Notatnik wiedeński

W rozmowie z pisarzem Maciejem Płazą z tego numeru – w której niestety nie brałem udziału, jedynie czytałem – pojawia się motyw zapomnianych powieści, których dziś nikt nie czyta. Wczoraj, oglądając z rodziną żony stary film z rodzinnej uroczystości sprzed lat, pomyślałem, że o ile bardziej jeszcze świat jest pełen filmów i zdjęć, których nikt nie będzie oglądał. I – jeszcze, jeszcze bardziej – wydarzeń, o których nikt nie będzie myślał – a nawet wiedział. Ludzkie „uwiecznianie” jest jednak pewnym mitem – nawet jak się wszystko nagra, zarejestruje, to jeszcze ktoś to musi kiedyś chcieć odtworzyć – i przeżyć. A najlepiej, żeby ktoś nagrał jeszcze moment, w którym te przeszłe wspomnienia są odtwarzane i przeżywane. I tak dalej.

Jest w tym jakiś smutek, ale też pewna poezja: wczoraj wyobraziłem sobie ogromne archiwum pełne płyt w rodzaju tej, którą oglądaliśmy, płyt ze scenami z życia milionów rodzin i jednostek, zapis codziennego trudu i odświętnego piękna ludzkiego życia – a wszystko to zalegające w zapomnianym archiwum, spowite kurzem, albo lepiej – zarośnięte jakimś bluszczem czy mchem. Pociechą – ale pociechą, która nie usuwa ani smutku, ani poezji – jest jednak to, że ludzkie sprawy – „posłowie niestrudzeni” „na międzygwiezdnych polach” – mają swoją własną głębię i jakiś udział, przez Chrystusa, w prawdziwej wieczności, która ma mało wspólnego z horyzontalnym „uwiecznieniem”.

Ale wracając do powieści, których nikt nie czyta. Ja też od dawna noszę w sobie pomysł na jedną z nich. Nie mam za bardzo ani talentu, ani warsztatu, ani – a przynajmniej tak sobie mówię (czy nie wszyscy czujemy się dziś w obowiązku tak mówić?) – czasu, ale mam – właśnie – pomysł. Zacząłem pisać jakieś dwa lata temu, na wakacjach czy feriach, i od tamtej pory udało mi się skończyć parę kilkustronicowych fragmentów, nie połączonych jeszcze do końca w spójny początek. Rzecz będzie się dziać jakoś przed stu laty (ale w rzeczywistości nieco alternatywnej, będącej produktem moich fantazji politycznych), a główny wątek ma stanowić podróż kilkunastoletniego chłopca i jego ojca chrzestnego. Podróż po wsiach, miastach, pałacach, górach. Podróż głównie po Europie Środkowej, w tym naszej kochanej Polsce – ale podróż, w której jest – jak się uda – pewien rozmach, przestrzeń; podróż po świecie (a przy okazji także podróż w historię, w książki, no i może chociaż w jakimś sensie – do Pana Boga). Na razie kolekcjonuję miejsca w głowie: jak gdzieś jesteśmy i zobaczę jakieś szczególne schody, jakąś ścieżkę, wieżę, werandę, to włączam do listy. Na przykład po ostatniej wycieczce po Czechach na pewno na liście będą różne miejsca z Czeskiego Krumlova, Kutnej Hory i Telczu, w tym zwłaszcza pewna waląca się willa zobaczona przy ulicy Hradební w Kutnej Horze. No i muszą być w powieści mecze hokeja na zamarzniętym jeziorze, a najlepiej, gdyby ktoś wpadł do przerębla.

Będzie (a może raczej – niestety – „byłaby”) to już więc z racji tematu co najwyżej powieść dla młodzieży, ale prawda jest niestety taka, że choć w tym roku będę kończył – o zgrozo! – lat 30, nie potrafię sobie wyobrazić, bym mógł napisać cokolwiek innego niż właśnie „powieść dla młodzieży” (jeśli nie „dzieci”). Więcej: wszystko co czytam – nawet jakieś tam w miarę poważne książki, które czasem wpadną mi w ręce – wszystko zdaje mi się „literaturą dla młodzieży”. Jakby przyszłość była wciąż jakoś nieograniczona, otwarta, jakby można się jeszcze do woli zmieniać, formować, „budować” (jak w bildungsromanie) – a książki miały dostarczać pomysłów, jak to robić. A może to jest na odwrót: może takie czytanie jest tylko uciekaniem – ponawianym przy każdej lekturze przez tych 5 minut przed snem, w ramach „relaksu” – od prawdziwej przyszłości, już w dużej mierze zdeterminowanej przez przeszłe wybory i przez bezwładność przyzwyczajeń – w nigdy nie realizowane fantazje? Prawda jest pewnie gdzieś pomiędzy, bo coś tam się zawsze z tych lekturowych inspiracji próbuje wcielić w życie, a o reszcie się tylko marzy; ale i to marzycielstwo nie zawsze pewnie jest złe.

Ale mniejsza o to. W owej powieści będzie też pewien punkt stały, miejsce, w którym podróż się zacznie i w którym się zakończy, i z którym główni bohaterowie będą wymieniać listy. Tym miejscem ma być Opatów, rodzinne miasteczko mojej mamy, pozmieniane trochę według mojej chorej wyobraźni. Na przykład w Opatowie rzeczywiście istnieje pismo o nazwie „Ziemia Opatowska”, kwartalnik poświęcony lokalnej kulturze, ale w mojej historii staje się on czytanym przez wszystkich dwutygodnikiem poświęconym sprawom najrozmaitszym. Jest ta zmieniona „Ziemia” czymś niby – uwaga, to są (niestety) autentyczne fragmenty mojej „powieści”, pisane jakoś przed dwu laty – „wielki i chaotyczny, ale przytulny i gościnny dom, w którym układ pomieszczeń pozostaje zawsze zasadniczo ten sam i w którym ma on swoje ulubione pokoje, ale gdzie nigdy nie wie, co go dokładnie czeka, kogo spotka, o czym usłyszy. «Pokojów» i «pokoików» była w «Ziemi» wielka ilość, były tam różne krótsze i dłuższe stałe rubryki, kąciki z rysunkami i wierszami, powieści w odcinkach, listy. Gazeta nie posiadała jednego redaktora naczelnego i była w zasadzie zlepkiem różnych elementów, nawet pod względem formy, używano bowiem różnych krojów i wielkości pisma. Jako całość prezentowała się jednak fascynująco i co dwa tygodnie wciągała Kacpra [to jeden z dwóch bohaterów głównych, wspomniany wcześniej chłopiec] niczym wir”. Dodam, że jednym z etatowych pracowników pisma będzie „redaktor Saracyn [to częste nazwisko na okołoopatowskich cmentarzach], znany publicysta mieszkający przy opatowskim rynku i przesiadujący całymi dniami w kawiarni Synowskiego, gdzie też pisał swoje artykuły i gdzie można go było, w razie obrazy, zelżyć. Nie słynął on ze szczególnej przeniklliwości myśli i nigdy nie wiadomo było, czy żartuje, czy zupełnie poważnie pisze to, co pisze”.

„Ziemia Opatowska” z mojej „powieści” to oczywiście echo moich i Kamila braterskich marzeń o własnym piśmie (znów zniekształconych nieco przez moją chorą wyobraźnię), które jakoś urzeczywistniają się teraz w postaci „Sumy”. Staraliśmy się wystrzegać „manifestów”, ale mam nadzieję, że brat wybaczy mi tę jego zakamuflowaną namiastkę. Jeśli mam jakieś marzenia odnośnie „Sumy”, to żeby przynajmniej dla kilku osób stała się nawykiem. Dla mnie – „redaktora Saracyna” – jest takim nawykiem niejako z przymusu, ale też nawykiem autentycznie lubianym. Chciałbym tu podziękować tym (w większości naszym przyjaciołom i znajomym), którzy zgodzili się do nas regularnie bądź jednorazowo napisać.