Gdy nasza polska ziemia po raz pierwszy od lat porządnie skuta lodem, szczególnie aktualna staje się dyskusja na temat ciepła w naszych domach. Sposobów na jego wytworzenie mamy obecnie wiele, każdy znajduje swoich zwolenników, ale w dyskusji nad ich wadami i zaletami pewne aspekty nie pojawiają się w ogóle. Mam na myśli jeden bardzo konkretny, choć być może zbyt abstrakcyjny, by na poważnie brali go poważni ludzie, a mianowicie zdolność źródła ciepła do zbliżania ludzi do siebie. Rozpatrując pod tym względem najbardziej obecnie rozpowszechniony system centralnego ogrzewania z dużą ilością małych grzejników, wypada on bardzo miernie, lepiej wprawdzie od ogrzewania podłogowego, ale doprawdy bardzo miernie. Trudno byłoby mi wyobrazić sobie, że więcej niż jedna osoba usiądzie przy takim grzejniku, choćby po to, żeby ogrzać ręce. Jeśli już, to każdy przy swoim, być może nawet w osobnych pokojach. Porównajmy teraz obraz, który powstał w naszych głowach z następującym: dom, a w jego centrum jeden wielki piec z trzaskającym w środku ogniem, wokół pieca w szczególnie zimne wieczory zbierają się wszyscy mieszkańcy domu, niekoniecznie uwikłani we wspólne zajęcie, ale mimochodem wspólnie przebywający. Szukający ciepła ognia, a przy okazji znajdujący ciepło drugiego człowieka.
Teoretycznie nie musi to być koniecznie ogień, a jednak on wydaje się szczególnie na miejscu. Niesie w sobie tak wiele znaczeń, tak bardzo dla człowieka naturalnych, że aż trudno uwierzyć jak mało obecny potrafi być w naszym współczesnym życiu. Poza pewną grupą szczęśliwców, którzy posiadają w swoich domach kominek (a przecież też z reguły jako dodatek, z którego nie korzystają na co dzień), zdecydowana większość społeczeństwa musi obchodzić się bez ognia, nawet przy sporządzaniu posiłków. Często decydują o tym względy praktyczne, bo wybierane zamienniki zdają się być mniej wymagające. Komu jeszcze przyszłoby dziś do głowy, że aby podgrzać wodę, musiałby wzniecić ogień pod fajerkami, skoro wystarczy, że wciśnie jeden przycisk. Nie mówiąc już nawet o dźwiganiu opału, rąbaniu drewna czy konieczności dbania o to, aby ogień w piecu nie wygasł. Jeśli uważamy te wszystkie rzeczy jedynie za mozolną pracę, to rzeczywiście nie musimy się dwa razy zastanawiać, kiedy nadarza się okazja, żeby z nich zrezygnować. Idąc niejako za słowami Adolfa Loosa, człowiek oswobodził się dziś ze zbędnej pracy i uzyskał wolność ku temu, aby realizować „szlachetniejsze możliwości życia”. Spójrzmy jednak z perspektywy dość długiego już okresu, kiedy to człowiek jest od wielu uciążliwości oswobodzony i odpowiedzmy sobie uczciwie na pytanie, czymże są owe szlachetniejsze czynności, którym oddajemy się w zamian. Nie chodzi oczywiście o to, abyśmy odrzucali z góry wszystko, co oferuje nam współczesność, ale warto każdorazowo zadać sobie trud rozważenia, z czego jeszcze tak naprawdę rezygnujemy, kiedy wydaje się, że po prostu wybieramy, na przykład – pozostając w pierwotnej tematyce, wygodniejszy i bardziej ekonomiczny system ogrzewania naszego domu.
W mieszkaniu, w którym zaczynamy z żoną nasze wspólne życie, piec nie stoi wprawdzie w samym środku, ale i tak stanowi w pewnym sensie jego centrum. Lubimy się do niego od czasu do czasu przytulić, albo poczytać książkę (czy napisać felieton) siedząc w stojącym nieopodal fotelu. Gdy wracamy po pracy, jedno z nas w nim rozpala. Zrobił się z tego swoisty rytuał, czasami odrobinę irytujący, kiedy wilgotnawe drewno nie chce zająć się ogniem, ale gdy już się uda, do środka zagląda się z przyjemnością. Od czasu do czasu trzeba pójść po worek drewna, zamieść podłogę z trocin, wygarnąć popiół. A jednak to wszystko robi się z jakąś nie do końca zrozumiałą satysfakcją.
Przede wszystkim jednak na zimę przenieśliśmy się z żoną z sypialni do dużego pokoju, w którym stoi piec. Zmniejszyliśmy wprawdzie swoją powierzchnię życiową, ale przecież tylko do wiosny. Przynajmniej zauważymy, że zmieniła się pora roku. Tylko czy ma to jeszcze dzisiaj jakiekolwiek znaczenie?