Siła spokoju
Pacjenci są jak fasolki Jelly Belly – nigdy nie wiemy, jaki się nam akurat trafi. Kreatywność pacjentów daje gwarancję, że każdy dzień pracy będzie inny: zaskoczy, zszokuje, sfrustruje, czasem skłoni do refleksji nad sobą, a czasem nad pacjentem. Chciałoby się nieraz od tego uciec, ale… w końcu no risk, no fun.
Istnieje spora grupa pacjentów, których sposób myślenia nie ułatwia mojej pracy. Bardzo często na pytanie o przyjmowane leki otrzymuję odpowiedź, że „takie żółte/białe/okrągłe/podłużne tabletki”. Doprawdy doceniam wiarę pacjentów w moją niebywałą znajomość wyglądu wszelkich medykamentów dostępnych na rynku (no, bo skoro już tyle studiowałem…), obawiam się jednak, że jest nieco bezpodstawna. Wyjątkowo częstym powodem mej konsternacji bywają też odpowiedzi na pospolite pytanie: „Co panu/pani dolega?”. To z pozoru niewinne zagajenie o przyczynę wizyty rodzi niekiedy cięte riposty w stylu: „Gdybym wiedział/-a, to bym tutaj przecież nie przychodził/-a!”. Część pacjentów (o bardziej stonowanym usposobieniu) odpowiada, że np. rok temu na RTG miał złamanie, a teraz w rezonansie jest napisane „uszkodzenie łąkotki”. Niby odpowiedź się pojawiła, ale w dalszym ciągu nie wiem, co pacjentowi doskwiera – może przeżycia w związku z rocznicą złamania? Czy raczej złowrogi napis „uszkodzenie”, budzący instynktownie niepokój zainteresowanego? A ja chciałbym się dowiedzieć, co utrudnia mu życie, sprawia ból, albo nie daje spać…
Innym ciekawym zjawiskiem, dodającym nieco smaczku nocnym dyżurom, jest wzmożona aktywność nocna niektórych seniorów oddziału. Okazuje się nagle, że owi pacjenci, w ciągu dnia zbyt słabi i zbyt boleściwi, aby zdobyć się na jakąkolwiek aktywność podczas rehabilitacji szpitalnej, wraz z zachodem słońca zyskują nadprzyrodzone siły: pomimo złamań kończyn dolnych wychodzą z łóżka, nieraz spacerują po korytarzu, albo niespodziewanie wymierzają silne ciosy w zbliżający się personel.
Jednak zdecydowanie najbardziej pouczające życiowo sytuacje zdarzają się na froncie, czyli w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym. Pojawiają się tam pacjenci, którzy bardzo potrzebują pomocy lekarskiej i tacy, którzy bardzo jej nie potrzebują, lecz o tym nie wiedzą. Często ich subiektywna ocena wagi dolegliwości jest odwrotnie proporcjonalna do rzeczywistego stanu zdrowia pacjenta. W SOR trzeba długo czekać na swoją kolejkę – nie jest to żadną tajemnicą. Pewnego razu zaskoczył mnie pacjent, który czekał ok. 6 godzin z powodu… zadrapania. Dla uściślenia dodam, że nie był nieletni. Przeciwstawić mu można innego pacjenta, który nie czekał długo, bo właściwie konsultowany był od samego przyjazdu, ponieważ jego stan nie pozostawiał wątpliwości, że coś jest nie tak. Wystawał mu z podudzia pręt. Pacjentowi jednak wcale się nie spieszyło. Ba, stwierdził, że właściwie nie chce, żeby cokolwiek było przy nim robione – „samo się zagoi” – jak mówił. (Tutaj też należy się wytłumaczenie – pan nie był do końca trzeźwy).
Takie przykłady można by mnożyć. Pokazują one, że tej pracy nie da się traktować bez przymrużenia oka, jeśli chce się mieć jakąkolwiek szansę na zachowanie równowagi psychicznej. Potrzebny jest dystans, żeby nie dać się wciągnąć po uszy w grę prowadzoną przez NFZ lub niesfornych pacjentów i zachować swoje przekonania, niezakłócony tok działania i skuteczny sposób leczenia.
Co zrobiłby pacjent bez wizyt u lekarza? Pewnie zaoszczędziłby sporo czasu na czekaniu w kolejkach i pieniędzy na lekarstwach. A co zrobiłby lekarz bez kontaktu z pacjentami? Czasem chce się pomyśleć, że miałby wreszcie święty spokój, ale… czy cała reszta, na czele ze stosami papierów i numerowaniem stron w dokumentacji, dostarczałaby aż tyle emocji, co kontakt z pacjentem?