z kolei ojcom i synom, nie matkom i córkom), którzy lubują się w męskich pasjach:

Sąsiedzi pamiętają jego czapkę bejsbolówkę, pierwszą w Krakowie i krótką granatową kurtkę. Nieodłączny papieros, ekstra mocny w szklanej lufce. Okulary w rogowej oprawce. Do tego auta przeważnie dwa, na wypadek, gdyby jedno się zepsuło. Z reguły fiaty. Szczególnie przywiązany był do swojego fiata 850 sport, czerwonego. Jego mechanik, pan Sobek, był jedyną osobą, która mogła wejść do gabinetu, gdy paliła się zawieszona nad wejściem równie czerwona żarówka, co oznaczało, że naczelnemu nie wolno przeszkadzać.

Takich smaczków jest w tekście o Eilem jeszcze dużo. Ale nie dla smaczków przecież go tu przywołujemy. Przywołujemy dlatego, że – jak sądzimy – w czasach pospolitości z jednej strony i ekshibicjonizmu z drugiej szczególnie potrzeba porządnych życiorysów.

czytelnia2_7

Odkąd David Brooks z „New York Timesa” okrzyknął Benedict Option (pl. Opcja Benedykta) Roda Drehera „najważniejszą książką religijną dekady” – zupełnie, swoją drogą, na wyrost – do zrecenzowania bestsellera poczuwają się wszystkie szanujące się czasopisma anglojęzyczne, także te, które normalnie religii poświęcają niewiele miejsca. „New Yorker” zamieścił nawet znacznie więcej niż recenzję – ciekawy, duży materiał łączący omówienie książki z reportażem ze spotkań i podróży z Dreherem oraz urywkami jego biografii. Z tekstu dowiadujemy się, że gdy autor Benedict Option zdejmie swoje, znane ze zdjęć, hipsterskie okulary, ukaże się naszym oczom „otwarta, wrażliwa i zadziwiająco ładna twarz”, w której jakoś odbija się jego życie: od dorastania na prowincjonalnym Południu w cieniu imponującej figury ojca, poprzez lewicowe fascynacje lat studiów, nawrócenie, w wieku lat 26, na katolicyzm (porzucony wiele lat później, po fali skandali seksualnych w Kościele, na rzecz prawosławia), karierę hipstersko-konserwatywnego publicysty i blogera – aż po przełomowy chyba dla jego życia moment śmierci siostry przed siedmiu laty. Ruthie spędziła całe życie na Południu, w rodzinnej miejscowości, i tam też odchodziła otoczona kochającą ją wspólnotą.

Pogrzeb Ruthie sprawił, że [Dreher] zaczął myśleć o swoim własnym życiu w Filadelfii. On i jego żona, Julie, mieli tam przyjaciół i bogate życie kulturalne, ale nie byli w stanie odtworzyć głębokich korzeni, jakie jego rodzina miała w St. Francisville, miejscu, zdawało się, napełnionym światłem. Jego mieszkańcy mieli głęboką, naturalną, spontaniczną relację z Bogiem, w porównaniu z którą jego własna wiara wydawała się przeintelektualizowana i odcieleśniona. To – myślał – miało związek ze sposobem, w jaki ci ludzie żyli: aby naprawdę znać Boga, trzeba czuć tak dużo miłości, jak to tylko możliwe, a aby naprawdę czuć miłość, trzeba żyć wśród tych, których się kocha. Następnego miesiąca Dreher przeprowadził się z żoną i dziećmi do St. Francisville.

To z ganku tego domu pisał Dreher swoje dwie ostatnie książki – The Little Way of Ruthie Leming (pol. Mała Droga Ruthie Leming) – opowieść o siostrze i o duchowych zaletach życia na prowincji – i ową głośną Benedict Option – książkę nawołującą chrześcijan, by wzorem św. Benedykta wycofali się nieco ze świata i zaczęli tworzyć wspólnoty stanowiące „znak sprzeciwu” wobec dominującej kultury. Wezwane ważne, choć my w Polsce dawno już słyszeliśmy je z ust niegdysiejszego redaktora naczelnego „Pressji”, Pawła Rojka, przy czym w jego ujęciu tak zwana strategia „luminarna” (bycie „światłem”, czyli oddzielenie się od świata i „oświetlanie” go z zewnątrz) to tylko jedno z dwóch możliwych powołań chrześcijanina obok strategii „salinarnej” – bycia „solą”, która świat przenika.

Choć Dreher po śmierci siostry nawrócił się z kosmopolityzmu na lokalizm, nadal jest w nim coś z wielkomiejskiego hipstera: na spotkaniach promujących Benedict option barmani serwują drink o tej samej nazwie (skład: whiskey, amaro, St-Germain, sok z cytryny i woda z cukrem). W omawianym tu tekście z „New Yorkera” najciekawsze są może słowa jednego z członków (biskupa) protestanckiej wspólnoty Bruderhof, które padły na jednym z takich spotkań (autor artykułu zaznacza, że członkowie Bruderhofu nie pili Benedict option):

Tylko we wspólnocie Kościoła mogą starzy i bardzo młodzi, poranieni weterani wojenni, niepełnosprawni, chorzy psychicznie, byli narkomani, byli kryminaliści, i wreszcie wkurzający ludzie tacy, jak ja, znaleźć miejsce, w którym mogą otrzymać uzdrowienie i akceptację, i, co więcej, wnieść swój wkład do wspólnego życia.

czytelnia2_8

Na uwagę zasługują także recenzje Benedict option z brytyjskich tygodników „New Statesman” i „Economist”. W pierwszym były arcybiskup Canterbury, Rowan Williams, zaznacza, że u nieco zbyt „sekciarskiego” Drehera brakuje wzorców takich, jak choćby Dorothy Day – która potrafiła łączyć tworzenie wspólnot i konserwatyzm poglądów z tradycją public protest, zaangażowania publicznego na rzecz pokoju i sprawiedliwości społecznej. (Według nas brakuje również – jako pewnej przeciwwagi do przywoływanego przez Drehera czeskiego opozycjonisty Václava Bendy, który w czasach komunizmu wzywał do porzucenia państwa i tworzenia równoległych, alternatywnych struktur – przykładu ojców zjednoczonej Europy, Roberta Schumana czy Alcide de Gasperiego – gorliwych katolików, którzy w nieco bardziej przyjaznych czasach zajmowali się przemianą oficjalnych instytucji). W „Economist” z kolei Benedict option zostaje zestawiona z nową książką Rogera Scrutona, On human nature (pol. O naturze ludzkiej), w porównaniu z którą wypada ponoć blado. Wierzymy, ale nowego Scrutona nie czytaliśmy, a i Drehera jeszcze nie w całości.

czytelnia2_9

W „Nowej Konfederacji” tymczasem bardzo ciekawy wywiad z filozofem kultury, Mateuszem Wernerem, o nihilizmie et consortes. „Dziś szkoła jest centrum bezsilności, pozbawiona samowiedzy, opuszczona przez autorytet państwa, przegrywająca z elektroniczną infosferą. I potem dziwimy się, że polska literatura nikogo nie interesuje” – przeczytamy w rozmowie. Znaleźć tam można także kilka ciekawych interpretacji postaw polskich pisarzy powojennych. Taka próbka o Gombrowiczu:

Przyłączył się do sił nowoczesności, które rozluźniają gorset obyczajowości, zmieniają pole sił społecznych, przez swoją kampanię przeciwko pojęciu dojrzałości, przeciwko szkole i maturze, rytuałom zanurzonym jeszcze w porządku feudalnym, z drugiej strony rozwalał model kultury, który wyrastał z tych więzi społecznych. Dopóki czuł, że musi sobie wyrąbać miejsce w społeczeństwie jako człowiek sukcesu i pierwszorzędny pisarz, to walczył z Polską jako społeczeństwem i polską kulturą. Ale gdy wdrapał się na szczyt, wtedy bardzo szybko zrozumiał, że czegoś mu brakuje i że ta nowoczesność, której był poputczikiem i beneficjentem jest trochę dla niego za głupia.

Zdaje nam się, że dzisiaj wcale nie trzeba wdrapywać się na szczyt, żeby zobaczyć to, co pół wieku temu zobaczył Gombrowicz. Niemniej warto poczytać rozmowę Wernera czy jego inne publikacje, jak książka Wobec nihilizmu. Gombrowicz, Witkacy – bo w nich dopiero widać, jak to się wszystko układa, w konkretnych postawach poszczególnych ludzi i jako proces dziejowy.