„Noe to był taki człowiek doskonały, doskonały jak na swoje czasy. A czasy były fatalne. No więc on był w gruncie rzeczy bardzo przeciętny” – mówił podczas rekolekcji wielkanocnych w łódzkim kościele Jezuitów nowy arcybiskup Grzegorz Ryś. I powiadał dalej: „ja też jestem bardzo przeciętny, mam w pokoju takie duże lustro, żeby, kiedy wstaję rano z łóżka, widzieć całą swoją przeciętność […] Ale każdy może być doskonały na miarę swoich czasów”. Arcybiskup jest uśmiechnięty, świetny retorycznie, współczujący, troszkę może zasłuchany we własny głos. Po kazaniu zebrał długie owacje na stojąco. Cóż, myślałem, „czasy nadchodzą nowe” – jak śpiewał kiedyś Bob Dylan, także jakoś doskonały jak na swoje (pokolenie ’68) czasy.
Schodziłem większość śródmiejskich księgarni w poszukiwaniu trzeciego tomu Dziennika Sandora Maraiego. O Empiku wspominać nie będę, bo jakoś nie potrafię krytykować tego, który upadł na dno i wcale się nie odbił. W Świecie Książki nie potrafili powtórzyć nazwiska. W jednej z nobliwych księgarni przy Piotrkowskiej pani powiedziała z wyższością, że ona nie sprzedaje „takich rzeczy”. W kilku następnych usłyszałem obojętne: „nie mamy”. Od wielu lat mówi się dużo o upadku rynku księgarskiego, podaje się zatrważające liczby zamykanych co roku małych księgarń. Czym jednak uzasadniacie swoje istnienie, Drogie Małe Księgarnie? Czym chcecie się wyróżnić, skoro nie interesuje Was, żeby mieć w sprzedaży jedną z najlepszych książek, jaka się w tym roku w Polsce ukazała? Zapracowałyście dobrze na swój upadek. Zgińcie marnie i nikt nie będzie po Was płakał. Ale, ale – to nie całość obrazka. W ostatniej księgarni, którą planowałem odwiedzić, sprzedawczyni powiedziała, że Dziennik jest, bo oni „zawsze starają się mieć wszystkie wartościowe książki”. Niech mi zatem będzie wolno z tego skromnego miejsca dowartościować księgarnię Stompel, która jako jedyna broni dzielnie honoru łódzkiego rynku księgarskiego.
Chodząc tak po Piotrkowskiej, szczególnie letnią porą, można się wielu ciekawych rzeczy naoglądać. Spostrzeżenie pierwsze, natury, powiedzmy, socjologicznej: wśród bywalców miasta wyrosła pewna grupa nowa, jakoś odrębna. Są to – jak udało mi się podsłuchać kilkukrotnie – polscy gastarbeiterzy, którzy urlopy spędzają w ojczyźnie. Chodzą pewnym krokiem, mówią głośno z angielskimi wtrąceniami, chętnie zakładają stroje pół-plażowe – na tle mieszkańców cichych, szarych widać ich dość wyraźnie. Spostrzeżenie drugie, w związku z rozwojem cyfrowej (auto)fotografii: dwie dziewczyny nastoletnie, zgrabne, ładnie ubrane. Jedna pozuje, ustawia miny, rozkłada szeroko ręce, w tle Piotrkowska. Druga robi pierwszej zdjęcia. A to tak, a to inaczej. Pierwsza bierze później telefon od drugiej, przewija palcem, przegląda. Stwierdza, tyleż z zadowoleniem co obojętnością: „No i fajnie”. Zdaje się, że to już taki zwyczajny, niemal przykry obowiązek. Ale – czy to fajnie?
Lato, gorące lato sprawia, że się te wszystkie przykre strony miasta, które zimą pozostają jakby zamrożone, odczuwa znacznie silniej. Od piątej rano wsącza się przez uchylone okna brudny, ciężki pomruk aut dobiegający od strony ruchliwej drogi. W samochodach ludzie znużeni niedospaną, krótką nocą, z twarzami nabrzmiałymi duchotą. Place zabaw, wystawione na słońcu, wciśnięte między bloki – sprawiają wrażenie klatek w tropikalnym zoo. Wieczorami: wyziewy wysuszonych długotrwałym brakiem deszczów studzienek kanalizacyjnych, cierpki zapach pognitych dzikich jabłek. Jak chciałoby się mieć przed oczami długą łąkę, kończącą się gdzieś tam pod lasem, jak się marzy o spacerze wzdłuż pola z wystawioną dłonią dotykającą dojrzałych kłosów żyta, jak się tęskni do muczenia krów nad wieczorem i rannych kogucich zaśpiewów.