Przy studni (fragment większej całości)

Buch, i naraz jeszcze jedna, późniejsza otworzyła się szufladka w lamusie pamięci. On, Filip, smukły, jasny, wciąż jeszcze jakoś chłopięcy, acz już po inicjacyjnym goleniu. Ona, Marysia, młodsza siostra kolegi, Andrzeja, starszego od niego o te całe dorosłe trzy lata. Ojciec kolegi kolejarz niby jest, ale faktycznie go nie ma, albo w drodze, albo śpi po służbie; brat Andrzej kulturysta; matka kaleka, biodrowa, nie usiądzie na zwykłym krześle.

przystudni_1Dokonał się ten najpierwszy cud erotycznego zauroczenia pod wieczór, wczesnoczerwcowy, wonny, żabami rozgadany, już księżyc bujał się nad lasem. Podobny do zaśniedziałej srebrnej monety. W czas najmłodszego lata, złocącego się ognisto-malinowo parnego i wonnego jednocześnie. Marysia metodycznie dokonywała wieczornych ablucji przy studni. En trois-quarts[1] zwrócona do niego myła nogi, wysoko, aż po krawędź uda sięgając haustami ożywczej wody z lepką seledynową, jakby z kropelkami zieleni, mydlaną zawiesiną, w czerwonej blaszanej miednicy przetaczały się tęczowe kręgi podobne do pawiego ogona. Skóra jej nóg była tylko nieco opalona, bo to przecież dopiero czerwiec, ale tam, gdzie kończyła się biało-niebieska, w kratkę spódniczka, rozpoczynała się zmysłowa sfera bieli, co zbudziło dziwne jakieś żarłoczne poruszenie, suchość w ustach i wielki niepokój. Blondynka, włosy długie na ramiona schodzące w kolorze dojrzewającego jęczmienia. Oczy niebieskie i słowiańskie, takie niebieskie dziewczęce studnie albo, jak te kwiaty lnu z ilustracji do wierszy Konopnickiej lub jak bezdenne błękitne przeczyste niebo na połowę twarzy wypływające. Jeszcze ten  motylek cytrynek wirował frywolnie, jak się łasił wokół jej kolan. A on przecież intruz, barbarzyńca dopuszczony do misterium pożądliwie chłonął tę dziewiczą piękność niespodzianki, gdy ona myła te cud nóżki, stópki delikatne jak wróble piórka. Filip z animalnego zachwytu otworzył usta:
– Fajny widok, jest na co popatrzeć, no nie? Zamurowało cię, żeś aż gębę rozdziawił. – Znienacka Andrzej stuknął go znacząco w łokieć. – Co podoba się, fajna jest i taka podchodząca łatwo?
– Fakt, że przepiękna, zazdroszczę ci, coś takiego mieć w rodzinie.
– Cacuszko, racja, fajna rzecz, trochę mnie kosztowała, ale jak się postarasz, to możesz sobie taki sam kupić.– mówił Andrzej, wskazując nowy rower, niklem srebrzącą się kolarzówkę, który stał oparty o płot, za studnią, dosłownie te parę kroków dalej.
Samolot srebrny na tle czystego nieba płynął jak wielka srebrna ryba.

przy_studni_4Kwadrans potem, w domu szemrającym kolejarskimi gawędami i pomrukującym czajnikiem. Ucho i nos łowiły buzujące zapachy, chrapliwe trzaski, zmącone widziadła, postękujące szelesty ze zdyszanego ogrodu posapującej stacji. Żywiczna pasta podłóg ćmiła i lśniła, aż bolały oczy. Wówczas Marysia usiadła na tapczanie i popatrzyła na Filipa tak, jakby był przeźroczystym. Zabolało. Dla niej wciąż był tylko kolegą brata.
Na stole brązowiała stebnowana brunatnymi zaciekami naparu, rytualnie, czyli bardzo zwyczajnie, herbata w szklance, zaczepnie obleczonej miedzianym ażurowym koszyczkiem, podobnym do gardy szpady. Na spodeczku, którego brzeżki obiegał wizerunek girlandy z polnych różyczek, tuż obok festonu szklanki żółciły się ciasteczka petit beurre. Z radia Piotr Szczepanik lirycznie dopominał się, ażeby ta jakaś ona przysyłała mu choć puste koperty; gdy falsetując zakończył swoje żale, załkała solistka Tercetu Egzotycznego, żegnając jakąś Pamelę.
Dom wyciszony, otoczony bzami, jak warownia flankami, z których już opadło białe i fioletowe majowe kwiecie. Jaśminy jeszcze trwały, słońce gasnące, skrawkiem znad lasu wyzierające przybrało malinową słodycz i wyzbywało się złotych łusek, niby dojrzewający wąż, który wyrósł z wcześniejszego przyodziewku. Jeszcze dostąpił widoku misteryjnego, dojenie krowy przez Marysię, oddającego pełnię i polifonię urody życia. W cieple ogrzanym nawozem, krowa spokojnie przeżuwała nad żłobem. Na odchodnym zupełnie niewinnie pocałowali się przy studni, raz jeden. Wszystko, cmoknęła go w policzek, on musnął jej wargi. Gdy odchodził słowiki śpiewały, jak oszalałe, słońce zachodziło za domem Marysi, a on miał w uszach hity lat 60. i tę zapowiedź:
– This is Radio Luxembourg, your station of the Stars…
Andrzej wyprowadził go na ścieżkę, słońce zaszło, cienie zżółkły, śmigały wczesne nietoperze, czuć było kwaśnym dymem węglowym i pleśnią starych sztachet:
–Jutro gramy kawalerowie na żonatych, przyjdź pokibicujesz, mnie u kawalerów postawili na stopera – powiedział.

No i gdzie taki, jak on początkujący grzesznik, mógł szukać pocieszenia?
Powtarzając w myślach za Puszkinem: nudzi mi się diable! tym bardziej pragnął wierzyć, ba miał nadzieję, iż wkraczając do antykwariatu, udaje się na spotkanie z czymś niezwykłym, ale mniej grzesznym, tu zadziałała jego literacka wyobraźnia: – Jakbym schodził do krypty, albo podążał na sekretną schadzkę – pomyślał. To był bardziej grzech pospolity, a nie śmiertelny. Raz, no wyjątkowo dwa razy w miesiącu fundował sobie taką dwuznaczną rozkosz, czyli wtedy, gdy odłożył przysłowiowe parę groszy, a to napisał jakiemuś koledze wypracowanie z polaka, a to coś skubnął z koszyczkowego, a to babka sypnęła przy okazji wizyty pana listonosza z rentą. W kieszeni mając 2 złote, 50 groszy, złotówkę albo dwie, i coś jeszcze drobniejszego, no jak miał w sumie całe 8 złotych, ba bywało, że uściubił całą dychę-marzenie, to był już jaśnie panem, i mógł wybierać, podczytywać godzinami, usiąść przy tym właśnie biurku, pobłogosławionym przez znakomite światło dojrzałej lektury, które to sanktuarium akurat dziś okupował ten obcy, ale i zarazem w sposób dotąd nieznany intrygujący człowiek-przybysz z zewnętrznego świata.przy_studni_5W szelestach tykających wklęsłościami płowo-sinego kurzu, przy oknie i zarazem przy jego biurku (tak zaborczo Filip traktował to strategiczne miejsce – właściwie bocianie gniazdo z widokiem na ocean literatury), w dusznej atmosferze, takiej rozpiętej poza czasem tkwił pewien mężczyzna. Kto on zacz, jakiego formatu figura? Gatunkowo człowiek, wiek – jakieś gnuśne trzydzieści siedem lat, może mdłe trzydzieści dziewięć lat, może ospałe czterdzieści jeden lat, na tyle go oceniał – taki już zupełnie niemłody człowiek, ale jeszcze nie w pełnym średnim wieku, raczej średniego wzrostu (tak Filip wnioskował z proporcji nóg do korpusu), o szarych oczach zmęczonego urzędnika, ale w tych oczach było coś więcej niż urzędnicza tępota, nos prosty raczej wydatny, nawet hardy, od nozdrzy aż po brodę rysowały się dwie zdecydowane bruzdy samozaparcia. Na skórze napiętej, jak z parcianego worka, szczególnie na mocno wysklepionych policzkach znaczyły się pętlice czerwonych żyłek – jakby przed chwilą wyszedł z krainy chłodu. Prężyły się siwizną przytłumione okolicznościami krzaczaste brwi i rozrzucały mętne cienie na grube łuskowate powieki. Generalnie, osobnik szary, mało efektowny, nie „wpadający w oko”, idealnie pospolity, ale jednak, no jednak dla Filipa wyglądał trochę na szpiega, nieco już zatęchłą postać z lektur sensacyjnych powieści Antoniego Marczyńskiego[2], trochę jak mecenas ukrywający się w grocie rozbójników.
Ta zwyczajność to jest duża zaleta, jeśli jest się w garniturze, też szarym: a tutaj konkretnie granatowym w beżowy wzorek, jednak to ten ogólnie urzędniczy granat  garnituru. Produkt – masówka MHD. Za to krawat bodaj, czy aby (to słóweczko: aby taki cud-klejnocik w ustach mecenasa Ałłaszewskiego wykwitający, co i raz) zagraniczny, jednoznacznie z ciuchów, drogi, taki raczej stonowany, choć zupełnie niepasujący do koloru ani wzorku skarpet, buty już zwyczajne, sznurowane i po naszemu znoszone, naddarty nosek dyndał, jak obierek kartoflany. Jednak przy bliższym oglądzie największe wrażenie sprawiały jego oczy i ich uporczywe spojrzenie. Oczy smutne, ale i niespokojne, drwiące i pełne jakiegoś skondensowanego żaru, z czerwonymi żyłkami na białkach, przynajmniej tak się wydawało chwilami. Milczał, ale pewne jego zachowania, i ta obecność powodowały, iż Filip zaczął mu się – mając nadzieję, że robi to dostatecznie dyskretnie – przyglądać. Ten uzurpator tkwiący przy jego biurku, w notesie robił jakieś zapiski, ale notes umieścił inaczej, na odwyrtkę, tym dłuższym bokiem do świata.
Filip, czując już nad głową szumiące skrzydła muzy Sherlocka Holmesa i przewagę komisarza Julesa Maigreta, rejestrował dalsze detale owego szarego obiektu: obrączki brak, jest mały sygnet, niekoniecznie musi być to odznaka szlachectwa, buty produkcji krajowej, podzelowane, noski zbite i popękane. Jaki się nasuwa wniosek? Ich użytkownik bywa porywczy, daje się ponieść emocjom. Zważywszy na wiek i ogólną kondycję, widać, że ma nieuregulowane życie seksualne. Zawsze jak ktoś wydawał mu się niepewny, chwiejny lub rozkojarzony, przyczynę takich defektów widział w niestabilnej seksualności. Tak wyczytał w pewnym podręczniku kryminalistyki i to do niego przemawiało. Mężczyzna, który chce coś osiągnąć albo być kimś, musi mieć żonę albo stałą kobietę. Kto to powiedział? Nieważne, ale Filip zgadzał się z tym.przy_studni_7Szary Człowiek z premedytacją i ostentacją zawalił biurko stertą książek, z tym większym niepokojem Filip zauważył, że były to jego stare, ulubione kryminały z urokliwą myszką, jak mawiał mecenas Ałłaszewski. Taka papierowa kobra, zdaje się, że nowa dostawa, ktoś, pewnie jakiś stary bibliofil zmarł, a jego spadkobiercy – normalne – za grosze powyzbywali się zasobów, no bo kto teraz czyta książki, wszyscy kupują telewizory, aby napatrzeć się na Klossa. Jeszcze nie znał tych krzykliwych tytułów, a one już hurtem zalegały i przywabiały oczy dosadnością okładek. Rozejrzał się nieco bezradnie, jakby się naraz znalazł w nieznanym miejscu, antykwariusz, pociągając nosem, podszedł z głupią miną i półgłosem powiedział z miną lisa, który przymila się do tłustej gąski.
– Aha, witam kawalera, może dziś na początek zajrzymy do działu powieści awanturniczej, mam nowego Tomka, świetny, naprawdę, coś w sam raz odpowiedniego dla kawalera. – Pomlaskując, starczo świdrował Filipa spojrzeniem muchy spod czerwonych, opuchniętych powiek, z których dawno wypełzły rzęsy tak, że wyglądały jak oskubane z piórek pisklęce skrzydełka. Zamlaskał raz jeszcze i posapywał, wtedy jego pomarszczona twarz zwinęła się na podobieństwo zwiędłego bukowego liścia, tego z zeszłego roku.
Cóż, biorąc rzecz na chłodno, Filip sprawdził się już jako stały klient, poza tym klientelę, nawet tę smarkatą, trzeba wychowywać. Filip cofnął się i nader łapczywie zerknął na stos książek, który okupował biurko Szarego Człowieka.
– Drogi i szanowny panie Zygmuncie, przecież pan wie, że ja za tymi Tomkami od Szklarskiego i tymi podobnymi pierdołami nie przepadam, ja mam ściśle określone zainteresowania, a jak ten pan kończy, to może ja mógłbym tam zajrzeć, te książki by mnie interesowały. – Gdyby nie drastyczna różnica wieku, można byłoby pomyśleć, iż Filip strofuje starego, a tak to może się tylko przekomarzali, jak członkowie tej samej masonerii?
Jakoś skonfundowany antykwariusz cofnął się, coś w szarościach i głębinach chrząkał. I niby wyjaśnił, ale po prawdzie bardziej zagmatwał głosem, jakby przez papier:
– No tak, znowu mamy kłopot, ten pan jest bodaj czy z nie Warszawy, to jest ktoś, nie wiem sam kto, ale ktoś ważny. – Powieki starego zadrgały. A we wszystkich tych działaniach i przejawach uwidaczniała się starcza pobłażliwość.
Koślawe cienie garbate i plugawe, podszyte chłodem i stęchlizną skakały histerycznie po ścianach i twarzach, cisza i kurz mieszały się z szumem aut i pokrzykiwaniem dzieci. Naraz, czyli z zaskoczenia, ten Szary Człowiek spojrzał na Filipa szarymi oczyma, zadziwiająco bystro, podobnie reaguje drapieżny kot lub równie wyzywająco wojownik, który uprzedza ofiarę o ataku, tak jakoś przenikliwie, po profesorsku, że ten poczuł się, jakby stawał do egzaminu z matematyki przed srogim, lecz o złotym sercu profesorem Wrońskim:
– Widzę, że młody kolega też interesuje się literaturą kryminalną, nie za wcześnie na takie dorosłe lektury? Może lepszy byłby Żeromski albo Sienkiewicz, warto zapoznać się z lekturami, żyć ci będzie łatwiej i rodzice będą zadowoleni – zapytał a raczej zanęcił szarym głosem, w którym dało się wyczuć ów wszechobecny kurz i znużenie, ale i jakąś prowokację.
Ośmielony Filip podszedł bliżej, wtedy poczuł rozczarowujący kwaśny odór piwa, kiepskiego piwska, aha, jędrzejowska perła była w użyciu, okropny sikacz – ocenił i nieco się rozczarował, ale zaraz pomyślał: „A czego ja się tutaj mogłem spodziewać – może arystokratycznego aromatu Johnny’ego Walkera?”. W gruncie rzeczy i tak nie pamiętam, jak pachnie whisky, jak się miodowo szkli w grubym szkle. Raz rzeczywiście dane mu było powąchać prawdziwej szlachetnej whisky.

przy_studni_1– Możesz sobie tylko powąchać i obejrzeć butelkę, obejrzyj sobie, ale nawet nie myśl, aby coś uszczknąć, jeszcze za młody jesteś i byś nie docenił szlachetnego trunku.
Gdzie miało miejsce owo objawienie? Ano w domu mecenasa Ałłaszewskiego. Mecenas wygrał sprawę jakiegoś weterynarza – grube tysiące uratował, czyli ukrył przed Urzędem Skarbowym – i ten się w ten sposób zrewanżował wyszczekanej papudze, jak sam o sobie mawiał mecenas. Whisky nazywała się szlachetnie, jak angielski lord: The Dalmore, typ słodowy, liczyła sobie dwanaście lat, czyli niewiele mniej niż on sam. Jak zapewniał mecenas – nabyła arystokratycznego dostojeństwa i innych szlacheckich splendorów, takich jak ten szczególny łagodny smak, i aromat przybrała nieco torfowy. Trunek, także remedium, gdyż doskonale wspomagający trawienie, a w konie, czyli procenty, też łagodnie wyposażony, bo w 40 ognistych rumaków. Nota bene to przyrównanie alkoholu do hippiki w tym przypadku ojciec uznał za bardzo trafne i takie bardzo brytyjskie. Etykietkę zdobił wynurzający się z czarnoszarosiwej pasiastej mgły, jak zjawa celtyckiego boga z lasu ardeńskiego, pokaźny łeb jelenia, ale jakiego – dwunastolatka!
– Chociaż whisky to jest whisky, ale lepszy jest prawdziwy angielski gin, smakuje prawie jak nasza wódka wyborowa, ta przedwojenna naturalnie – grymasił mecenas.
Mecenas ubierał się (a może już stroił) od zawsze wysoce ekstrawagancko, ba, lekko powiedziane ubierał się, on się doposażał. Z latami coraz bardziej malowniczo, szarżował aż do stanu, który śp. babka określała jako „chodząca gadatliwa groteska z brzuszkiem”. Włosy z tupecikiem, grzywka przylizana, jak na zdjęciu z Pierwszej Komunii. Aha, takie czy siakie wąsiki czernił bezczelnie, nie zważał na docinki i przestrogi. On rozkwitał, te fulary w rozbujane duże kwiaty, manierycznie wyzywające chusteczki, mankiety wyostrzone, pląsający jedwabny szalik ze złotą nitką rodem z farsy, zdobił się też frywolną muszką, wystylizowany dandys, detale proszę bardzo, też znakomite i majątek kosztujące, spinki tu i tam z motywami myśliwskimi, wieczne pióra, do których od zakończenia wojny (tej ostatniej, bo zawsze będzie ta następna) w żaden sposób nie można kupić odpowiedniego atramentu. Zatem owe reakcyjne pióra były tylko dekoracją. I obecną powszechną brzydotę instrumentów wyzywały na swoisty pojedynek, pamięć starych dobrych czasów. Jego getry, nawet parasole obnoszone na spacery przy dobrej pogodzie (cóż, Chińczycy pouczają, parasol noś i przy pogodzie) to była manifestacja, malutka prywatna wojenka. Asortyment kapeluszy i szlap znaczący, takie i owakie: takie owakie, ale zawsze demonstracja zeszłej kłopotliwej elegancji, wody i perfumy, angielski Old Spice, równie angielska, wiecznie chłopięca gołębia flanela i niezniszczalne gabardyny, zasoby z paczek i luksusowe zakupy w Baltonie, dokonywane za dolary i bony PKO, no i te pewne dowody wdzięczności klientów. Jeszcze raz na finał te getry okazowe. U mecenasa następował taki porządek noszenia getrów: latem białe lub kremowe z perłowymi guziczkami, jesienią spokojniejsze piaskowe, ochra lub beige, zimą granatowe lub ciemnoszare, generalnie całoroczny tip-top. W sumie łakomy żer dla dowcipnisiów, łatwy wielce: albowiem wypisz wymaluj istny pan mecenas Saturnin Mazurkiewicz, prezes Lilii Radomskiej, postać komiczna i godna politowania zacytowana z wodewilu Żołnierz Królowej Madagaskaru.

przy_studni_6Dla czynników miejscowych mecenas nosił się, ubierał z elegancją zgoła reakcyjną:
– Z jakiego wodewilu to tym razem ten kostium panie mecenasie? – dworowano sobie.
Mecenas uważał się za arbitra elegancji, tylko że tego z roku 1896, ale smuga lawendy angielskiej od Yardleya szła za nim zupełnie współczesna. I ten obraz, pod którym lubił pozować na największej ścianie bawialnego pokoju, taka demonstracja, właściwie fotografia, odpowiednio opracowana. Manifest pięknej i pełnej nadziei młodości, gdy oto mecenas, jeszcze nie mecenas, znacznie szczuplejszy i młodszy o jakieś trzydzieści lat, na polowaniu na kaczki. Staw albo jezioro, to działo się w majątku jego wujostwa, zacnego majorostwa Łądkiewiczów, na Kresach, gdzieś, jak to się literacko pisze, pod lub hen zza Baranowiczami – ochoczo wyjaśniał sam zainteresowany – aleja wybiegająca bezpośrednio spod kolumnady dworku, dno muliste, bo woda mroczna, staw otoczony wianuszkiem sędziwych wierzb i topoli, tamto zasnute obłokami, czółno chybotliwe, w czółnie młodzieniec, którego Filip znał jako malowniczego pra-mecenasa wyszykowanego w zestaw zgoła filuterny: sanacyjne bryczesy w kratkę, getry wyciągnięte do połowy łydki, dziwnie kosmetycznie wąsik wymuskany, aż zanadto plakatowy, robiony à la Jerzy Waldorff, cieniutka żmijka, jak u oficera sztabowego, agresywnie odcięty od warg, babka by powiedziała – „banalnie fryzjerski”, trawiastozielony kapelusik z piórkiem i dubeltówka pod pachą, na piersi lorneta a przy nodze pies, tuż tuż łeb zadzierał angielski seter, biały w czarne plamy, głowa jak kloc, tylko na chmurnym niebie ani śladu kaczki. Czy więc nie jest to jakaś inscenizacja? Pusto, cicho, może w realności było inaczej. Może pomrukiwał cichutki brzęk komarów, może szelest przelatującej ważki o blado seledynowych bądź złocistych skrzydełkach, może mężny karp trzasnął piersią o fale, może od dworu, od zaplecza nadleciało utyskiwanie dziewczyny – „Oj, dola moja dola”, może nad poidłami w oborze pojękiwały krowy, może o niebiesko-czerwony witrażyk poczciwej kapliczki w parku łomotał szpak, może dziatwa barytonowym tonem strzelała z procy albo łuków, może wreszcie szczur wodny, piżmakiem inaczej nazywany, szpicą pyszczka z długimi, mokrymi wąsami ciął gładź stawu na kształt płaskiego cynowego talerza, z miękkim furkotem niczym kieszonkowa łódź podwodna.
Albo w chwilach odpowiednio patetycznych z kieszonki tuż pod paskiem spodni, jak żongler kolistym ruchem wydobywał, mrużąc brwi, jakby była to czynność chirurgiczna zegarek z dewizką, przy dewizce dyndała srebrna chińska moneta z wygrawerowanym delfinem. Zegarek, ale jaki! Otóż zdumionemu światu ukazywał autentyczny C.K. Roskopf. Boże Drogi, przecież unikalny repetier[3] – cebulowate cacko, z wytłoczonym na kopercie końskim łbem, dyndające na plecionce ze srebra. „Boże, chroń nam Cesarza” głosił chwałę i potęgę, po wieczne czasy lojalny dwugłowej monarchii, cyferblat arcydzieło wykonane ze smakiem, z łagodnie migoczącej na niebiesko liliowej emalii, czarne zaś, zdecydowane rzymskie cyfry zachowały buchalteryjny urok, a wiedeńską wykwintność złotem obtaczane brzeżki. Relikwia, spadek i ba, najważniejsze: zobowiązanie po świętej pamięci rodzicu, zawsze akuratnym naczelniku stacji cesarsko-królewskich kolei żelaznych w karpackiej mieścinie Turka. Rodzic obecnego mecenasa miał oczy skośne, orientalne, wszak Ałłaszewscy to ponoć starożytna i waleczna szlachta tatarska.
Czasem w letnie popołudnie nachodziły mecenasa wspomnienia, może nawet dręczyły go majaki, zwidy, może dowody udręczenia, może sny na jawie, te wysypujące się z szuflad pamięci dzieciństwa.
– Najpierw trzeba mi szluga pociągnąć – mawiał i zapalał z lekkim poświstem mentalowego[4].
W pierwszej sekwencji prychał niby zły na siebie, w następnej wwiercał niedopałek w popielniczkę z taką zaciętością, jakby tym sposobem uśmiercał jakiegoś niewidzialnego wroga, aby w finale zapleść ręce nad karkiem. Potem użalał się kulinarnie:
– Dobry Boże, już nigdy nie posmakuję tego cudownego strudla z grzybami, istne kulinarne marzenie, tego, jakim się raz w życiu zajadałem w 1937 w restauracji hotelu Fischeniego, tego zaraz przy dworcu w Trembowli.
Mecenas Ałłaszewski, celebrans fobii dogmatycznego kauzyperdy, dla osobistej rozkoszy, jaką daje perwersja, prowokował, szokował i nękał na wiele sposobów. Gdy sobie podchmielił, tak buńczucznie wcale przyjemnym barytonem podśpiewywał, zamaszyście potrząsając nóżką, aby sprowokować, aby dokuczyć, aby się wygłupić, bo jedno co warto:
– Wiesz, Karolu, rozwodzę teraz jednego badylarza spod Wąchocka, pojechał biedak na wczasy do Bułgarii i się tam zwąchał z jedną taką wdówką od długopisów spod Błonia.
– Mało intrygujące zajęcie i chyba dobrze płatne – cierpko skwitował ojciec – ale na pewno banalne.
– Banalne, banalne, ten twój Wrzosów cały to jeden wielki banał i do tego skandal prowincjonalny, pretensjonalna nuda, na dziś starczy filozofowania. – Cmoknął i zaczepnym tonem rozpoczął kolejną frazę – To jakie jest twoje ostateczne zdanie, mój Karolu, czy upić się warto, czy nie wypada tego czynić starszym panom w obecności dzieciątek i małżonek?
Albo z kabotyńską miną zaszarżował, wyraźnie chcąc dokuczyć ojcu Filipa, który wielkim patriotą Gór Świętokrzyskich się deklarował, mecenas wygłaszał tren pogardliwy i jakże artystowski [5]:
Przeglądam w myśli wszystkich mych przyjaciół twarze
–  I myślę sobie, och psiakrew! czyż wszyscy są gówniarze?
– Ach, nie! Jest kilku wiernych, z tymi pojechałbym nawet do Kielc.
– A reszta? Ach, reszta, proszę pani, to jest gówno, wprost na szmelc.
– Pytacie mnie, czemu do Kielc, a nie do Afryki lub na Borneo?
A kończył o dwie oktawy wyżej, prawie piejąc:
– Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy,
– I jako jakieś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy.
I tutaj, cokolwiek gdakając, unosił się, jak gentleman dopominający się o aplauz, i kłaniał z komiczną ostentacją, albo z kanapy czy też fotela strzelał „ą” quasi-kobiecą stopką, podkreślającą jego tuszę, pana Pickwicka z Gór Świętokrzyskich. Na taką grubą impertynencję ojciec się krzywił cierpko i oburzony ze świętym ogniem lokalnego szowinizmu w oku, naindyczony zaburczał barytonem naznaczonym tytoniową chrypką:
– Metafora, zwyczajnie metafora. Witkacy nigdy w Kielcach nie był, te jego Kielce to wyłącznie literacka metafora. –A sam jestem ciekaw, skąd to właściwie pan mecenas się wywodzi, gdzie jego gniazdo rodzinne, skąd mu znakomite nogi wyrosły, aha, proszę o wyszczególnienie? W jakich to znakomitych, nadymanych Paryżach lub Londynach się nam rodził nasz pan mecenas, że tak go przypilę, hę? – Ojciec przybrał maskę surowości i promieniał natrętnie poczuciem posiadacza czystego sumienia obrońcy stron rodzinnych.
Na takie dictum mecenas mieszał się, stękał, ramiona podnosił, wycofywał się rakiem i całą przelotną awanturkę chętnie w taki sobie żarcik zmieniał, bagatelizował, szczodre się uśmiechając:
– Czyżby, mili państwo, nie poznali się na niewinnych żartach? Ja, ach, co do mnie, to się skromnie rodziłem, w Galicji, ale racja w dzisiejszych czasach nie warto się obnosić z takim egzotycznym miejscem urodzenia, trzeba chodzić w rozdeptanych butach, zażerać się serdelkami i bekać przy stole, aha, i ostatnio zachwycać się tym, jak mu tam… Jasienicą. – Zabrzmiało to głucho i pusto, jak krzyk męczennika za wiarę, której zabrakło wyznawców.
Bywało, że z kolei ojciec docinał mecenasowi:
– Jaki z ciebie, Eugeniuszu, mężczyzna, skoro się golisz żyletką, a nie, jak Bóg i nasi ojcowie przykazali, brzytwą?
Tym niemniej mecenas, jak się deklarował właśnie ten człowiek, który był na występie Aleksandra Nikołajewicza Wertyńskiego, naprawdę mógł sobie pozwolić na znacznie więcej, przynajmniej w oczach Filipa.
Mecenas był ironicznie zrzędliwy i zrzędliwy ironicznie.
Gdy rozmowa schodziła na tematy niebezpieczne dla niego, takie jak jego przeszłość pozawrzosowską – zwłaszcza gdy tracił kontrolę na tokiem rozmowy, mecenas popadał w posępne i kłopotliwe milczenie. Albo ni z gruszki, ni z pietruszki wyskakiwał z taką ripostą:
– Taki Piotr Szczepanik śpiewa już po nowemu, a to już ja rozumiem, nawet akceptuję, bo głos ciekawy, śpiewa bardzo sympatycznie, chociaż prawdę mówiąc, przed wojną, za moich czasów, byli lepsi piosenkarze niż dzisiaj są, taki na przykład pieśniarz Wertyński, Rosjanin, konkretnie biały Rosjanin, dwumetrowy i do tego emigrant, mieszkał też w Warszawie, choć teraz wyszło, że on to pół-Polak, cudne cygańskie romanse śpiewał. Madame Irene na przykład, Liliowy Negr, aha, jak to leciało? Aha już sobie przypomniałem: „Gdzie Pani jest? Kto palce Pani pieści? I gdzie się zapodział Pani Chińczyk Li?”, Same tytuły już coś znaczą, są jak dzwon, à propos dzwon, może byśmy wspólnie na głosy zaśpiewali Wieczorny Dzwon? Co, nikt nie chce, a to wielka szkoda. Taka deklaracja-prowokacja zwykle skutkowała ojcowskim:
– No tak, Dobry Boże, ale ten czas leci, ależ zasiedzieliśmy się, zbierajmy się, trzeba by się pożegnać.
Bywało, że po kieliszku jednym, częściej drugim i następnym kładziono na talerz adapteru Bambino 3 – niby że ukradkiem, niby że dla zmiany nastroju – czarne, stare, szumiące, jak jesienny las, płyty gramofonowe. Rozrzewniali się, panie przymykały oczy, panowie wzdychali, gdy Zenon Jaruga z płyty z roku 1947 wytwórni Mewa z towarzyszeniem gitary hawajskiej deklarował, zawodząc nosowo: „Gdybym miał skarby świata całego”, lub Janusz Popławski jeszcze z okupacyjnej miękkiej płyty spekulował lirycznie, co by uczynił romansowo „Gdybym miał milion”.
Albo rzadziej, gdy alkohole z melancholią dostatecznie zaszumiały w głowach, słodzić się na gorzko starymi melodiami białorosyjskimi: walcem Ilji Aleksiejewicza Szatrowa – Na sopkach Mandżurii Fale Amuru , i pobudzali się, aż do sprężystości gestu, marsowego oka dziarskim marszem Wasyla Agapkina Pożegnanie Słowianki, a jeszcze coś ekstra: tą smętną pieśnią białogwardzistów o poruczniku Galicynie.
Zgoła na te biesiadne wety mecenas ze szklistą melancholią w oku zapytywał: „Wot, a tiepier u mienija jest wapros k wam Karł Andriejewicz, wy znajiete etuju piesniu biełych oficierow iz Paryża: …nie papajtie ducham poruczik Galicyn a nam wy kornet Oblanskij oficieram naliejtie wina”.
Niejako na finał mecenas wzdychał, z mętnym spojrzeniem, jak kokainista:
– Teraz są podłe czasy, nie ma komu kazać, aby nastawił samowar, zresztą i samego samowara też już nie mamy.
I na pożegnanie, gdy już wstali, deklarował z trzeźwą bezczelnością:
– Cóż, moi kochani państwo. Prawdziwe życie odeszło wraz ze światłem świec, znajomością łaciny, dobrymi obyczajami, wiernymi żonami i co najważniejsze niskimi kosztami utrzymania.
– No wiesz co, Eugeniuszu, z tymi żonami to już grubo przesadziłeś – syknęła mecenasowa, strojna w nagłe pąsy.
Mecenas zaskakiwał, mecenas czarował, dosmaczał i prowokował z przymrużeniem oka, zwodził i omamiał, pawi ogon rozpościerał paradnie, ot tak, niby niedbale rzucał złote myśli własnego wyrobu, na przykład tę, którą wzbudziła w Filipie sprzeciw:
– Koty są z definicji mądrzejsze od psów, wodę znajdzie każdy głupi, choćby w kałuży, a mleczko już nie. Koty nauczyły ludzi, aby stawiali im miseczki z mlekiem, i to się nazywa inteligencja.
Albo innym razem, kiedy zeszło na sentymentalne wspominki, jak to tam na Zachodzie ładnie i kulturalnie, mecenas zawyrokował:
– Polska to osobliwy kraj. W Polsce nikt normalnie spokojnie nie zamyka drzwi, nie otwiera drzwi, ta zwykła codzienna czynność jest aktem dramatycznym, to się wali, łomocze, trzaska, kopie, pcha drzwi, zauważcie państwo, że w słowniku języka angielskiego nie ma takiego pojęcia, jak „trzasnąć drzwiami”, dla nich byłoby to czyste barbarzyństwo, akt pospolitego chamstwa. Pamiętam, jak bodaj w 1942, gdyśmy stacjonowali w hrabstwie Norfolk, a musicie, państwo, wiedzieć, że nie Londyn, ale angielska prowincja jest szczególnie wyczulona na punkcie kultywowania dobrych obyczajów… – I dalej rozwodził się ze swadą o zaletach i przewagach delikatnych Anglików nad chamskimi Polakami, posiłkując się własnymi przeżyciami z czasów ostatniej wojny, czyli z okresu panowania króla Ćwieczka Pierwszego w nylonach – jak mawiała Krystyna, wyemancypowana starsza siostra Filipa.
À propos zamorskich zalet tyleż mitycznej co wykreowanej Anglii, Filip na własny rachunek przypomniał sobie, jak małym bąkiem będąc, łasował brawurowo na pokaźnej puszce cukierków Macintosha: Old English Confect opatrzonej wdzięczną prezentacją sceny zalotów dziarskiego huzara do hożej panny przy furtce oplecionej dzikim winem.
Albo z adwokackiej kanapy mecenas będący na różowym podchmielu, taki zaróżowiony, z oczyma oleistymi kosmato wodził rozognionymi spojrzeniami po wzmiankowanych atrakcjach i szczegółach damskiej anatomii obecnych pań, kwieciście rozrzucając obrazoburcze pieprzności:
– Wiecie państwo, że bardzo szczególne przedstawiają się sarmackie obyczaje językowe w sferze erotycznej, tak na przykład piersi niewieście nazywano też rybkami, a to, co kobietę zdecydowanie odróżnia od mężczyzny, te słodkie przyległości, te delicje rozkoszy tytułowano skrytą cząstką, ba, po mnisiemu kokieteryjnie cisią, cipką lub czasem po gospodarsku futerkiem, lub, oho, bukolicznie studzienką. O męskim organie mówiono tak, jak dziś pieszczotliwie: ptaszek, sokolik, rycerzyk, mieczyk, lub po prostu pała, rębajło, chwat, zagończyk. Sam akt kochania się to w języku polskiej szlachty milówka. Kochać się znaczyło też kortezować się, co pachnie mi dworską francuszczyzną. – Rezonując nóżką podrygiwał a nosek pantofla drżał i błyszczał jak wężowy język.
– Ależ się ten nasz mecenas rozdokazywał i swawolni jak nigdy – stwierdził ojciec z niejaką zazdrością, on na takie szarżowanie nie mógł sobie pozwolić.

*** 

[1] w trzech czwartych

[2] Przedwojenny literat, autor popularnych powieści sensacyjnych.

[3] Dawny zegarek kieszonkowy, bijący za pociśnięciem sprężyny godziny i kwadranse.

[4] mentalowe – gatunek łagodniejszych i droższych papierosów z tamtego okresu.

[5] Witkacy, Do przyjaciół gówniarzy (Kielce).