W dziecięcych zabawach ważną rolę odgrywa oczywiście świat wyobraźni i marzeń, ale dzieci nie marzą chyba z reguły o jakichś niezwykłych światach, smokach itd. – powiedziałbym, że zwłaszcza o smokach dzieci myślą bardzo rzadko – o tym wszystkim marzą dorośli i projektują swoje marzenia na dzieci. I nawet nie marzą dzieci o jakichś wielkich przygodach – a przynajmniej ja nie pamiętam, żebym jakoś szczególnie marzył, w każdym razie nie o przygodach w sensie jednorazowych wydarzeń. Znacznie ciekawsze niż to, co jednorazowe, było to, co powtarzalne i stałe – to, że można kimś zostać i być (stolarzem, policjantem, żołnierzem), gdzieś zamieszkać (w szałasie, w łodzi mieszkalnej, a niechby i w domu) – na stałe, jakiś mieć tryb życia, jakieś swoje miejsca, jakieś przedmioty, jakieś zasady, z kimś żyć. Na przykład marzyłem przez jakiś czas jako dziecko, żeby żyć z kuzynem, dzieląc wspólny los stolarza-kawalera. Tak wspominam swoje najważniejsze dziecięce rojenia. Znalazłem to później w pisarstwie antropolog Mary Douglas – świat wcale nie „odczarowany”, owszem – „zaczarowany”, w takim sensie, w jakim dzieciństwo upływa w świecie „czarów”, czyli po prostu barwny, ciekawy i sensowny. Barwny nie dzięki jakiejś wyimaginowanej niezwykłości i nie dzięki jednorazowym ekscesom, ale dzięki temu, co powtarzalne, zwykłym sprawom typu miejsca, rzeczy, dom, rodzina, zawód, styl, zasada, obyczaj.
Powyższy akapit pochodzi sprzed roku – z czasów, gdy mieszkaliśmy przy rynku małego miasteczka i przez okno dochodziły wieczorami odgłosy dziecięcych zabaw. I kończył się on, ów akapit, pierwotnie zdaniem, że zamiast z kuzynem żyję z M., bo był to zapisek okolicznościowy z okazji rocznicy ślubu. Otóż teraz mija kolejny rok, odkąd jesteśmy małżeństwem – odkąd spełniło się owo dziecięce marzenie o powtarzalnej przygodzie. Może to ekshibicjonizm pisać o… miłości – bo o miłości tu przecież mowa. Ale, skoro już coś mam pisać, to niech czasem będzie o tym, co rzeczywiście ważne.
Jest też teraz z nami mała É., która wówczas, przed rokiem, właśnie miała się urodzić. Bardzo jest: co tylko może, próbuje chwycić i w taki czy inny sposób – zepsuć. Włazi w każdą dziurę, dużo gaworzy, często się śmieje, trochę płacze. A jest przy tym wszystkim tak poważna, takie to są wszystko dla niej doniosłe sprawy – zrzucenie najzwyklejszej rzeczy ze stołu jest projektem o wielkim znaczeniu, przedsięwzięciem angażującym wszystkie siły woli. Każda tragedia jest taka tragiczna, każda radość – taka prosta. „Tak trzeba żyć” – jak to się dziś mówi. Tak bardzo nie da się tego stworzenia nie kochać.
Nie pamiętam kiedy to już dokładnie było, będzie z parę miesięcy. Przyjechał do naszego instytutu w Wiedniu niejaki Kim Nasmyth, były dyrektor, obecnie pracujący w Oksfordzie i odznaczony właśnie prestiżową nagrodą. Zrobili mu nawet z okazji tej nagrody zdjęcie ze znanymi aktorami z Hollywood. Jak przyjechał do Wiednia, zorganizowano przyjęcie na jego cześć, z przemówieniami, darmowymi kanapkami i szampanem. Z przemówienia samego laureata zapamiętałem parę rzeczy, zwłaszcza o nauce, ale najbardziej jedną, natury ogólnej. Wręczono mu pamiątkową statuetkę czy też tabliczkę zrobioną z fragmentu dawnej siedziby naszego instytu (opuszczoną rok wcześniej na rzecz nowego budynku) i on wówczas o tej dawnej siedzibie powiedział pamiętne zdanie: że budynek ten (zapomniany teraz, pusty) ma według niego jeszcze wiele pracy do wykonania. I pomyślałem wówczas tak: że może to jest proste zdanie, ale to jest jednocześnie bardzo mądre zdanie. Jak dla mnie, może wbrew intencjom autora, stanowi ono jakby zwięzłe podsumowanie pewnej filozofii życia – w myśl której zamiast wciąż gonić za nowym i lepszym, człowiek stara się jak najbardziej wykorzystać i jak najdogłębniej przeżyć to, co już znane – tak, by nic się nie zmarnowało. A że szykowaliśmy się już wówczas do wyprowadzki z Baden, wydało mi się to zdanie wyrzutem sumienia. Tam, gdzie mieszkaliśmy, wśród tamtych ludzi, tyle można było jeszcze zobaczyć, przeżyć, tyle dobra otrzymać i dać, tyle pracy wykonać.
A jednak trzeba było się przeprowadzić i teraz od trzech miesięcy mieszkamy w podoksfordzkiej wsi o nazwie Kidlington. Drzewa, ulice, chodniki, autobusy, łąki, ścieżki – wszystko jest nieco inne niż na kontynencie. W supermarkecie można spotkać przypadkiem, jak to miało miejsce tydzień temu, wspomnianego powyżej Kima Nasmytha. I tyle wspomnień wraca – wszak kiedyś, dwanaście lat temu, zaczynałem tam studia. Trzeba będzie się w tym wszystkim jakoś na nowo odnaleźć, „tę całą ziemię poznać i przeżyć”, jak to pisał Żeromski (o Pomorzu) w cytacie wyszukanym przez mojego brata. Może i coś się przy tej okazji zapisze.
Póki co jeszcze tylko taki cytat:
dziś […] jest tak wiele dyskusji i rozprawiania różnych specjalistów i niespacjalistów […]. I dzieje się bardzo wiele dziwnych i często smutnych rzeczy – nasze gazety i tygodniki chętnie o tym piszą – ale jestem przekonany i coraz to więcej, że decydować o przyszłości […] będą nie ci, co dyskutują i ich poglądy, ale ci, co żyją na co dzień z wiary, nadziei i miłości, z pokorą i skruchą.
Zastąpiłem wielokropkami różne odwołania kościelne (wszak jest to cytat z listu ks. Tadeusza Fedorowicza do sióstr w Laskach w związku z zamieszaniem w Kościele po soborze), bo myślę, że to cytat pasujący do różnych sytuacji, także – a dziś może zwłaszcza – sytuacji świeckich, politycznych i innych. A więc żyć na co dzień z wiary, nadziei i miłości, z pokorą i skruchą – taki plan. Niech ten notatnik będzie jedynym ujściem mniej pokornych ciągot, by o tym życiu na co dzień do tego – pisać.