Bokser w lewym narożniku nazywa się Jakub Szapiro. Mierzy na pewno powyżej metra osiemdziesiąt. Rysy ma twarde i grube, na nosie ślad dawnego złamania, dziewięćdziesiąt dwa kilogramy zbitych mięśni, twardych kości i twardego sadła.
Jest więc Jakub Szapiro, bokser i żydowski bohater, watażka i król Kercelaka, postrach i przedmiot westchnień. Jest jego zwierzchnik, Kum Kaplica, dawniej bojownik PPS-u, teraz gangster, wydający wyroki na zalegających z haraczami Żydów. Jest cała ich polsko-żydowsko-socjalistyczna banda: kosmopolita i sadysta Radziwiłek, cwany Munja, przerażający Pantaleon Karpiński noszący na karku drugą twarz „diabła-brata”.
A po przeciwnej stronie nie mniej bezwzględni narodowcy. Chłodny Andrzej Ziembiński, pierwszy pistolet ONR-u, syn prokuratora, antysemity i masochisty. Bolo Piasecki, spiskujący z endeckimi politykami, organizator antyżydowskich hec na ulicach i w uniwersytecie. Kazimierz Bobiński, redaktor „ABC”, zepsuty esteta, wielbiciel męskich wdzięków, a jednocześnie – na tle swoich ideowych pobratymców – wytworny, dobrze ubrany i kulturalny starszy pan.
I jest Warszawa. Przedwojenna, pełna blasku i pełna zła. Ta z Krakowskiego Przedmieścia, Alej Jerozolimskich, od Simona i Steckiego. I ta z Gęsiej, z Tomackiego, z taniej jadłodajni Choromańczyka.
Dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią.
To panorama powieści Szczepana Twardocha. Powieści na pozór prostej, jak sensacyjny film, pociągającej hollywoodzkimi efektami, super-bohaterem, rozbuchaną erotyką, dynamiczną akcją. Lecz oferującej coś ponad to. Dziwnie intrygującej i mówiącej chyba coś ważnego o rzeczach bardzo współczesnych.
Jest to przede wszystkim opowieść o męskości. Można nawet rzec, że cała twórczość Twardocha – ba, cała jego autorsko-celebrycka kreacja – jest w jakiś sposób opowieścią o męskości. O męskich sportach, męskiej elegancji (te wszystkie krawaty, dwurzędowe garnitury, zegarki Glashütte), o samochodach i broni. Ale też o odwadze, zdecydowaniu, sile, która zapewnia bezpieczeństwo najbliższym. Gdybyśmy żyli w innych czasach – może byłaby to opowieść zbędna, może nawet trochę śmieszna w swojej pompatyczności. Ale nie żyjemy. Żyjemy w czasach dość powszechnej zniewieściałości mężczyzn, od stroju począwszy, na relacjach damsko-męskich kończąc. Gustujemy w modach na feminizm, na „równouprawnienie”, na różne kulturowe pomysły, które mają być rehabilitacją kobiety, a w rzeczywistości są klęską i kobiety, i mężczyzny – sprawiającą, że żadne z nich nie ma już swojego miejsca, swoich spraw, swoich przywilejów i obowiązków. Na takim tle głos Twardocha brzmi ożywczo i krzepiąco.
Brzmi w sposób dla takich opowieści odpowiedni. W prostych, suchych, konkretnych zdaniach. W zwięzłej ale twardej frazie – trochę jak z Hemingwaya, trochę, jak z Eustachego Rylskiego. Pobrzmiewa dalekim pokrewieństwem z – cenionym przez Twardocha – Józefem Mackiewiczem.
Tak, z tym ostatnim autor Króla dzieli coś jeszcze. Wagę opowiadanych historii. Ich drugi, społeczny i historyczny plan. A także przekonanie, że plan ten trzeba przedstawić surowo, bez uogólnień, socjologicznych hipotez czy ideologicznych diagnoz. Trzeba mówić za pomocą faktów, czynów konkretnych bohaterów, zdarzeń. Bo, jak mawiał Mackiewicz, „jedynie prawda jest ciekawa”.
I Twardoch także przedstawia prawdę – jakkolwiek wycinkową, fragmentaryczną, jednostkową – o latach 30. XX wieku. Niekoniecznie prawdę konkretnych wydarzeń historycznych (w końcu jest to rzecz fabularna), ale jakieś uchwycenie istoty tamtych czasów. Trochę inne, niż to z książek historii, gdzie ciągle dominuje wyobrażenie o świetnym dwudziestoleciu. Ale inne także, niż w obrazach apologetów żydowskich, widzących w tej części polskiego społeczeństwa tylko bezbronne ofiary. Twardoch nie faworyzuje żadnej narracji. Pokazuje konflikt dwóch ścierających się ze sobą sił; po obu stronach uzasadnione racje, po obu stronach kastety i „maszyny”, po obu szlachetność i okrucieństwo. Pokazuje tragizm tego konfliktu, wykorzystanego, w sposób instrumentalny i bezwzględny, parę lat później przez naszych sąsiadów z zachodu i wschodu.
Recenzenci zarzucali pisarzowi, że jest to historia uproszczona, ślizgająca się po powierzchni, nie wchodząca w głębokie motywacje bohaterów i procesy społeczne. Maciej Jakubowiak pisał:
Jeśli jednak Król miałby być również powieścią o społecznym funkcjonowaniu rasizmu, o jego sprawcach i ofiarach, to wypadałoby, żeby pisarz odrobił lekcję nie tylko z boksu, ale również z nauk społecznych i wrażliwości dla kondycji mniejszości.
Nie wiem, czy tego właśnie powinniśmy wymagać od pisarza. I trochę śmieszne wydaje mi się niewzruszone przekonanie współczesnych intelektualistów, że te przeróżne humanistyczne konstrukty, które wymyśliliśmy pod koniec XX wieku – będą nadawać się do opisywania rzeczy dawniejszych, w tym spraw polsko-żydowskich w międzywojniu. Myślę, że siły, które kierowały działaniami Szapirów, Kapliców, Ziembińskich i Piaseckich – były czymś bardzo odległym od „społecznego funkcjonowania rasizmu”. I że były w istocie dużo prostsze. W ogóle skłaniam się ku przekonaniu, że zawsze, nawet dzisiaj, historią rządzą siły znacznie bardziej elementarne, niż chcieliby tego mądrzy ludzie oczytani w Marksie, Derridzie i Fukuyamie. Stąd prawdziwość, którą dostrzegam w Królu.
Nie znaczy to oczywiście, że nie ma w tej powieści jakiegoś obrazu zjawisk społecznych, tych przedwojennych i jednocześnie tych dzisiejszych (taki bowiem jest aktualizacyjny sens literatury). Mówi więc Twardoch, że ta nasza Polska dwudziestolecia – tak, skądinąd słusznie, podziwiana – która mogła stać się, po raz kolejny, symbolem wielokulturowości, wolała nierzadko iść drogą swojego zachodniego sąsiada i pod hasłami czystości rasowej czy narodowej dybać na „obcych” czyli na swoich. Że te wszystkie falangi, Piaseckie, Berezy nie są niestety wymysłem „żydowskiej propagandy”, ale były przedwojenną rzeczywistością, która krzywdziła konkretnych ludzi. Bardzo wstyd o tym czytać, nawet w fabularnym wydaniu. I po raz kolejny bardzo szkoda, że różnej maści populizmy często zyskują tak wielu zwolenników – tu mówię już również o naszej dzisiejszej szansie na wielokulturowość – i że z własnej woli chcemy pozbawić się ludzi, którzy są lub mogliby być solą tej ziemi.
Powyższe zarzuty „nieprawdziwości” wiążą się też z inną uwagą czynioną Twardochowi przez recenzentów. A mianowicie taką, że poza Jakubem Szapiro, nie ma w powieści żadnych żywych postaci, że reszta to statyści zrobieni z papier-mâché, chorągiewki na wietrze zdarzeń zewnętrznych. Nawiązuje tu do recenzji Łukasza Kowalczyka, w której czytamy: „U Twardocha to nie konstrukcja bohatera jest uzasadnieniem dla jego poczynań, ale właśnie kontekst czasów, w których toczy się akcja”. Problem, jak widać, jest szerszy, ba, ontologiczny. Bo z jednej stronie mamy popularne dzisiaj przekonanie, któremu wtóruje Kowalczyk, o byciu kowalem własnego losu, o naszym nieograniczonym wpływie na dookolną rzeczywistość. Z drugiej zaś pogląd – którego, jak sądzę, wyrazicielem jest Twardoch – że „konstrukcja bohatera” jest określona przez zewnętrzność; czyli ni mniej ni więcej tylko bolesna świadomość, że mamy bardzo mały wpływ nie tylko na to, co nas otacza, ale i na to, jacy jesteśmy. Że nasze myśli, czyny, przekonania są przede wszystkim zapożyczone od ducha czasów albo przynajmniej przezeń przefiltrowane.
W powieściach Twardocha – bo było tak również w Drachu i Morfinie – ta bezwolność jednostkowych losów jest dojmującą egzystencjalną perspektywą. Stąd także symboliczne figury unoszące się nad światem bohaterów: tajemnicza opiekunka Konstantego Willemanna, chtoniczny śląski smok, w końcu kaszalot Litani pływający nad Warszawą – wszyscy oni przypominają wciąż jedno i to samo hasło skierowane do ludzi: nie jesteście panami waszego losu. W Królu rzecz nabiera jeszcze historycznego wzmocnienia; oko spokojnego i strasznego potwora-wieloryba zdaje się mówić: teraz macie swój świat i swoje zasady, jakkolwiek są one podłe i rzadko zdobywacie się na najmniejszą choćby szlachetność, to macie jakiś wpływ na wasze sprawy i wasze miejsca; ale za chwilę przyjdzie coś, przy czym zdecydowanie i siła Jakuba Szapiro będą śmiesznym niczym. Wszak pamiętajmy, że jest rok 1937.
Szczepan Twardoch napisał w ostatnich latach trzy bardzo porządne powieści. Gdzieś pomiędzy tymi powieściami wydał też Dzienniki, a właściwie dość luźne zapiski z lat 2007-2015, składające się na tom pod niezbyt fortunnym tytułem Wieloryby i ćmy. Za te dzienniki trochę się Twardochowi dostało; że płaskie intelektualnie, napuszone; że za wiele w nich o jedzeniu i piciu w dobrych restauracjach, a za mało mądrych myśli o wielkich sprawach tego świata. Nie jest to całkiem sprawiedliwa opinia. Bo i sporo w tym tomie refleksji głębokich, prawda, sporo też takich, które są raczej naiwne – ale wszystkie, myślałem w czasie lektury Dzienników – są niewątpliwie szczere. Zresztą, kto z nas – wędrując po wyżynach własnego intelektu – nie schodzi czasem na niziny. Czemu więc z pisarzem, nawet mądrym i zdolnym, miałoby być inaczej?
Ale dlaczego o tym piszę? Bo ta sprawa pokazuje, jak sądzę, jedną ważną cechę Twardocha. Każdy pisarz – to moja robocza teza – ma w swoim pisarstwie (czy też w swojej osobowości twórczej) przynajmniej jedną rzecz, z którą musi się borykać, z którą musi walczyć. (Oczywiście są i tacy, którzy – w swoim mniemaniu – takich rzeczy nie mają; nazywamy ich grafomanami). Gdybym miał wskazać, co jest taką rzeczą w pisarstwie Twardocha – powiedziałbym właśnie o pewnych filozoficznych płyciznach. Wynikają one, w moim odczuciu, z jakiegoś nadmiernego dążenia do podsumowania danego zdarzenia, danej sceny, do wywiedzenia z nich sensu (albo częściej objawieniu, że taki sens nie istnieje, objawieniu głęboko nihilistycznemu). Myślę, że jest to czasem pójście na łatwiznę. Myślę, że pisarz ma obowiązek poświęcić dużo czasu na szukanie prawdy i sensu tam, gdzie ich z pozoru nie ma – zamiast zadowalać się prostą czy wręcz naiwną konstatacją. A tam, gdzie sensu nie widzi, lub rzeczywiście trudno go zobaczyć – może rzecz pozostawić otwartą, niech i czytelnicy mają swoją szansę.
Owa tendencja do budowania nihilistycznej ontologii trochę na siłę – to chyba jedyna rzecz, która mnie momentami u Twardocha drażni. Nie zmienia to jednak mojej, pełnej podziwu, oceny Króla. Doprawdy nie wiem, co Twardoch musiałby zrobić, aby, wydając następną książkę, umieścić ją jeszcze wyżej na drabinie swojego pisarskiego dorobku.