Są słowa wyraziste i ciężkie od znaczeń. Wystarczy je wypowiedzieć, by otworzyły się obrazy, rozhulały emocje, rozpaliła ciekawość, współczucie, potępienie… A jednym z takich słów w naszej kulturze jest – Syberia. Komu z nas w tej chwili nie stanęły przed oczami ogromne zaśnieżone przestrzenie, kto nie dostrzegł wśród bieli zasieków z kolczastego drutu ogradzających sowieckie łagry czy postaci wynędzniałych oberwańców, którzy, brnąc po pas w śniegu, z mozołem ścinali drzewa gdzieś daleko w tajdze? Kto nie pomyślał o milionach zabitych i zamęczonych tam ludzi? Takie mamy skojarzenia i często są one tak sugestywne, że nic innego się przez nie przebija.
A Syberia niejedną ma barwę. Losy Polaków tam zesłanych układały się różnie, czasem tragicznie, czasem awanturniczo, a czasem tak, że opromieniły ich nazwiska sławą.
Pierwsi polscy zesłańcy to jeńcy wojenni, którzy trafiali do niewoli podczas wojen z Rosją w XVII wieku. Najczęściej wcielano ich do oddziałów kozackich. Często, co wiązało się z ich wojskowym doświadczeniem i wykształceniem, zostawali setnikami, czy nawet ważniejszymi dowódcami tych oddziałów. Już w wojsku Jermaka Timofiejewicza, atamana kozackiego, który rozpoczął podbój Syberii, byli Polacy. Wyprawę Jermaka finansowali Stroganowowie, przedstawiciele jednego z najbogatszych kupieckich rosyjskich rodów. Dobrze wyczuli oni interes, bo jasak (danina pobierana w futrach i skórach od rdzennych mieszkańców Syberii) stał się wkrótce nie tylko dla nich, ale i dla całego państwa istotnym źródłem dochodu (mówi się nawet o 1/3 części wszystkich dochodów).
Niezwykłą postacią, której losy wiążą się z XVII-wieczną Syberią jest Nicefor Czernichowski, jeden z bohaterów mojej książki Zesłana miłość. Nie wiadomo dokładnie, kiedy razem z rodziną trafił do rosyjskiej niewoli. Musiał jednak być człowiekiem wyjątkowym, bo zwrócił na niego uwagę Jerofiej Chabarow, kupiec, podróżnik i kontynuator akcji podboju Syberii. Chabarow dotarł ze swoimi kozakami nad Amur i podbił tamte tereny. Czernichowski był tym z jego ludzi, który rozwijał rolnictwo, pilnował porządku na kupieckich szlakach, nadzorował warzelnie soli. Robił to wszystko do czasu aż wojewoda ilimski, Ławrientyj Obuchow, porwał jego żonę lub siostrę (kim była ta kobieta, już pewnie nigdy się nie dowiemy). Czernichowski zemścił się. Zabił wojewodę, a sam ze swoimi ludźmi musiał uciekać. Przedostał się nad Amur do starej twierdzy Ałbazin i tam założył własne państwo, które nazwał Jaxa (od nazwy swojego herbu). Przez pewien czas lawirował między Rosją a Chinami. Cesarz chiński przekazywał mu wiadomości pisane po polsku (!). Ostatecznie jednak Czernichowski uznał zwierzchnictwo Rosji.
Postać Nicefora Czernichowskiego ocalił od zapomnienia Marian Karol Dubiecki, także zesłaniec syberyjski. Dubiecki był historykiem, a podczas powstania styczniowego pełnił funkcję sekretarza Rusi w powstańczym Rządzie Narodowym. Za swoją powstańczą działalność został skazany na śmierć, ale potem złagodzono mu karę na katorgę połączoną z pozbawieniem wszystkich praw publicznych. Jednak już w 1868 roku pozwolono mu na osiedlenie się w Irkucku (w pierwotnej wersji dożywotnio, ale karę ciągle łagodzono i w niecałe dwadzieścia lat później mógł osiąść na stałe w Krakowie).
Moja książka ma dwie płaszczyzny czasowe – jedną XVII-wieczną, drugą z akcją toczącą się w XIX wieku. Syberyjskie dzieje Mariana Dubieckiego, jego fikcyjnej siostry i przyjaciół posłużyły mi do pokazania losów zesłańców postyczniowych. Powszechnie niewiele na ten temat wiemy. Wyobraźnię rozpalają nam dramatyczne obrazy Jacka Malczewskiego Śmierć na etapie, Śmierć Ellenai, Sybiracy czy Wigilia na Syberii, namalowane pod wpływem opowieści tych, którzy z zesłania wrócili. Nędza przedstawionych tam więzień etapowych, smętne barwy, śmierć miały ukazywać beznadzieję i cierpienie. Ale kiedy czyta się pamiętniki zesłańców, obraz jest trochę inny. Na plan pierwszy wysuwa się dzielność i zaradność, a cierpienie ma wymiar przede wszystkim duchowy. Ludzie drugiej połowy XIX wieku byli znacznie mniej mobilni, przyzwyczajeni do spędzania życia w przytulnym kokonie rodzinno-przyjacielsko-sąsiedzkich stosunków. To on był tym, czego najbardziej im brakowało na wszystko jedno jakiej obczyźnie. Wystarczy przeczytać „Pana Tadeusza”, by zorientować się, że ten wytęskniony „kraj lat dziecinnych” to nic innego, jak właśnie sąsiedzkie waśnie i przyjaźnie, wspólne polowania i ucztowania, krąg bliskich z jego romansami, rywalizacją, plotkami, tajemnicami. Człowiek nagle pozbawiony tego cierpiał, nie potrafił znaleźć się w nowej sytuacji.
Dla postyczniowych zesłańców najtrudniejsza była droga na miejsce odbywania kary czy osiedlenia. Malarstwo Aleksandra Sochaczewskiego (też zesłańca syberyjskiego) przedstawia zwykle ludzi zakutych w kajdany, byle jak odzianych w poszarpane szmaty wlekących się niekończącym się zaśnieżonym bezdrożem. Tak też bywało. Ale bywało również tak, że na zesłanie jechano własnymi powozami (Benedykt Dybowski z dwojgiem przyjaciół kupił sobie na tę okazję dobrze wyresorowany tarantas), bywały powozy z miejscami do spania. Kto mógł nie podróżował w zimę, tylko przeczekiwał ją w jakimś mieście oferującym w miarę wygodne warunki w hotelach czy wynajętych pokojach. Oczywiście wszystko to zależało od zasobności zesłańczej kieszeni i przynależności stanowej. Carat dbał o względne wygody ludzi pochodzenia szlacheckiego. Innym było trudniej. Ale wszyscy dostawali coś w rodzaju zasiłku podróżnego, który nawet najuboższym nie pozwalał zemrzeć z głodu.
W powstańczym roku 1864 na wielkiej drodze prowadzącej do Irkucka było tłoczno. Dawno nieremontowane, zwykle brudne i pełne insektów więzienia etapowe nie mogły wszystkich pomieścić. Szerzyły się choroby. Mierziło towarzystwo więźniów kryminalnych. Dręczyła tak długa i monotonna podróż, wieczne koczowanie.
Kiedy jednak zesłańcy docierali na miejsce, okazywało się często, że mają pewien wpływ na miejsce odbywania kary. Na przykład mój bohater, historyk Marian Dubiecki, wraz z Benedyktem Dybowskim pojechał do wsi Siwakowa, którą Dybowski sobie wybrał, bo interesowało go jej przyrodnicze środowisko. Obaj skazani byli na katorgę, ale nikt w Siwakowej nie przykuwał ich do taczek (znowu przypominam sobie często reprodukowany obraz Aleksandra Sochaczewskiego Śmierć na taczce). Jedynym zesłańcem przykuwanym w tamtych czasach do taczek był Piotr Wysocki, ten od Sprzysiężenia Podchorążych, które wywołało powstanie listopadowe. Spotkała go ta nieprzyjemność po którejś tam z kolei próbie ucieczki. Widać dało się i to przeżyć, a nawet znieść drakońską chłostę. Wymierzono ją pod czujnym okiem lekarza, który przerywał karę, kiedy doszedł do wniosku, że może to zagrozić życiu skazańca. Kurował go, a kiedy biedak wyzdrowiał, to kontynuowano karę. Wysockiemu udało się wrócić do kraju.
W Siwakowej tak jak we wszystkich miejscach, do których kierowano zesłańców, brakowało pracy dla tak znacznej liczby ludzi. Dybowski i Dubiecki, którzy pracowali w małej stoczni , zajęć mieli niewiele. Wystarczało na dwa dni w tygodniu. Resztę czasu mogli poświęcić na badania naukowe. Jeszcze przed wyjazdem do Siwakowej udało się Dybowskiemu nawiązać kontakt z irkucką filią Carskiego Towarzystwa Geograficznego. Współpraca ta pozwalała na upowszechnianie rezultatów badań i wspomagała finanse badaczy.
Los zesłańców zależał głównie od ich przedsiębiorczości i pracowitości. Jeśli chcieli osiąść na Syberii na stałe, rząd wspomagał ich kilkusetrublowymi datkami na zagospodarowanie. Niewielu się na to decydowało, ale nawet bez tej pomocy Polacy radzili sobie nieźle. Stosunkowo dobrze wykształceni byli lekarzami, nauczycielami, prawnikami. Został wydany co prawda zakaz zatrudniania ich na tych stanowiskach, ale ludzi z takimi umiejętnościami było na Syberii tak mało, że zakaz ten był powszechnie ignorowany. Polacy zakładali pierwsze przedsiębiorstwa handlowe, kawiarnie, jadłodajnie, biblioteki, organizowali przedstawienia teatralne i koncerty. Wielu z nich dorabiało się całkiem pokaźnych majątków. Wielu tęskniło do tej pięknej krainy, kiedy po odbyciu kary wrócili już do kraju. Niektórzy może nawet przeceniali jej niezwykłe zalety, bo w ich relacjach znaleźć można doniesienia, że syberyjski klimat, choć taki surowy, a może właśnie dlatego, leczył jedną z najgroźniejszych chorób tamtego wieku – suchoty.
Opowieść o postyczniowych zesłańcach byłaby niepełna bez wspomnienia o powstaniu zabajkalskim. Według niektórych historyków dopiero jego upadek wyznacza kres powstania styczniowego. Zesłańcy postyczniowi wywołali je w 1866 roku. Od początku niejasny był jego cel. Część jego uczestników z jednym z przywódców, Gustawem Szaranowiczem, chciała się po prostu bić z nadzieją, że ich czyn stanie się zarzewiem ogólnorosyjskiego powstania antycarskiego, inna część miała nadzieję na przedarcie się przez odległą o sto kilkadziesiąt kilometrów granicę z Chinami i odzyskanie wolności. Takie nadzieje miał drugi przywódca powstania Narcyz Celiński. Powstanie wybuchło wczesnym latem (28 czerwca) wśród katorżników budujących drogę wiodącą wokół Bajkału. Skończyło się klęską. Jedną grupę rozgromiono w bitwie pod Miszychą, a przedzierających się w stronę Chin wyłapano. Kierujących powstaniem rozstrzelano.
Lecz mnie najbardziej fascynują ci z zesłańców, którzy potrafili, mimo wygnania z ojczyzny, tak pokierować swoim życiem, żeby było sensowne i pożyteczne. Podziwiam ich za hart ducha, za to, że nie załamali się, ale rozejrzeli się po świecie, w który ich przemocą wtłoczono, zobaczyli, jak wiele można tu zrobić i zabrali się do tej roboty. W mojej powieści są to historyczni bohaterowie: Benedykt Dybowski badający faunę Bajkału, geolog samouk Jan Czerski, historyk Marian Dubiecki. Postacie fikcyjne bardzo starają się dotrzymać im kroku.