Ksiądz Krzysztof Grzywocz zaginął w okolicy szczytu Bortelhorn w Alpach Szwajcarskich 17 sierpnia 2017 roku. Niewielka książeczka Na początku był sens przypomina pięć rozmów, które odbyl na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat z redaktorami pisma „Więź”.
Na okładce obraz Natalii Rusieckiej, nawiązujący do wschodnich ikon. Boża dłoń rozdzielająca wody – jak w drugim dniu stworzenia, jak przy przejściu przez Morze Czerwone i jak zawsze wtedy, gdy Bóg stwarza przestrzeń sensu pośród chaosu, absurdu, rozpaczy. Książkę niczym klamra spinają słowa, wypowiedziane przez ks. Grzywocza w pierwszej rozmowie i zacytowane przez Katarzynę Jabłońską w ostatnim akapicie posłowia:
Ludzkie doświadczenie sensu jest w pewnym znaczeniu prowizoryczne, podobnie jak życie. Nie jest nam dane raz na zawsze, nie stanowi jakiegoś nienaruszalnego zabezpieczenia. Jest drogą, która się wyłania, i jest tajemnicą. Jest drogą, której trzeba czasem szukać w ciemnościach i być może również czasem ją gubić. Ale ona isnieje.
Sens jest dla opolskiego duchownego (opolskiego, choć rodem z Kędzierzyna-Koźla) kategorią zasadniczą i o sensie właśnie traktuje pierwsza, najważniejsza rozmowa. Lecz to chyba niewłaściwie powiedziane: „traktuje o sensie”, wszak w wywiadzie tym nie pojawia się żadna definicja i w zasadzie okazuje się, że sens nie daje się zamknąć w słowach. Nie żeby był on kategorią całkowicie transcendentną – wartości takie jak praca, rodzina, zdrowie, przyjaźnie czy dostatek materialny są integralną częścią ludzkiego poczucia sensu. A jednak sens się w tych sprawach nie wyczerpuje – może trwać nadal, choćby i one wszystkie przeminęły. Podobnie dla poczucia sensu ważna jest praca nad sobą – ale i ona nie wystarczy. Ostatecznie sens jest bowiem czymś, co przychodzi spoza świata i spoza człowieka – od Boga samego. Wszak, jak przypomina ks. Grzywocz, „na początku było Słowo…” z prologu do Ewangelii św. Jana można przetłumaczyć jako „na początku był Sens – Sens był u Boga i Bogiem był Sens”. Tu jednak pojawia się jeszcze jeden, ostatni paradoks, umożliwiający powrót od Boga do tego, co widzialne. Choć bowiem sens przychodzi, jak powiedziano, spoza świata, potrzebuje on „pomostów”, zapośredniczenia w świecie. W historii zbawienia sens „rozbił namiot” pośród nas w osobie Chrystusa: „ponieważ On sam jest sensem”, Chrystus wprowadził sens do bezsensu niewinnego cierpienia. Sens jest więc we wszystkim, co nam się przydarza, na mocy Bożego aktu stworzenia i na mocy Chrystusowej obecności w ludzkim bólu – przede wszystkim zaś przychodzi do nas przez doświadczenie międzyludzkiego spotkania, najlepiej z „kimś, kto sam zakorzeniony jest w sensie”.
Na początku był sens czytałem po napisaniu zamieszczonego również w tym numerze „Sumy” artykułu Będąc nowoczesnym katolikiem, traktującym o teologii natury i łaski dwudziestowiecznych myślicieli katolickich, zwłaszcza Jacquesa Maritaina. Starałem się tam pokazać, że właśnie owa teologia natury i łaski – stanowiąca współczesne rozwinięcie tradycyjnej myśli katolickiej – stanowi najlepszą odpowiedź na wyzwania nowoczesności. Otóż w myśli ks. Grzywocza – nie znanej mi wcześniej – znalazłem dowód, że teologia ta jest nie tylko teoretycznym projektem intelektualistów, lecz żyje w praktyce wielu, może bardzo wielu ludzi Kościoła. Czym jest bowiem streszczony powyżej wykład o sensie – o sensie, który przekracza świat i człowieka, choć używa ich jako „pomostów” – jeśli nie teologią natury i łaski zastosowaną przez wybitnego duszpasterza do duchowości współczesnego człowieka poszukującego „sensu życia”? Geniusz ks. Grzywocza polega według mnie przede wszystkim właśnie na umiejętności przekładania katolickiej teologii na język praktyki. „Duchowość, to przeżyta dogmatyka” – lubił ponoć mawiać.
Podstawowe punkty wspomnianej teologii natury i łaski to: przekonanie, że zarówno natura, jak i łaska, pochodzą i ukierunkowane są na Boga; że można je od siebie skutecznie odróżnić, ale nie powinno się ich rozdzielać; że w szczególny sposób łączą się one w wydarzeniu Wcielenia; że łaska – nadprzyrodzoność – ostatecznie stoi w pewnym znaczeniu ponad naturą, jest ważniejsza. Według mnie ks. Grzywocz idzie w wydanych przez Więź wywiadach tropem tych właśnie zasad, z tym że wyrażonych w oryginalny sposób i odniesionych do konkretnych problemów praktycznych, zwłaszcza problemu granicy między psychologią a duchowością. W ostatnim wywiadzie czytamy na przykład, że:
Podtrzymywanie paradoksów, a nie przeciwstawianie ich sobie jest też piękną cechą chrześcijaństwa: bliskość i dystans, samotność i przyjaźń, łaska i natura, teologia i psychologia. Nie albo-albo, lecz i-i.
Z kolei gdzie indziej ks. Grzywocz podkreśla zasadność oddzielenia się od siebie duchowości z jednej strony i psychologii i psychiatrii – z drugiej. Pisze właśnie o „oddzieleniu”, ale kontekst wyraźnie pokazuje, że chodzi raczej o rozróżnianie elementów, które ostatecznie łączą się w jedną całość, choć „bez zmieszania”:
to, że te nauki [psychologia i teologia duchowości] oddzieliły się i specjalizują się we własnych dziedzinach, uważam za wielkie bogactwo. Mogę korzystać z owoców ich dokonań, mogę dowiedzieć się więcej o człowieku.
Tak więc uznanie pewnej autonomii natury – tu natury człowieka – otwiera drogę do rozwoju nauk, zwłaszcza, jeśli następnie uzna się wzajemną autonomię poszczególnych poziomów natury odpowiadających poszczególnym naukom specjalistycznym. Ale owa pewna autonomia natury ma również wartość sama w sobie – ignorowanie jej prowadzi do błędu teologizmu, który cud uważa za normę i zapomina, że Bóg stworzył świat poddany pewnym naturalnym prawom:
Tak czasem bywa w ujęciu teologizmu – módl się, a nie będziesz musiał chodzić do lekarza. Duchowość nie rozwiąże wszystkiego, nie wyleczy zęba, chociaż niektórzy ironizują: jaki to uzdrowiciel z tego twojego Boga, skoro zęba nie wyleczy [śmiech]… Możesz się dużo modlić, ale twoje relacje nie zostaną uzdrowione.
Teologizm może objawiać się w stylu życia, który – pomimo świeckiego charakteru – zdominowany jest przez wymiar religijny. Fakt, że przestroga przed „uzależnieniem od duchowości” pada z ust wziętego rekolekcjonisty i… egzorcysty (bo i taką posługę sprawował ks. Grzywocz), brzmi szczególnie przekonująco:
Oczywiście, można uzależnić się od duchowości, ale jedynie tej specyficznie pojętej. Można szukać w niej rozwiązania wszystkich problemów, jeździć niepotrzebnie z rekolekcji na rekolekcje i dokonywać dziwnych interpretacji (właściwie: nadinterpretacji) życiowych zdarzeń.
I w innym miejscu:
Niektórzy to mieszają, są żonami i jednocześnie próbują być zakonnicami – potem sypialnia przypomina wotywną kaplicę, mnóstwo tam obrazków, świeczek, różańców…
Są to słowa radykalne – może zbyt radykalne, ale przecież w duchu szlachetnej tradycji duchowości – samego św. Jana od Krzyża…
Teologizm ignoruje również i to, że Bóg pragnie, by inne byty brały aktywny udział w aktach stworzenia i odkupienia. A w przypadku człowieka ów aktywny udział oznacza pracę, cierpienie i – odpowiedzialność przy podejmowaniu wolnych decyzji:
Niestety, wiele osób rozumie wolę Bożą jako bardzo uległe, dziecięce posłuszeństwo Bogu, który zawsze ma decyzję już podjętą. Że On już dokładnie zaplanował, co ja mam zrobić, a ja tylko muszę to odkryć. Bóg zaplanował już, że mam pójść do kina na 19.00. A jest odwrotnie: wolą Boga jest to, abym sam podjął decyzję, żebym był samodzielny.
W wywiadach wybrzmiewa szczególnie przestroga przed teologizmem, jednak podkreślone zostają również błędy przeciwne, na przykład – psychologizm:
Z drugiej strony można również spotkać nadmierny psychologizm – tylko poprzez uporządkowanie emocji, dobe relacje, dobre wyrażanie uczuć, asertywność możesz się zbawić.
Zasadniczo ks. Grzywocz proponuje, by, pomagając współczesnemu człowiekowi w jego problemach, nie mieszać (jak czyniono to dawniej, na przykład w społeczenościach, gdzie funkcja szamana łączyła w sobie role duchownego, terapeuty i lekarza), lecz – rozróżniwszy poszczególne dyscypliny – łączyć je poprzez współpracę:
Bez współpracy mielibyśmy do czynienia z następną iluzją. Jeden będzie twierdził, że tylko lekarstwo może pomóc i będzie leczył problem psychiczny jedynie lekami psychotropowymi. Drugi będzie sądził, że lekarstwa są niepotrzebne – problemom można zaradzić rozmową czy hipnozą. Trzeci będzie dowodził, że tutaj tylko modlitwa może pomóc. To są błędne iluzje wszystkich tych trzech koncepcji: somatyzmu, psychologizmu i teologizmu.
I gdzie indziej dodaje, w charakterystyczny dla siebie sposób akcentując znaczenie międzyludzkiego spotkania i dialogu:
Spotykać się i rozmawiać, patrzeć na te same problemy z trzech perspektyw: lekarza-somatyka, psychologa i duchownego – to jest szansa rozwoju.
Kilkukrotne odcięcie się ks. Grzywocza od teologizmu może u czytelników tej recenzji wywołać wrażenie, jak gdyby deprecjonował on duchowość. A jednak tak się nie dzieje. Podkreślając znaczenie natury, ks. Grzywocz nie zapomina o prymacie i nieustającej potrzebie modlitwy, mającej wpływ na wszystko, także na to, co zdaje się przeciwieństwem modlitwy – ludzką aktywność, pracę:
Zasada jest prosta – jeżeli chcesz albo musisz dużo pracować, powinieneś dużo się modlić. Ludzie modlitwy byli w stanie zrobić wiele naprawdę wielkich rzeczy. Ci, którzy żyją małą ascezą, mają mało czasu. Bóg jest źródłem czasu. Kiedy odchodzimy od Boga, tracimy czas, jeśli się modlimy – mamy tyle czasu, ile nam trzeba.
I jako przykład osoby, która dzięki modlitwie potrafiła bardzo wiele dokonać, podaje Hansa Ursa von Balthasara – temu właśnie myślicielowi, jak dowiedziałem się skądinąd, poświęcił ks. Grzywocz pracę magisterską i doktorat. Sporo jest zapewne z von Balthasara w opolskim kapłanie, choć mówią nieco innym idiomem.
Powyższe cytaty wyjęte są, jeśli się nie mylę, ze wszystkich pięciu rozmów. Najważniejsza wydaje mi się wspomniana na początku rozmowa o sensie, ale niezwykle ciekawa jest również rozmowa o pograniczu psychologii i duchowości, z której pochodzi szczególnie wiele przywołanych fragmentów. Z drugiej strony jednak właśnie ta rozmowa pod pewnymi względam chyba najbardziej się zestarzała – dziś, 14 lat później (jej zapis drukowany był pierwotnie w „Więzi” w 2004 roku) nie podchodzimy już chyba z takim bezwarunkowym namaszczeniem do psychoterapii, psychosomatyki, Freuda itd., by trzeba było kilkakortnie podkreślać, że psychoteriapia, choć bywa potrzebna, nie stanowi alternatywy ani dla psychiatrii, ani dla duchowości, i nie rozwiąże wszystkich ludzkich problemów.
Wreszcie na szczególny komentarz zasługuje ostatnia rozmowa, o adhortacji papieża Franciszka Amoris laetitia. Ks. Grzywocz klarownie wykłada w niej główne myśli głośnego dokumentu, podkreślając, że nie kłóci się on z dotychczasową nauką Kościoła w dziedzinie moralności i duchowości. Amoris laetitia powinna według niego być czytana jako wykład komplementarny do tradycyjnego nauczania, podkreśla ona bowiem, że obiektywna moralność – pozostając obiektywną – ma element temporalny (człowiek dorsta do niej w czasie – stąd częste użycie przez Franciszka słowa „proces”) i subiektywny (podlega „internalizacji” w ludzkim sumieniu). Moim zdaniem jednak wątpliwości niektórych czytelników adhortacji zbywane są nieco zbyt pospiesznie – i niepotrzebnie ze z góry narzuconą interpretacją (narzuconą, trzeba podkreślić, raczej w pytaniach od redakcji niż odpowiedziach) mówiącą, iż wynikają one z lęku. Interpretacja dokumentu wydaje się kwestią złożoną, a dowody na to można znaleźć w samym wywiadzie. Na przykład porównując moralność do narciarstwa, opolski kapłan podkreśla, że „nie każdy zjedzie z Kasprowego” i potrzeba czasem „mniejszej górki” – ale nie jest do końca jasne, czy ta „mniejsza górka” to ta sama moralność, tyle że wyłożona za pomocą zewnętrznych norm (bo człowiek na początku moralnego rozwoju nie potrafi jeszcze samemu rozpoznać, co jest dobre), czy jakaś mniejsza moralność, za to w pełni zgodna z rozpoznaniem danej osoby w tym momencie jej życia. Interpretacja tej metafory nie jest jasna, ponieważ z jednej strony w rozmowie podkreślona jest rola zewnętrznych ról w pedagogice dobra, a z drugiej wyraźniej akcentowana jest wartość „własnego rozstrzygnięcia”, i to, ma się wrażenie, na każdym etapie moralnego rozwoju. Nieco kontrowersyjne wydaje się również użycie przez ks. Grzywocza faktu istnienia sytuacji, w których kłamstwo wydaje się dopuszczalne, jako dowodu, że normy moralne posiadają wyjątki czasem będące wręcz ich odwrotnością. Istnieje norma – powiada autor – że nie wolno kłamać, a jednak w przypadku ukrywania Żydów przed Niemcami to skłamanie było moralną powinnością. Wydaje się jednak, że taka zasada (że każda norma moralna może posiadać wyjątek) jest zbyt ogólna i ostatecznie mogłaby prowadzić do uświęcania każdych złych środków dobrymi celami, a więc konsekwencjonizm, stojący przecież w sprzeczności z dużą częścią tradycji moralnej Kościoła, począwszy od Listu do Rzymian (Rz, 3, 8). Chyba nie bez powodu zwolennicy dopuszczalności kłamstwa w sytuacjach zagrożenia ludzkiego życia (a trzeba dodać, że w żywotach świętych znajdziemy przypadki wyboru własnego męczeństwa zamiast kłamstwa) tradycyjnie woleli wykazywać, że w sytuacjach tych, ze względu na kontekst, nie ma się do czynienia z prawdziwym kłamstwem, niż mówić o jawnym wyjątku od ugruntowanej zasady, że kłamstwo jest złem. To jednak tylko niewielkie zastrzeżenia do tej pouczającej rozmowy. I jaka szkoda, że nigdy nie będzie już dane wyjaśnić ich u źródła.
Na koniec dla ścisłości należy dodać, że w dwóch rozmowach oprócz ks. Grzywocza biorą udział także inni rozmówcy, psychoterapeuci: w jednej, Adam Jawński, w drugiej, Wojciech Eichelberger; że rozmowy przeprowadzane były przez Katarzynę Jabłońską i/lub Zbigniewa Nosowskiego; oraz, że w książeczce znajdziemy również wstęp bp. Andrzeja Czai i poruszające posłowie Katarzyny Jabłońskiej. Doskonaly to pomysł – przypomnieć postać ks. Grzywocza nakreśloną z jednej strony piórem „przełożonego” w Kościele (wszak było jego życie życiem służby Kościołowi), z drugiej zaś – piórem przyjaciółki. Z obu tekstów ks. Grzywocz wyłania się jako człowiek o głębokiej wierze i towarzysz na duchowych ścieżkach dla wielu. W Na początku był sens brakuje może tylko dłuższego życiorysu – jak choćby ten na stronie www.kskrzysztofgrzywocz.pl – przybliżającego fakty z jego przedwcześnie zakończonego pracowitego życia.
*
Natknąłem się kiedyś w Wielkiej encyklopedii tatrzańskiej Paryskich na wzmiankę o pewnym nieznanym mi wcześniej pomniejszym polskim myślicielu, który przepowiadał, że „odrodzenie duchowe przyjdzie z gór”. Nie mogłem już jej później znaleźć, ale wyryły mi się te słowa w pamięci, i potem wielokrotnie myślałem, że jest pewien uśmiech Opatrzności w tym, iż proroctwo jakiegoś, najpewniej, dziwaka spełniło się za pośrednictwem papieża z Wadowic, który lubił chodzić po górach, i niezliczonych inicjatyw duszpasterskich połączonych właśnie z turystyką górską. Tę ładną narrację nieco jednak niszczy przypadek ks. Grzywocza, wybitnego przedstawiciela pewnej formacji kapłańskiej, którego góry nam nie podarowały, lecz – zabrały. Ale może właśnie jednym z sensów tej bezsensownej tragedii jest to, iż przestrzega przed zbyt „ładnymi” narracjami? Ks. Grzywocz zawsze przypominał o niebezpieczeństwie nadinterpretacji w duchowości. Snujemy sobie te ładne opowieści, w których więcej jest nas, niż Boga, i więcej pocieszania się na siłę, niż prawdy. W prawdziwej ładnej narracji – Dobrej Nowinie – chodzi nie o „ładność”, lecz miłość. A chwała przychodzi przez krzyż.
***
Ks. K. Grzywocz, Na początku był sens, Wydawnictwo WIĘŹ, Warszawa 2018.