Śmierć tytana

O ostatnich dniach Aleksandra Brücknera (1856-1939)

Historyk literatury, krytyk i publicysta Stefan Kołaczkowski nazwał Aleksandra Brücknera instytucją. Twierdził, że Brückner sam jeden pełnił w Berlinie rolę instytutu slawistycznego. Łatwo nam w to uwierzyć, bo do dziś nazwisko polskiego językoznawcy jest znane każdemu, a jego Dzieje kultury polskiej, Słownik etymologicznym języka polskiego czy Encyklopedię staropolską  mimo upływu lat ciągle trudno zastąpić. Do dziś także głównym źródłem wiedzy o mitologii słowiańskiej i polskiej są prace jego autorstwa. W ciągu swojego długiego życia Brückner napisał półtora tysiąca książek i rozpraw. Jego niezwykłą zasługą jest odnalezienie w Bibliotece Petersburskiej Kazań świętokrzyskich, najstarszego zabytku polskiej prozy (tekst kazań znajdował się na paskach użytych do oprawy innej książki!). Aleksander Brückner jest również twórcą podwalin polskiej humanistyki. Pasjonowało go wszystko, co ma związek z kulturą – język, literatura, historia, obyczaje, wierzenia. Jego zainteresowania były tak rozległe, a dzieło tak wielkie, że całkowicie przesłoniły życie. Ale jeden fakt z tej zapomnianej biografii sprawił, że jego poświęcone pracy i nieobfitujące w dramatyczne zdarzenia życie nabiera patosu godnego antycznej tragedii.

Aleksander Brückner zmarł 24 maja 1939 roku w Berlinie. On, badacz kultur słowiańskich, patrzył jak rodzi się nazizm, który te kultury negował. W ostatnich latach swojego życia widział, jak rośnie buta i agresja, jak rodzą się siły, które to, co badał całe życie, chcą zniszczyć. Co go tak mocno trzymało w Berlinie? Dlaczego nie wrócił do Polski?

Brückner nie doczekał się jeszcze swojego biografa. Dlatego odpowiedzi na te pytania trzeba szukać w rozproszonych wspomnieniach ludzi, którzy go znali – Juliana Krzyżanowskiego, Juliusza Kleinera, Ignacego Chrzanowskiego, Wacława Borowego i innych.

Do Berlina trafił w 1881 roku. Przyjechał tu na zaproszenie Friedrich-Wilhelms-Universität, dzisiejszego Uniwersytetu Humboldtów. Uniwersyteckie władze, powierzając mu katedrę języków i literatur słowiańskich, były przekonane, że zatrudniają Niemca. A jednak mimo niemieckiego nazwiska nasz uczony czuł się Polakiem. Wywodził się bowiem ze spolonizowanej rodziny kolonistów i urzędników austriackich osiedlonych we wschodniej Galicji.

Powierzona Brücknerowi katedra do wybuchu I wojny światowej cieszyła się sporym powodzeniem. Studiowali tu licznie Polacy mieszkający w zaborze pruskim. Po wojnie Polska odzyskała niepodległość, a wielkopolska młodzież zaczęła wybierać inne uczelnie niż kojarzący się z germanizacją berliński uniwersytet. Tamtejsza slawistyka straciła więc znaczenie. Tadeusz Ulewicz, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego i znany badacz literatury staropolskiej, wspomina dosyć dramatycznie wykłady Brücknera prowadzone w nieopalanej sali, na które przychodziło czterech czy pięciu studentów. Pomimo tego uczony, w niewielkim tylko stopniu obarczony obowiązkami dydaktycznymi, ciągle tam trwał, zajmując się intensywnie swoją pracą badawczą. Nie wpłynęły na ten stan rzeczy wydarzenia, w wyniku których do władzy doszedł Adolf Hitler, ani fakt, że berliński uniwersytet zamienił się niebawem w uczelnię o hitlerowskim charakterze.

Aleksander Brückner prowadził w Berlinie życie zamknięte. Był samotnikiem, który nie utrzymywał kontaktów towarzyskich z innymi pracownikami swojego wydziału. Czynił wyjątki dla niektórych Polaków, spotykał się ze znakomitym matematykiem Władysławem Bortkiewiczem i z Józefem Paczkowskim – lektorem historii polskiej. Utrzymywał też kontakty koleżeńskie z językoznawcą Wilhelmem Schulze. Ale i dla nich zamknięte były drzwi jego domu. Spotykali się tylko z rzadka w jednej z berlińskich kawiarni. Do domu zapraszał tylko najbliższych – Stanisław Kota, Ignacego Chrzanowskiego i Józefa Frejlicha, który był z wykształcenia historykiem, trochę publicystą, a przede wszystkim pracownikiem ambasady polskiej w Berlinie. Frejlich w ostatnich latach życia Brücknera był mu najbliższy i od niego pochodzi najobszerniejsza relacja z tego okresu. Zdaniem Frejlicha Brückner pozostawał w Berlinie głównie za przyczyną… pani Brücknerowej.

Niewiele o niej można wyczytać we wspomnieniach tych, którzy znali Brücknera. Wiadomo tylko, że była Niemką, kobietą trochę starszą od męża, ale z widocznymi śladami dawnej urody. Nie dorównywała Brücknerowi intelektem i, jeśli już zdarzył się w ich domu jakiś gość, siedziała milcząca i przysłuchiwała się rozmowie. Nigdy nie nauczyła się polskiego. Była dobrą gospodynią i dbała o męża. We wspomnieniach nielicznych gości zapisała się jako dobra niemiecka Hausfrau. Między innymi lojalność wobec niej i troska o to, że nie zdoła się zaaklimatyzować gdzie indziej, trzymała Brücknera w Berlinie.

Drugim powodem było jego zdrowie. Kiedy na przełomie roku 1918/19 otrzymał zaproszenie do objęcia katedry uniwersyteckiej w Poznaniu, a niedługo potem z podobną propozycją wystąpił Uniwersytet Warszawski, odmówił, tłumacząc się w liście do Wilhelma Feldmana: „odmówiłem, bo mi czas do szpitala chyba między dziady, a nie na nowe stanowisko”. Miał wtedy 63 lata i był już mocno schorowany. Szwankował mu zmęczony wzrok, przeszkadzał w  kontaktach z innymi mocno przytępiony słuch, a pracę utrudniał bolesny artretyzm zniekształcający dłonie. Nie chciał brać pieniędzy za darmo, a nie miał sił na rzetelną profesurę. Żałował. We wspomnianym liście napisał: „zginęły dla mnie ostatnie widoki przeniesienia się między swoich”.

Aleksander Brückner miał świadomość nieuchronności niemieckiego ataku na Polskę. Nie wierzył w szczerość zawartego paktu o nieagresji. Jego śmierć w maju 1939 roku była w zasadzie szczęściem. Zanim to się stało, w kwietniu, doznał paraliżu, w parę tygodni później zachorował na zapalenie płuc i z tego powodu znalazł się w katolickim szpitalu św. Gertrudy. Jego żona, także w tym czasie poważnie chora i wymagająca opieki, skorzystała z pomocy swojej krewnej. Niestety mąż owej krewnej był zagorzałym zwolennikiem Hitlera i odegrał w tej historii niechlubną rolę.

Po śmierci profesora jego przyjaciele, a przede wszystkim Józef Frejlich, postanowili spełnić wielokrotnie wyrażane życzenie Brücknera i pochować go w ojczystej ziemi. Potrzebna była na to zgoda pani Brücknerowej. Ona sama niewiele już rozumiała z tego, co się do niej mówiło. Podobno  kiwała tylko potakująco głową na wszelkie przedstawiane jej argumenty. Niestety nie było możliwości porozmawiania z nią sam na sam. W każdej rozmowie (większość z nich prowadził Frejlich) uczestniczył hitlerowski mąż krewnej pani Brücknerowej. Był to człowiek grubiański, nienawidzący Polaków. Oskarżał zakonnice opiekujące się w ostatnich chwilach Brücknerem o to, że zmusiły profesora do zapisania swojej woli dotyczącej pogrzebu; groził interwencją prokuratora. Ale z jego nieskładnych pokrzykiwań jasno wynikało, że najbardziej boi się, iż w wypadku wywiezienia ciała Brücknera do Polski jego żona może stracić prawo do pobierania  pensji emerytalnej po mężu i do zajmowania profesorskiego mieszkania. Nie o dobro staruszki im chodziło. Oboje już zdążyli się zadomowić w jej mieszkaniu i nauczyli się dysponować jej pieniędzmi.

Pogrzeb Aleksandra Brücknera odbył się 30 maja 1939 roku w zakładzie krematoryjnym przy Fehrbellinerplatz. Pożegnalną mowę po polsku wygłosił prof. Ignacy Chrzanowski. Niewydana spuścizna została zdeponowana w warszawskiej Bibliotece Publicznej i tam spłonęła razem z resztą bibliotecznych zbiorów. Nie przetrwała wojny także urna z prochami profesora.

Tadeusz Ulewicz, przemawiając na uroczystości w auli Uniwersytetu Jagiellońskiego zorganizowanej w trzydziestą rocznicę śmierci Aleksandra Brücknera powiedział, że był on

największym znawcą wszelkich rzeczy tyczących się polszczyzny, ale i jednocześnie tyczących się całej Słowiańszczyzny, jakiegośmy mieli na przestrzeni dobrych kilku pokoleń: indywidualnością niepospolitą, kojarzącą się samorzutnie każdemu historykowi z nazwiskami na miarę Długosza i Lelewela.

Był tytanem pracy i intelektu. Podziwowi dla jego dzieła będzie mi jednak zawsze towarzyszyć przejmujący obraz starszego, schorowanego człowieka z głową pełną słowiańszczyzny zagubionego samotnie na rozwrzeszczanych hitlerowskimi hasłami berlińskich ulicach.