Leszek Kołakowski pisał kiedyś – oczywiście nie całkiem serio – że nie ma dowodu na to, iż podróże są dla nas jakkolwiek pożyteczne. Że coś nam dają, czegoś uczą, że „kształcą”, jak to się potocznie mówi. Przywiązałem się swego czasu do tej myśli filozofa i chętnie ją powtarzałem przy różnych okazjach, gdy po raz kolejny słyszałem od kogoś, że jego pasją są podróże. A jeśli wierzyć zawodowym życiorysom składanym na biurkach pracodawców – to jesteśmy narodem zakochanym w podróżowaniu. Dla przekory więc, ale i trochę z przekonania dowodziłem, że to nie ma sensu, żeby pałętać się gdzieś po świecie i że wiele więcej można by skorzystać, poświęcając ten czas dobrej książce. A jeśli podróżować – to niedaleko. I zgodnie z tym przekonaniem – wszak trzeba żyć zgodnie ze swoimi przekonaniami – wypuszczałem się, kiedy tylko była możliwość, w podróże po Polsce. Im bardziej na prowincję, tym lepiej. Jeździć wąskimi dziurawymi drogami („to są, mości panie, polskie drogi” – jak pisał Żeromski w Popiołach). Łazić po zapomnianych przez wszystkich miasteczkach. Przekradać się do opuszczonych dworów i pałaców. Przyjemność estetyczna, ale chyba też po trosze przyjemność poznawcza; wiara, że się coś z tej polskości w końcu zrozumie.
Filip Springer też musi podzielać tę wiarę. Tak myślę. Inaczej nie traciłby kilku lat na realizację pomysłu, któremu nadał nazwę „Miasto Archipelag”, ani na napisanie książki pod takim samym tytułem, będącej zwieńczeniem tegoż – jak to się brzydko mówi – projektu. A jest to projekt bardzo ambitny i bardzo ciekawy. Odwiedzić, poznać i opisać wszystkie miasta, które były wojewódzkie (od czasu reformy w 1975) i wojewódzkie być przestały (po kolejnej reformie, z 1999). 31 miejscowości, rozsianych po Polsce, od Jeleniej Góry po Suwałki, od Przemyśla po Koszalin.
Najeździł się więc Springer co nie miara. Autobusami, pociągami, stopem. Nachodził się po tych wszystkich miastach mniejszych i większych. Narozmawiał z ludźmi. Przewertował historię odwiedzanych miejsc. I co? I ułożył to wszystko w mozaikową, wielowątkową opowieść o wzlocie i upadku, o nadziejach i rozczarowaniach, o Polsce, która nigdy się nie stała, bo tak naprawdę stać się nie mogła.
Podtytuł książki brzmi Polska Mniejszych Miast. A więc mniejszych od tych największych, od dzisiejszych wojewódzkich stolic. Ale nie najmniejszych, jakich setki rozrzuconych po polskiej prowincji. Dzieje miast pośrednich. Zawieszonych pomiędzy, wyniesionych z roli podrzędnych lokalnych ośrodków przez jedną decyzję polityczną, zepchniętych w rolę jeszcze nieokreśloną (bo proces wciąż trwa), lecz niezbyt ważną na pewno – przez drugą polityczną decyzję. Dzieje miast sztucznych.
Z opowieści Springera można wywieść ponure przekonanie, że oto – na naszych oczach – dochodzi do zapadania się Polski każdej innej, niż ta, którą znamy z codzienności wielkomiejskiej. Że tylko w tych dużych miastach toczy się dzisiaj prawdziwe polskie życie. Żywym (jeszcze) dowodem owego zapadania się mają być właśnie dawne miasta wojewódzkie, gdzie zlikwidowano zakłady przemysłowe, a miejsce małego handlu zajęły Biedronki i Kauflandy; gdzie kwitnie bezrobocie i dochodzi do rozpadu lokalnych wspólnot.
Sądzę, że jest to obraz nieprawdziwy, a w najlepszym razie niekompletny. Archipelag Springera nie odzwierciedla stanu polskiej prowincji, tego, czym była, ani tego, czym mogłaby się stać. Nie znajdziemy w nim chociażby istoty małych miasteczek – dawnych i dzisiejszych – nie znajdziemy tak charakterystycznej dla Polski, ugruntowanej wielowiekową tradycją, zależności wsi i miasta.
Historia 31 miast pokazuje jedynie losy szeroko zakrojonego projektu społecznego. Jest studium klinicznym państwowego sterowania – nie tylko gospodarką, ale i modelami ludzkiego życia. Zaczyna się zawsze podobnie: ktoś, gdzieś (najpewniej w Warszawie), w zaciszu ciemnego gabinetu dochodzi do wniosku, że należy zbudować fabrykę, dajmy na to, w Radomiu albo Wałbrzychu; i przekonuje, że jest to pomysł przełomowy, który odmieni dzieje nie tylko regionu, ale i Polski całej. Z gabinetu większego światła myśl przepływa do gabinetów mniejszych, gdzie – przy sprzyjającej koniunkturze politycznej i wystarczającej władzy zajmujących powyższe gabinety – wykuwa się plan realizacji. A później jest wielka budowa, rosną gmachy, instaluje się maszyny. Z okolic bliższych i dalszych napływają robotnicy, skuszeni perspektywą dobrze płatnej pracy i poprawy swojego chłopskiego losu. Mijają lata i wszystko idzie dobrze, fabryki pracują, robotnicy dostają mieszkania w przyzakładowych blokach z wielkiej płyty, rodzą się dzieci – i w ogóle „jest wielki ruch” (jak w Ziemi Obiecanej). Ale znowu mija ileś lat, okazuje się, że Rosja już nie potrzebuje polskich, dajmy na to, ubrań albo ciągników, że trzeba zwalniać pracowników, ograniczać produkcję. Nienaprawiane od lat mury niszczeją, maszyny pokrywa rdza. W końcu masę upadłościową przejmuje jakiś sprytny kapitalista lat 90-tych, zyskując sobie dozgonne miano oszusta i cwaniaka. Albo też mury niszczeją dalej. A w tysiącach ludzi zostaje gorycz, rozczarowanie, bo przecież miało być tak pięknie (było tak pięknie!), a teraz nic. I siedzą w ciasnych mieszkankach, w szarych blokach, i nie mają już nawet swoich chłopskich zmartwień. Tak to się mniej więcej kończy. Taki schemat dziejów miast archipelagu.
Rozumiem rozczarowanie mieszkańców takich miejsc. Rozumiem nawet ich nostalgię za dawnymi czasami. Ale nie rozumiem Springera, który poprzestaje na tych właśnie konstatacjach. Że kiedyś to było lepiej, a teraz to jest gorzej. Nie dostrzegając jakby – bo przecież nie może tego nie wiedzieć – że świetność miast archipelagu to od początku była wielka ściema. Że to wszystko stało na gierkowskich pożyczkach i robotniczej propagandzie, niepotrzebnej produkcji i inflacji stanowisk urzędniczych. Że to się musiało zawalić – tym mocniej, im dłużej udawano, że wszystko idzie świetnie.
Zresztą, jeśli nie wystarczyłaby historia sprzed kilkudziesięciu lat, to mamy jeszcze historię ostatniej dekady. Ją także znajdziemy u Springera. Unijne pieniądze, które przecież trzeba wydać. No więc remontujemy nieuczęszczane przez nikogo rynki, kamienice z mieszkaniami socjalnymi, lokale usługowe, które przez lata świecą pustkami. Ale są inwestycje, „jest wielki ruch”. Tylko co z tego zostanie? Miasta archipelagu pokazują, że raczej niewiele.
Są więc obrazki Springera, jego mapa archipelagu – wnikliwym przedstawieniem procesu projektowania nowej Polski. Za czasów PRL i za czasów UE. I w tym wymiarze jest to książka wybitna. Jednak patrząc na problem szerzej – czegoś jej jednak brakuje. Jakiejś analizy tego, co spotkało byłe miasta wojewódzkie: bo widzimy jak to wyglądało, ale nie bardzo rozumiemy dlaczego właśnie tak. A także jakiejś bardziej ogólnej refleksji nad zjawiskiem miejskości. Przyczynkowego choćby wspomnienia o innych jej modelach, które w Polsce dobrze się miały i ciągle mają się nie najgorzej.
Mam tu na myśli wspomniane już miasta najmniejsze, kilkutysięczne, kilkunastotysięczne. Wyrosłe na przywilejach handlowych, na rozwoju rzemiosł, wokół parafii, poprzez bycie centrum towarzyskim i kulturalnym. Takie miasteczka – wpisane pomiędzy wieś a kilka dużych aglomeracji, jak Kraków, Lwów, Wilno, Warszawa – stanowiły ważny i uzasadniony element struktury społecznej. Pełniły rolę różnorakie: dostarczały produkty i usługi, stanowiły miejsce cotygodniowych spotkań dla okolicznego chłopstwa, zapewniały edukację na poziomie podstawowym (i niekiedy średnim); w nich zawiązywały się towarzystwa dobroczynności, związki cyklistów, ochotnicze straże i szereg im podobnych organizacji, których wysyp przyniosła druga połowa XIX wieku; tu działały ogólnodostępne biblioteki, tu wydawano prasę, tu toczyły się spory między prowincjonalnymi (bez pejoratywnych konotacji) intelektualistami. Małe miasteczka były zwornikiem dla wspólnot okolicznych. Same także tworzyły wspólnoty. Lecz zawsze niezbyt duże, zawsze w wymiarze lokalnym. Bez pretensji do stania się tworem ogólnopolskim.
Właśnie w zachowaniu dobrze pojętej lokalności, w pewnym umiarkowaniu (i co za tym idzie w większym rozdrobnieniu i jednostkowej niezależności poszczególnych ośrodków) leżała – jak sądzę – szansa odbudowania polskiej miejskości. Nie wymagało to dużych nakładów finansowych ani wielkich planów. Nie byłoby z pewnością tak spektakularne, jak ogromne fabryki i szerokie autostrady – ale może byłoby bardziej na ludzką miarę, a więc byłoby też trwalsze, posadowione na solidniejszych fundamentach.
Osobną kwestią jest, czy po drugiej wojnie było w ogóle możliwe odtworzenie małych miasteczek, podczas gdy połowa ich przedwojennych społeczności (głównie narodowości żydowskiej) została wymordowana, a i tę garstkę, którą uchowała się przed zagładą wypchnęliśmy z Polski w niechlubnych czasach gomułkowskich. Osobiście uważam, że to nie mogło się wydarzyć, a strata statusu wielokulturowego państwa jest – nie tylko z tego powodu – jedną z największych polskich katastrof. Nie oznacza to jednak, że serwowanie milionom ludzi alternatywnej ścieżki rozwoju, mamiąc ich złudą przemysłowo-komunistycznej miejskości i wykorzeniając na zawsze z ich rodzimych wspólnot – można powyższą tezą jakkolwiek usprawiedliwiać. Nie, była to druga katastrofa, która nastąpiła po pierwszej, wojennej.
Tego typu rozważań o miejskości brakuje mi w Mieście Archipelagu. Chociaż mam przecież świadomość, że to książka nie o tym i że Filip Springer napisze może kiedyś rzecz poświęconą małym miasteczkom. Myślę jednak, że i przy tej okazji dodanie szerszego kontekstu byłoby z dużym pożytkiem dla przedstawionych historii. No i wniosłoby do książki trochę więcej optymistycznego światła. Bo w obecnym kształcie jest to jednak książka ponura i przygnębiająca. Jakkolwiek, gdzieniegdzie prześwitują pojedyncze promyki w postaci losów konkretnych osób. Były dyrektor muzeum w Lubartowie, naprawiacz aparatów z Płocka, sprzedawca antyków z Leszna – to tylko przykłady. Bo losy ludzkie mogą być ciekawe i piękne, nawet jeśli czasy, na tle których wyrastają, są podłe. Stefan Swieżawski mawiał, że komunizm zrobił bardzo dużego złego, ale przynajmniej zbliżał ludzi do siebie. Może więc i dzisiaj, w obliczu czasów podlejszych, które chyba rysują się na horyzoncie – nie ma co się nadmiernie martwić.